Ian McKellen

Największy aktywista LGBT wśród aktorów

 

Na Paradzie Równości w Manchesterze (2010)

 

Tekst: Mariusz Kurc

Gdy dorastałem, nie było jawnych gejów w parlamencie ani talk show Grahama Nortona (jawnego geja – przyp. MK). Zewsząd słyszałem, że bycie gejem to zło, więc odciąłem tę część siebie ze świadomości. Nauczyłem się udawać heteryka. To było jak aktorska szkoła! Potem zrozumiałem, że coming out jest kluczowy dla poczucia własnej wartości. Zdałem sobie też sprawę, że osoby publiczne, mówiąc o sobie publicznie, mogą pomoc innym. Wyjście z szafy zmieniło całe moje życie na lepsze. Żałuję, że nie zrobiłem tego wcześniej – powiedział Ian McKellen na spotkaniu z uczniami w londyńskiej szkole w październiku br.

Aktor wyoutował się w 1988 r. Miał 49 lat. Konserwatywny brytyjski rząd debatował właśnie nad projektem ustawy o zakazie propagandy homoseksualnej – coming outem na falach stacji BBC McKellen wyraził swój sprzeciw (ustawę uchwalono, po kilkunastu latach zniesiono, a niedawno konserwatyści za nią przeprosili).

Magneto i Gandalf

McKellen miał już wtedy wysoką pozycję aktorską w teatrze, ale dopiero później, po pięćdziesiątce, jego fi lmowa kariera rozkwitła w pełni. Jego najsłynniejsze role to Magneto w „X-Men” i Gandalf we „Władcy pierścieni”. W tej drugiej zobaczymy go znów już w grudniu: na premierę czeka „Hobbit. Niezwykła podroż” Petera Jacksona.

Z perspektywy LGBT najważniejszy film McKellena to biograficzny „Gods and Monisters” (1998) Billa Condona. Aktor zagrał homoseksualnego reżysera Jamesa Whale’a, autora słynnego „Frankensteina”, zafascynowanego młodym pięknym ogrodnikiem. Otrzymał nominację do Oscara.

Ian urodził się w 1939 r. Do aktorstwa zachęciła go inscenizacja „Piotrusia Pana”, którą zobaczył, gdy miał 12 lat. W szkole aktorskiej zakochał się w Dereku Jacobim (znanym z serialu „Ja, Klaudiusz”), ale była to miłość nieodwzajemniona i niezadeklarowana. Lata później Jacobi, dziś również wyoutowany gej, wyznał, że… kochał się skrycie w McKellenie (w latach 80., już nie skrycie i z wzajemnością, kochał się w McKellenie Rupert Everett, o czym pisze bez ogródek w swej autobiografii).

W 1965 r. McKellen trafi ł pod skrzydła Laurence’a Oliviera, a reszta jest już częścią historii teatru brytyjskiego – aktor zagrał praktycznie wszystkie najważniejsze role, szekspirowskie i nie tylko. Obecnie zaś pracuje nad sitcomem „Vicious old queens”, w którym gra starą, złośliwą ciotę. Partneruje mu… Derek Jacobi.

Fuck off, I’m gay”

W 1991 r. McKellen otrzymał od królowej tytuł szlachecki, a w 2008 r. – medal honorowy za osiągnięcia w sztuce i za działania na rzecz równości. Bardzo chętnie wypowiada się na tematy LGBT. Działa w brytyjskich organizacjach LGBT (jest współzałożycielem jednej z nich – „Stonewall”), często pojawia się na Paradach Równości w Londynie, Manchesterze, San Francisco czy Johannesburgu. Prawna i społeczna równość osób homoseksualnych na całym świecie to dla mnie najważniejsza sprawa – pisze na swej stronie internetowej.

Słynie z ciętego języka. W jednym z wywiadów wspominał debatę z lat 80. o zakazie „propagandy homoseksualnej”, w której brał udział wraz z Michaelem Howardem, ministrem środowiska. Howard nie zmienił stanowiska pod wpływem argumentów aktora, ale na koniec spotkania poprosił go o autograf. Fuck off, I’m gay – napisał McKellen.

W 2007 r. w Singapurze podczas wywiadu TV na żywo dziennikarz zapytał go, jakie miejsca planuje zwiedzić. Może poleciłbyś mi jakiś gejowski klub? – wyparował McKellen.

Najbardziej irytuje go rozpowszechniony pogląd, że aktorowi trudno się wyoutować, bo jawny gej grający heteryka nie będzie wiarygodny: Co za bzdury! Ludzie doskonale zdają sobie sprawę, że na ekranie są aktorzy, którzy udają. Widzą mnie we „Władcy pierścieni” i co? Myślą, że naprawdę jestem czarodziejem?

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rock Hudson puszczał oko

Gej, który udawał heteryka, w „Telefonie towarzyskim” zagrał heteryka, który udawał geja

 

fot, mat. pras.

 

Tekst: Krzysztof Tomasik

Trzydzieści jeden lat temu jego śmierć odbiła się echem także w Europie, ale w USA była prawdziwym wstrząsem. I nie chodziło tylko o to, że był pierwszą sławną osobą, która zmarła na AIDS. Równie szokująca (a dla niektórych przerażająca) była informacja, że gwiazdor Hollywood, symbol seksu i ideał męskości, cokolwiek ten tytuł oznacza, był gejem.

Milionom widzów nie pasował na geja. Znali go od kilkudziesięciu lat. Wydawał się taki nieskomplikowany, atrakcyjniejsza wersja zwyczajnego Amerykanina. Do tego ucieleśnienie „amerykańskiego snu”, w którym zwykły chłopak urodzony w niezbyt zamożnej rodzinie może zostać sławnym aktorem.

Ach, to ciało!

Roy Fitzgerald wcale nie był przekonany, że powinien grać. Kiedy w wieku 21 lat przeprowadził się do Los Angeles, zapisał się co prawda na kursy dramatyczne, ale szybko je przerwał, gdy oznajmiono mu, że nie ma talentu. Nie wiadomo, jakim cudem przeoczono inny atut – wspaniałe ciało. 1,95 cm wzrostu i mięśnie, które pojawiły się same, bo nigdy nie ćwiczył.

Dopiero gej się na nich poznał. Henry Willson był agentem specjalizującym się w wyszukiwaniu atrakcyjnych chłopaków i robieniu z nich aktorów. Na Roya zwrócił uwagę od razu i nie pomylił się, to było jego największe odkrycie. Zaczął od wymyślenia chwytliwego pseudonimu – w ten sposób narodził się Rock Hudson.

Początki na ekranie były typowe – od 1948 r. pojawiał się w epizodach w westernach i filmach wojennych. Potem grał coraz większe role, do tego trwała ofensywa medialna. Nawet dziś może robić wrażenie ilość robionych dla prasy zdjęć, na których Rock pozuje jedynie w kąpielówkach. Nie miał jeszcze na koncie znaczących fi mów, ale dzięki tego rodzaju promocji stał się jednym z młodych, popularnych, dobrze rokujących aktorów. Uwodził niemal całą populację. Mężczyźni hetero chcieli być nim, kobiety hetero chciały być z nim. Geje też.

Przez całe lata 50. homoseksualizm Hudsona był jedną z najściślej strzeżonych tajemnic w Hollywood. Wszystko nadzorował Willson, który miał wprawę, w końcu sam także się ukrywał. Publicznie aktor musiał pokazywać się z kobietami, z niektórymi także sypiać. Oficjalną partnerką była przez kilka lat aktorka i tancerka Vera-Ellen. O związku z mężczyzną nie mogło być mowy, ale czasem Rock „nie wytrzymywał” – wtedy kończyło się na jednorazowym seksie z przypadkowym facetem. W połowie lat 50. był na szczycie. Miał trzydzieści lat i kręcił „Olbrzyma” (1956), który po latach uznawał za swój najważniejszy fi lm. Plotki o homoseksualizmie wracały jak bumerang, nie można było dłużej ryzykować – musiał się ożenić. Wybranką okazała się sekretarka agenta gwiazdora – Phyllis Gates. Małżeństwo trwało niespełna trzy lata. Do dziś nie jest jasne, czy Gates została przekupiona przez Willsona i świadomie wzięła udział w ślubnej maskaradzie, czy też wykorzystano jej naiwność. Krótko przed śmiercią w telewizyjnym talk-show pożycie z Rockiem przedstawiała jako idyllę, a rozwód dla niej samej miał być zaskoczeniem.

Z Doris Day jak z siostrą

Ślub z pewnością nie zaszkodził w karierze Hudsona. Za „Olbrzyma” otrzymał swą jedyną nominację do Oscara. To jednocześnie pożegnanie z pewnym typem ról. Kończy się czas westernów i sag z życia Południa. Kojarzony z rolami mocnych facetów, nieoczekiwanie świetnie odnalazł się w innym typie kina – komediach romantycznych. W parze z Doris Day odniósł gigantyczny sukces „Telefonem towarzyskim” (1959). Potem zagrają razem jeszcze dwa razy. Oglądane dziś fi lmy Rocka Hudsona z lat 60. mogą wprawić w zdumienie. Często odnosi się wrażenie, że pod pretekstem banalnej historii miłosnej, twórcy starają się w jakiś sposób przekazać informację o homoseksualności aktora i granych przez niego bohaterów, a nie mogąc tego zrobić wprost bez przerwy puszczają oko, wykorzystują kamuflaż i przeróżnego rodzaju sugestie. Znaczący jest już sam fakt, że prawie zawsze Hudson gra postacie, które z jakiegoś powodu udają kogoś innego niż są w rzeczywistości. Nie bez znaczenia jest też partnerka – o Doris Day mówiło się, że jest typem kobiety, którą każdy mężczyzna chciałby mieć za… siostrę. Ich relacja na ekranie przypomina bardziej kumpelską parę, która lubi się przekomarzać niż spragnionych swych ciał kochanków.

Jeśli chodzi o sugestie homoseksualne, to już w „Telefonie towarzyskim” jest scena, w której główny bohater – zatwardziały kawaler, by uwieść upatrzoną kobietę, udaje przed nią prostodusznego faceta z Teksasu. Żeby jednak nie czuła się zbyt pewnie, w pewnym momencie postanawia zasugerować, że Teksańczyk jest gejem. Oczywiście homoseksualizm jest jedynie pokazany poprzez sposób, w jaki bohater odgina palec, kiedy trzyma filiżankę, opowiada o pieczeniu ciasta i przywiązaniu do mamusi. To wystarczy do stworzenia piętrowej komplikacji Jeden z przyjaciół Rocka wspominał, że czasem w grupie gejów urządzali sobie pokazy starych filmów aktora. Mieli niezły ubaw, gdy siedzieli ze znajomym gejem, który jako heteryk odgrywał heteryka udającego geja.

Podobny schemat fabularny został zastosowany w drugim wspólnym filmie Hudsona i Day – „Kochanku, wróć” (1961). Znów bohater Rocka udaje swe przeciwieństwo – nieśmiałego w stosunku do kobiet naukowca chemika, laureata nagrody Nobla. Tym razem kobieta orientuje się w sytuacji i w ramach rewanżu zostawia niedoszłego kochanka na plaży i zabiera mu ubranie. Nie był to jeszcze czas nagości na ekranie, więc bohater musi się czymś okryć. Udaje mu się zdobyć jedynie piękne futro z kołnierzem, niesięgające nawet kolan. Kiedy wraca w nim do domu, widzi go dwóch mężczyzn, którzy do tej pory podziwiali w nim playboya, a teraz są przekonani, że odkryli jego prawdziwą naturę – homoseksualną.

Wreszcie ostatnia wspólna komedia Day i Hudsona – „Nie przysyłaj mi kwiatów” (1964). Tym razem grają bezdzietne małżeństwo wiele lat po ślubie. On jest hipochondrykiem, który usłyszał złą diagnozę i jest przekonany, że wkrótce umrze. Co robi w tej sytuacji? Postanawia znaleźć męża dla przyszłej wdowy. Mało to prawdopodobne, ale owocuje świetnymi scenami. Jedna z najciekawszych to moment, w którym bohater obserwuje kolejnych mężczyzn i ocenia ich pod kątem atrakcyjności i przydatności do małżeństwa. Może to robić bez żadnego niepokoju, bo oficjalnie chodzi o faceta dla żony. Czyżby ukryty gej, który nie jest w stanie zaakceptować swego homoseksualizmu? Świadczy o tym także scena, w której bohater wyrzucony na noc z domu idzie do przyjaciela. Śpią w jednym łóżku, ale nie mogą się dopasować, ciągle coś jest nie tak.

Ulubiony sport mężczyzn?

Za dwuznaczny można uznać tytuł innej komedii „Ulubiony sport mężczyzn” (1964). Szybko bowiem okazuje się, że ów ulubiony sport jest lubiany nie przez wszystkich mężczyzn, są wyjątki i to wśród osobników, po których nikt by się tego nie spodziewał. Rock znów gra kogoś, kto musi udawać. Tym razem speca od wędkowania, który pracuje w sklepie wędkarskim i pisze na ten temat poradniki, ale sam nie tylko nie łowi, nawet nie jada ryb. Wiarygodne? Jedyny sposób, by dostrzec w tej historii jakiś sens, to uznać, że wędkowanie symbolizuje podrywanie kobiet. Wówczas otrzymujemy dramat samego aktora: jest brany za kobieciarza, którym nie jest. Sensu nabiera wtedy długi monolog, w którym bohater zdesperowany wykrzykuje, że nie tylko nie wędkuje, ale nawet nienawidzi zapachu ryb i wszystkiego, co jest z nimi związane. Jako swoisty smaczek trzeba jeszcze wspomnieć scenę, w której zostają pomylone prawa jazdy, w efekcie bohater Rocka podaje do kontroli dokument wystawiony na kobietę. Policjanta wcale to nie dziwi i zaczyna się zwracać do niego damskim imieniem zapisanym w papierach.

Wraz z upływem lat zmieniał się typ postaci granych przez Hudsona. Zaskakującą rolę stworzył w komedii kryminalnej „Ładne dziewczyny ustawiają się w szeregu” (1971). Nieco już podstarzały, z sumiastymi wąsami, Rock właściwie sparodiował swój wizerunek uwodziciela. Był szkolnym trenerem i psychologiem nazywanym Tiger, którego nauczycielki i uczennice masowo uwodzą, wręcz same wchodzą do łóżka (czy raczej na biurko, bo na tym meblu odbywa się seks w gabinecie). Jednocześnie po pracy Tiger jest kochającym mężem i ojcem, który ma też mroczną stronę – lokalnego mordercy młodych dziewczyn. Uczniowi, który odkrywa jego sekret, wyznaje, że zabija, by móc skupić się na najważniejszym: młodych chłopcach, którym wpaja miłość do sportu!

***

Na początku lat 70. Hudson jeszcze raz skierował karierę na nowe tory – zaczął grać w telewizji. Odniósł spory sukces, kręcąc serial kryminalny „McMillan i jego żona” (1971-77). Dopiero wtedy przestał się obsesyjnie ukrywać. Oficjalnie wciąż był hetero, ale zaczął bywać w gejowskich klubach San Francisco, nie bojąc się, że zostanie rozpoznany. Na blisko dziesięć lat związał się z Tomem Clarkiem, który został jego przyjacielem do końca. Po rozstaniu w jego życiu pojawiła się nowa miłość – niespełna trzydziestoletni blondyn Marc Christian. Nie rozmawiali o HIV i uprawiali seks bez zabezpieczeń, nawet wtedy, gdy Rock znał już diagnozę. Niewiele wówczas wiedziano o wirusie, martwiono się o zdrowie Lindy Evans, z którą aktor całował się w słynnej „Dynastii” (1984-85). To była jego ostatnia rola.

Rock Hudson zmarł we śnie 2 października 1985 r. w domu w Beverly Hills. Nie dożył sześćdziesiątych urodzin.

 

***

Artykuł w ramach projektu realizowanego przy wsparciu Ambasady U.S.A. w Polsce.

This article was funded in part by a grant from the United States Department of State. The opinions, fi ndings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily refl ect those of the United States Department of State.

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Hipster na farmie

O filmie „Tom” z Xavierem Dolanem rozmawia Remigiusz Kadelski

 

Xavier Dolan w filmie „Tom”                                                                          mat. pras.

 

Do tej pory łączyłeś aktorstwo z przenoszeniem na ekran własnych pomysłów. W filmie „Tom“ pierwszy raz sięgasz po cudzy tekst, po sztukę Michela Marca Boucharda „Tom a la ferme”.

Faktycznie, to dla mnie nowość ekranizować cudzy materiał. Sen z powiek spędzała mi myśl, jak przerobić tę sztukę na język filmowy w taki sposób, by nie trąciła teatralnością. Wiązało się to z koniecznością porzucenia pewnych pomysłów i rozwiązań zawartych w oryginale, typu długie monologi czy strumień świadomości. Musiałem też pokazać na ekranie epizody, które w sztuce zostały tylko odnotowane na zasadzie: „odbył się pogrzeb” czy „Tom pojawił się u doktora”. Tak więc, napisałem je całkowicie na nowo. De facto dodałem w scenariuszu około 75 stron, których nie ma w dramacie Boucharda.

Muszę przyznać, że wyszedłem z kina skonsternowany. Bo oto Xavier Dolan pierwszy raz odmalowuje rzeczywistość w mrocznych, brudnych barwach, w stylistyce wolnej od estetycznych upiększeń i eterycznych uniesień.

Interesowało mnie ukazanie przemocy i brutalności….

To rzuca się od razu w oczy. Ale intrygująca w tym portrecie przemocy jest patologiczna zależność między katem a ofiarą. Twój bohater nie ucieka przed przemocą, choć większość z nas dawno by to zrobiła na jego miejscu.

Tom to postać, z którą coś jest nie tak. Postać, która ma świadomość tego, że na tej farmie być może uzyska odpowiedzi na nurtujące go pytania. Nie sądzę, by on wiedział, z jakiego powodu zostaje na niej lub dlaczego nie wyjeżdża, albo dlaczego nie idzie do sąsiadów: przecież dom, w którym to wszystko się rozgrywa, jest otoczony przez inne. Wystarczyłoby w dowolnym momencie przejść przez ulicę, zapukać do sąsiadów i powiedzieć: „słuchajcie, mam problem, oni nie chcą mnie wypuścić“. Ale on odsuwa od siebie szansę ucieczki, ponieważ pobyt na farmie traktuje jak przeznaczenie. Nie ma pojęcia, na czym ma ono polegać, ale instynktownie wyczuwa, że jego rozdział nie jest jeszcze skończony. Przeżywając żałobę po swoim facecie, wie, że tę swoistą podroż na farmę musi odbyć do końca, niezależnie od tego, jakie to będzie miało konsekwencje. On jest kimś w rodzaju kamikadze. Można też jego zachowanie porównać do skoku ze stromego klifu, który wykonuje się tylko po to, by dostarczyć sobie dawkę adrenaliny. Sądzę, że Tom jest przekonany, że to go oswobodzi.

Bohater w punkcie wyjścia jest absolutną emanacją hipsterstwa. Ale część jego osobowości zostaje wymazana, kiedy traci partnera. Dlatego, by na nowo ustalić, kim właściwie jest, odnaleźć samego siebie, potrzebna jest mu ta wyprawa na farmę i przywdzianie szat wiejskiego chłopca. Lecz zarazem, koniec końców, okazuje się, że to hipsterstwo go ocala.

Co jest dla ciebie większym wyzwaniem: grać we własnych filmach czy je reżyserować?

W pierwszej kolejności jestem aktorem i nie traktuję tego w kategoriach wyzwania. To czysta radość. Natomiast reżyserowanie własnych filmów to jest to, co kocham, co mnie inspiruje za każdym razem, kiedy budzę się o poranku.

Prawdę mówiąc, jedynym powodem wcielania się w osobę reżysera jest chęć bycia blisko aktorów i aktorek, by moc doświadczać pracy z nimi. Oczywiście, niektórzy uważają, że aktorstwo nie wychodzi mi najlepiej. Jednak to właśnie w byciu aktorem odnajduję powód, dla którego żyję.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Z innej planety

PAWEŁ FUSIEK – aktor, performer, piosenkarz, drag queen – opowiada o swoim życiu w Niemczech i o swej scenicznej personie, słynnej za naszą zachodnią granicą. Ladies and Gentlemen and Others, oto PAUL A JACKSON. Rozmowa BARTOSZA ŻURAWIECKIEGO

 

foto: Ronny Zeisberg

 

Jak znalazłeś się w Niemczech?

Wyemigrowałem w roku 1988 jako nastolatek. Nie widziałem dla siebie przyszłości w Polsce, nie czułem się akceptowany w domu. Świat mnie pociągał, chciałem zobaczyć, jak wygląda. Przyjechałem z Wrocławia do Berlina Zachodniego razem z koleżanką. Potem zresztą jeszcze na krótko do Polski wróciłem, gdy już otworzyły się granice. Ale wiedziałem, że to jednak nie to. Zasmakowałem w Niemczech wolności. Także wolności seksualnej.

Ciężki był los imigranta?

Początki nie były łatwe. Ponieważ od razu po przyjeździe poprosiliśmy o azyl, musiałem przejść przez różne oficjalne rozmowy i przesłuchania. Pytano mnie o sprawy polityczne i obyczajowe. Otwarcie mówiłem, że moja homoseksualna orientacja jest jednym z powodów, dla których postanowiłem uciec z Polski.

Przeszedłem przez trzy obozy przejściowe. Z Berlina Zachodniego przeniesiono nas do Zirndorfu koło Norymbergi, stamtąd do Würzburga. Znam więc życie emigranta od podszewki. Gdy dzisiaj słyszę o uchodźcach, to jest mi ich bardzo żal, bo wiem, w jakiej sytuacji się znajdują. Myślę jednak, że miałem w sumie dużo szczęścia. Nie spotkałem się w Niemczech z niechęcią czy wrogością. Co prawda, azylu nie dostałem, ale poznałem ludzi, którzy załatwili mi pracę w firmie kosmetycznej w Kolonii, dzięki czemu zdobyłem pozwolenie na pobyt. Później złożyłem papiery o przyznanie obywatelstwa i od kilkunastu lat jestem pełnoprawnym obywatelem Niemiec.

Jak jednak zostałeś słynną drag queen?

Poszedłem do szkoły aktorskiej w Kolonii, wybrałem kierunek przygotowujący do występów w musicalach. Tyle że wówczas nie powstawało tyle musicali, co dzisiaj, więc nie za bardzo mogłem znaleźć pracę. Zarabiałem, gdzie się dało, aż wreszcie trafiłem na kogoś, kto pracował jako drag queen. Wtedy pomyślałem – to coś dla mnie, muszę tego spróbować. I tak, w 1998 roku narodziła się Paul A Jackson.

Od początku miałeś jasną koncepcję, jak powinna wyglądać twoja sceniczna persona?

Ależ skąd! Potrzebowałem pół roku, żeby znaleźć swoją drogę. Jak każdy gej miałem raczej skłonność do dramatyzowania (śmiech), tak więc zacząłem od śpiewania piosenek smutnych, lirycznych, bolesnych. W dodatku, nawet nie wiedziałem, że trzeba mieć jakiś pseudonim artystyczny. Gdy pierwszy raz wychodziłem na scenę, to szef zapytał mnie: „A jak mam ciebie zapowiedzieć?”, ja zaś na to: „Nie wiem”. Pomyślał chwilę i powiedział: „Skoro Paweł to Paul, a urodę masz trochę jak Jackson…” – z powodu mojej ciemniejszej karnacji i kręconych włosów – „… to będziesz Paul A Jackson”. Po kilku miesiącach występów stwierdziłem, że jednak chcę być na scenie osobą silną, dominującą, że nie chce być płaczliwy, rozdzierający. Drag queens, zwłaszcza te początkujące, idą zazwyczaj utartymi ścieżkami – naśladują to, co jest modne, co się sprzedaje. Tylko nieliczne decydują się na ryzyko i robią coś zupełnie odmiennego, własnego. Mało jest indywidualności. A ja pragnąłem być inny niż inni. Zarówno jeśli chodzi o styl, jak i o wygląd. Ponieważ nie było mnie stać na kupowanie drogich sukien, a miałem fajne pomysły, więc zacząłem sam robić kostiumy. I tak jest do tej pory. Wszystkie kostiumy projektuję i wykonuję własnoręcznie. Czasami zapraszam sąsiadów, żeby pomogli mi guziki przyszywać. (śmiech)

Twoje kostiumy są bardzo futurystyczne. Niczym z gejowskiego science-fiction.

Niekoniecznie jako drag queen chcę być kobietą. Raczej wykorzystuję metroseksualność czy niektóre kobiece atrybuty do wykreowania zupełnie odrębnej, queerowej postaci. Nie od razu też zacząłem śpiewać własnym głosem, to przyszło z czasem. I pod tym względem chciałem się odróżnić od reszty. Nie używałem więc męskiego głosu, śpiewałem falsetem, łączyłem go z różnymi stylami muzycznymi – muzykę elektroniczną, housem. Pracowałem z moją koleżanką, śpiewaczką, Marią Witek-Schneider z hamburskiej opery, potem nawet razem dawaliśmy koncerty.

Trudno się było przebić? W Niemczech jest przecież mnóstwo drag queens.

Znów miałem sporo szczęścia. Zaczynałem w lokalu w Kolonii, w którym pierwsze show startowało o godzinie drugiej w nocy, a drugie o czwartej rano. Tam zobaczył mnie ktoś z hamburskiego kabaretu travesty „Pulverfass”, jednego z największych na świecie. Dostałem stamtąd propozycję, niebawem przyszły kolejne. Występowałem praktycznie w całej Europie, a także w Nowym Jorku.

Widziałem twoje zdjęcia z gwiazdami światowej rozrywki…

Tak. Pracowałem na jednej scenie z idolami i idolkami mojej młodości. Z Grace Jones, Jimmym Somervillem, Boney M., z Limahlem. Jako nastoletni chłopak próbowałem ufarbować sobie włosy „na Limahla”, za co dostałem burę od mamy. A później dzieliłem z Limahlem garderobę.

Spotkanie oko w oko z idolem przynosi rozczarowanie?

Wręcz przeciwnie. To przeważnie ludzie zwyczajni i bardzo serdeczni. Nie mają w sobie arogancji czy pychy. Gdy spotkałem Grace Jones, to miała długie włosy. Zdziwiony spytałem: „Grace, skąd u ciebie długie włosy?”. A ona na to: „To jest pieprzona peruka za 20 dolarów”. I potem balowaliśmy do 6 rano. Myślę, że udało mi się przebić, bo rzeczywiście wyróżniałem się na tle innych drag queens. Byłem nietypowy, bardziej nowoczesny. W tym zawodzie podoba mi się też to, że sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. Nie muszę robić, co reżyser mi nakazuje. Często, gdy pracuję z artystami musicalowymi, widzę, jacy są nieszczęśliwi. W Niemczech musicale traktuje się jak hamburgery w McDonaldsie. To, co się gra w Londynie czy Nowym Jorku, gra się również w Hamburgu czy Berlinie i w dodatku gra się tak samo. Obowiązują schematy, które kompletnie odbierają ci wolność twórczą. A ja sam decyduję o wszystkim.

Występujesz jednak także w przedstawieniach zespołowych. Widziałem cię przecież w berlińskim Wintergarten w dużej produkcji „Relax!”, wskrzeszającej przeboje z lat 80. Trafiłeś nawet na plakat tego przedstawienia, cały Berlin był tobą oklejony.

Owszem, ale angażują mnie dlatego, że jestem taki, jaki jestem. W „Relax!” nie tylko pozwolono mi zachować moją sceniczną osobowość, ale też dano mi do śpiewania utwory, z którymi potrafiłem się zidentyfikować. Grace Jones, Davida Bowie, Frankie Goes To Hollywood…

Scharakteryzuj więc w kilku słowach Paul A Jackson.

Postawna, dumna, mocna, ale też pozwala się do siebie zbliżyć. Niektórzy mówią, że emanuje zwierzęcym magnetyzmem, a jak wchodzi na scenę, to od razu czuć seks. Nie mieszam w życiu porządków – prywatnego i scenicznego. Na co dzień nie jestem Paul A Jackson. Kiedyś łączyłem te dwie rzeczy i okazało się, że nie daję sobie z tym rady. Za dużo jest Pauli, a za mało mnie. Teraz cieszę się, jak wchodzę na scenę, ale cieszę się też, gdy z niej schodzę i zmywam makijaż. Na szczęście, mój facet także jest aktorem, więc wie, z czym ten zawód się wiąże.

Gdzie można zobaczyć Paul A Jackson?

Mam swoją własną produkcję, z którą jeżdżę po Niemczech. Oprócz mnie występuje siedmiu innych artystów travesty, każdy reprezentuje odmienny styl. Spektakl trwa dwie i pół godziny z przerwą. Są w nim elementy komedii, parodii, akrobacji, jest konferansjerka, którą prowadzę. Gramy w największych teatrach, takich na 500-700 osób. W każdym mieście przez trzy dni, bilety są wyprzedane. I tak od 10 lat. Publiczność tutaj, ta najzupełniej mieszczańska, lubi tego typu show, lubi grę z płciowością. Nawet jak gramy na prowincji, to spotykamy się ze znakomitymi reakcjami. Czasami mam wrażenie, że całe miasteczko przyszło na nasz spektakl. Wszyscy się bawią, wszyscy się cieszą, autografy od nas biorą, chcą się z nami fotografować. Piszą do nas, dziękują, mają nadzieję, że przyjedziemy w następnym roku. Niemcy generalnie są najlepszym miejscem dla drag queens. Tylko tutaj traktuje się nas jak artystów. Nie musimy występować wyłącznie w klubach czy dyskotekach. Współpracujemy z teatrami, jesteśmy zapraszani do programów telewizyjnych.

Traktujesz swoje występy także jako rodzaj działalności politycznej?

Jestem artystą scenicznym, przede wszystkim daję ludziom rozrywkę i sztukę. Ale, na przykład, niedawno zaproszono mnie do ratusza w Hamburgu na otwarcie sezonu politycznego. Dałem koncert z towarzyszeniem big-bandu. To było historyczne wydarzenie.

Występowałeś w dragu?

Tak. Choć założyłem wieczorową kreację. Nie tak futurystyczną i ekstrawagancką jak zazwyczaj. Występowałem też kilkakrotnie, na zaproszenie proboszcza, w kościele w Hamburgu. Słucham? Ewangelickim, oczywiście. Zorganizowałem tam koncert charytatywny dla osób żyjących z HIV. Wystąpili, oprócz mnie, także śpiewacy i baletmistrze z opery hamburskiej oraz laureaci niemieckich odpowiedników programów typu „Mam talent” czy „Szansa na sukces”. Swoją drogą, gdy wrzuciłem zdjęcia z tego koncertu na Facebooka, to dostałem jeden komentarz z Polski, że to profanacja. Byłem nim mocno zdziwiony , bo przecież sam proboszcz i społeczność parafialna mnie na te występy zapraszają.

A występowałeś kiedyś w Polsce?

Dotąd nie. Ale to się niebawem zmieni. Obecnie, razem z reżyserką Karoliną Kirsz i aktorem, Adamem Paterem, pracujemy nad bardzo szczególnym projektem. Muzyczno-teatralnym przedstawieniem, w którym punkt wyjścia stanowią losy pewnego chłopca. Uciekł z Polski na niemiecką scenę. I przeszedł długą drogę. To opowieść o emigracji i samotności, a także o poszukiwaniu własnej tożsamości i drogi. Podobieństwo nieprzypadkowe. Podkreślam często podczas występów na świecie swoje polskie pochodzenie. Umyślnie mówię po niemiecku z polskim akcentem, żartuję na temat Polski. Ale sympatycznie, tak, by przekonać widzów, że Polska to ciekawy kraj.

Może i ciekawy, ale niekoniecznie przyjazny gejom, a zwłaszcza drag queens.

Wiesz, mam w Hamburgu sąsiada z Polski, który strasznie się mnie bał, bo jestem gejem. Gdy jednak przez przypadek zobaczył mnie na scenie i lepiej poznał, to tak mnie polubił, że teraz jesteśmy przyjaciółmi. Ludzie często się boją tego, co im nieznane. Tymczasem, gdy coś poznasz, to nie tylko się rozwijasz, ale też możesz zdecydować, czy to lubisz, czy ci się to podoba. A nawet jeśli ci się to nie podoba, to dlaczego tego nie akceptować, skoro inni są dzięki temu szczęśliwsi?

www.paulajackson.de

Facebook: paulapawelj

 

Tekst z nr 68/7-8 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Księżna z Wilkołaku

O „Tęczowej Trybunie”, o seksualnie nienormatywnych rolach, o coming oucie w teatrze i o badaniach terenowych w darkroomach z aktorem Michałem Opalińskim rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Agata Kubis

 

Tęczowa Trybuna” Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki narobiła swego czasu sporo zamieszania. Bohaterami są geje pragnący mieć własną trybunę na Euro 2012. Czy rola Urzędnika, faworyta prezydentki Warszawy, była dla ciebie przełomowa?

Pomogła mi zawodowo, to rola dość ekspansywna. Gdyby kierować się tym, że dostałem za nią nagrodę, to tak, ale nie czuję, żeby akurat wtedy coś zmieniło się w moim życiu. Nawet nie wiem, czy to był przełom w teatrze, jeśli chodzi o tematykę, bo te dziesięć lat wstecz byli np. „Oczyszczeni” Krzysztofa Warlikowskiego.

To był kolejny etap, już nie odrealniony dramat Innych z homoerotycznymi scenami, tylko konkretne postulaty społeczne i polityczne, tu i teraz.

No, tak, stąd w „Tęczowej…” cytat z „Oczyszczonych” i zarzuty w stosunku do Warlikowskiego, że opowiada o pewnym środowisku, ale nie zajmuje stanowiska. To był na pewno nowy głos, ale też spektakl nie opowiada tylko o tym, jest wielopłaszczyznowy. To genialne, że do opowiedzenia o stanie polskiej demokracji używa się kibiców-gejów.

Gdybym miał powiedzieć o tej przełomowości, to „Trybuna” dla mnie była ważna pod względem pracy z Moniką i Pawłem.

Chociaż wcześniej grałeś u nich w „Śmierci podatnika”, dopiero od „Tęczowej…” zacząłeś być nazywany „aktorem Strzępki i Demirskiego”.

Tak się mówi, chociaż właściwie nie wiem, co to znaczy. To się bardzo zmienia; wiadomo, że po jakimś czasie wyczerpuje się poziom wspólnej inspiracji, już się tak znamy, że ciężko się zaskoczyć. Oni wspaniale obsadzają, często w kontrze, dają nowe wyzwania. Po „Trybunie” zrobiliśmy jeszcze dwa spektakle, czyli „Firmę” i „Courtney Love”, a wtedy faktycznie znaleźliśmy wspólny język. To ważne, bo przecież to nie był projekt tylko stricte teatralny, włączyliśmy się także w tworzenie fikcyjnego klubu „Tęczowa Trybuna”, który walczy o swoją trybunę na Euro. To była rzeczywistość równoległa, wcielaliśmy się w działaczy, zabieraliśmy głos w ich imieniu, każdy miał po kilka nicków, nabraliśmy media, doszło do tego, że o naszej inicjatywie donoszono w głównym wydaniu Faktów TVN.

Na ile jest ci bliski ten rodzaj teatru politycznego, zaangażowanego, lewicowego, który tworzą Strzępka i Demirski?

Bardzo bliski. Jeszcze do tej przełomowości dodam, że wraz z „Trybuną” zmieniło się moje podejście do zawodu. Teraz interesują mnie projekty, które coś znaczą, za pomocą których można naprawdę coś powiedzieć, a nie tylko zagrać kolejny spektakl. Nudzi mnie bycie aktorem, który tylko odtwarza role, od którego się niewiele wymaga. Zresztą bardzo szybko było to dla mnie nudne, tylko nie miałem takich inspiracji. To oczywiście stwarza też problemy, bo jak będziemy mieć przerwę, co jest nieuchronne, to bardzo trudno znaleźć osobę, z którą praca będzie dawać podobną satysfakcję. Inną taką reżyserką jest dla mnie Monika Pęcikiewicz, która prezentuje zupełnie inny teatr, bardziej emocjonalny i analityczny, zgłębiający psychikę ludzką. Skupia się na innych aspektach życia i z Pęcikiewicz też czuję, że przechodzę pewną ważną drogę.

Mówisz o dwóch Monikach: Strzępce i Pęcikiewicz. Ma znaczenie, że to kobiety?

Duże. Lubię pracować z kobietami, po prostu się z nimi rozumiem. Nie chcę generalizować, ale z mojego doświadczenia kobiety opowiadają głębiej, szukają niełatwych rozwiązań, mają mniej oczywiste spojrzenie na kondycję współczesnego człowieka. Nie chcę mówić o odkrywaniu, bo co jeszcze można odkryć, właściwie wszystko zostało już powiedziane.

W temacie LGBT jeszcze dużo można odkryć.

Jest taki czas, że jak pojawia się coś nowego, to wszyscy mówią: „Boże, znowu o tych pedałach?”. Przez ciągłą obecność w mediach w jakiś sposób temat się wyczerpał, chociaż tak naprawdę nie został nawet dotknięty. Często sami się zniechęcamy, jak pomyślę, że miałbym znowu zagrać homoseksualistę, to pierwszy odruch mam taki, że nie teraz. A potem sobie uświadamiam, że zwykłego geja i jego sytuacji z punktu widzenia psychologicznego czy społecznego nie grałem nigdy. Z chęcią bym zagrał taką rolę np. w filmie.

Teraz w „Wolnej Trybunie” w reż. Pawła Wodzińskiego grasz homoseksualistę, ale nieoczywistego. Twoja postać nazywa się Księżna z Wilkołaku, to trochę taka ciota z PRL-u.

Właściwie transseksualny mężczyzna, do tego agent w służbie Milicji, pełnokrwista rola. To jest adaptacja powieści Christiana Skrzyposzka, która została napisana w latach 70. Kiedy Paweł zaproponował mi tę rolę, powiedział: „Kto, jeśli nie ty?”. I jasne, czemu nie, chociaż bym nie chciał grać tylko takich ról, też nie ma ich tak wiele.

Ale sporo ról z nienormatywną seksualnością udało ci się zagrać.

Już w przedstawieniu dyplomowym mojego roku, w „Zabawach na podwórku” w reż. Pawła Miśkiewicza grałem Gidi, geja-nastolatka. Inne role to było raczej granie z płciowością, np. w „Wielkim żarciu” Anki Ilczuk byłem aktorem występującym jako drag queen, który opowiada swoją historię w programie typu Drzyzga. W „Śmierci podatnika” u Strzępki rola też była budowana niejednoznacznie, jako Superbohater wcielałem się tam w rożne postacie, wśród nich była pani Jola od mody, wzorowana na Jolancie Kwaśniewskiej. Więc znów bardziej dragowo. To samo w „Śnie nocy letniej” Pęcikiewicz, też nie gram homoseksualisty, ale jestem w sukience. Jako aktorzy improwizujemy scenę z rzemieślnikami od Szekspira. Są sami mężczyźni, ktoś musi być kobietą i ja nią zostaję, przebieram się, zaczynam się w tym dobrze czuć. To jest bardzo homoerotyczne.

A gdzie byś umieścił Frances, córkę Kurta Cobaina i Courtney Love z „Courtney Love”?

Dla mnie Frances była genialnym przeżyciem! Tam nie ma odpowiedzi na nic, to jest tak napisane, że możesz być wszystkim: zbuntowaną nastolatką, wkurwionym facetem, dzieckiem płaczącym za ojcem. Ta rola daje przestrzeń do opowiedzenia rożnych poruszających historii, np. o relacji z rodzicami. Uwielbiam grać Frances, wtedy wchodzę w tworzony na scenie świat i zapominam o wszystkim.

Z kolei w „Tęczowej trybunie” jesteś urzędnikiem, który stoi po stronie władzy, przeciwko gejom. Taki był pomysł, że gej gra homofoba, heteroseksualiści – gejów?

To było właśnie obsadzenie w kontrze. Dzięki temu unika się prostej identyfikacji, ale nie pamiętam sytuacji, żeby ktoś coś odkrył czy zrozumiał. Zresztą u Moniki nie ma ociągania, masz to zagrać i koniec. Częścią pracy nad rolami było wyjście do knajpy gejowskiej, koledzy musieli wejść do darkroomu, oswoić się z tą sytuacją, że obok stoi onanizujący się facet. Więc raczej takie anegdotyczne historie, np. pokazywałem Marcinowi Pempusiowi, jak gej ma nieść torbę, gdy się spieszy na pociąg, Strzępka zwijała się ze śmiechu. Ostatecznie ta scena się nie uchowała.

Był jeszcze jeden spektakl, w którym grałeś homofoba – „Gay Love Story” w reż. Anny Iluczuk w teatrze Ad Spectatores w 2008 r. Reżyserka mówiła mi, że dla gejów z Wrocławia był kultowy, chodzili na sztukę po kilka razy.

To był niezwykły materiał, dramat rosyjski napisany przez Siergieja Kałużanowa i Aleksandra Wartanowa, do tej pory nie był wystawiony w Rosji, nie doszło nawet do pierwszego czytania. Autorzy stworzyli sztukę z zapisów gejowskich czatów internetowych, a podstawą była historia związku Wartanowa z facetem, który zmarł na raka. Mojej roli nie było w zapisie, ona została stworzona potem. Gram typowego homofoba, ale najciekawsze, że teksty, które mówię, są wypowiedziami moich kolegów, aktorów grających w sztuce gejów. One pochodziły z rozmów robionych zanim zaczęły się próby. Jak to przeczytałem, to się przeraziłem, nagle się okazało, że ktoś naprawdę myśli, że homoseksualistę można postawić na równi z zoofilem czy pedofilem. To chyba było moje pierwsze doświadczenie bycia gejem-aktorem, bardzo podziałało na mnie emocjonalnie. W efekcie rozstałem się z jedną z najbliższych mi w tamtym czasie osób.

W Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdzie pracujesz, zrobiłeś coming out?

To nie jest żadna tajemnica, nie ukrywałem tego od momentu, kiedy powiedziałem rodzinie, kolegom itd. Jestem dość towarzyski, w teatrze wszyscy wiedzą, znają mojego partnera. Przez to, że mam postawę otwartą, też jestem tak traktowany.

Zdarzyło się, że z powodu homoseksualizmu omijały cię jakieś role?

To się odbywa na dużo subtelniejszym poziomie, np. słyszę, że jestem aktorem specyficznym. I co na to odpowiedzieć? To znaczy jakim? Pedałem? Ale mnie to nie obchodzi, na coś takiego odpowiadam: super, jestem specyficzny, mam inną wrażliwość, mogę zagrać role, których ktoś inny nie zagra. To jest ciekawsze w teatrze, szczególnie w obecnych czasach.

Cały czas pokutuje myślenie, miałem nawet o tym rozmowy z kolegami, że trzeba być twardym, cokolwiek to znaczy. Najgorsze, co może być – to, że na scenie widać po tobie „coś”. Ale co? Znam mnóstwo heteroseksualnych aktorów, którzy są bardziej „miękcy”, delikatni niż niejedna ciota. W szkole też usłyszysz, żeby chować wszelkie „przyruchy” pokazujące, że mógłbyś być innej orientacji niż heteroseksualna. To jest absolutny absurd, bo jak można być aktorem, który udaje, że jest kimś innym, kiedy na sobie, swoim ciele, emocjonalności i wrażliwości budujesz role!

Dużo aktorów się ukrywa?

Znam gejów, którzy do tej pory nie powiedzieli o sobie i nie powiedzą nigdy, bo boją się, że to będzie wpływało na karierę. Niewielka liczba coming outów wśród aktorów głownie z tego wynika. To oczywiście nie jest bezpodstawne, w teatrze można się czuć bezpiecznie, w Polskim jestem już dziesięć lat, lubię zespół, dobrze się znamy, nie ma problemu. Jak pracuję gdzieś indziej, szczególnie na planie filmowym, to czuję, że to może być problem. Nie znaczy, że wchodzę i mówię „jestem gejem”, ale wyczuwam jakieś napięcie, brak swobody, w każdej chwili może paść homofobiczny dowcip. To się pewnie zmienia, jak pracujesz dłużej, wtedy poznajesz ekipę, wywiązują się jakieś relacje.

A rzeczywistość poza teatrem?

Przeraża mnie nie tylko homofobia, ale też wzrost nastrojów nacjonalistycznych. Nie chcę narzekać – jestem aktorem, mieszkam w dużym mieście – to komfortowa sytuacja, ale wciąż mnóstwo gejów i lesbijek się boi, musi się ukrywać.

Za dwa lata będą wybory i nie widzę nadziei na zmiany. Ważna jest dla mnie zarówno sytuacja osób LGBT, jak i sytuacja w kulturze. Nic nie zapowiada, że będzie lepiej. Pocieszam się, że mamy posła geja i transseksualną posłankę. Może za dziesięć lat będzie można przejść ulicą z partnerem za rękę i nie dostać, ale dziś wystarczy, że jesteś ubrany inaczej, ciekawiej i już możesz się spotkać z agresją. Pochodzę z Wrocławia, coraz częściej nie czuję się tam bezpiecznie. Kolega z teatru został pobity o dziesiątej wieczorem, bo wyglądał „jak pedał”, nie ma znaczenia, czy nim jest czy nie.

Okropna historia przytrafiła mi się w Warszawie. W galerii handlowej Arkadia, gdy wchodziłem do Carrefoura, jakiś cham walnął mnie w głowę koszykiem, chyba tylko dlatego, że byłem w krótkich spodenkach, okularach i japonkach Nie odpuściłem, zacząłem ganiać go po sklepie, ochrona nie zareagowała. Napisałem skargę, ale skończyło się na niczym. To jest straszne doświadczenie, poczucie bezsilności. W pierwszym odruchu zadzwoniłem do mojego partnera i powiedziałem: wyjeżdżamy stąd! Potem przyszło otrzeźwienie, ucieczka to nie jest żadne rozwiązanie.

Opowiedz jeszcze o Igorze Przegrodzkim, legendarnym wrocławskim aktorze, też geju. Pisałeś o nim pracę magisterską.

Pisałem o jego dyrekcji w Teatrze Polskim, był niesamowitą osobą, zarówno w życiu, jak i w teatrze. Miał słynne powiedzenie: „Z kobietami – próbowałem. Przereklamowane!”. Mnóstwo o nim słyszałem, rozpoczynałem właśnie angaż w Polskim, wiedziałem, że będę funkcjonować w tym otoczeniu, więc było oczywiste, że napiszę o nim. Oficjalnie byłem pierwszym gejem, który trafił tam po Przegrodzkim. Zresztą nic nie dzieje się przypadkiem, jak zmarł, to pochowano go na cmentarzu obok mojej kamienicy. Był przykładem, że nawet w tamtych czasach można być znakomitym aktorem i żyć bez ukrywania się. Z mojej strony to było trochę takie zaklinanie przyszłości w teatrze. Że też może mi się udać.

 

Tekst z nr 46/11-12 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

AKTOR (NIE)PROWINCJONALNY

O tym, jak grało się Maćka Kołodziejskiego, geja w serialu „Barwy szczęścia”, o tym, jak gra się siebie – Tomka, aktora i geja w spektaklu „Aktorzy prowincjonalni”, a także o związku na odległość i o toruńskim Queer Fest z TOMASZEM MYCANEM rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Ryszard Zajączkowski

 

 Przedstawienie „Aktorzy prowincjalni” w toruńskim Teatrze im. Wilama Horzycy zostało zainspirowane słynnym filmem Agnieszki Holland sprzed 40 lat. Grasz w nim postać geja, aktora Tomka, który uczestniczy w probach do „Wyzwolenia” Wyspiańskiego.

Wyszliśmy od postaci, która w filmie też występuje. Tam jest to wątek poboczny, choć ważny, tym bardziej biorąc pod uwagę, kiedy film kręcono. Gej u Holland jest dużo starszy, do tego zakochany w Krzysztofie, głównym bohaterze.

Który w pewnym momencie mówi do niego: „Nie wiem czy jesteś moim przyjacielem, czy tylko zakochanym pedałem”.

Był problem z tą kwestią, która początkowo miała się znaleźć w spektaklu. Później wypadła, nasza obsada różni się od tego, co jest u Holland. U nas to Krzysztof jest najstarszy, więc zdecydowaliśmy, że jedyne, co ich łączy, to przyjaźń, koleżeństwo, nie będzie tego drugiego dna.

Tomek to ty?

Trochę tak, z wyjątkiem głównego bohatera i jego żony aktorzy noszą swoje imiona i nazwiska. Do tego mówię napisany przez siebie monolog, który pochodzi z mojego dramatu sprzed ładnych kilku lat, więc traktuję go jak literaturę, ale opowiadam swoją historię.

W największym skrócie monolog opowiada o życiu za „zasłoniętymi kotarami”, ukrywaniu swojego związku i homoseksualizmu w ogóle, zarówno w wymiarze prywatnym, jak i zawodowym. Oczywiście to jest celowo nieco wyostrzone, emocjonalnie podkręcone.

To miał być twój teatralny coming out? Czekałeś na taki moment, czy to się stało przypadkiem?

Kompletnie o tym nie myślałem, zaczynając pracę nad „Aktorami prowincjonalnymi”. Przez cały okres prób mieliśmy „pokoik zwierzeń”, do którego każdy mógł wejść, włączyć kamerę i opowiadać, co chce. Oczywiście był z tym problem, reżyser Damian Neć powiedział, że nie ma żadnych wytycznych, o czym mamy mówić. W pewnym momencie, kiedy już dostałem rolę geja, pomyślałem, że powiem to. Nie od razu byłem pewien czy chcę, żeby znalazło się w spektaklu, ale zgodziłem się. Pomyślałem, że to może być ważne. Pokazanie, do czego prowadzi homofobia. Nawet nie ze względu na mnie, tylko na to, co się teraz dzieje w naszym kraju.

Wątkow gejowskich jest zresztą więcej. To nie tylko historia Tomka, ale i odwołania do Konrada Swinarskiego, na którego wyraźnie stylizowana jest postać reżysera. Przywołany jest też Witold Zdzitowiecki, zapomniany aktor, homoseksualista, który w międzywojniu przez kilka lat pracował w teatrze w Toruniu, a w czasie wojny został potępiony za występy w teatrach jawnych, co bywało uznawane za kolaborację z okupantem.

Zdzitowiecki to trochę pomysł na wzbogacenie mojego wątku poprzez inną historię. To jest konkretna biografia, która ma związek z tym miastem i naszym teatrem. Jego monolog, który leci z off u, kiedy wspomina o śmierci swojego ukochanego, zawsze mnie bardzo wzrusza.

W spektaklu właściwie nie pojawia się kwestia tego, jak to jest być aktorem gejem w „prowincjonalnym” teatrze. W Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu jesteś od 17 lat, stykałeś się z homofobią?

Nie, nigdy nie spotkałem się z homofobią. Jeżeli zdarzały się jakieś komentarze, to za plecami, poza mną. Między innymi dlatego jestem tutaj tyle lat. To jest mój teatr, on mnie często wkurwia, ale to jest miejsce, które kocham.

Aż tak?

Tak, to jest mój świadomy wybór, że jestem tutaj. Panuje takie przekonanie, że aktor powinien być w teatrze nie dłużej niż 6-7 lat i potem iść gdzie indziej. Zdaję sobie sprawę, że w Toruniu jestem już długo, ale coś mnie tutaj trzyma. Zawsze w momencie, kiedy miałem już dosyć tego miejsca, pojawiało się coś tak inspirującego, że znowu było super. Od kiedy przyszedłem tutaj w 2002 r., właściwie nie miałem przerwy w graniu. Były takie sezony, że wchodziłem z jednej roli w drugą. Pewnie gdyby zdarzył się rok bez nowej propozycji, to bym nie wytrzymał, w Toruniu trzyma mnie tylko praca.

A jak przebiegał coming out w zespole? To było wiadome, nazwane?

Dłuższy czas wiadome, ale niedopowiedziane. Potem zdarzyło się samo przez się, nawet nie musiałem mówić. Staram się to traktować tak normalnie i naturalnie, żeby nie trzeba było zadawać pytania: jesteś gejem?

Twój facet też jest aktorem. To pomaga czy przeszkadza w związku, gdy się wykonuje ten sam zawód?

Z jednej strony jest łatwiej, bo obaj rozumiemy ten świat, ale z drugiej strony… Trudno to wytłumaczyć, zawsze mu kibicowałem i uważałem, że jest lepszym aktorem ode mnie. Dalej tak uważam (śmiech).

Nie gracie w jednym teatrze, związek na odległość na trasie Toruń-Poznań to jest problem?

Tak, chyba największy. Kiedyś wydawało mi się, że byłoby fajnie, gdybyśmy byli w jednym zespole, a teraz nie wiem, czy bym tego chciał.

Już wiele lat temu zdarzało ci się grać gejów na scenie.

W „Klarze” (2012) na podstawie powieści Izy Kuny moja postać to był: stół, gej, alkoholik, robiłem tam nawet bardzo śmieszny coming out. Bardzo lubiłem grać w „Eine kleine Nachtmusik” (2009) w reżyserii Pawła Szkotaka, gdzie pojawiałem się w różnych rolach naraz, jedna z nich to była męska prostytutka.

Dla mężczyzn czy kobiet?

To było niedopowiedziane, więc pewnie kto zapłacił, ten miał (śmiech).

Te role były znane głownie teatromanom z Torunia, ale masz też na koncie postać, którą oglądały miliony. W latach 2009- 2016 występowałeś w niezwykle popularnym serialu „Barwy szczęścia”, grałeś Maćka Kołodziejskiego, partnera Władka Cieślaka (Przemysław Stippa).

Tak, to był chyba pierwszy tak duży wątek gejowski w serialu w Polsce, stale obecnym na antenie, emitowanym od poniedziałku do czwartku.

Dodatkowo wasi bohaterowie wzięli ślub w chmurach, w samolocie, co było inspirowane prawdziwą historią Ewy Tomaszewicz i Gosi Rawińskiej. Niestety sam moment zaślubin nie został pokazany na ekranie.

Kiedy dostałem scenariusz z tymi odcinkami, byłem zachwycony, myślałem, że wyślą nas za granicę, na wakacje, ale nic z tego (śmiech).

Jak zaczęła się ta siedmioletnia przygoda z serialem? Nie miałeś wątpliwości przed przyjęciem roli geja? Miałem, bo słyszałem historie o aktorach, którzy wcześniej zgodzili się brać udział w takich wątkach i potem żałowali, mieli nieprzyjemne sytuacje i przestali otrzymywać inne propozycje. Trochę się bałem, że mogę zostać zaszufladkowany, ale z dzisiejszej perspektywy wiem, że to były przesadne lęki. Nie spotkało mnie nic nieprzyjemnego, tylko raz straciłem rolę w reklamie, co mnie trochę wkurzyło, że takie sytuacje mają jeszcze miejsce.

A reakcje publiczności?

Oczywiście główną postacią w tym wątku jest Władek, ja byłem bardziej drugoplanowy, ale nigdy nie spotkałem się z żadną negatywną reakcją! Żadną! Natomiast ilość pozytywnych reakcji samego mnie zaskakiwała, nie tylko ze strony starszych pań. Siedziałem kiedyś w Toruniu przy barze w knajpie studenckiej, było już późno, nagle weszło dwóch łysych panów w dresach, bardzo już zmęczonych alkoholem. Stanęli przy mnie, barman nie chciał ich obsłużyć, poprosił o legitymacje studenckie, których oczywiście nie mieli. Nagle jeden z nich obrócił się do mnie, popatrzył i powiedział: „To ty!”. Zrobiło mi się słabo, odpowiedziałem tylko: „Co ja?”. „To ty grasz w tym serialu”. Byłem przekonany, że zaraz dostanę wpierdol, mogłem zacząć zaprzeczać, mówić, że to tylko ktoś podobny, ale trochę głupio, więc przyznałem, że to ja. A on: „Kurwa, stary, jak to zajebiście, że mamy takich ludzi w tym mieście!”.

A odbiór w teatrze? Przychodzili ludzie tylko po to, żeby zobaczyć znaną twarz z serialu?

Z tym chyba miałem największy problem. Trochę było tak, że ludzie mnie rozpoznawali, kiedy mój wątek był akurat pokazywany, potem kojarzyli dużo mniej. I czasami akurat wtedy graliśmy też spektakl, np. „Marię Stuart”, blisko publiczności, i zdarzało się, że słyszałem szepty: „To ten, który gra geja w <Barwach szczęścia>”. Strasznie mnie to denerwowało, ale z drugiej strony nie mogę się dziwić.

We wrześniu zeszłego roku Teatr Horzycy włączył się w organizację Queer Festu, czyli festiwalu Marszu Rowności. Na teatrze zawisły tęczowe flagi.

Tak, dyrektor artystyczny Paweł Paszta powiedział wprost, że nasz teatr jest miejscem otwartym.

Inauguracją Queer Festu było czytanie performatywne książki „Cholernie mocna miłość Lutza van Dijka w twojej adaptacji i reżyserii. To wyznanie Stefana Kosińskiego, ktory w czasie wojny miał homoseksualny romans (z żołnierzem Wehrmachtu), za co trafi ł do więzienia.

Pomysł wpadł mi do głowy już podczas pierwszego Marszu Równości w Toruniu. Książkę pożyczyła mi koleżanka, przeczytałem ją w ciągu kilku godzin, siedząc nad Wisłą. Opowiedziana tam historia mnie zachwyciła, uważam, że ona jest także bardzo ważna dla Torunia, tutaj się dzieje, a jeszcze dodatkowo Kosiński występował w tutejszym teatrze. Z efektu jestem bardzo zadowolony, publiczność genialnie reagowała, miałem wręcz głosy, że to było jedno z najlepszych czytań, jakie dotychczas odbyły się w teatrze. Ja pojawiłem się epizodycznie jako ukochany Stefana – Willy, pozostałymi rolami wymieniali się Paweł Tchórzelski i Piotr B. Dąbrowski.

Czy to oznacza, że będziesz jeszcze probował reżyserii?

Zawsze o tym myślałem. Tamto czytanie uświadomiło mi, że to jest zupełnie inna praca, ciężka, ale fascynująca, bo bierze się odpowiedzialność za całość, w tym także za aktorów, co jest trudne. Chciałbym kiedyś wyreżyserować spektakl i wiem, że nie będę w nim grał, z samą reżyserią jest wystarczająco dużo roboty.

Wiem, że w planach Teatru Horzycy jest realizacja spektaklu na podstawie „Cholernie mocnej miłości”. A we wrześniu kolejny Marsz Rowności w Toruniu. W tym roku też coś zrobicie?

Znów będzie czytanie, ale jeszcze nie wiem, czego. Na pewno pójdę na Marsz.

A w ogóle czujesz się aktorem prowincjonalnym?

To zależy co by to miało oznaczać, robiąc „Aktorów…”, dużo zastanawialiśmy się nad tym, o co z prowincją chodzi, czy to jest to, co mamy w głowie, czy to są tylko nasze horyzonty myślenia? Jeżeli przyjmiemy, że Toruń jest prowincją, to tak, jestem aktorem prowincjonalnym.

 

Comingoutowy monolog Tomasza Mycana z „Aktorów prowincjonalnych” (fragment)

Siedział przy barze i pił piwo. Przywitałem się z barmanką, zamówiłem pięćdziesiątkę i usiadłem obok. Zapytałem, co u niego. Odpowiedział, że ma dużo pracy, że podoba mu się miasto Miał brązowe oczy. Zakręciło mi się w głowie, wstałem i poszedłem do kibla. Gdy wróciłem, rozmawiał z barmanką. Pomyślałem: daj sobie spokój. Ubrałem płaszcz, zapłaciłem rachunek, podałem mu rękę i zapytałem, czy nie przyszedłby do mnie na parapetówkę. Przyszedł. Nieogolony, w czarnej koszuli, jeansach, pachniał tanią wodą kolońską. Został do końca, do świtu, cały następny dzień, potem kolejny i jeszcze jeden, a potem przeniósł swoje rzeczy i zamieszkaliśmy razem. Zasłoniliśmy okna i przez trzy albo cztery lata zasłanialiśmy okna. Bo żyjemy w tym kraju, bo społeczeństwo, bo narodowcy, bo zrujnuję sobie karierę, bo rodzice mnie nie zaakceptują, bo za ich czasów tego nie było, bo mama będzie płakać a ojciec mnie wydziedziczy, bo ktoś na drzwiach napisze coś farbą olejną, albo przebiją mi opony w samochodzie, dostanę w zęby i połamią mi nogi, trafi ę do szpitala i na wózku inwalidzkim będę jeździł, będą szeptać i plotkować za moimi plecami, naplują mi w twarz i powiedzą, że molestuję dzieci, trafi ę do więzienia i powieszą mnie w celi? To co wtedy? Zasłoniłem okna. Nikt nigdy się nie dowie. Nigdy nikomu nie powiem.

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

PAWEŁ, TO MUSI BYĆ MAKSYMALNIE PRZEGIĘTE!

Z aktorem PAWŁEM TOMASZEWSKIM o tym, jak się współpracuje z byłym partnerem, o tym, dlaczego żołnierzy sobie odpuścił a także o tym, jak to jest przewodzić gejowskiej orgii w najnowszym spektaklu Krystiana Lupy „Capri”, rozmawia Krzysztof Tomasik

 

foto: Aga Murak, stylizacja: Hanka Podraza

 

Rozmawiamy niespełna miesiąc po premierze „Capri – wyspy uciekinierów” Krystiana Lupy w warszawskim Teatrze Powszechnym. Oczekiwania były ogromne, część środowiska teatralnego już uznała spektakl za wydarzenie sezonu. Całość ma trzy części, trwa prawie sześć godzin, jak większość obsady grasz kilka ról, ale największą w części trzeciej, najbardziej gejowskiej.

Pierwsza jest poświęcona mężczyznom, którzy „bawią” się w wojnę i etosowi wojny, druga jest o kobietach, a trzecia o homoseksualistach. Gram Freda, brytyjskiego oficera, który przyjeżdża do Neapolu odwiedzić swojego kochanka i razem jadą na rytuał Filiaty i wtedy już nie występuję jako Fred, tylko jako Chichillo, przyjmuję tożsamość neapolitańską.

W „Polityce” Aneta Kyzioł napisała: W trzeciej części spektaklu polska prawica i kler mogą zobaczyć swój ziszczony koszmar: jest szalona gejowska orgia, męska nagość pokazywana pod każdym kątem, a nawet gej rodzący. To o scenie rytuału Filiaty, w niej rodzisz wielkiego fallusa, a poród faktycznie przemienia się w coś w rodzaju orgii, której przewodzisz.

Rzemyk, który mam na ręce, jest z Neapolu. (Paweł pokazuje mi brązowy rzemyk) Miałem tam pojechać z moim chłopakiem na święta wielkanocne, ale chłopaka już nie było, więc ostatecznie pojechałem z przyjaciółką, Hanką Podrazą. Robiłem risercz, popłynęliśmy na Capri. Jednym z zadań było dowiedzenie się wszystkiego na temat rytuału Filiaty. Mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu, udało się dzięki serwisowi dla gejów, wylądowaliśmy w genialnym miejscu, XIV-wiecznym pałacu w centrum Neapolu, nasz pokój był zadedykowany Pasoliniemu. Wynajmowali go dwaj geje, którzy prowadzili także galerię i na moje zapytanie o Filiatę po prostu spadli z krzeseł. To bardzo stary rytuał z Torre del Greco, ma jeszcze perskie korzenie. Można się zastanawiać, co oznaczał, wiadomo, że fallus był symbolem płodności, siły, twórczości, do tego dochodzi kult pożądania. Ale nie wszystko da się wytłumaczyć.

Kim są statyści, którzy występują w scenie orgii?

Ta scena prawie nie była ćwiczona, ona nabiera życia wraz z kolejnymi przedstawieniami. Towarzyszą mi studenci aktorstwa, nowi adepci sztuki, to jest dla nich doświadczenie totalne. Na pierwszym przedstawieniu poza mną nikt się nie rozebrał, potem już wszyscy.

Rola u Lupy to spełnione marzenie?

Tak, moim marzeniem było zawsze zagranie u Krystiana. Znaliśmy się, choć nie pracowaliśmy razem. Widział mnie w różnych sztukach i wiedziałem, że mu się podobam. Mijaliśmy się, najpierw w krakowskiej szkole teatralnej, gdzie wykładał, ale ja nie miałem z nim zajęć, a potem w Teatrze Dramatycznym, gdzie byłem, gdy on tam robił „Personę. Marylin” i „Ciało Simone”.

To prawda, że napisałeś list do Lupy, że chciałbyś z nim pracować?

Napisałem e-mail. Wkrótce zaprosił mnie do siebie na rozmowę i następnego dnia przyszło zaproszenie z teatru na próby, które ruszały za chwilę.

Co było w e-mailu? Artystyczne wyznanie miłości?

W jakimś sensie tak, jakiś czas temu postanowiłem zacząć realizować marzenia, często takie, o których zapomniałem. Studiując w Krakowie, nie można było się nie zakochać w teatrze Krystiana Lupy. Trafiłem na moment, gdy wznawiano jego stare przedstawienia, takie jak „Bracia Karamazow” czy „Kalkwerk”, do tego dochodziły nowe. „Mistrza i Małgorzatę” uwielbiałem, widziałem kilkanaście razy, potem chodziłem już tylko na wybrane akty.

Jego homoseksualizm miał znaczenie?

Zależało mi na pracy z Krystianem Lupą między innymi z tego względu, żeby zasilić w sobie, w moim rozwoju osobowościowym tę część homoseksualną, która będzie korzystać ze spotkań z 75-letnim wybitnym artystą teatru. Chciałem zobaczyć, jaka jest kondycja bardzo dojrzałego mężczyzny, który jest homoseksualistą. Siedzieć obok niego i obserwować, jak myśli, przyglądać się osobie, która jest świadoma, twórcza. On jest totalnym marzycielem, człowiekiem pasjonującym, pasjonująco też opowiada, trudno się w nim nie zakochać. Wcale się nie dziwię, że ludzie tracili dla niego głowę. Zakochiwali się w artyście, człowieku maksymalnie skoncentrowanym na swojej pracy.

Jak wyglądała praca nad spektaklem?

Jak zaczynaliśmy próby, zupełnie nie wiedziałem, co będziemy robić, jaką literaturę, a potem jak się dowiedziałem, że Curzia Malapartego, to niewiele mi to powiedziało, poza tym, że kojarzyłem film „Pogarda”, którego akcja dzieje się częściowo na Capri.

Przez pierwsze dwa miesiące siedzieliśmy i czytaliśmy Malapartego, oglądaliśmy „Pogardę”. Potem rozmawialiśmy w komforcie, bez pośpiechu. Mieliśmy zadane tyle lektur, że nie wiem, czy przez całe liceum tyle przeczytałem. A jednocześnie nigdy nie było sytuacji, że kiedy nie przeczytasz, to czujesz się jak w szkole i dostajesz jedynkę. Krystian tak prowadzi rozmowę, że albo wrócisz do lektury, albo on tak o tym opowie, że w pewnym sensie wyręczy cię z nieprzeczytanego materiału.

Przyjęta była metoda, że każdy miał napisać, co chce zagrać, albo czego na pewno nie chce grać. Potem trwała korespondencja e-mailowa. Jak dostajesz od niego e- -mail, to masz wrażenie, że jest od bystrego 27-latka. Napisałem, co bym chciał zagrać, ale zaznaczyłem, że liczę na jego intuicję, jestem ciekawy, do jakiego zadania mnie wydeleguje. To wydawało mi się bardziej ciekawe, bo w pewnym sensie było mi wszystko jedno. Zdecydowałem się na tą pracę, marzyłem o niej, więc powiedziałem sobie: po prostu skaczę na bungee.

Chciałbyś na stałe zostać aktorem Lupy?

Nie wiem. To jest totalnie, totalnie, wymagający artysta! Ale chciałem to przeżyć. Wykonałem taki myk, że kupiłem bilety do Portugalii, tam mam nauczycielkę jogi i kiedy zagraliśmy ostatnie przedstawienie z pierwszej serii, następnego dnia byłem już w samolocie, przez cztery dni leżałem w wannie z olejkami, spacerowałem nad oceanem, brałem masaż. Wiedziałem, że mnie ta premiera wycieńczy i wykończy i jestem dumny, że tak sobie zorganizowałem czas, żeby się zregenerować, odpocząć i wyciszyć. Tym bardziej, że zaraz po powrocie miałem spektakle „Króla” w Polskim, a potem „Idiotę” w Narodowym. Istny maraton, bardzo wycieńczające.

Właśnie o „Króla” w reżyserii Moniki Strzępki chciałem cię zapytać. Tam także grasz kilka ról, w tym redaktora Bobińskiego. To jest postać w całości zrobiona na wspaniałym przegięciu ciotowskim.

Tego zadania bałem się najbardziej, wstydziłem się. W ogóle uważałem, że to jest raczej rola dla starego aktora. Monika to widziała, w końcu powiedziała: „Dobra, spróbujmy, jak nie będzie szło to damy tę rolę komuś innemu” (śmiech). I jeszcze: „Paweł, to musi być maksymalnie przegięte”!

Właśnie tego przegięcia się bałeś?

Tak, najwięcej nad tym pracowałem, żeby się ujawnić, ośmieszyć. Staram się to tak grać, żeby pojawiły się momenty złamania, żeby pokazać, że ten bohater świadomie i celowo używa tego przegięcia pedalskiego do uzyskania pewnych korzyści. To jest jakaś jego strategia przetrwania.

Monika Strzępka to jedno z najważniejszych nazwisk na twojej drodze twórczej. Wcześniej zrobiliście „W imię Jakuba S.”, trzy odcinki „Klątwy” i serial „Artyści”.

Tak, dotychczasowe życie zawodowe mogę właściwie podzielić na Pawła Miśkiewicza oraz duet Monika Strzępka i Paweł Demirski. A poza tym? Ważny spektakl zrobiony nie z nimi to „Blaszany bębenek” w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku (2007) w reżyserii Adama Nalepy, gdzie zagrałem Oskara. A z nowszych przede wszystkim „Jaskinia” (2016) w Teatrze Studio, niedawno przestaliśmy ją grać.

Jaskinię wyreżyserował Arek Tworus, z którym byłeś w związku.

Wtedy już się rozstaliśmy. Mieliśmy się nie kontaktować przez jakiś czas, on zaczął próby, ale w pewnym momencie podziękował aktorowi, którego zaangażował i powiedział, że potrzebuje mnie. Wiedziałem, że to, co zrobi, nie będzie podobne do niczego, co jest w obiegu.

To nie była wasza pierwsza współpraca, w 2007 r. zagrałeś Ferdynanda w jego „Burzy” zrobionej w Wałbrzychu.

Źle to wspominam. Przedstawienie było udane, ale byliśmy jeszcze niedojrzali emocjonalnie, a Wałbrzych nie jest zbyt przyjaznym miastem.

Jak się pracuje ze swoim byłym facetem?

„Jaskinią” żeśmy się pożegnali. Przeżyliśmy dwa i pół miesiąca prób, to był ciężki temat naszych relacji z matkami, jedną z inspiracji był film „Jesienna sonata” Ingmara Bergmana. Moją matkę grała Ewa Błaszczyk, więc doszła jeszcze kwestia jej macierzyństwa, która też jest trudna. Myślę, że po tej pracy z Ewą mam połączenie, które będzie już zawsze, niezależnie od tego, jak nasze drogi się potoczą.

Przez dwa i pół miesiąca prób z Arkiem zakochaliśmy się w sobie na nowo. Razem spaliśmy, kochaliśmy się, chodziliśmy razem na próby, pisaliśmy, czytaliśmy. To był lepszy czas niż wcześniejsze wspólne dziesięć lat. Cieszę się, że w ten sposób to zakończyliśmy. Dziwnym, trudnym, skomplikowanym, szorstkim i w pewnym sensie przykrym przedstawieniem.

Zawodowo to nie był zupełnie koniec, bo jeszcze mieliście wspólny projekt muzyczny – Marzy Mi Się Yokohama. W nowych aranżacjach Miłosza Wośko śpiewałeś w nim stare przeboje Maanamu, Lombardu, Republiki, Haliny Frąckowiak, Ewy Bem, Kaliny Jędrusik… Jeden z koncertów odbył się po Paradzie Równości 2018.

Wciąż dostaję zaproszenia na występy, ale ten projekt trochę umarł śmiercią naturalną. Na pamiątkę zostały na YouTube dwie piosenki: „Gołębi puch” i „Uciekaj moje serce”. W sumie daliśmy sześć czy osiem koncertów, najfajniejszy w Pogłosie na Burakowskiej, ale szybko okazało się, że jednak z Arkiem nie działamy na siebie dobrze. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że właśnie wtedy podjąłem decyzję o terapii. Uznałem, że doszedłem do ściany i coś w swoim życiu muszę przedefiniować.

Jednak nowe wersje utworów nie były zrobione dramatycznie, raczej dość pogodnie. Pozornie! Dodatkowo w piosenki były wplecione nowe teksty, np. do „Się ściemnia” Maanamu mój nocny monolog nagrany po alkoholu, do chłopaka, w którym się zakochałem, on we mnie też, ale miał żonę i dziecko. Gdyby w odpowiednim momencie zdecydowanie nie zareagował, to byłyby to gotowe tarapaty na wiele lat, z rozbitą rodziną włącznie.

Przeszedłeś długą drogę do tak otwartego mówienia o sobie. Publiczny coming out robiłeś właściwie na raty. A prywatny?

Współczuję wszystkim tym, którzy przeżywają piekło coming outu w środowisku, które nie jest im życzliwe. To jest piekło. Moja największa życiowa trauma miała związek z coming outem przed rodziną. Powiedziałem matce, która mnie odrzuciła, a chwilę później zmarła. I chuj, nic z tym nie można zrobić, niedokończona rozmowa. Bardzo długo nie potrafiłem tego udźwignąć, uważam, że to jest główna przyczyna wszelkich wydarzeń, takich jak depresja czy uzależnienia, właśnie tamto odrzucenie. Teraz mogę już o tym mówić, wciąż boli, ale tak na kilka procent. Ubolewam, że moja mama nie mogła uczestniczyć w drodze, którą przeszliśmy jako rodzina. Widzę tę zmianę dzisiaj po zachowaniu mojego ojca, siostry, braci, mogę teraz pojechać do nich z chłopakiem.

4 sierpnia zamieściłeś na Instagramie wpis, w którym padły słowa „LGBT to ja”. To była reakcja na wzrost homofobicznego hejtu w polityce i Kościele katolickim?

Tak, chociaż sam wpis dotyczył przede wszystkim depresji, a nie homoseksualizmu. Przecież o tym, że jestem homoseksualistą, równie dobrze mogły świadczyć zamieszczane wcześniej na tym samym koncie zdjęcia z moim ówczesnym chłopakiem.

A był opisany jako twój chłopak?

Nie, ale był jednoznaczny hasztag (śmiech). Sęk w tym, że ja nie chcę reklamować swojego życia prywatnego, ani robić wydarzenia z tego, że dwóch mężczyzn i pies to jest rodzina, po prostu chcę żyć normalnie. Popularność wpisu samego mnie zaskoczyła i przeraziła. 2,5 tysiąca osób go zalajkowało, ileś udostępniło, ostateczny zasięg to 180 tysięcy ludzi. W pewnym momencie byłem zmęczony, telefon był cały czas gorący, przychodziły kolejne powiadomienia. Absolutnie się tego nie spodziewałem. Był moment, że nawet żałowałem, że wrzuciłem ten post.

Masz pomysł skąd tak wielkie zainteresowanie? Rok temu w audycji „Lepiej późno niż wcale” u Kasi Szustow dość otwarcie opowiadałeś o sobie.

Pewnie znaczenie miało napięcie polityczne, ale głównie to była siła szczerości tego postu. Ja nie kalkulowałem, nie można sobie założyć, że opublikujesz post, który udostępni Agnieszka Holland i Krystyna Janda.

W teatrze zagrałeś trochę gejowskich ról, w kinie nie. W 2011 r. w tekście Mike’a Urbaniaka mówiłeś: Chciałbym kiedyś zagrać geja w jakimś pięknym filmie. Wciąż aktualne?

Oczywiście, że tak, ale obawiam się, że najpierw trzeba ją sobie napisać (śmiech). Zresztą co to znaczy „rola geja”? Po prostu chodzi o fajną rolę, a przy okazji bohater może być homoseksualny.

Jeśli chodzi o kino, to mam sporo głosów, że ktoś właśnie pisze dla mnie rolę. Jedno z takich zadań już czeka, wspaniałe, ale nic nie mogę powiedzieć, mamy zacząć kręcić w wakacje. Za mną zdjęcia do „Orła” Jacka Bławuta, mieliśmy bardzo dobry czas na planie. Mogłoby się wydawać, że film dostał pieniądze, bo inwestuje się teraz w projekty narodowościowe, ale na szczęście ten nie ma z tym nic wspólnego.

Orzeł to polski okręt podwodny biorący udział w walkach września 1939 r. Przy wyborze ról kierujesz się względami ideologicznymi, tym, jaki jest przekaz filmu?

Oczywiście, ma to dla mnie duże znaczenie.

Ale zagrałeś żołnierza wyklętego w „Historii Roja” Jerzego Zalewskiego inaugurującej polskie kino narodowe.

To było dawno temu, dziś bym się już tego nie podjął. Z materiału filmowego powstał też serial, do tej pory go nie widziałem. Umówiłem się z moją agentką, że role żołnierzy sobie odpuszczamy.

 

Paweł Tomaszewski (ur. 1983) – aktor teatralny i filmowy. Laureat Jantara na festiwalu w Koszalinie za najlepszy debiut („Środa, czwartek rano”, 2008). Największą popularność przyniosła mu rola boya hotelowego Kuby w serialu „Hotel 52” (2010-12). W latach 2010-13 w zespole Teatru Dramatycznego w Warszawie. Obecnie występuje gościnnie w stołecznych teatrach: Polskim („Król”), Narodowym („Idiota”) i Powszechnym („Capri – wyspa uciekinierów”).  

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Czasem wystarczy przytulenie

Aktor i dziennikarz WITOLD SADOWY zrobił coming out w wieku 100 lat

Tekst: Tomasz Janota

 

Foto: Adam Stępień, Agencja Gazeta

 

O tym, że Witold Sadowy, niegdyś znany aktor teatrów warszawskich, a od 35 lat dziennikarz, jest gejem, środowisko teatralne stolicy wiedziało, jak to się mówi, „od zawsze”. Sam Sadowy jednak konsekwentnie milczał na temat życia prywatnego, zaś w licznych artykułach – choć znany jest najbardziej z autorstwa pożegnań i wspomnień zmarłych ludzi teatru – pisał także recenzje i teksty z okazji jubileuszy aktorów – zawsze podkreślał, iż wychował się w czasach, w których życie pozasceniczne artystów było ich osobistą sprawą. Pisząc pożegnalne i wspomnieniowe artykuły o gejach, takich jak Edmund Fetting, Jerzy Tkaczyk, Jerzy Pietraszkiewicz, Kazimierz Janus czy Jerzy Kaliszewski, nigdy nie wspominał o ich orientacji seksualnej. Tym bardziej więc zadziwił coming outem wykonanym w wieku 100 lat, co w dziejach całego ruchu LGBTIA jest wydarzeniem bez precedensu, rekordem świata. Najpierw powiedział, że jest gejem w programie nakręconym z okazji 100. urodzin dla TVP Kultura, odziany w różowy sweterek, który to ubiór został przy okazji tego wydarzenia zauważony jako idealnie dopasowany do wyznania. Później otwarcie mówił na ten temat w wywiadzie dla miesięcznika „Viva”, który na okładce anonsował Sadowego sloganem „Najodważniejszy stulatek w Polsce”. Dodajmy, że Sadowy wstępnie zgodził się także na wywiad dla „Repliki” – jednak wkrótce po 100. urodzinach jego stan zdrowia gwałtownie się pogorszył. Musiał pożegnać się z samodzielnością i zamieszkać w Domu Aktora Weterana w Skolimowie, gdzie znajduje się pod opieką tamtejszego personelu, również medycznego.

Egzamin 1939, debiut 1945

Witold Sadowy urodził się w Warszawie 7 stycznia 1920 roku. Od dzieciństwa marzył, by zostać aktorem. Występował w szkolnych teatrach. Jako amator debiutował w 1934 r. w szkole powszechnej (odpowiednik dzisiejszej podstawówki), w przedstawieniu „Laleczka z saskiej porcelany” w roli – co interesujące – kobiecej. Zagrał Włoszkę z Mediolanu. Szkoła była wyłącznie męska, więc wszystkie role kobiece grali chłopcy. W szkolnych spektaklach występował też w Gimnazjum Zgromadzenia Kupców, gdzie zadebiutował w swoim drugim zawodzie – dziennikarstwie. Był redaktorem naczelnym szkolnej gazetki, w której zamieszczał robione przez siebie wywiady z ówczesnymi gwiazdami teatru i kina. Egzamin wstępny na Wydział Aktorski Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej miał wyznaczony na 7 września 1939 r. Egzamin oczywiście nie odbył się, a Sadowy, po wielu wojennych przejściach (zginął jego ojciec i brat, sam Witold trafi ł na Pawiak), debiutował na scenie 8 maja 1945 r. rolą Florisa w „Burmistrzu Stylmondu” Maetterlincka w Teatrze Powszechnym w Warszawie, wchodzącym wówczas w skład „teatralnego kombinatu” pod nazwą MTD (Miejskie Teatry Dramatyczne). Dyplom aktora zawodowego uzyskał eksternistycznie. Pracował wyłącznie w Warszawie; poza MTD grał także w teatrach: Polskim, Nowym, Młodej Warszawy, Klasycznym, Studio i Rozmaitości oraz, gościnnie, w Ateneum. W filmach występował bardzo rzadko, miał za to szczęście zagrać dwie charakterystyczne i pamiętne role epizodyczne. W „Zakazanych piosenkach” (1947) Leonarda Buczkowskiego, pierwszym polskim filmie fabularnym po wojnie, wcielił się w skrzypka-konfidenta, który miejscem swego ulicznego występu wskazywał hitlerowcom miejsce akcji i ginął zlikwidowany przez podziemie (cała rola zagrana została plecami do kamery), zaś w „Zezowatym szczęściu” (1960) Andrzeja Munka zagrał jeńca oflagu, który udaje Hitlera, gdy oficerowie uznający Piszczyka za zdrajcę proszą go prześmiewczo, by się za nimi wstawił „u swojego szefa” (czyli właśnie Hitlera). Na aktorską emeryturę Sadowy przeszedł w grudniu 1988 r. Pracę dziennikarza wznowił w 1985 r. w „Życiu Warszawy” i kontynuował ją na łamach różnych gazet, a także w wortalu e-teatr.pl do pierwszych tygodni 2020 r. Ostatnia sztuka, którą zrecenzował to „Lily” w reżyserii Krystyny Jandy w OCH-Teatrze (tekst ukazał się na e-teatrze 26 lutego 2020). Ostatnim pożegnanym przez Sadowego aktorem był zaś zmarły 18 marca 2020 r. Emil Karewicz. Tekst o nim ukazał się 23 marca. Później stan zdrowia Witolda Sadowego nie pozwolił mu już na kontynuowanie pracy.

Kamuflaż

Chcąc dokonać analizy dziennikarskiej twórczości Sadowego pod kątem tematyki homoseksualnej, spojrzeć trzeba zarówno na jego artykuły, jak i na książki, których napisał siedem. Dwie pierwsze – „Teatr, plotki, aktorzy. Wspomnienia zza kulis” oraz „Teatr. Za kulisami i na scenie” – powstały odpowiednio w 1994 i 1995 r. Pierwsza opisuje teatralną karierę Sadowego w latach 1945-53. Druga – 1953-1988. Trzecia książka, w pierwotnym zamyśle Sadowego – ostatnia, zatytułowana „Ludzie teatru. Mijają lata, zostają wspomnienia” (2000) zawiera biogramy ludzi teatru. Czytając te książki ze świadomością, że ich autorem jest gej, od razu można dostrzec, że Sadowy pisze w sposób kamuflujący. O własnym życiu osobistym nie wspomina w ogóle. Podobny ton utrzymuje także w publikowanych najpierw w „Życiu Warszawy”, a potem „Gazecie Stołecznej” pożegnaniach i wspomnieniach. O homoseksualizmie albo nie pisze nic, albo wręcz myli tropy. Na przykład wspominając fakt, że homoseksualny Jerzy Kaliszewski nigdy się nie ożenił, twierdzi, że stało się to z powodu jego silnego związku z matką, której rzekomo żadna kandydatka na żonę nie wydawała się odpowiednia. Pisząc o homoseksualnych aktorach, a nawet tancerzach (bohaterami jego pożegnalnych tekstów były najjaśniejsze gwiazdy baletu – Witold Gruca, Stanisław Szymański, Wojciech Wiesiołłowski, Gerard Wilk) – słowem nie wspomina o ich orientacji, choć np. w przypadku Gerarda Wilka nie kryje, że ten zmarł na AIDS. W książce z 1995 r. opisuje swą rolę lokaja w musicalu Wojciecha Młynarskiego „Cień” w Teatrze Rozmaitości (1973), do którego obsady trafi ł, zastępując cierpiącego na chorobę alkoholową Jerzego Kamieńskiego. Nie wspomina przy tym o charakterze tej roli, o czym z kolei mówi w mojej książce „Jak u Barei, czyli kto to powiedział” choreograf Tadeusz Wiśniewski: Doskonali byli dwaj lokaje, wpatrzeni jak w obrazek w ministra finansów, którego grał Jan Matyjaszkiewicz. Postaci tych lokajów zagrane były przezabawnie, na homoseksualnym przegięciu. Marek Kępiński i Jerzy Kamieński, mówiąc wprost, grali cioty. Byli w tym rewelacyjni, z tym że niestety Jurek nie panował nad alkoholem, został zwolniony z teatru i wtedy jego rolę przejął Witek Sadowy. Gdy w 2006 r. Sadowy opublikował w „Gazecie Stołecznej” wspomnienie z okazji 10. rocznicy śmierci swojego partnera, inżyniera- elektryka Jana Ryżowa, z którym żył w związku od 1942 r. (Ryżow i Sadowy poznali się w kawiarni „U Aktorek” przy ul. Mazowieckiej w Warszawie) do śmierci Ryżowa w 1996 r. – nazywał go swoją „rodziną i przyjacielem”. Słowo „związek”, „partner”, „miłość” – nie padły. Sadowy był konsekwentny w niepisaniu o homoseksualizmie – nie licząc sytuacji, w której jest on treścią sztuki. Np. w swej pierwszej książce, wspominając kilka przedstawień, w tym „Drzwi zamknięte” Sartre’a wystawione w MTD w 1947 r. przez Jerzego Kreczmara, w którym jedna z postaci (Inez) jest lesbijką, pisał: Szczególnie Sartre wzbudził ogromne emocje szokującym jak na tamte czasy tematem miłości dwóch kobiet.

Nie przyjaźń, lecz kochanie

Pierwsze, choć jeszcze ledwie wyczuwalne zmiany pojawiły się w 2009 r. w książce „Czas, który minął”. To wyjątkowa pozycja – Sadowy opisuje w niej nie swą zawodową karierę, a właśnie życie prywatne – dzieciństwo, lata młodzieńcze, czas okupacji, podróże (które były jego wielką pasją) oraz rozpoczętą w latach 90. XX wieku współpracę z polonijnym amatorskim Teatrem im. Adama Mularczyka w Filadelfi i (był tam reżyserem). Jednym z „głównych bohaterów” niniejszej książki jest oczywiście także Jan Ryżow, nazywany jednak konsekwentnie „przyjacielem”. Jedynie w jednym miejscu Sadowemu, można powiedzieć, „wymyka się” sformułowanie „mój Janek”. O tym, że nie była to przyjaźń, lecz związek, świadczą jedynie zamieszczone w książce wspólne zdjęcia Sadowego i Ryżowa, z których wręcz bije miłosna bliskość. Jednak już we wstępie Sadowy zastrzega: Tych z Państwa, którzy spodziewali się znaleźć w mojej książce tak modne dziś wynurzenia erotyczne, na pewno rozczaruję. Nie dlatego, że jestem zakłamany, tylko dlatego, że uważam te sprawy za tabu i nie zamierzam się nimi dzielić. Moje życie intymne nie jest na sprzedaż. Jedno ze zdjęć z czasów okupacji podpisuje: „Autor ze swoją sympatią, Stasią Selmówną, na szkolnym balu”. Jednak to właśnie w tej książce otwarcie pisze, że Jan Ryżow był towarzyszem wszystkich najważniejszych wydarzeń z jego życia, że dzielił z nim sukcesy i porażki, że wspólnie podróżowali po całym świecie. W „Czasie, który minął” znalazł się też opis chwil, w których partner Sadowego zmarł po 54 latach wspólnego życia: 14 października 1996 r. rano umarł Janek. Od dłuższego czasu chorował i tracił pamięć. Jego śmierć dobiła mnie kompletnie. Wszyscy bliscy mojemu sercu już dawno odeszli. On był tym ostatnim, który trzymał mnie przy życiu. Musiałem zająć się wieloma sprawami, a przede wszystkim pogrzebem (…). Pochowałem go na cmentarzu prawosławnym na Woli, w grobie rodzinnym. Towarzyszyły mu tłumy, a wśród nich moi przyjaciele z teatru, którzy go znali i szanowali.

Warto dodać, że Sadowy jeszcze długo wyznawać będzie pogląd o niedopuszczalności pisania o homoseksualności bohaterów swoich artykułów i książek (w tym samego siebie). Gdy w „Życiu na Gorąco” (w którym to kolorowym tygodniku publikuje artykuły od połowy lat 90.), w numerze 53/2015, w jego tekście o Marku Barbasiewiczu znalazły się dopisane przez redakcję słowa: Pan Marek nie ukrywa, że jest homoseksualistą. „To wyznanie niebywale wyprostowało mi życie. Nagle poczułem się sklejony ze sobą, szczery, niezmuszony do przemilczeń. Od wielu lat jestem w stałym związku. Więcej nie trzeba mówić. Nie chcę, by ten fakt przekroczył granicę informacji” – mówi stanowczo – Sadowy zadzwonił do redakcji z najprawdziwszą awanturą, o czym zresztą szeroko informował przyjaciół i znajomych (w tym także i mnie). W swych późniejszych książkach kilkakrotnie wspominać będzie redakcję „ŻnG” jako tę, która „przerabiała mu teksty”, choć nigdy wprost nie odniesie się do tekstu o Barbasiewiczu. Opublikuje za to ów tekst w książce „Jedyne co mi zostało: pamięć” jako tekst z „ŻnG” – ale przed redakcyjną przeróbką, bez wzmianki o homoseksualności. Co znamienne – tych oporów nie ma Sadowy przy pisaniu o małżeństwach heteroseksualnych. Tu często podaje wręcz szczegółowe „kroniki” kolejnych ślubów i rozwodów.

Odwilż

Kolejne trzy książki Sadowego: „A życie toczy się dalej” (2016), „Jedyne co mi zostało: pamięć” (2018) oraz „Przekraczam setkę” (2020) nie dają się już rozpatrywać jako całkowicie odrębne byty wydawnicze, bo stanowią kompilację tekstów Sadowego publikowanych w różnych miejscach, przeplataną osobistymi refleksjami autora. Począwszy od 2017 r. w artykułach Sadowego zaczyna się pojawiać tematyka homoseksualna opisywana wprost. I tak recenzując „Klątwę” w reżyserii Olivera Frljića w Teatrze Powszechnym w Warszawie Sadowy pisze: Od czasów mojego urodzenia, to znaczy przed wojną, wiele przeżyłem i wiele widziałem. Świat się zmienił nie do poznania. Nastąpiło ogólne przewartościowanie. Tylko kościół nie zrobił nic, aby się zreformować. Choć jego przedstawiciele jeżdżą najnowocześniejszymi autami. Jest stronniczy i pazerny na pieniądze. Nie znosi celibatu, nie uznaje miłości homoseksualnej, choć ta istnieje także w kościele. Nie przyjmuje do wiadomości, że rodzą się ludzie o odmiennej seksualności i że ta odmienność nie jest żadną chorobą. A skoro uznano, że człowiek pochodzi od Boga, to On jest odpowiedzialny za tę odmienność. I nie może go odtrącać, bo Bóg jest dobry i miłosierny. Poza tym to nie Bóg ustanowił prawo kościelne, tylko człowiek i jego przedstawiciele, którzy są przeciwko aborcji i zapłodnieniu in vitro. Wtrącają się do polityki, zamiast rządzić duszami. Skoro żyjemy w wolnym i niepodległym kraju, skoro jest wolność słowa, wolność sumienia i rozdział państwa od kościoła, to ani państwo, ani kościół nie mają prawa zabraniać ludziom czegokolwiek. Zwłaszcza że to my jednych i drugich nie najgorzej opłacamy z naszych podatków (e-teatr, 02.05.2017). Żegnając zmarłego Władysława Kowalskiego pisze: W 2013 r. w Kampanii Przeciw Homofobii wraz ze swoim synem Jakubem, gejem, użyczyli swoich twarzy i nazwiska na plakatach wiszących w całej Polsce (e-teatr.pl, 01.11.2017). Z kolei w pożegnaniu Zofii Czerwińskiej zauważa: Była społecznicą. Działała w ZASP-ie. Walczyła z homofobią. Wspierała ruch LGBT. Nie dzieliła ludzi na lepszych i gorszych (e-teatr, 15.03.2019). Wszystkie te teksty trafiły także do jego książek. Można powiedzieć, że były to małe kroczki Sadowego w kierunku coming outu.

„Nazywał mnie Wsadowym”

Ten właściwy coming out nastąpił na antenie TVP Kultura, w marcu 2020 r. w programie „100 lat Witolda Sadowego” (według napisów końcowych zrealizowanym jeszcze w 2019 r.) wg scenariusza i w realizacji Dominiki Matuszak. Nie ożeniłem się, nie mam dzieci, bo urodziłem się inny. Jestem gejem, mam tyle lat, że mogę to już powiedzieć, no to teraz powiedziałem już o sobie naprawdę wszystko – mówił Sadowy. Jeszcze więcej wyznał we wspomnianym już wywiadzie dla „Vivy” (7/2020). Pytany o Leona Schillera mówił między innymi: Nazywał mnie Wsadowym, bo byłem gejem, ale wtedy o homoseksualizmie nie mówiło się tak, jak teraz. I dodawał: Zresztą co ludzie o tym wiedzą? Czasem wystarczy przytulenie. Ja się nie puszczałem, miałem całe życie swego Janka i byłem z nim szczęśliwy. Kochaliśmy się. Janek był inżynierem i jednym z dyrektorów dużej firmy. Znał języki, jeździł za granicę. Kiedy był stary i schorowany, opiekowałem się nim do końca. Żartował też na temat swego wieku: Kiedy się zestarzałem, powiesiłem nad biurkiem plakat, który dostałem od moich przyjaciół, z napisem: „Z każdym dniem mojego życia zwiększa się liczba tych, którzy mogą mnie pocałować w d…”. Coming out Sadowego odbił się szerokim echem w mediach całego świata. AszDziennik zaś drwił z TVP, że chciano zrobić ciepły reportaż o starym aktorze, a ten się wyoutował i wszystko popsuł. Tajemnicą poliszynela okazało się, że swoje niezadowolenie z zatajenia „tego faktu” wyraziła podobno nieoficjalnie Kancelaria Prezydenta, która 7 stycznia 2020 (czyli przed emisją programu w TVP Kultura) z okazji 100. urodzin Sadowego obchodzonych uroczyście w Teatrze Ateneum, przyznała jubilatowi Medal 100-lecia Odzyskania Niepodległości. Za to wielkie zadowolenie z coming outu Sadowego wyraża na łamach tego numeru „Repliki” Jadwiga Jankowska-Cieślak, znakomita aktorką od wielu lat z nim zaprzyjaźniona.

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Tata gej jest ok

Z reżyserką JULIĄ KOLBERGER o jej ojcu Krzysztofie Kolbergerze (1950-2011) rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Piotr Grzybowski

 

Od lat konsekwentnie odmawiasz udzielania wywiadów na tematy prywatne. Dzisiaj robisz wyjątek. Dlaczego?

Dużo mnie ta rozmowa kosztuje, bo z zasady nie rozmawiam publicznie o moich prywatnych sprawach. Jestem córką dwojga znanych rodziców, ale bardzo chronię swoją prywatność. To moja pierwsza i ostatnia rozmowa na ten temat. Po nienawistnym projekcie ustawy Kai Godek, po wyznaczaniu stref wolnych od LGBT czuję, że muszę zabrać głoś. W normalnym kraju nie musiałabym takiego wywiadu udzielać. Dlaczego w XXI w. w mojej ojczyźnie ludzie LGBT nie cieszą się pełnią praw? Dlaczego prawa kobiet są ograniczane? Dlaczego nie ma edukacji obywatelskiej, seksualnej? Dlaczego w nieludzki sposób traktujemy emigrantów i uchodźców?

I w takiej właśnie Polsce 2021 r. Jarosław Jakimowicz na antenie TVP nagle opowiada Magdalenie Ogórek i milionom widzów o twoim ojcu. Najpierw mówi: „Pamiętasz, jak rozmawialiśmy, że po pielgrzymkach w Częstochowie trzeba sprzątać ulice i dezynfekować? To przecież po takim Marszu Równości, gdzie wiemy, kto idzie, jak się zachowuje, to pełna deratyzacja powinna być. A potem tak: „w Barcelonie (gdzie Jakimowicz mieszkał – przyp. red.) naszym gościem bardzo często był znany aktor Krzysztof Kolberger. Przyjeżdżał ze swoim partnerem. (…) Kulturalni, mili, grzeczni, wychowani…”.

Uderzająca jest hipokryzja prowadzącego program w TVP, który najpierw zaproponował „deratyzację” po Marszu Równości, po czym próbował przykryć swoją homofobię ciepłym wspomnieniem o moim ojcu. Mój ojciec był wyjątkowym człowiekiem. Miał atencję i szacunek dla każdego człowieka, nad każdym się pochylał, każdemu poświęcał czas i uwagę. Byłam z nim bardzo blisko. Był introwertykiem, bardzo chronił swoją prywatność. Był pięknym i dobrym człowiekiem, łączył ludzi będących na co dzień po różnych stronach barykady w tak podzielonym kraju jak nasz.

To znaczy?

Dzisiejszy Kościół jest homofobiczny, a wiara dla mojego ojca była bardzo istotną sprawą. Orientacja mojego Taty nie przeszkadzała księżom w całej Polsce zapraszać go do kościołów czy salek katechetycznych, gdzie czytał fragmenty Biblii, wiersze księdza Twardowskiego i Karola Wojtyły. No i przede wszystkim czytał w Watykanie testament Jana Pawła II. W piwnicy u mojej mamy do dziś stoi wielki dyplom Totus Tuus, „katolicki Nobel”, który mój Tata dostał w 2009 r. Dziś nie byłoby mu z Kościołem po drodze. Kościół głosi miłość bliźniego, ale go nie kocha. Tegoroczny Festiwal w Gdyni wygrał fi lm „Wszystkie nasze strachy”, o próbie łączenia różańca z tęczą, choć przyznaję, że dla mnie nietolerancja po tamtej stronie wyklucza dialog.

Poza Marią Iwaszkiewicz, która otwarcie mówiła, że jej ojciec był gejem, nie ma chyba podobnych świadectw w polskiej kulturze.

Mam nadzieję, że ludzie zaczną wychodzić z ukrycia. Na Zachodzie orientacja nie jest problemem. Robert de Niro zrobił film o swoim ojcu geju. Ale na razie homofobia ma się w naszym kraju świetnie.

Jesteś sojuszniczką osób LGBT, jesteś zwolenniczką prawa kobiet do aborcji, jesteś politycznie na lewo. Co ukształtowało twoje poglądy?

Otwarta rodzina, otwarci przyjaciele. Życie. Chcę powiedzieć ważną rzecz: jeśli się jest dzieckiem kochającego rodzica, to naprawdę orientacja rodzica jest bez znaczenia. I w drugą stronę: jeśli się kocha swoje dziecko, to orientacja dziecka też nie ma znaczenia. Jest OK być dzieckiem geja, dzieckiem lesbijki czy osoby transpłciowej… OK jest też być rodzicem geja, lesbijki i całego spektrum osób LGBT, wszelkich seksualności i tożsamości płciowych. Przestańmy mieć z tym problem.

A rozmawiałaś w ogóle z tatą o jego życiu prywatnym?

Miałam 18 lat, wiedziałam już wszystko o Tacie od kilku lat, ale on nie wiedział, że ja wiem. Chyba chciał mi powiedzieć, ale nie umiał się do tego zabrać, bardzo się martwił, jak to przyjmę. Pomógł nasz wspólny, zaufany znajomy, który porozmawiał ze mną, a potem powiedział tacie, że ja wiem i nie mam z tym żadnego problemu. Dzień później jadę z Tatą autem i Tata pyta niepewnie: „Podobno rozmawiałaś z… tu padło imię znajomego.” Ja pokiwałam głową, a Tata powiedział tylko: „Cieszę się”. Odpowiedziałam: „Ja też się cieszę”. Jestem do dziś bardzo zaprzyjaźniona z partnerem taty, wspaniałym człowiekiem. To jest dziadek dla mojego syna.

Jak o sytuacji w Polsce myślisz jako matka małego dziecka?

Chciałabym, żeby mój syn żył w otwartym, tolerancyjnym świecie. Mam nadzieję, że jak dorośnie, to ten świat właśnie taki będzie. Chociaż niestety jestem pesymistką.

Mówiłaś wcześniej o prawach kobiet. We Francji przełomowy w tej kwestii był list otwarty podpisany przez kilkaset kobiet, w tym m.in. tak znane, jak Catherine Deneuve, które zrobiły aborcyjne coming outy. Podobnie kilka lat temu Angelina Jolie, która w artykule dla „New York Timesa” wyznała, że miała podwójną mastektomię, i tym wyznaniem uratowałżycie wielu kobiet, które poszły się zbadać. Gdyby zwyczajnie zaapelowała o badanie się, jej głos nie byłby tak słyszalny.

Jasne, rozumiem to, mój Tata też mówił otwarcie o swoim raku i wielu osobom przez to pomógł.

Kwestie LGBT funkcjonują jako podobne tabu, które trzeba przełamywać. Jak np. Piotr Jacoń, dziennikarz TVN 24, który na naszych łamach opowiedział o tym, że ma transpłciową córkę. Z pewnością pomógł w ten sposób wielu osobom.

Wiesz, od śmierci Taty minęło 11 lat, a ja wciąż często spotykam się z dowodami sympatii, wciąż spotykam panie na poczcie czy w urzędach, które widząc nazwisko w moim dowodzie, zaczynają opowiadać, jak to się kochały w moim Tacie, jaki to był świetny aktor. Myślę, że mój ojciec budził w ludziach jak najlepsze uczucia. Może ten wywiad przeczyta mama geja, która kochała się w moim Tacie, a teraz jest przeświadczona, że ma problem z synem. I po przeczytaniu może inaczej spojrzy na własne dziecko. Dla takich mam, ojców, dla takich synów i córek zgodziłam się z tobą spotkać.

***

Krzysztof Kolberger (1950-2011) – aktor. Debiutował na początku lat 70., najpierw grał w Teatrze Śląskim w Katowicach (1972-1973), potem w Narodowym w Warszawie (1973-1982). Jego atutami były młodość, klasyczna uroda amanta i piękny głos. Przełomowy był rok 1974, kiedy zagrał w popularnych spektaklach Teatru Telewizji: Romea w „Romeo i Julii” w reż. Jerzego Gruzy, Maćka Chełmickiego w „Popiele i diamencie” w reż. Zygmunta Hübnera i Laertesa w „Hamlecie” w reż. Gustawa Holoubka. Bardzo dużo występował w radiu.

Kolejna fala popularności to 1978 r. i telewizyjna emisja amerykańskiego serialu „Pogoda dla bogaczy” z polskim dubbingiem. Główny bohater Ruby mówił głosem Kolbergera, a jego ukochana Julie – głosem Anny Romantowskiej. Romantowska z Kolbergerem byli wówczas po ślubie, w 1978 r. urodziła się ich córka Julia. Występowali razem w Narodowym, zagrali małżeństwo w filmach: „Jeśli się odnajdziemy” (1982), „Przyspieszenie” (1984), „Rajska jabłoń” (1985). Po rozwodzie Kolberger był angażowany przez Jacka Bromskiego, drugiego męża Romantowskiej („Zabij mnie, glino”, „Kuchnia polska”, „1968. Szczęśliwego Nowego Roku”). Z czasem u Bromskiego zaczęła też występować Julia Kolberger. W telewizyjnej wersji „Kuchni polskiej” (1992) zagrała córkę postaci granej przez Kolbergera, a w „Dzieciach i rybach” (1996) – córkę bohaterki odtwarzanej przez Romantowską. Odejście od wizerunku amanta zaczęło się pod koniec lat 80., gdy swego rodzaju przełomem stała się rola w „Kornblumenblau” (1988) Leszka Wosiewicza, w którym jako blokowy w obozie koncentracyjnym zagrał hitlerowca homoseksualistę. Zaskoczeniem były występy w popularnych serialach sensacyjnych: jako szef UOP w dwóch seriach „Ekstradycji” (1996, 1998) oraz mafioso Stary w „Sforze” (2002) i kontynuacji „Fałszerze” (2006). Ostatnia duża rola filmowa Kolbergera to udział w polsko- -angielskim „Spadku” (2005), w którym wcielił się w zamożnego chirurga okulistę, który ma własną klinikę i mieszka w luksusowym apartamentowcu z młodszym partnerem Markiem (Maciej Kowalewski).

W 1991 r. zadebiutował reżysersko, prezentując we Wrocławiu „Krakowiaków i górali”. Potem podejmował się reżyserii w teatrze i operze. Próbował swych sił jako przedsiębiorca, firmował nazwiskiem kolekcję mody przygotowaną przez Krzysztofa Łoszewskiego. Na premierowym pokazie w rolach modelek wystąpiły aktorki, m.in. Grażyna Szapołowska i Nina Andrycz. Był jedną z pierwszych znanych osób mówiących o raku. Przez kilkanaście lat ujawniał kolejne etapy zmagania się z nowotworem. Pośmiertnie został oznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne zasługi dla kultury polskiej i osiągnięcia w pracy twórczej”. (Krzysztof Tomasik)  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Człowiek z marmury, żelaza i tęczy

Z wybitnym aktorem JERZYM RADZIWIŁOWICZEM rozmawia Rafał Dajbor

 

Jerzy Radziwiłowicz promuje akcję „Tęczowy Piątek” w ramach kampanii „Stoję po stronie młodzieży”. Foto: Tomasz Lazar dla Kampanii Przeciw Homofobii

 

Jest pan w gronie sojuszników LGBTQ+ w Polsce. Bywa pan na galach Kampanii Przeciw Homofobii, a w przestrzeni publicznej nie szczędzi pan słów krytyki tym, którzy pozwalają sobie na szerzenie homofobicznych nastrojów. Dlaczego zdecydował się pan opowiedzieć jawnie po tej stronie?

Jest to zwykły odruch sprzeciwu, ponieważ denerwuje mnie, a właściwie – mówiąc innym, bardziej w tej sytuacji adekwatnym językiem – wkurwia mnie to, jak się w Polsce traktuje ludzi LGBTQ+ i jak się o nich mówi. Zwłaszcza jak mówi o nich współczesna władza. Dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, by móc się wypowiedzieć czy wziąć udział w nagraniu spotu antyhomofobicznego – chętnie się tego podjąłem, bo homofobiczny sposób myślenia i mówienia jest dla mnie nie do przyjęcia.

Zastanawiałem się, czy za pana decyzją o wsparciu nie stały osobiste przesłanki – np. przyjaźnie czy więzy rodzinne z kimś, kto jest lesbijką czy gejem.

Mam w gronie przyjaciół, znajomych, współpracowników, a także moich teatralnych Mistrzów wiele osób o orientacji homoseksualnej. Być może mam ich nawet więcej, niż myślę, że mam. Bo przecież mogę nawet nie wiedzieć, że ktoś jest gejem czy lesbijką. Nie mogłem więc milczeć, gdy pojawiła się w naszym kraju atmosfera nagonki.

Chciałbym zapytać o okres PRL-u. Jak wtedy, pana zdaniem, wyglądał stosunek społeczeństwa do mniejszości seksualnych? I czy pan, po roli w „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy, po której w jakimś stopniu stał się pan amantem polskiego kina, otrzymywał wyrazy uznania, a może wręcz propozycje erotyczne ze strony gejów?

W pierwszych słowach dziękuję panu za tego „amanta”, to bardzo miło brzmi. (śmiech) Nie, nie zauważyłem żadnych oznak osobistego zainteresowania mną ze strony gejów. Pyta pan o stosunek do mniejszości seksualnych w PRL-u. Jeśli chodzi o mnie – to od samego początku moje podejście było dokładnie takie samo, jak dziś. Od początku spotykałem się z gejami w pracy, byli to normalni, mili ludzie, świetni koledzy, niczym nieróżniący się od osób heteroseksualnych, także stopniem talentu. Po prostu – jeden aktor gej był średnim aktorem, a inny – wybitnym. Jeśli chodzi o cały PRL – właściwie się o tym nie mówiło. Temat jak gdyby nie istniał. Zresztą dziedzina szeroko rozumianej sztuki zawsze była miejscem, w którym znajdują się bardzo różni ludzie, także różni pod względem seksualnym. Środowisko artystyczne zawsze było bardziej otwarte na te sprawy niż inne środowiska i w PRL-u było tak samo.

Na początku lat 80. pracował pan we Francji, grał pan w tamtejszych filmach, m.in. u Jeana-Luca Godarda. Czy widział pan różnicę w podejściu do mniejszości seksualnych w ówczesnej Polsce i na ówczesnym Zachodzie?

Powiedzmy sobie otwarcie – Zachód przepracowywał te tematy dużo wcześniej niż my. To nie jest tak, że wtedy widziałem jakieś różnice, a teraz już ich nie widzę. Po dziś dzień otwartość na normalne traktowanie osób LGBTQ+ jest inna u nas, a inna na Zachodzie. Czasem nawet dochodzić może do pewnych, nazwijmy to, nieporozumień. Będąc we Francji, widziałem „Fedrę”, w której aktor grający Hipolita w ewidentny sposób grał tę rolę jako rolę geja. Nie wiem, czy ów aktor sam był gejem, czy nie, ale Hipolit w jego wykonaniu nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że gejem jest. Zapytałem francuskich kolegów, jaka jest koncepcja tego przedstawienia, bo z treści „Fedry” jasno wynika, że Hipolit nie jest gejem. Spotkałem się z oburzeniem, że w ogóle o to pytam, bo jakie to ma znaczenie, Hipolit jest po prostu Hipolitem, człowiekiem jak my wszyscy. Oczywiście, że tak! Tylko że moim zdaniem scena to co innego niż życie codzienne. Na scenie wszystko coś „znaczy”. Jeśli Hipolit jest gejem, to to coś scenicznie oznacza, co z kolei w ogóle nie powoduje, że mam mieć jakiekolwiek uprzedzenia. Zauważyłem, że już nawet to rozróżnienie było dla niektórych tam, we Francji, nie do przyjęcia.

W 2003 r. miał pan możliwość zagrać geja – w dwuosobowej sztuce Charlesa Dyera „Schody”, wystawionej przez Piotra Łazarkiewicza najpierw w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, a następnie w Teatrze Na Woli w Warszawie, z panem i Danielem Olbrychskim w rolach głównych. Jak wspomina pan pracę nad tą rolą?

Był to spektakl zrobiony nie dla danego teatru, w planach było, aby był przedstawieniem objazdowym, niestety nie „pożył” długo. Była to komedia, w której w bardzo otwarty sposób mówiło się o orientacji seksualnej bohatera. Ale od razu powiem, że grając w „Schodach”, nie traktowałem grania geja jako czegoś „niesamowitego”. Była to dla mnie po prostu jeszcze jedna rola, nad którą pracowałem, jak nad każdą inną. Jest to o tyle tylko szczególna w moim życiu premiera, że nigdy wcześniej ani później nie grałem już geja. Niestety nigdy w moim aktorskim życiu nie zagrałem jeszcze kobiety. A bardzo bym chciał.

Wspominał pan o swoich Mistrzach, wśród których byli także geje. Chciałbym najpierw zapytać o Konrada Swinarskiego.

Największe role w teatrze stworzyłem u Wajdy i Jarockiego, a moja współpraca z Konradem trwała tylko 3 lata – bo 3 lata po moim przyjściu do Starego Teatru w Krakowie Konrad zginął w katastrofie lotniczej. Grałem w jego dwóch przedstawieniach, a nie doszło do skutku trzecie – Konrad miał w zamiarach wystawienie Szekspirowskiego „Hamleta” ze mną w roli tytułowej. Konrad to była wielka postać, wspaniały reżyser, człowiek teatru z krwi i kości. Stary Teatr w Krakowie był istotą jego twórczości. Próby „Hamleta” trwały kilka miesięcy, zostały przerwane na czas wakacyjny, a właśnie w wakacje Konrad zginął. Spędziłem z nim wiele czasu, pracując nad postacią Hamleta. Był to artysta, który otworzył świat teatru przede mną – bardzo wówczas młodym i niedoświadczonym człowiekiem.

Dwa następne nazwiska reżyserów gejów to Marek Okopiński i wciąż tworzący nowe przedstawienia Krystian Lupa.

Z Markiem Okopińskim pracowałem jeden raz i w zasadzie mogę powiedzieć, że go mało poznałem. A Krystian Lupa to kolejny wielki człowiek teatru. Grałem u niego Filipa w „Iwonie, księżniczce Burgunda” Gombrowicza. Lupa to ktoś, kto wprowadził do Starego Teatru w Krakowie nowy, własny, autorski teatr. Z tym że nie umiem powiedzieć, czy orientacja seksualna ludzi, o których rozmawiamy, miała jakikolwiek wpływ na to, że byli lub są tak wielcy jako artyści. Reżyser gej tak samo jak aktor gej może być wielkim artystą albo artystą przeciętnym. W ogóle dla mnie to, czy pracuję z gejem czy niegejem, nie ma znaczenia, ważne jest to, co ów człowiek wnosi w świat sztuki. A i Swinarski, i Lupa wnieśli wiele.

Jadwiga Jankowska-Cieślak, pana koleżanka z roku w warszawskiej PWST, w wywiadzie, który przeprowadziłem z nią dla „Repliki”, mówiła o homofobicznym aspekcie Polskiej Wyższej Szkoły Teatralnej: „Już na egzaminie wstępnym, jeśli komisja zauważała, że kandydat na aktora jest jakoś podejrzanie »miękki«, to nie miał szans. Tak samo było w trakcie studiów na egzaminach, które decydowały o promowaniu studenta na kolejny rok. Przez pewien czas zupełnie poważnie myślałam, że gej nie może zostać aktorem. Na własne oczy i uszy widziałam i słyszałam, jak na korytarzu szkoły pewna pani pedagog, której nazwiska – wybaczy pan – nie ujawnię, mijając chłopaka jej zdaniem właśnie zbyt »miękkiego «, powiedziała półgębkiem: »To jest pedał, trzeba go wyrzucić«”. Czy pan także w taki sposób pamięta stosunek pedagogów do gejów?

Nic takiego nie zapamiętałem, być może z jakichś powodów nie zwracałem na to uwagi. Z tym że jest pewien rodzaj problemu, który poruszyłem już, mówiąc o roli Hipolita w „Fedrze” we Francji. Nie chcę, by to, co teraz powiem, zabrzmiało w jakikolwiek sposób wykluczająco czy wręcz homofobicznie, jednak jeżeli kandydat na aktora jest w sposób zupełnie jawny rozpoznawalny jako gej w sposobie bycia, reagowania, to to, co w żadnym razie nie powinno nikomu przeszkadzać w życiu, w kawiarni, w autobusie, na ulicy – może „przeszkadzać” na scenie, bo to są dwie różne rzeczywistości. Stąd o ile teksty w stylu „to jest pedał, trzeba go wyrzucić” są nie do przyjęcia, o tyle zastanowienie pedagogów, na ile wychodząca w sposobie bycia i w interpretowaniu ról homoseksualna orientacja studenta wydziału aktorskiego będzie miała wpływ na jego istnienie w teatrze, jakie drogi zawodowe przed nim zamknie, a jakie otworzy – jest uzasadniona i nie uważam, by z założenia trzeba było dopatrywać się w niej homofobii. To bardzo subtelna sprawa, w której szalenie ważne jest, z jakich pobudek podejmuje się takie przemyślenia i w jaki sposób komunikuje się to studentowi.

W jednym z ostatnich numerów „Repliki” wywiadu udzieliła Julia Kolberger, która wprost opowiedziała o homoseksualności swojego ojca, Krzysztofa Kolbergera.

Krzyśka mogę wspominać tylko dobrze, jako świetnego kolegę i aktora. To, że jest gejem, jakoś chyba wszyscy przeczuwaliśmy, dawało się to w nim wyczuć, ale pamiętam, że to był temat, który w odniesieniu do Krzyśka po prostu… nie istniał. Był kolegą, był kumplem, aktorem i tyle. To w ogóle nie miało dla nas znaczenia.

A jak było z Piotrem Skrzyneckim? Podobno cały Kraków, choć Skrzynecki był w związku z kobietą, szeptał o tym, że jest on homoseksualny.

Nie było żadnego szeptania, tu nie ma co szeptać – o tym, że Piotr Skrzynecki był gejem, w Krakowie się po prostu głośno mówiło, nie robiąc przy tym z tego faktu żadnej sensacji ani żadnej tajemnicy. Skrzynecki był emblematem, symbolem Krakowa. Człowiekiem instytucją. Nie pamiętam, by kogokolwiek obchodziło, jakiej jest on orientacji seksualnej.

Rysuje pan bardzo pozytywny, wręcz piękny obraz ówczesnej rzeczywistości, w której orientacja seksualna osób tak sławnych i, jak sam pan mówi, tak symbolicznych jak Piotr Skrzynecki jest przyjmowana jako coś normalnego i dla nikogo nie stanowi problemu. Naprawdę było aż tak dobrze?

Może to kwestia mojego podejścia i mojego usposobienia, ale choć próbuję sobie przypomnieć tamte czasy prawdziwie, takimi, jakie one były, to naprawdę nie mogę przywołać z pamięci dosłownie żadnego zdarzenia, w którym homoseksualność tego czy innego człowieka stanowiłaby problem towarzyski albo wywołała jakąś nieprzyjemną sytuację. Po prostu się wiedziało, że ktoś jest gejem, a ktoś lesbijką…

…jak wybitna krakowska aktorka Halina Gryglaszewska.

Podobno. Widzi pan, nawet nie umiem powiedzieć, że o tym na sto procent wiedziałem, po prostu mówiło się, że podobno jest lesbijką.

…i jest w związku z Marią Kościałkowską, także aktorką.

Tego dowiaduję się od pana. Uściślijmy: mnie naprawdę nigdy kompletnie nie interesowało, kto jest z kim w związku. A starszych kolegów aktorów, o których wiedzieliśmy, że są gejami, traktowało się z takim samym szacunkiem jak wszystkich innych starszych kolegów.

Skoro wspomniał pan o starszych kolegach aktorach gejach z Krakowa, to przychodzi mi na myśl przede wszystkim jedno nazwisko – Hugo Krzyski. Jan Peszek w wywiadzie dla „Repliki” wspominał, że Krzyski zupełnie jawnie okazywał bycie gejem, wręcz, jak nazwał to Peszek, bawiło go „odgrywanie cioty”.

Dobrze pan trafi ł, bo gdy mówiłem chwilę temu o szanowaniu starszych aktorów, o których wiedzieliśmy, że są gejami, myślałem właśnie o Krzyskim. Pan Hugo był gejem całkowicie otwartym, jawnie to okazującym, nie wstydził się tego ani tego nie ukrywał. Był przy tym bardzo eleganckim starszym panem, o sposobie bycia dżentelmena. A o tym, jaką pozycją zawodową się cieszył, niech świadczy pewien fakt – otóż w krakowskim SPATiF-ie był stół Starego Teatru. Długi stół, który w sposób nieformalny był miejscem spotkań tylko aktorów Starego. Żeby się tam przysiąść, trzeba było poprosić o towarzyskie pozwolenie. Krzyski zaś był aktorem Teatru im. Słowackiego. I jako jedyny aktor spoza Starego Teatru miał przy tym stole swoje miejsce, mógł tam usiąść, kiedy chciał, nie pytając i nie prosząc.

Chciałbym wspomnieć jeszcze dwa duże aktorskie nazwiska gejów – Igor Przegrodzki i Stanisław Igar.

Obu znałem. Z Igorem Przegrodzkim nigdy nie grałem w Teatrze Narodowym w Warszawie, ale ponieważ w ostatnich latach życia mieszkał w pokoju gościnnym przy Wierzbowej, nieraz się spotykaliśmy, rozmawialiśmy. Ze Stanisławem Igarem miałem okazję spotykać się w pracy – w krakowskim oddziale Tele wizji, a także w krakowskiej PWST – on w niej uczył, gdy ja byłem prorektorem. Obaj byli świetnymi aktorami. I gejami. No i co z tego?

Miał pan okazję pracować z kilkoma aktorkami cieszącymi się statusem gejowskich diw. Mam tu na myśli zwłaszcza Krystynę Jandę, Isabelle Huppert i Ángelę Molinę.

Wszystkie trzy są świetnymi aktorkami i fajnymi koleżankami. Huppert to wielka aktorka, z którą miałem okazję pracować w filmie. Z Ángelą Moliną spotkałem się pierwszy raz w 1982 r., gdy była jeszcze opromieniona sławą roli w „Mrocznym przedmiocie pożądania” Bunuela. A potem kilka lat później zagraliśmy razem w portugalskim filmie. W obu tych filmach graliśmy parę. Do dziś, gdy widzę ją na ekranie, patrzę z podziwem, jak pięknie weszła w wiek, w którym jest. Krysia Janda – grałem z nią wiele razy, tylko w filmie, nigdy w teatrze, jesteśmy po dziś dzień w bliskiej przyjaźni.

W teatrze zagrał pan wiele ról w repertuarze Gombrowiczowskim. W filmie – zagrał pan główną rolę w filmie Stanisława Różewicza „Ryś”, według prozy Jarosława Iwaszkiewicza.

Na to, jaką literaturę obaj tworzyli, a do tego – jaki teatr tworzył Gombrowicz (a tworzył wielki teatr, wielkie sztuki, napisał ich niewiele, ale każda jest wielka jako dramat sceniczny), nigdy nie patrzyłem przez pryzmat orientacji seksualnej tych pisarzy, a jedynie przez pryzmat rangi ich dzieł. Nie wiem, czy pan wie, że wątpliwości co do orientacji seksualnej dotyczą także Szekspira, jeśli oczywiście przyjmiemy, że wszystkie dzieła przypisywane Szekspirowi napisał on sam. Proszę spojrzeć na sonety. Wiele z nich jest tak napisanych, że właściwie nie pozostawiają wątpliwości, iż były pisane do mężczyzny. Rozpatrywanie twórczości literackiej przez przyzmat homoseksualnej orientacji autora jest znakomite i ciekawe jako metoda analizy literackiej czy dla interdyscyplinarnych badań psychologiczno- literackich. Ale dla mnie jako dla aktora nie ma to żadnego znaczenia. Ważny jest tekst sztuki lub scenariusza filmu. I tylko on.

Żyjemy w podzielonej Polsce. Podzielonej stosunkiem do wielu spraw – także kwestii orientacji seksualnej. Wspominał pan, że środowisko artystyczne jest samo z siebie bardziej otwarte. Ale czy w dzisiejszych realiach nie docierają do niego te podziały?

Tego podziału w środowisku nie ma albo ja go nie zauważam. Albo mówię o tym w inny sposób, niżby panu opowiedział to ktoś inny. Tak, owszem, słyszę czasem opowieści o tym, że współczesny teatr jest „opanowywany przez gejów”. Siedzimy teraz i rozmawiamy o postaciach z przeszłości, o wspaniałych artystach, którzy byli gejami. Mówiliśmy o Swinarskim, Okopińskim, Przegrodzkim, Igarze, Krzyskim, Kolbergerze… Wspaniały scenograf i malarz Kazimierz Wiśniak, gej, mający teraz już 90 lat, jest ojcem chrzestnym mojej córki. Naprawdę czyimś zdaniem teatr jest akurat właśnie dzisiaj opanowywany przez gejów? Ktoś się tu późno obudził. A mówiąc w pełni poważnie – do znudzenia powtarzam, że nie ma znaczenia, czy wielki reżyser, scenograf, aktor jest gejem, czy heterykiem. Zapewne geje mają swoją specyficzną wrażliwość. Specyficzną, nieco inną wrażliwość mają mężczyźni, inną kobiety. Tylko że taką specyficzną wrażliwość ma każdy wielki artysta. Ważne jest, czy ta specyfika coś wnosi, czy nie wnosi nic. A to zależy już od talentu.

Czy udział w takich filmach jak np. „Pokłosie” Pasikowskiego, który został przez środowiska nacjonalistyczne uznany za antypolski przez to, że poruszał kwestię stosunku Polaków do Żydów w czasie okupacji hitlerowskiej, to dla pana tylko kolejna rola? Czy także pewna deklaracja światopoglądowa, taka jak udział w spocie przeciwko homofobii?

Jest i tak, i tak. Uciekam jak tylko mogę od tego, by używać wobec mojej profesji zbyt wielkich słów, i wolę nazywać aktorstwo po prostu zawodem. Który niekiedy bywa czymś więcej niż tylko zawodem. Zdarzyło mi się to kilka razy – prowadzili do tego wielcy Mistrzowie: Wajda, Jarocki, Swinarski, Lupa. Miałem przyjemność przeżyć z nimi coś, co wykraczało poza zwykłe „uprawianie zawodu”. Wspomniał pan „Pokłosie”. Zdarza się, że aktor bierze udział w czymś, o czym wie, że kilku innych nie chciało brać w tym czymś udziału. I musi się zmierzyć z tym, co się może potem zdarzyć. Tak fi lm, jak i teatr są od tego, by także drażnić i niepokoić, bez względu na to, czy to się komuś podoba, czy nie. I wtedy potrafi się okazać, że zawód staje się rodzajem misji. Nie wolno jednak zaczynać od „misji”. Natomiast jeśli ktoś kiedyś sprawi, że uprawianie aktorstwa awansuje do rangi misji – to dobrze.

Wspominaliśmy o PRL-u, o Polsce współczesnej, a także o Zachodzie, o Francji… Czy pana zdaniem Polska ma szansę stać się krajem otwartym, w którym homofobiczne przekazy z ust polityków czy hierarchów kościelnych albo rzucanie kamieniami w manifestacje środowisk LGBTQ+ staną się już tylko wstydliwą częścią przeszłości?

Jeżeli jest tak, że politycy, a mam tu na myśli tych zwłaszcza, którzy teraz nami rządzą, będą podkręcać atmosferę pogardy, a nie szacunku, jeżeli będą próbowali swoje własne fobie przenosić na poziom fobii społecznych, a mają do tego narzędzia, to droga jest daleka. Nie ma jednak żadnych powodów, by temu ulegać. By wypowiadane przez polityków obrzydlistwa czy horrendalne bzdury typu „ideologia LGBT” przyjmować bez protestu. Wręcz nie wolno tego robić. Szansa więc jest, ale widzę ją niestety jako dosyć odległą. I to jest smutne.

***

Jerzy Radziwiłowicz (ur. 1950) – znakomity aktor teatralny i filmowy. W latach 1972–1996 związany z krakowskim Starym Teatrem, od 1998 r. w Teatrze Narodowym w Warszawie. Masowa publiczność poznała go z tytułowej roli w słynnym „Człowieku z marmuru” (1976) i jego kontynuacji: „Człowieku z żelaza” (1981) Andrzeja Wajdy. Te tytuły otworzyły mu drogę do zachodniego kina, gdzie partnerował Isabelle Huppert („Pasja”, 1982), Ángeli Molinie („To okrutne życie”, 1983; „Coitado do Jorge”, 1993) czy Emmanuelle Béart („Historia Marii i Juliena”, 2003). W 2017 r. odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne zasługi dla kultury polskiej, za osiągnięcia w pracy artystycznej”.

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.