Cekin na wagę złota

Być drag queen w Polsce

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Tekst: Bogusława „Voca” Ilnicka

Są tacy, co uwielbiają drag queens. Za niesamowity wygląd – kobieta w wersji niemal monstrualnej, za specyficzne poczucie humoru – drag queen powinna być trochę wyzywająca, trochę wulgarna, a jednocześnie ciepła i serdeczna, za świetną zabawę w klubach, za kabaretowy nastrój wyczarowywany na scenie. Są tacy, co je podziwiają. Za odwagę występowania w kobiecym przebraniu, za nieprawdopodobną metamorfozę – z niepozornego czasem chłopaka zmieniają się w fantastyczną divę, za łatwość chodzenia na szpilkach (oj, nie każdy to potrafi !).

Są też i tacy, którzy ich nienawidzą. Za wszystkie wymienione cechy i za to, że w ogóle istnieją. Homofobom przeszkadzają, bo „odstawianie” kobiety to dla mężczyzny, oczywiście, degradacja. Wielu gejów kręci na drag queens nosami, bo „psują nam opinię”, bo „przecież nie wszyscy geje są tacy”. Chcieliby tchórzliwie schować drag queens przed „normalnym” społeczeństwem, zamknąć je w szafach.

Nie uda się. Polskie drag queens, cudowne zjawisko kultury LGBTQ, już tu są i zostaną. Robią super show, a przy okazji zadają kłam genderowym stereotypom. Nie da się ich nie zauważyć ani przejść obok nich obojętnie.

Azjatycka piękność

W Polsce być drag queen jest dość trudno, niezależnie od często nieprzychylnej opinii publicznej problemem są też warunki finansowe – mówi Kim Lee, jedna z najaktywniejszych polskich drag queens, która właśnie obchodzi jubileusz 10-lecia na scenie. Całkiem możliwe, że nawet jeśli nie mieliście szczęścia widzieć Kim na żywo – a występuje niezmordowanie w klubach całego kraju – to mignęła wam gdzieś w prasie lub w internecie. Jest na szczycie drabiny, więc gdy narzeka na finanse, przypomina mi trochę Meryl Streep, która w wywiadach ubolewa nad brakiem ról dla kobiet 60+, ale gdy się pojawiają, sama zgarnia wszystkie najlepsze. Ale rzeczywiście z „dragqueenowania” utrzymać się nie da. Kilkaset złotych za występ, nawet jeśli jest ich kilka w miesiącu – to nie jest złoty interes. Trzeba mieć inne źródło zarobku, no, i być pasjonatką – dodaje Kim. Poza sceną ma na imię Andy, jest polskim Wietnamczykiem, albo wietnamskim Polakiem (A na scenie to Polką lub Wietnamką – śmieje się). Od 20 lat mieszka w Polsce. Ma chłopaka, który pomaga mu w zarządzaniu „firmą” pod nazwą Kim Lee (To mój szofer – puszcza oko).

Kim Lee na scenie nie wygląda jak „przebrany facet” ani jak „monstrualna kobieta”, tylko jak ekscentryczna azjatycka piękność. Ma specjalną garsonierę, aby pomieścić setki (!) strojów scenicznych – sukien (większość sam szyje!), piór, butów, peruk, korali, parasolek, rękawiczek, boa… Bo jeśli chce się być dobrą i naprawdę bawić, trzeba się do występów solidnie przygotować. Kim Lee jest dobrym duchem dragqueenowego środowiska w Polsce, a jednocześnie wychodzi poza „naturalny obszar występowania” drag queens i wkracza do mainstreamu: kilka razy wystąpiła w TV i w filmach dokumentalnych („Transakcja” „Aldona”, „Trans-Euro”). Była modelką profesjonalnych sesji zdjęciowych, pozowała nawet do obrazów. Ma na swym koncie recitale w miejscach, które nie kojarzą się z drag queen show – w Zachęcie, w Narodowej Galerii Sztuki, w Nowym Wspaniałym Świecie Krytyki Politycznej.

Od czterech lat w warszawskim klubie Le Garage organizuje wybory Królowej Drag Queens. O wielu „dziewczynach z branży” mówi, że to nie jej konkurentki, tylko „córki”, które wychowała, czyli „przyuczyła do zawodu”.

Szare życie nadrabiasz makijażem 

Drag queen to mężczyzna (często, choć niekoniecznie, gej), który nie mając (zazwyczaj) transpłciowej tożsamości, przebiera się na scenę za kobietę, a potem, parodiując kobiecość, zabawia gości klubu czy restauracji. Śpiewa znane piosenki (najczęściej z playbacku), tańczy, żartuje z publicznością. Czasem naśladuje jakąś znaną divę (np. Shirley Bassey albo Lady Gagę), a czasem jest osobowością samą w sobie.

Kiedyś drag queens były związane wyłącznie z „branżowymi” klubami, teraz zabawa kobiecością wchodzi do głównego nurtu: w Polsce wy- stępy drag coraz częściej uświetniają co bardziej nowoczesne wesela czy filmowe eventy, a także wieczory panieńskie i imprezy urodzinowe.

Ale przede wszystkim można je zobaczyć w gejowskich klubach. No, i na Paradach Równości! Media rzucają się wtedy na nie. W demonstracji idzie 3 tysiące osób, w tym kilka drag queens – ale telewizje pokazują właśnie je. I z tego biorą się zarzuty „normalnych” gejów o wspomniane „psucie” wizerunku.

Drag queens kolorują polską rzeczywistość nie od dziś. Kojarzycie Eugeniusza Bodo, który w filmie „Piętro wyżej” z 1937 r. stał się polską Mae West i w wieczorowej sukni śpiewał „Seksapil” – że to „nasza broń kobieca”? Drag queens robią podobne rzeczy, ale ich cechą charakterystyczną jest przerysowanie. Nie można być po prostu kobietą, trzeba być kobietą do n-tej potęgi. To coś innego niż w przypadku trans sióstr, które chcą być „kobietami po prostu”: Niektóre drag queens są krytyczne wobec osób trans, a raczej wobec ich stylu: uważają, że nie umieją się ubierać, źle robią makijaż. Nie rozumieją, że bycie drag queen i bycie trans jest nieporównywalne – zauważa Kim Lee. W zeszłym roku Kim po raz pierwszy prowadziła wybory Miss Trans. Była pomysłodawczynią i współorganizatorką imprezy wraz z Trans-Fuzją.

Ludzie mylą nas z transwestytami, z transseksualistami, z fetyszystami, mówią, że chcemy zmienić płeć – narzeka drag queen Charlotta ze Szczecina, która w „zawodzie” jest czwarty rok. Można mieć trudność ze znalezieniem partnera, bo jesteś postrzegany jako przegięty. Kluby słabo płacą, często nie mamy się nawet gdzie przebrać. Ale uwielbiam to, co robię, jest w tym coś magicznego, bo jednak jesteś popularny w środowisku, ludzie cię kojarzą, piszą do ciebie, chwalą cię. Nadrabiasz jakieś szare życie.

Siostrzyczki jednojajowe

Na początku lat 90. na polskiej scenie drag było ich tylko kilka. Najstarsze (stażem – o wiek takich dam nie pytam!) polskie drag queens to Lola Lou, Żaklina, Daruma, Merlin i Violetta. Każdy detal kreacji trzeba było sobie „wywalczyć” – zdobyć, załatwić, rzadko po prostu kupić. Suknia balowa czy z cekinami to było marzenie – mówi Lady Brigitte, która karierę zaczynała siedemnaście lat temu. Każdy cekin był na wagę złota. Ciuchlandy dopiero zaczynały powstawać. Brało się, co się nadało, błyszczało, a potem trzeba było przerabiać. Żadnych zakupów online, profesjonalnych pudrów czy rzęs. Była też mniejsza konkurencja i… zdecydowanie większe zarobki. Byłyśmy prawdziwą atrakcją dosyć godnie wynagradzaną – dodaje.

Brigittte od czterech lat współtworzy z Kim Lee duet „siostrzyczek jednojajowych”. Występują w identycznych, dopasowanych, „wielowarstwowych” strojach. Zrzucają je w trakcie show, a pod spodem widać kolejne, również identyczne. Między piosenkami są dialogi, kabaretowe gagi. W numerze „Burleska” w ciągu 11 minut zmiksowanych hitów Cher tańczą, śpiewają, biją się, kłócą, wyrywają sobie włosy, okładają się pejczami, oblewają wodą, biegają z siekierą, „strzelają” z karabinu itp. itd.

W latach 90. klubów LGBT powstawało dużo, ale szybko padały i miały mało gości – tłumaczy Lady Vee, która ze względu na problemy zdrowotne zakończyła karierę – właściciele szukali czegoś oryginalnego i dlatego zapraszali drag queens.

Ale drag queens raczej nie traktowano serio, bywały egzotyczną ciekawostką albo skandalem. I tak to trochę zostało. Niezrozumienie też zostało.

W 1995 r. do kin wszedł film „Priscilla, królowa pustyni” (reż. S. Elliott) o trzech drag queens, podróżujących autobusem, tytułową Priscillą, przez pustynię i występujących na australijskiej prowincji. Polscy krytycy nie poradzili sobie ze skomplikowaną tożsamością bohaterów. Widzieli w nich po prostu gejów, jeden tylko Bartosz Żurawiecki w „Filmie” rozpracował trio: Adam (Felicia) faktycznie był gejem, Anthony (Mitzi) był bi, a Ralph/Bernadette – transseksualistką. Żaklina, na scenie od prawie 25 lat (!) wspomina: Z Darumą i Celestą robiłyśmy w warszawskim klubie Paradise show z „Priscilli…” z takimi samymi kostiumami, jak w filmie.

Innym ważnym filmem celebrującym drag queens jest dokument „Paris is burning” (1990, reż. J. Livingstone) o wielkich dragqueenowych balach i konkursach w czarnej i latynoskiej dzielnicy Nowego Jorku. Wykreowały one subkulturę tańca zwanego „vogue”, który do pop kultury przeniosła potem Madonna w hicie pod tym samym tytułem.

Rajstopy do seksu?

Mijają lata, ale nawet sama „branża” wciąż postrzega drag queens stereotypowo: Mój chłopak często słyszał od ludzi, że ma chłopaka, co pewnie rajstopy do seksu zakłada. Ludziom to zaraz kojarzy się z seksem. To śmieszne, ale i tragiczne, pokazuje, jak mało wiemy o transpłciowości i o sztuce drag queens, która jest po prostu rodzajem kabaretu – mówi Charlotta. Przy występach sporo ludzi się dobrze bawi, ale w życiu codziennym? – zastanawia się Brigitte. Często słyszałem: A co ja powiem swoim znajomym? Że mój facet w sobotę biega po klubie w kiecce? Kim Lee: Ja przed swoim facetem przez kilka miesięcy ukrywałem, że jestem drag queen, a on się dziwił, że w każdą sobotę do późna siedzę w pracy.

Lady Vee zauważa dobrą stronę medalu: Jest też grupa osób, które nas ubóstwiają, jeżdżą za nami, proszą o autografy, pomagają, podsuwają nam utwory do wykonania, układają choreografię, szyją stroje.

Bycie drag queen to też trochę misja wychodzenia poza schematy – oswajania z innością, gwałcenia normy. Niedawno Żaklina pojawiła się w programie TV „Mam talent”. Prowadzący mieli wątpliwości, czy mówić o niej „on” czy „ona”; w końcu się przełamali, a my mogliśmy zobaczyć Żaklinę m.in. jako pszczółkę Maję. Juror Kuba Wojewódzki tego nie wytrzymał, ale jurorka Małgorzata Foremniak ubawiła się serdecznie, a jurorka Agnieszka Chylińska życzyła jej, żeby „bzykała do końca życia” i nie przejmowała się tym, co o niej mówią.

Dziś czynnych zawodowo drag queens nie jest kilka, ale kilkadziesiąt. W tegorocznym konkursie w klubie Le Garage w szranki stanęło 15 wyselekcjonowanych uczestniczek. Ale ilość niekoniecznie poszła w jakość. Czasami widzę osoby, które kompletnie nie znają tekstu. Wychodzą na scenę dlatego, że są po kilku głębszych. Stosunkowo niewiele jest nowych, którzy potrafi ą coś pokazać, wytworzyć wokół siebie czar – ocenia Lady Vee. Dużo zależy od przygotowania. Bywało, że ludzi cieszyło samo to, że facet był przebrany i umalowany. Kilka starszych drag queens jednak wysoko ustawiło poprzeczkę. Teraz trzeba się mocniej postarać – mówi Sellina de Mellon ze Szczecina.

Show w kapciach

Gdy pytam o początki, Żaklinę łapie nostalgia: Możliwości kostiumowe były mniejsze, ale kluby nas hołubiły. W latach 90. mój show w klubie Mykonos to było wydarzenie! Trwał 1,5 godziny, był brokat, scenografia, światła, na koniec trzaskały balony podwieszone w siatce pod sufitem… Występowałam nawet na wrotkach albo w basenie z wodą. A mój popisowy numer, czyli „Malowany dzbanek” Heleny Vondrackovej robiłam z piersiami w kształcie stożków, a na głowie miałam dzbanek z motylkami i ptaszkami.

Mało kto planuje karierę drag. Zazwyczaj to się dzieje „samo”. Nikita Kociak, dwudziestoparoletnia drag queen-debiutantka z Wrocławia, przebrała się pierwszy raz całkiem niedawno na imprezie u znajomego. „Zaśpiewała” numer Cyndi Lauper „Girls just wanna have fun” i połknęła bakcyla. Kim Lee zaczynała od przebrania się z okazji Halloween. Zdjęcia z imprezy zobaczył właściciel klubu Rasko i zachęcił do występu. Pierwszy raz nie był zbyt serio: Miałam suknię pożyczoną od znajomej i jakieś akcesoria, ale nie miałam butów! Wystąpiłam w kapciach.

Wśród młodych drag queens można zauważyć pewne umiarkowanie w przerysowaniu kobiecości, co trochę stoi w sprzeczności z ideą drag. Nadzieje na świetlaną przyszłość polskiej sceny drag można jednak upatrywać w Nikicie, która zwraca uwagę swoimi skromnymi, bo… niewiele zakrywającymi kreacjami: Wielu myli mnie z kobietą trans. Jestem elegancka i bardzo ekstrawagancka, ale raczej odwzorowuję kobiecość, niż ją parodiuję.

A parodiowanie męskości? Jasne, a jakże! Ale tym zajmują się dziewczyny, które udają dwustuprocentowych facetów, czyli drag kings. O nich przy następnej okazji.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nowa dziewczyna

Une nouvelle amie (Francja, 2014), reż. F. Ozon, wyk. R. Duris, A. Demoustier; dystr. Kino Świat. Premiera w Polsce: 3.07.2015

 

 

François Ozon w znakomitej formie. Elegancki, bezpruderyjny, seksualnie niejednoznaczny. Podjął się tematu, na którym wywalić się było bardzo łatwo – i nie tylko się obronił, ale wyszedł zwycięsko i z gracją.

Po śmierci żony David (Romain Duris) sam opiekuje się kilkumiesięczną córeczką Lucie. Dziecko płacze, nie chce jeść. David znajduje jednak sposób, by uspokoić małą – sukienki zmarłej żony. Gdy ma je na sobie, Lucie nie grymasi, czuje się bezpieczna. Właśnie w takiej sytuacji Davida zastaje Claire, najbliższa przyjaciółka żony. Przyciśnięty przez nią David tłumaczy, że nie chodzi jednak tylko o córeczkę. Po prostu lubi nosić kobiece stroje. Nie tylko po żonie. I w ogóle czuć się kobietą. Te potrzeby w czasie jego małżeństwa były mniejsze, teraz znów rozkwitają.

To tylko początek historii. Wierzchołek góry lodowej. Jak zareaguje Claire? Jak David wyobraża sobie przyszłość? Ich relacja przejdzie wiele zaskakujących faz, nie pozostając bez wpływu na Gillesa – przystojnego męża Claire.

Romain Duris w roli Davida/Virginii jest po prostu mistrzowski. Lekki i zmysłowy – zakochacie się w obu jego wersjach, męskiej i kobiecej, bez względu na to, jakiej sami jesteście orientacji.

Ozon bezbłędnie prowadzi bohaterów (bohaterki!) przez scenariuszowe zwroty akcji, nie tracąc wiarygodności. Jak to u niego, jest poczucie humoru, jest więcej niż nutka kampu a na ścieżce dźwiękowej m.in. Katy Perry i Amanda Lear. Jest też miejsce na klub LGBT, na występ drag queen, na prysznic Davida i Gillesa po rundzie tenisa oraz na nietypową scenę łóżkową. Delikatne napięcie erotyczne, znak firmowy reżysera – obecne od pierwszej sceny. Mmmm… (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie tylko dla brodaczy

O tym, jak Stanisław Chyla-Smyk, Paweł Kciuk Piotr Wojsznis rozkręcili największą gejowską imprezę w Warszawie

 

Foto: Agata Kubis

 

Tekst: Wojciech Kowalik

 

Kiedy wchodzę na październikową edycję COXY do klubu 1500m2, Piotrek, roześmiany gospodarz imprezy, już w progu częstuje mnie bananowym shotem, banan to logo imprezy. Z parkietu dobiegają mnie dźwięki podobne do tych, które słyszałem w berlińskich klubach.

Muzyka

Muzyka to bardzo ważny element imprezy. To efekt wielogodzinnych dyskusji – mówi Paweł. Organizatorzy starają się przemycić zarówno taneczny house, jak i bardziej rytmiczne techno. W rezultacie goście mają do dyspozycji dwa parkiety, na których królują polscy i zagraniczni DJ-e. To od początku miał być wyróżnik tej imprezy. Muzyka miała tworzyć klimat. Ponadto dzięki naszym DJ-om, poznaliśmy i wprowadziliśmy wiele gatunków muzycznych – dodaje Stanisław. Grają najlepsi DJ-e z Polski i ze świata, m.in. z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch, Australii i Nowej Zelandii. Wśród nich Massimilliano Pagliara, Ed Davenport czy duet Discodromo, którzy regularnie występują w najsłynniejszym berlińskim klubie – Berghain. We wrześniu ukazała się płyta „COXY vol. 1”, na którą trafi ły najciekawsze utwory zagrane podczas pierwszego sezonu imprezy. Stanisław przyznaje, że to fajna pamiątka oraz zwieńczenie ciężkiej pracy, a także podziękowanie dla wszystkich, którzy pomagali w rozkręceniu COXY.

Wchodzę do środka i to, co na „dobry wieczór” rzuca mi się w oczy, to setki (tak, setki!) tańczących facetów. Duży parkiet pełny. Mały zapełni się pewnie za moment. Przy barze tłum, a obsługa uwija się jak w ukropie. Goście COXY to w większości atrakcyjni faceci: bezpretensjonalni, nienadęci i uśmiechnięci. To oni są drugim znakiem rozpoznawczym COXY. Średnia wieku – trzydzieści kilka lat. Ale impreza ma wiernych fanów w każdym wieku. No dobrze, czas kupić drinka. Witam się ze znajomymi i uważnie przyglądam wszystkim gościom. Być może zbyt uważnie, ale niech tam! W końcu widoki na COXY są bardzo przyjemne, wierzcie mi.

Goście

Weekend, w którym odbywa się COXY to szczególny moment dla gejowskich portali randkowych – kipią wtedy od brodatych przystojniaków. Brodacze? To trochę „pułapka”, w którą wpadliśmy – przyznaje Piotr. Dlatego jako organizatorzy pracują nad tym, by obalić mit, że to impreza wyłącznie dla facetów z brodami. My jesteśmy brodaczami. Ty też jesteś. I w ogóle lubimy brodaczy i kumplujemy się z wieloma. Na pierwszą edycję przyszło mnóstwo naszych znajomych, stąd mogło powstać takie wrażenie. Ale to się zmienia – tłumaczy mi Paweł. Zmienia się między innymi za sprawą kobiet, które co miesiąc chętniej przychodzą na COXY. Bardzo się z tego cieszymy. Dziewczyny są szalone i dodają wigoru na parkiecie – dodaje Paweł. A faceci hetero? Też są. Przychodzą sami lub z dziewczynami. Są bardzo mile widziani – śmieje się Piotr. COXY jest dla każdego – podkreśla. Dlatego przychodzą mężczyźni w sukienkach, skórach czy harnesach, drag queens, lesbijki, pary, grupy, Polacy, obcokrajowcy. Chcemy, by COXY było przestrzenią otwartą na wszelką różnorodność. Ktoś, kto dusi się w pewnych konwencjach, może u nas, przynajmniej raz na miesiąc, zaszaleć i być całkowicie sobą – wtóruje mu Staszek. Pewne jest jedno – z miesiąca na miesiąc imprezę odwiedza coraz więcej gości, a stołeczne kluby pękają w szwach. Wiedza o COXY szybko rozniosła się po Polsce i świecie, dlatego wśród gości można spotkać mieszkańców Poznania, Krakowa, Trójmiasta, Berlina, Londynu, Madrytu czy Tel Awiwu.

Ale początki nie były łatwe. Kiedy w listopadzie 2013 r. przyszedłem na pierwsze COXY do Centralnego Domu Qultury, około północy byłem zaledwie jednym z kilkunastu gości. Pamiętam, że organizatorzy mieli nietęgie miny. Ale do czasu! Bo w zaledwie kilka kolejnych kwadransów pojawiło się mnóstwo wygłodniałych imprezowiczów. Tłum! Według niektórych bywalców, pierwsza edycja była najlepsza.

Historia

Pomysł na imprezę pojawił się dwa lata temu. Byliśmy rozczarowani innymi imprezami. Płaciliśmy za wstęp i nie dostawaliśmy praktycznie nic w zamian. Muzyka leciała z płyty. Właściciela nigdy nie widzieliśmy, a każdy weekend do złudzenia przypominał poprzedni. Chcieliśmy zrobić coś innego – wspomina Paweł. Wszyscy trzej, prywatnie przyjaciele, w maju 2013 r. pojechali na wspólne wakacje do Lizbony. Tam odkryli CONGĘ, czyli największą imprezę w Portugalii. Wróciliśmy do Warszawy i stwierdziliśmy, że działamy – opowiada Piotr. A nazwa? Pomysłów mieliśmy mnóstwo, ale zamysł jeden: nazwa musiała być krótka, chwytliwa i możliwa do wypowiedzenia przez obcokrajowców. Musiała mieć w sobie trochę geja, trochę dziewczyny, trochę „przegiętuski”, trochę seksu – dodaje Stanisław. Chyba udało się wszystko połączyć.

Problemy przyszły później – właściciele warszawskich klubów niechętnie patrzyli na trzech nowicjuszy w tej branży. Ale w końcu udało się przekonać właścicielki Centralnego Domu Qultury. Dopięliśmy tuzin organizacyjnych drobiazgów i… pozostało nam czekać na gości. 29 listopada 2013 r. o godzinie 22:00 stanęliśmy na bramce, żeby witać naszych gości. Przez pierwszą godzinę nikt się nie pojawił. Później przyszło kilka osób, a do samej północy może ze 30 osób. Traciliśmy wiarę i dobry humor, kiedy nagle nastąpił ten magiczny moment. Zaczęły podjeżdżać taksówki, jedna za drugą! – wspomina Staszek. Pierwsze COXY było jak wielka domówka, dlatego jest tak miło wspominane – dodaje Piotr. Ale to w trakcie drugiej edycji klub 1500 m2 przeżył prawdziwy szturm. Potem COXY gościło w takich miejscach jak Basen, Nowa Jerozolima oraz Iskra. I to nie wszystko: w wakacje chłopcy zorganizowali nowy cykl, czyli BLOK PARTY, mniejsze imprezy na patio jednego ze wspomnianych klubów.

Późną nocą zaczyna się zapełniać jeszcze jedno pomieszczenie – darkroom. Niektórzy zaglądają tu tylko na chwilę, inni na dłużej.

Seks, związki i rozstania

COXY to muzyka, zabawa, gorące ciała, erotyka i seks – wyjaśnia Paweł. I dodaje, że darkroom jak najbardziej wpisuje się w założenia imprezy. Chcemy ułatwiać poznawanie i tworzenie nowych znajomości. Na chwilkę bądź na całe życie – dodaje. Następnego dnia po imprezie dostajemy masę wiadomości od znajomych. Na temat facetów, pocałunków, wspólnych tańców, randek czy seksu w trakcie i po imprezie – mówi Piotr. Pierwszy sezon COXY połączył wiele osób w pary. Część z nich trwa po dziś dzień, część zdążyła się już rozpaść.

Oni na COXY są zawsze: trzech brodatych przystojniaków, którzy z niewymuszonym uśmiechem witają każdego gościa. I – co najważniejsze – mimo że pracują całą noc, z takim samym uśmiechem gości żegnają. Przy wyjściu dostaję wiec od nich buziaka (razy trzy) i wracam do domu, witając się z porankiem.

Stanisław, Paweł i Piotr

Sprawcy całego zamieszania. Paweł, lat 32, mówi o sobie, że jest wiecznie w podroży, albo służbowej albo wakacyjnej. Umysł ścisły, choć bardzo romantyczny. Stanisław, lat 31, z kolei zawsze jest w pracy. Gdyby mógł, rozciągnąłby dobę o kolejne 24 godziny, a telefon komórkowy przylutowałby do dłoni. Widziany tu i owdzie na skuterze, na którym przemierza swoją ukochaną, od urodzenia, Warszawę. Piotr, lat 31, to człowiek znad morza, który zacumował w stolicy blisko 5 lat temu. Kocha muzykę! Być może dlatego, że tata grał na basie w zespole – uwaga – The Gejzers. Dzięki COXY dokonał coming outu. Ta impreza jest tak ważna dla mnie, a chłopcy są mi tak bliscy, że musiałem opowiedzieć o wszystkim w domu – podsumowuje. Paweł i Stanisław wyjście z szafy mają już dawno za sobą. W trojkę mogą opowiadać o COXY godzinami. Dlatego nasze matki po pytaniach o pogodę i o pracę, od razu pytają, kiedy będzie kolejne COXY.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lepiej z nami nie zaczynajcie

Daniel Michalski, czyli drag queen Charlotte mówi o wewnątrzśrodowiskowym hejcie na drag queens, na gejów przegiętych i pasywnych, a także o „heteroudawaczkach”, o własnej drodze na scenę i o pracy w PKP. Do rozmowy Mariusza Kurca przyłącza się Łukasz Wolny, współlokator Daniela, znany lepiej jako draq queen Aldona Relaks

 

Foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

Daniel, chciałbym porozmawiać nie tylko o tobie, ale również o wewnątrzśrodowiskowym hejcie skierowanym w stronę drag queens, ok?

Ależ, kochany, inaczej sobie nie wyobrażam. Ten hejt to jest główna sprawa, o której chcę gadać.

Tylko najpierw kilka słów o sobie? Jako drag queen Charlotte występujesz od…

W tym roku będzie 10 lat. Charlotte to już jest nie tylko drag queen, którą robię na scenie. Ja się z tą postacią w dużej mierze utożsamiam. Czasem mam wrażenie, że teraz to Daniel Michalski jest dodatkiem do Charlotte, a nie odwrotnie. Bo Daniel to właściwie tylko w pracy. Daniel ma swój uniform, a Charlotte swój. Jako Charlotte jestem drag queen, która nie tylko wykonuje jakieś tam piosenki, ale jest też działaczką. Mam emancypacyjną misję, by to nasze środowisko LGBT trochę ruszyć, wyciągnąć ze skorupek.

Jako Daniel Michalski w pracy masz uniform konduktora PKP Intercity.

Też już prawie 10 lat

A teraz, jak siedzimy u ciebie w kuchni i masz na sobie dres, to …

… to jestem Charlotte, tylko w męskich ciuchach (śmiech). Wiesz, nie chcę mieszać w głowach ludziom, bo z jednej strony to ja jestem zupełnie zwyczajnym gejem, ale z drugiej czuję się trochę jak osoba trans. Im dłużej żyję, tym bardziej dochodzę do wniosku, że nie chcę, by moja płeć biologiczna decydowała o tym, w jaki sposób mam mówić, co nosić, jak się zachowywać. Kobieta? Mężczyzna? Whateva! Bliska mi jest inicjatywa Jej Perfekcyjności – „Whateva” właśnie. Gdy byłem mały, mama skądś miała w domu sukieneczkę dla dziewczynki. Z taką radością tańcowałem w tej sukienusi, że… po tygodniu mi ją zabrała. Podczas dziecinnych zabaw w dom byłem zawsze mamą. U babci na wsi, jak zbieraliśmy się paczką dzieciaków, to byłem albo komendantką jakiegoś obozu, albo strażniczką w więzieniu, albo policjantką – zawody „męskie” u mnie były w wersji kobiecej. Byłem też stewardessą, megafonistką zapowiadającą pociągi. Uwielbiałem przebierać się za zakonnice, za Pipi Langstrumpf.

Gdy dorosłeś, myślałeś o korekcie płci?

Myśleć, to myślałem. Nawet czytałem fora osób transseksualnych. Ale nie. Akceptuję siebie takim, jakim jestem. Kulka szczęścia jestem.

Pamiętasz pierwszy występ Charlotte?

W Szczecinie, z którego pochodzę, w klubie Enigma robiłem Danę International „Viva la diva”. Ale tę historię trzeba zacząć wcześniej. Gdy zdałem sobie sprawę, że jestem gejem, to zacząłem czytać w internecie o tym. Dlaczego my jesteśmy tak nienawidzeni, wyzywani? Kopytka mamy i ogon czy co? Zakapowałem szybko, że ze mną jest wszystko OK, to raczej homofoby mają niepoukładane w głowach. Od razu ciotka- działaczka we mnie się obudziła, zapisałem się do Kampanii Przeciw Homofobii w 2005 r., stworzyłem jej szczeciński oddział. Miałem 19 lat, jeszcze do technikum chodziłem. Przecież jakby tak się wszyscy geje i lesbijki odkryli, to zaraz by reszta ludzi zobaczyła, że my tych kopytek ani ogona nie mamy. Trzeba tylko zachęcić do przełamania się. Zacząłem działać jawnie i w try miga wylądowałem na liście RedWatch jako wróg rasy czy czegoś. Pracowałem już wtedy jako kasjer w Geancie i udzieliłem krótkiego wywiadu lokalnej gazecie w Szczecinie. Przechodzę koło kas, patrzę, a tu przy każdej gazeta i na froncie moja buźka z napisem, że Daniel Michalski jest gejem i boi się, że go zabiją. Jezus Maria! Spanikowałem, że teraz to już na pewno mnie znajdą i na serio zabiją. Chciałem się zwolnić, iść do domu i nie wychodzić. Szefowa mi nawet radziła wziąć urlop bezpłatny. Wyoutowałem się mamie. Było w porządku, natomiast tata mnie wydziedziczył i zerwał kontakt. Zero kontaktu do dziś. Ochłonąłem w końcu po tym artykule. Jakiś czas potem pojechałem do Warszawy na jeden z tych „zlotów czarownic”, co KPH organizowała.

Chodzi ci o zwykłe spotkanie działaczy KPH, tak?

Właśnie mówię, że zlot czarownic ha ha ha. Wieczorem poszliśmy do klubu Rasco, a tam patrzę, stoi na scenie facet przebrany za babkę, robi Marylin Monroe. To była drag queen Lady Brigitte, jak się później dowiedziałem. Gapiłem się jak w obrazek. Wyglądała bosko, a publika, chyba sami geje, świetnie się bawiła, biła brawo. Żadnego hejtu. O ja pier…, jak mi się to podobało! O ja pier…! W Szczecinie odszukałem Andrzeja, czyli drag queen Sellinę de Melon, o której wcześniej coś słyszałem – i dawaj od razu, że ja chcę też wystąpić! Pomógł, poinstruował, no i poszło. Po tym pierwszym występie w Enigmie już do klubu jako Daniel nie poszedłem nigdy.

Co?

Serio.

A jeśli nie występujesz?

Nie szkodzi. Do klubu idę już tylko jako Charlotte. Przebieram się w domu, potem taxi, z powrotem też taxi, w domu się rozmalowuję.

Widziałem cię w akcji jako Charlotte kilka razy. Np. na afterparty po zeszłorocznej Paradzie Równości. Nie tylko wykonujesz piosenki, ale dużo rozmawiasz z publicznością, prowadziłaś też bardzo popularne „Bingo” w warszawskim Blok Barze. Potrafisz rozruszać salę. A sztuka drag queen polega na tym, by przybrać specyficzną postawę – takiej trochę „zdziry”, co to nie da sobie podskoczyć. Da się tego nauczyć?

Chyba nie.

Jako Daniel jesteś słodki, ciepły, do rany przyłóż. Jako Charlotte jesteś rozkoszną… zołzą.

Tak ma być. Trzeba upilnować ludzi przecież. Bycie grzeczną dziewczynką to nie jest styl drag queen.

Słyszałem, jak krzyczą w twoją stronę, jakieś przytyki padają – a twoje riposty zwalają z nóg.

Może to właśnie przebranie dodaje sił? To taka bardzo gruba skóra, przez którą nie można cię zranić. Słyszałem nieraz „Gruby jesteś, żaden cię ru… nie chce, to się przebierasz za jakieś dziwadło!” Potrafię wtedy puścić taką wiąchę, że ośmieszę gościa wobec całego klubu, już więcej nie próbuje. Do kuchni wchodzi Łukasz, współlokator Daniela, znany w środowisku jako drag queen Aldona Relaks, i włącza się do rozmowy:

Łukasz: Są też miłe zaskoczenia. Na imprezie Coxy weszło kilku takich wytatuowanych mięśniaków. Ja stoję w sukni, robię minę pewniaczki, ale myślę: „K…, zaraz oberwę jak nic”. A oni podchodzą: „Czeeeść, możemy sobie selfie z tobą zrobić? Będzie nam bardzo miło” I milusińscy, przytulają się, uśmiechy.

Daniel: Ale bywa i tak, że koleś podchodzi i tak niby w powietrze rzuci: „Ale paskuda”. Albo niby próbują dyskutować: „I po co się przebierasz, transwestyto?”

Dochodzimy do wewnątrzśrodowiskowego hejtu.

D: Czyli mogę już?

Mów.

D: Jak jestem na Paradzie, to nie mogę się opędzić od ludzi chcących sobie strzelić selfie ze mną. Bardzo to przyjemne. Tylko dlaczego potem słyszę, że cała dyskryminacja jest przez „takich jak ja”? Bo ja „psuję wizerunek”. Bo się nie zachowuję „jak normalny facet”. Co to w ogóle znaczy normalny? I kto to mówi? Geje, na których przecież też jest hejt. Wykluczeni są i wykluczają innych?! Wielu tak zwanych „męskich” gejów chce się koniecznie zapisać do grupy „normalnych facetów” i hejtują tych „odstających od normy”. Że niby to przez nas cała zła opinia o środowisku. A gówno prawda! Dla homofobów pedał to pedał, lesba to lesba – i nie ma co się starać ich za wszelką cenę zadowolić, bo i tak się nie uda. Już teraz oni mówią: nie obnoście się! A widzisz jakichś gejów, którzy się „obnoszą” na ulicy? Bo ja widzę tylko hetero się obnoszących. Więc dla mnie ci „męscy” geje hejtujący przegiętych, czy drag queens, to są takie heteroudawaczki.

Znam przypadki, że nawet przegięty gej, który nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest przegięty – hejtuje innych przegiętych. A z drugiej strony, nie wszyscy ci, którzy hejtują, to są zaraz „heteroudawaczki”. Niektórzy z nich nie udają hetero, są wyoutowanymi gejami.

D: Wyoutowanymi może i są, ale czy się akceptują do końca, czy pozwalają sobie na bycie sobą? Mam wątpliwości, myślę, że raczej się pilnują ciągle, by ten przysłowiowy mały paluszek nie odstawał podczas picia z filiżanki. Też grają. To jest też teatrzyk – na użytek heteromatriksu. Strasznie mnie też wkurza pogarda w stosunku do pasywnych gejów. Że niby aktywny, to ten bardziej „męski”, więc lepszy – paranoja! Przepraszam, ale w moim homomatriksie dawanie de jest OK! A w ogóle jak jesteś drag queen, to twoje szanse na znalezienie partnera drastycznie spadają – każda drag queen ci to powie. Facetom się chyba wydaje, że skoro występujesz jako laska, to do łóżka też pończoszki zakładasz. Nie mam nic przeciwko pończoszkom, żeby nie było – ale to nie tak działa. Na portalach mam profil jako Charlotte i regularnie się zdarza, że mnie blokują albo wysyłają wiadomości z hejtem.

Ł: Ci „męscy” geje myślą, że jeśli tylko się postarają, to homofoby uznają ich za „normalnych” a nie zboczeńców. A ch…! Dla części społeczeństwa nigdy nie będzie normalny facet, który lubi seks z drugim facetem. (w oryginale padło znacznie bardziej dosadne określenie, które Aldona jednak wykreśliła przy autoryzacji) Wykluczać się wzajemnie w ramach wykluczanej grupy? No, po prostu witki opadają.

D: Oni pojęcia nie mają, że wśród tych, co zrobili rewolucję w klubie Stonewall w 1969 r. było sporo osób trans, sporo drag queens. Te pogardzane „przegięte cioty” to są często ludzie psychicznie silni i odważni, bo swoje przeszli w życiu.

Ł: Na tej naszej tęczy powinno być miejsce dla wszystkich – tych przegiętych, tych w kobiecych ciuchach, tych ze „zwichniętym nadgarstkiem”, tych w rurkach i z cienkimi głosikami, tych co lubią szpilki. I dla wytatuowanych mięśniaków w skórach też. I dla tych wszystkich „zwyklaków” też.

D: I dla tych z piórami w tyłku też! (śmiech) Nigdy w życiu nie widziałem geja z piórami w tyłku – a od tych „normalnych” wciąż o nich słyszę. Aż muszę w końcu zamówić taką suknię chyba, co by miała pióra na tyłku – żeby zadowolić te fantazje.

My tu ciągle o facetach, ale wśród lesbijek, zdaje się, występuje podobne zjawisko.

D: Myślę, że tak. Pewnie jest jazda, by być jak najbardziej „kobiecą”. Ale to musisz pogadać z lesbijkami. Ja akurat jestem bardzo kobieca ha ha ha.

Chłopaki, a wy jesteście parą?

D: (uśmiech) Wszyscy o to pytają, bo tak się wydaje, ale nie. Bracia jesteśmy co najwyżej. Albo raczej siostry!

Mieszkacie razem.

D: Od trzech lat. Dobrze nam. Sąsiedzi nas znają, pani z warzywniaka obok nie wierzy, że nie jesteśmy parą, bo jak robię u niej zakupy, to zawsze z karteczką napisaną przez Łukasza. Ona nawet wie, że Łukasz to Aldona. Super babka.

Łukasz, a twoja droga do bycia drag queen?

Ł: Wszystko przez Michalską. (Daniel uśmiecha się triumfalnie i dodaje: A przy Aldonce to Charlotka też skorzystała – wyładniała, a może nawet schudła?) Ja się makijażem interesuję, to mnie kręci. Też jestem ze Szczecina. Spiknęliśmy się na urodzinach klubu Love. Wspólna koleżanka zaczęła nam szyć ciuchy… No, i występuję. Choć wolę być drag queen–DJką niż drag queen– „piosenkarką”, czaisz? Lubię grać kawałki dla ludzi, lubię organizować imprezę, rozmawiać z gośćmi, stać i „uświetniać”, same występy na scenie to mniej.

Jako Aldona jesteś duuuża i wysoka jak wieża.

Ł: Jak idę w tłumie, to widzę z góry, jak się kolesie rozstępują przede mną. (śmiech)

D: Aldony się boją! Aż miło patrzeć – przed laptopami czy telefonami to mają odwagę hejtować, ale na żywo już mniej. Podoba mi się, jak takie chojraki nagle tracą rezon. Spoglądam z góry – bo na koturnach też jestem niemała – i „co teraz, kotuś? Lepiej ze mną nie zaczynaj!” – i trzepoczę doklejonymi rzęsami. Są takie drag queens, co zrobią wszystko, by tylko zadowolić publiczność najprostszym sposobem. Włożą perukę, pożyczą sukienkę od koleżanki, poskaczą do „Hej, sokoły” i myślą, że to tyle. A ja wolę sobie publiczność urobić, zagrać coś nieoczywistego i zaaresztować ich postawą, że „Ja tu rządzę!” (śmiech)

Jak wybieracie piosenki?

D: Biorę z playlisty od Aldony.

Ł: Lubię techno, jakieś zakręcone elektroniczne brzmienia.

Typowych div gejowskich nie macie w repertuarze. Lizy Minnelli czy Gagi nie robicie.

Ł: Ja nigdy właściwie.

D: A ja rzadko… Danutę Rinn robiłem, Kate Bush… Podpatruję zagraniczne drag queens, np. Vicki Vox – ten utwór bez słów, z dziwacznym śmiechem.

Twój popisowy numer, wystąpiłaś z nim na wyborach „Mister Gay Poland 2016”.

D: To są trochę inne klimaty niż typowe divy.

Daniel, mogę jeszcze o pracy? Słyszałem o twoim sukcesie, ale też jakiś czas temu o problemach.

D: Problemy to dawno temu i nieprawda. To znaczy prawda, ale już wszystko naprawione. Kiedyś paru współpracowników się mnie czepiało, docinki były, „zakaz pedałowania” mi ktoś napisał na szafce i takie tam. Robert (Biedroń, ówczesny szef Kampanii Przeciw Homofobii) i Marta (Abramowicz, ówczesna wiceszefowa KPH) napisali pismo do PKP i od tamtej pory – spokój.

W zeszłym roku dostałeś Kryształ Intercity 2016.

D: To jest nagroda przyznawana pracownikowi PKP od współpracowników w głosowaniu.

Czyli jesteś najbardziej lubianym pracownikiem PKP Intercity?

D: Można tak powiedzieć.

Gratulacje!

D: Dziękuję. Niektórzy mówią, że to jest dla wszystkich gejów w PKP. (śmiech)

Masz w pracy kolegów gejów?

D: Oj, sporo, kochany! (Daniel robi wielkie oczy)

Daniel, o co chodzi z tym, że zagroziłeś na FB, że nie pójdziesz na Paradę?

D: Zaczęło się od tego, że Dawid i Jakub, ci, od clipu Roxette (patrz: strony 8-11 – przyp. red.), powiedzieli coś niemiłego o drag queens w wywiadzie dla natemat.pl. Nie o mnie personalnie, tylko o drag queens w ogóle, właśnie w stylu, że psujemy wizerunek. Potem dowiedziałem się, że oni współpracują przy Paradzie i mnie trochę wkurzyło, że to co teraz? Drag queens będą niemile widziane na Paradzie? Ale już sobie wszystko wyjaśniliśmy, już jest OK. – chyba zresztą widać po naszych fotkach, co? Chłopaki są spoko. Pójdę na Paradę oczywiście, jak mam nie pójść?! W styczniu ruszył w sieci videoblog drag queen Charlotte.

Tekst z nr 65 / 1-2 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Z innej planety

PAWEŁ FUSIEK – aktor, performer, piosenkarz, drag queen – opowiada o swoim życiu w Niemczech i o swej scenicznej personie, słynnej za naszą zachodnią granicą. Ladies and Gentlemen and Others, oto PAUL A JACKSON. Rozmowa BARTOSZA ŻURAWIECKIEGO

 

foto: Ronny Zeisberg

 

Jak znalazłeś się w Niemczech?

Wyemigrowałem w roku 1988 jako nastolatek. Nie widziałem dla siebie przyszłości w Polsce, nie czułem się akceptowany w domu. Świat mnie pociągał, chciałem zobaczyć, jak wygląda. Przyjechałem z Wrocławia do Berlina Zachodniego razem z koleżanką. Potem zresztą jeszcze na krótko do Polski wróciłem, gdy już otworzyły się granice. Ale wiedziałem, że to jednak nie to. Zasmakowałem w Niemczech wolności. Także wolności seksualnej.

Ciężki był los imigranta?

Początki nie były łatwe. Ponieważ od razu po przyjeździe poprosiliśmy o azyl, musiałem przejść przez różne oficjalne rozmowy i przesłuchania. Pytano mnie o sprawy polityczne i obyczajowe. Otwarcie mówiłem, że moja homoseksualna orientacja jest jednym z powodów, dla których postanowiłem uciec z Polski.

Przeszedłem przez trzy obozy przejściowe. Z Berlina Zachodniego przeniesiono nas do Zirndorfu koło Norymbergi, stamtąd do Würzburga. Znam więc życie emigranta od podszewki. Gdy dzisiaj słyszę o uchodźcach, to jest mi ich bardzo żal, bo wiem, w jakiej sytuacji się znajdują. Myślę jednak, że miałem w sumie dużo szczęścia. Nie spotkałem się w Niemczech z niechęcią czy wrogością. Co prawda, azylu nie dostałem, ale poznałem ludzi, którzy załatwili mi pracę w firmie kosmetycznej w Kolonii, dzięki czemu zdobyłem pozwolenie na pobyt. Później złożyłem papiery o przyznanie obywatelstwa i od kilkunastu lat jestem pełnoprawnym obywatelem Niemiec.

Jak jednak zostałeś słynną drag queen?

Poszedłem do szkoły aktorskiej w Kolonii, wybrałem kierunek przygotowujący do występów w musicalach. Tyle że wówczas nie powstawało tyle musicali, co dzisiaj, więc nie za bardzo mogłem znaleźć pracę. Zarabiałem, gdzie się dało, aż wreszcie trafiłem na kogoś, kto pracował jako drag queen. Wtedy pomyślałem – to coś dla mnie, muszę tego spróbować. I tak, w 1998 roku narodziła się Paul A Jackson.

Od początku miałeś jasną koncepcję, jak powinna wyglądać twoja sceniczna persona?

Ależ skąd! Potrzebowałem pół roku, żeby znaleźć swoją drogę. Jak każdy gej miałem raczej skłonność do dramatyzowania (śmiech), tak więc zacząłem od śpiewania piosenek smutnych, lirycznych, bolesnych. W dodatku, nawet nie wiedziałem, że trzeba mieć jakiś pseudonim artystyczny. Gdy pierwszy raz wychodziłem na scenę, to szef zapytał mnie: „A jak mam ciebie zapowiedzieć?”, ja zaś na to: „Nie wiem”. Pomyślał chwilę i powiedział: „Skoro Paweł to Paul, a urodę masz trochę jak Jackson…” – z powodu mojej ciemniejszej karnacji i kręconych włosów – „… to będziesz Paul A Jackson”. Po kilku miesiącach występów stwierdziłem, że jednak chcę być na scenie osobą silną, dominującą, że nie chce być płaczliwy, rozdzierający. Drag queens, zwłaszcza te początkujące, idą zazwyczaj utartymi ścieżkami – naśladują to, co jest modne, co się sprzedaje. Tylko nieliczne decydują się na ryzyko i robią coś zupełnie odmiennego, własnego. Mało jest indywidualności. A ja pragnąłem być inny niż inni. Zarówno jeśli chodzi o styl, jak i o wygląd. Ponieważ nie było mnie stać na kupowanie drogich sukien, a miałem fajne pomysły, więc zacząłem sam robić kostiumy. I tak jest do tej pory. Wszystkie kostiumy projektuję i wykonuję własnoręcznie. Czasami zapraszam sąsiadów, żeby pomogli mi guziki przyszywać. (śmiech)

Twoje kostiumy są bardzo futurystyczne. Niczym z gejowskiego science-fiction.

Niekoniecznie jako drag queen chcę być kobietą. Raczej wykorzystuję metroseksualność czy niektóre kobiece atrybuty do wykreowania zupełnie odrębnej, queerowej postaci. Nie od razu też zacząłem śpiewać własnym głosem, to przyszło z czasem. I pod tym względem chciałem się odróżnić od reszty. Nie używałem więc męskiego głosu, śpiewałem falsetem, łączyłem go z różnymi stylami muzycznymi – muzykę elektroniczną, housem. Pracowałem z moją koleżanką, śpiewaczką, Marią Witek-Schneider z hamburskiej opery, potem nawet razem dawaliśmy koncerty.

Trudno się było przebić? W Niemczech jest przecież mnóstwo drag queens.

Znów miałem sporo szczęścia. Zaczynałem w lokalu w Kolonii, w którym pierwsze show startowało o godzinie drugiej w nocy, a drugie o czwartej rano. Tam zobaczył mnie ktoś z hamburskiego kabaretu travesty „Pulverfass”, jednego z największych na świecie. Dostałem stamtąd propozycję, niebawem przyszły kolejne. Występowałem praktycznie w całej Europie, a także w Nowym Jorku.

Widziałem twoje zdjęcia z gwiazdami światowej rozrywki…

Tak. Pracowałem na jednej scenie z idolami i idolkami mojej młodości. Z Grace Jones, Jimmym Somervillem, Boney M., z Limahlem. Jako nastoletni chłopak próbowałem ufarbować sobie włosy „na Limahla”, za co dostałem burę od mamy. A później dzieliłem z Limahlem garderobę.

Spotkanie oko w oko z idolem przynosi rozczarowanie?

Wręcz przeciwnie. To przeważnie ludzie zwyczajni i bardzo serdeczni. Nie mają w sobie arogancji czy pychy. Gdy spotkałem Grace Jones, to miała długie włosy. Zdziwiony spytałem: „Grace, skąd u ciebie długie włosy?”. A ona na to: „To jest pieprzona peruka za 20 dolarów”. I potem balowaliśmy do 6 rano. Myślę, że udało mi się przebić, bo rzeczywiście wyróżniałem się na tle innych drag queens. Byłem nietypowy, bardziej nowoczesny. W tym zawodzie podoba mi się też to, że sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. Nie muszę robić, co reżyser mi nakazuje. Często, gdy pracuję z artystami musicalowymi, widzę, jacy są nieszczęśliwi. W Niemczech musicale traktuje się jak hamburgery w McDonaldsie. To, co się gra w Londynie czy Nowym Jorku, gra się również w Hamburgu czy Berlinie i w dodatku gra się tak samo. Obowiązują schematy, które kompletnie odbierają ci wolność twórczą. A ja sam decyduję o wszystkim.

Występujesz jednak także w przedstawieniach zespołowych. Widziałem cię przecież w berlińskim Wintergarten w dużej produkcji „Relax!”, wskrzeszającej przeboje z lat 80. Trafiłeś nawet na plakat tego przedstawienia, cały Berlin był tobą oklejony.

Owszem, ale angażują mnie dlatego, że jestem taki, jaki jestem. W „Relax!” nie tylko pozwolono mi zachować moją sceniczną osobowość, ale też dano mi do śpiewania utwory, z którymi potrafiłem się zidentyfikować. Grace Jones, Davida Bowie, Frankie Goes To Hollywood…

Scharakteryzuj więc w kilku słowach Paul A Jackson.

Postawna, dumna, mocna, ale też pozwala się do siebie zbliżyć. Niektórzy mówią, że emanuje zwierzęcym magnetyzmem, a jak wchodzi na scenę, to od razu czuć seks. Nie mieszam w życiu porządków – prywatnego i scenicznego. Na co dzień nie jestem Paul A Jackson. Kiedyś łączyłem te dwie rzeczy i okazało się, że nie daję sobie z tym rady. Za dużo jest Pauli, a za mało mnie. Teraz cieszę się, jak wchodzę na scenę, ale cieszę się też, gdy z niej schodzę i zmywam makijaż. Na szczęście, mój facet także jest aktorem, więc wie, z czym ten zawód się wiąże.

Gdzie można zobaczyć Paul A Jackson?

Mam swoją własną produkcję, z którą jeżdżę po Niemczech. Oprócz mnie występuje siedmiu innych artystów travesty, każdy reprezentuje odmienny styl. Spektakl trwa dwie i pół godziny z przerwą. Są w nim elementy komedii, parodii, akrobacji, jest konferansjerka, którą prowadzę. Gramy w największych teatrach, takich na 500-700 osób. W każdym mieście przez trzy dni, bilety są wyprzedane. I tak od 10 lat. Publiczność tutaj, ta najzupełniej mieszczańska, lubi tego typu show, lubi grę z płciowością. Nawet jak gramy na prowincji, to spotykamy się ze znakomitymi reakcjami. Czasami mam wrażenie, że całe miasteczko przyszło na nasz spektakl. Wszyscy się bawią, wszyscy się cieszą, autografy od nas biorą, chcą się z nami fotografować. Piszą do nas, dziękują, mają nadzieję, że przyjedziemy w następnym roku. Niemcy generalnie są najlepszym miejscem dla drag queens. Tylko tutaj traktuje się nas jak artystów. Nie musimy występować wyłącznie w klubach czy dyskotekach. Współpracujemy z teatrami, jesteśmy zapraszani do programów telewizyjnych.

Traktujesz swoje występy także jako rodzaj działalności politycznej?

Jestem artystą scenicznym, przede wszystkim daję ludziom rozrywkę i sztukę. Ale, na przykład, niedawno zaproszono mnie do ratusza w Hamburgu na otwarcie sezonu politycznego. Dałem koncert z towarzyszeniem big-bandu. To było historyczne wydarzenie.

Występowałeś w dragu?

Tak. Choć założyłem wieczorową kreację. Nie tak futurystyczną i ekstrawagancką jak zazwyczaj. Występowałem też kilkakrotnie, na zaproszenie proboszcza, w kościele w Hamburgu. Słucham? Ewangelickim, oczywiście. Zorganizowałem tam koncert charytatywny dla osób żyjących z HIV. Wystąpili, oprócz mnie, także śpiewacy i baletmistrze z opery hamburskiej oraz laureaci niemieckich odpowiedników programów typu „Mam talent” czy „Szansa na sukces”. Swoją drogą, gdy wrzuciłem zdjęcia z tego koncertu na Facebooka, to dostałem jeden komentarz z Polski, że to profanacja. Byłem nim mocno zdziwiony , bo przecież sam proboszcz i społeczność parafialna mnie na te występy zapraszają.

A występowałeś kiedyś w Polsce?

Dotąd nie. Ale to się niebawem zmieni. Obecnie, razem z reżyserką Karoliną Kirsz i aktorem, Adamem Paterem, pracujemy nad bardzo szczególnym projektem. Muzyczno-teatralnym przedstawieniem, w którym punkt wyjścia stanowią losy pewnego chłopca. Uciekł z Polski na niemiecką scenę. I przeszedł długą drogę. To opowieść o emigracji i samotności, a także o poszukiwaniu własnej tożsamości i drogi. Podobieństwo nieprzypadkowe. Podkreślam często podczas występów na świecie swoje polskie pochodzenie. Umyślnie mówię po niemiecku z polskim akcentem, żartuję na temat Polski. Ale sympatycznie, tak, by przekonać widzów, że Polska to ciekawy kraj.

Może i ciekawy, ale niekoniecznie przyjazny gejom, a zwłaszcza drag queens.

Wiesz, mam w Hamburgu sąsiada z Polski, który strasznie się mnie bał, bo jestem gejem. Gdy jednak przez przypadek zobaczył mnie na scenie i lepiej poznał, to tak mnie polubił, że teraz jesteśmy przyjaciółmi. Ludzie często się boją tego, co im nieznane. Tymczasem, gdy coś poznasz, to nie tylko się rozwijasz, ale też możesz zdecydować, czy to lubisz, czy ci się to podoba. A nawet jeśli ci się to nie podoba, to dlaczego tego nie akceptować, skoro inni są dzięki temu szczęśliwsi?

www.paulajackson.de

Facebook: paulapawelj

 

Tekst z nr 68/7-8 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Aplauz dla Taishy flash

V edycja Festiwalu Drag Queens

 

Taisha Flash zwyciężyła w II turze festiwalu, wykonując „Applause” Lady Gagi      foto: Luka Lukasiak

 

Kochani, za nami piąta już edycja organizowanego przeze mnie Ogólnopolskiego Festiwalu Drag Queens. Kto 7 września nie bawił się z nami w Warszawie, tym razem w klubie Rasco, może żałować.

Jak co roku mam zaszczyt pełnienia funkcji Mistrzyni Ceremonii. Przygotowałam piosenkę „Roża” oraz dwadzieścia nowych kreacji, które miałam okazję zaprezentować publiczności – rola konferansjerki pozwala na szczęście wielokrotnie wchodzić na scenę!

W I turze festiwalu uczestniczki konkursu – było ich dwanaście – wykonywały wybraną piosenkę Kory i zespołu Maanam. Podziwialiśmy więc „Kory” w różnych odsłonach, zwykle zresztą niemających wiele wspólnego z oryginałem. Papina z fryzurą wampa szalała w rytm „Boskiego Buenos”, Serenity Demon przeżywała miłosny zawód w „To tylko tango”, Morning Glory uwodziła pijaczka w „Nocnym patrolu”, Britney Bitch z megafonem i w skórach „śpiewała” „O! Nie rob tyle hałasu”, Taisha Flash z demonicznym image’m przechodziła metamorfozy w „Szarych mirażach”… Goście mieli okazję podziwiać również Izę Savoya, Sellinę De Mellon, Morganę, Madame Bukiet, London oraz Czardaszkę.

Występy oceniało jury w składzie: Kinga Dunin, Monika Jarosińska, Mariusz Kurc i Bartosz Żurawiecki. Do drugiej tury zakwalifikowało się pięć drag queens. Zwyciężyła Taisha Flash, która w szczegółach dopracowała najnowszy singiel Lady Gagi „Applause”. Drugie miejsce zajęła Nikita, a trzecie – Serenity Demon. Cała trojka przyjechała na festiwal z jednego miasta – Wrocławia. Honoru stolicy dzielnie broniła Morning Glory, która została Miss Publiczności.

Imprezę uświetnili występami m.in. Monika Jarosińska, męska część jury (jako drag queens!) oraz Selena Saleene, ubiegłoroczna zwyciężczyni, która z gracją przekazała koronę Taishy Flash. Pierwszy raz wystąpiłam w listopadzie 2010 r. we wrocławskim klubie Scena, już niestety nieistniejącym. To był spontan. Dostałam propozycję i stwierdziłam: czemu nie? Spróbuję. Wymyśliłam sobie mroczny image, nawiązujący do starych horrorów – i połknęłam bakcyla. Bardzo cieszę się z wygranej. Ćwiczyłam mocno przed występem i opłaciło się! – powiedziała mi Taisha. Komplementowała też organizację festiwalu, ale ze skromności nie będę już tych słów przytaczać.

W każdym razie Rasco pękało w szwach, a afterparty trwało do białego rana. Tymczasem niektóre z moich młodziutkich „córek”, które przyuczam trudnego, dragqueenowego fachu, już obmyślają kreacje na przyszły rok. Do zobaczenia!

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Selena Saleene

Najlepsza Drag Queen 2012, Królowa klubu Le Garage

 

Selena w klubie Le Garage, 25 sierpnia 2012 r.; foto: Bartosz Dziamski

 

Tytuły Drag Queen 2012 i Krolowej Le Garage otrzymała Selena Saleene na IV edycji Festiwalu Drag Queen, który odbył się 25 sierpnia w warszawskim klubie Le Garage. W imprezie wzięło udział 16 „dziewczyn”. Selena była bezkonkurencyjna. Jako jedyna otrzymała maksymalną liczbę punktów od każdego z jurorów/ek (w skład jury weszli: Kinga Dunin, Mariusz Kurc, Kazimiera Szczuka i Marcin Szczygielski).

W pierwszej turze konkursu uczestniczki wykonywały piosenki Beaty Kozidrak i Bajmu. Selena wybrała „Nagie skały”. W drugiej turze „zaśpiewała” „Le Hot Jazz”, znakomity numer Julie Andrews z filmu „Victor, Victoria”. Selena, czyli Sławek: Kino jest moją pasją, studiowałem filmoznawstwo. Uwielbiam „Victor, Victoria”, to zresztą film „branżowy”. Żałuję tylko, że nie miałem, tych przystojnych tancerzy obok siebie, jak Julie.

Ulatniali się

Sławek ma 26 lat, mieszka w Warszawie. Udział w IV edycji Festiwalu Drag Queen to jego powrót na scenę po trzech latach przerwy. Coweekendowe występy absorbowały mnie w pewnym momencie tak, że ledwo starczało czasu na pracę i musiałem w końcu powiedzieć: stop. Teraz życie zawodowe ma ustabilizowane (jest fryzjerem) i postanowił spróbować od nowa. Już planuje kolejne występy. Ulubiony repertuar? Mocny wokal i klimat lat 80. Bonnie Tyler, Whitney Houston, Małgorzata Ostrowska. Ale nie tylko. Przygotowuję kilka niespodzianek.

Pytam Sławka o ostracyzm niektórych gejów wobec drag queens, o którym co rusz się słyszy. Niestety, potwierdza: W klubach gejowskich często słyszałem rzucane za moimi plecami wyzwiska: „czupiradło”, „kurwiszcze”. Nie spotykałem się natomiast z docinkami w klubach hetero. Tam było raczej zaciekawienie i niedowierzanie, że pod tym strojem i makijażem jestem facetem. Właściwie to jedną z przyczyn mojego odejścia trzy lata temu były właśnie te uprzedzenia. Bycie drag utrudniało mi nawet poznanie chłopaka. Pierwsze randki – wszystko fajnie. Ale gdy mówiłem, że występuję jako drag queen, albo sam z siebie, albo po pytaniach typu: „dlaczego masz ogolone nogi?”, to jakoś szybko się ulatniali. Teraz stwierdziłem, że nie ma się co przejmować.

Suknia mamy

Sławek traktuje występy bardzo poważnie, profesjonalnie. Przygotowanie tych dwóch piosenek na festiwal zajęło mi prawie miesiąc, ale dało mi masę radości. Najpierw uczę się tekstu, potem ćwiczę mimikę twarzy przed lustrem, a następnie trenuję całą choreografię. Śmiesznie to musi wyglądać w moim małym mieszkaniu. Nie zawsze ćwiczę w pełnym „rynsztunku”, ale buty na wysokich obcasach nakładam, bo w nich się inaczej tańczy. Cały strój, makijaż, dodatki to mój pomysł, choć oczywiście znajomi doradzają; najbardziej koleżanka, która jest zawodową stylistką. A suknia, w której wystąpiłem na festiwalu, należy do mojej mamy. A propos: mama Sławka oklaskiwała syna w klubie Le Garage. Rodzice mieszkają daleko od stolicy, ale mama przyjechała na weekend z wizytą do Sławka i jego siostry. Ja przez cały wieczór tkwiłem w garderobie, a mama była z moimi przyjaciółmi i świetnie się bawiła. Rozpierała ją duma, gdy wygrałem. Pierwszy raz widziała mój występ na żywo. Taka mama to skarb, zauważam. No, tak, rodzina rzeczywiście mi się udała. To naprawdę ułatwia życie… Gdyby tata akurat był w Warszawie, też by przyszedł. Czekał na wynik konkursu pod telefonem i gratulował. Wiem, że to może wydawać się w polskich warunkach niezwykłe, ale w sumie chyba tak właśnie powinno być, nie?  

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Przebranie nie wystarczy

Z JAKUBEM WOJTASZCZYKIEM, autorem książki „Cudowne przegięcie. Reportaż o polskim dragu”, rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Katarzyna Wołyniak

 

Pamiętasz pierwszy występ drag queen, który widziałeś?

Mam bardzo mgliste wspomnienia, chociaż to nie było aż tak dawno temu. Okolice 2008 r., klub gejowski w piwnicy, mało kto wiedział, gdzie się znajduje, wszystko owiane jakąś tajemnicą. Tam pojawiła się drag queen, ale nawet nie wiem, czy to był występ, po prostu wyszedł koleś przebrany za babę, dosłownie. Teraz uznałbym, że każdy ma prawo przebierać się tak, jak ma ochotę. Wtedy dopiero odkrywałem siebie jako geja, więc skrzywiłem się, uważałem, że drag niszczy normatywny wizerunek homoseksualistów. (śmiech) Taka była moja pierwsza styczność z drag queen.

Strasznie późno.

Tak, ale łatwo to wyjaśnić. Wychowywałem się w niewielkich Błaszkach, skąd przeprowadziłem się do Poznania, gdy miałem 21 lat. Początkowo żyłem w szafie, na pierwszy Marsz Równości wybrałem się dopiero po powstaniu Grupy Stonewall.

W takim razie jak to się stało, że zostałeś autorem pierwszej książki o kulturze drag w Polsce?

Najpierw był portal Kultura u Podstaw, dla którego piszę od wielu lat. W pewnym momencie pozwolono mi wprowadzić tematy równościowe, np. rozmowy o aktywizmie. Dragowe teksty zaczęły się od mojego wywiadu z Twoją Starą w styczniu 2019 r. Klucz był prywatny, bo przez wspólną przyjaciółkę poznałem Piotra Buśko, czyli właśnie Twoją Starą. Tak dowiedziałem się, że on zaczyna robić drag, który jakoś mi do niego pasował – Piotr zawsze był otwarty na popkulturowe tematy, uwielbiał musicale, dużo mówił o programie RuPaula, który mnie nie zachwycał. Uznałem, że z jednej strony warto Piotra podpromować, a z drugiej pokazać trochę inną scenę dragu. Wtedy ciągle miałem w głowie ten nieszczęsny występ lata wcześniej. Wraz z początkiem rozmów z osobami w dragu rozpoczął się też proces mojej edukacji. Uznałem Twoją Starą za nową jakość! To już nie był facet przebierający się za kobietę, tylko profesjonalny artysta znoszący binarny podział na męskość i kobiecość.

Nic dziwnego, że Twoja Stara znalazła się na okładce książki. Co było dalej?

Szybko okazało się, że osób robiących ciekawy drag jest cała masa. Zacząłem wchodzić w ten świat. Początkowo to było dla mnie coś nowego, nieznajomego. Poznawałem pojęcia, jakbym uczył się nowego języka. (śmiech) Długo drag utożsamiałem z cross-dressingiem! Edukacja przed każdym nowym wywiadem była fascynującą drogą. Otwierałem kolejne drzwi szeroko pojętej nienormatywnej wiedzy. Szukałem sam, bo wtedy, nawet w społeczności LGBT+, drag cały czas stał na uboczu.

Zanim przejdziemy dalej, muszę zapytać o te słowa, że program RuPaula cię nie zachwycał. Musisz się z tego wytłumaczyć! (śmiech)

Początkowo faktycznie nie kliknęło, ale to z tego prostego powodu, że z zasady nie lubię wszelkich reality show, szkoda mi czasu. Jednak kiedy zacząłem robić wywiady z osobami w dragu, zwłaszcza tymi z młodszego pokolenia, bardzo często pojawiało się określenie, że „one/oni wszyscy i wszystkie są z RuPaula”. Jednocześnie pojawił się zarzut promowania w programie binarnego podziału, czyli musisz być mężczyzną, żeby być drag queen. Dla kobiet w ogóle nie było tam miejsca. Mówiono też, że RuPaul wypacza pogląd na polski drag, bo amerykański kontekst nijak ma się do rodzimej sceny. Musiałem to sprawdzić. Zacząłem od dziewiątego sezonu i absolutnie zauroczyłem się występami Sashy Velour, zresztą kluczowej drag persony dla wielu rodzimych osób performerskich. Z moim partnerem szybko zaliczyliśmy kolejne odsłony „RuPaul’s Drag Race”. Mieliśmy swoich faworytów i faworytki, zarówno w dragu klasycznym, pageantowym, jak i w bardziej niebinarnych odsłonach. I to jest fajne, dla każdego jego drag, który można sobie wybrać. W programie znajdziemy też silny walor edukacyjny. Przez prywatne historie mamy okazję zobaczyć, kto kryje się za tymi kolorowymi, wymalowanymi, przebranymi i głośnymi postaciami. Tam są ludzie tacy jak my, z całym bagażem pozytywnych i negatywnych doświadczeń. W podobny sposób chciałem skonstruować swoją książkę.

Na początku robisz zastrzeżenie: „Nie jest to opowieść skończona, tylko zaledwie fragment pejzażu polskiego dragu”. Jaki miałeś klucz doboru bohaterek i bohaterów?

Wybór był w dużej mierze subiektywny, na miejscu tych osób mogły się pojawić zupełnie inne. Pierwszy pomysł zakładał prześledzenie kolejnych dekad, ale szybko od tego uciekłem. Nie jestem historykiem i nie mam potrzebnej wiedzy. Zależało mi na tym, żeby reprezentacja była możliwie szeroka, i tak konstruowałem książkę. Są nie tylko geje, ale i lesbijki, pojawiają się osoby trans, niebinarne, kobiety i mężczyźni… Na przykład Babcia i Vrona, które prezentują „przetrącony” drag, daleki od glamouru, tak naprawdę nie wiadomo, co oglądasz. Zastanawiasz się: czy to jest potwór, kobieta, mężczyzna? Zacieranie granic płciowych było dla mnie kluczowe. Bardzo cenię polityczny drag i to, co robi Lola Eyeonyou Potocki, o której hejterski materiał wyemitowała Telewizja Polska. Książka nie mogła się obyć bez Lulli La Polaca, najstarszej polskiej drag queen. Tekst o niej był sporym wyzwaniem. Ludzie często nie do końca wiedzą, kim ona jest, myślą, że matką założycielką polskiego dragu. Z drugiej strony jej historia była już wielokrotnie opowiadana. Powstały wywiady i reportaże, za chwilę ukaże się o niej film dokumentalny. Szukałem klucza, jak opisać Lullę inaczej niż dotychczas. Ważne było spotkanie z ikoną, czyli Kim Lee, która miała klasyczne podejście do dragu, a jednocześnie była niezwykle otwarta na różnorodność. Byłem prawdopodobnie ostatnią osobą, która robiła z nią wywiad. Zgromadziłem ponad 20 historii, m.in. Gąsia, drag king Freddiego, Black Divy, Graży Grzech, Charlotte, boysbandu Da Boyz, Shady Lady.

Definiujesz drag bardzo szeroko: w książce znalazł się też rozdział o siostrze Mary Read, która nie występuje na scenie.

To było dla mnie odkrycie, że na świecie działają zakony dragowe Sióstr Nieustającej Przyjemności! Zgromadzenia te funkcjonują jako część społeczności LGBT+ i robią dla niej wiele dobrego, m.in. pomagając w prewencji HIV/AIDS. Mary Read jest znana uczestnikom i uczestniczkom Marszów i Parad Równości, często pomaga w ich organizacji i/ lub edukuje w ich trakcie o chorobach przenoszonych drogą płciową. Osoby LGBT+ często udają się do niej po radę. Z tego względu historię Mary wplotłem w opowieść o tragicznym Marszu Równości w Białymstoku z 2019 r. Co do definicji, to przecież to, co robiła Lulla La Polaca w PRL-u, „wygłupiania się” w prywatnych mieszkaniach, też nie można nazwać klasycznym dragiem. Lola Eyeonyou Potocki mówi, że wciąż wiele osób odbiera jej prawo do nazywania się drag queen, bo jest kobietą. A przecież to pojęcie dragu jest płynne, zmienia się. Myślenie, że to musi być koleś przebierający się za słynną aktorkę czy piosenkarkę, jest zdecydowane ograniczające i passé. Dla mnie drag to wolność!

Symboliczny jest pierwszy rozdział książki poświęcony Kim Lee. Wraz z jej śmiercią (18 grudnia 2020 r. na koronawirusa – przyp. red.) odeszła część historii polskiego dragu.

Kim Lee powinna mieć swoją osobną biografię. Może zabrzmi to głupio, ale dla mnie jest trochę polskim RuPaulem. Nie tylko był obecny na scenie przez prawie 20 lat i wciąż występował, ale też dzięki prowadzonemu przez siebie festiwalowi drag queens stał się bardzo ważną postacią dla mnóstwa osób. Chyba nie zdarzyła mi się rozmowa, podczas której ktoś nie wspomniałby Kim Lee. Już samo to plasuje go niesłychanie wysoko, a dodatkowo przyjechał z zupełnie innego kraju, z innej kultury. Bardzo ciekawa postać. Pomijając nawet fakt, że prowadził sekretne drugie życie z żoną i synem. Jego biografia to gotowy materiał na film.

Zastrzegasz, że twoja książka nie jest historyczna, ale rozdział o latach 90. jest.

Oczywiście, ma przede wszystkim uświadomić, że historia polskiego dragu jest już długa i na pewno nie zaczęła się od Twojej Starej. (śmiech) Początkowo myślałem, że pojawią się tam inne postaci. Niestety, zdarzyła się pandemia, ktoś odmówił spotkania, ktoś inny przestał odpisywać, a prace nad książką musiały iść dalej. Szybko zorientowałem się, że warto przedstawić Lady Brigitte, która zaczynała w latach 90. i występuje do dziś. Przez zupełny przypadek trafiłem na Lolę Lou. Remigiusz Grzela opisał jej występ w jednej ze swoich powieści. Okazało się, że to Francuz Luc, który przyjechał do Polski w połowie lat 90. i jako jeden z pierwszych zaczął robić drag, osiągając spory sukces, także medialny. Lola Lou trafiła na okładkę pisma „Gentleman”, a materiały o niej ukazały się w „Elle”, „Cosmopolitan” i „Polityce”. Występowała w teatrach telewizji, a jedna ze stacji nakręciła pilot talk-show, który Lola miała prowadzić. Mimo że przecierała szlaki, dzisiejsze młode dragsy bardzo często nie mają pojęcia o jej istnieniu.

Straszne, Lola Lou była prawdopodobnie pierwszą drag queen, na której występie byłem. Wspaniale! Gdzie ją widziałeś?

W różnych miejscach. Wielokrotnie w Koźla Pub, ale pamiętam też jej występy np. w Między Nami. Z kolei w dyskotece Paradise królowała Daruma.

Tak, ich było więcej, to są historie do osobnego opisania. Chciałbym, żeby moja książka była zaczynem, żeby inne osoby podjęły temat zarówno z historycznego, jak i współczesnego punktu widzenia. Tym bardziej że dużo się dzieje. Minęły 2 lata, odkąd zacząłem pisać, a w wielu miejscach trzeba było dodawać uaktualniające przypisy, np. Dom Ka Katharsis już nie istnieje, a Club Galeria zaprasza na niebinarny drag. Poza tym wciąż jest rotacja, pojawiają się nowe osoby, inne przestają występować.

Na jakim etapie rozwoju sceny dragowej jesteśmy? Czy stanie się ona bardziej profesjonalna, czy też raczej będzie „ekscentrycznym hobby”, jak mówi Bartek Bobrowski, czyli Graża Grzech?

Ten rozwój przebiega dwutorowo. Z jednej strony mamy alternatywę. Bardzo młode osoby, dwudziestoparoletnie, które w dużej mierze proponują queerowy i/lub mroczny drag, wychodzą z nim w przestrzeń publiczną. To już nie jest tylko element występu w klubie, ale po prostu bycie. Widzę, że jest coraz więcej osób performujących w taki sposób: to już nie tylko Babcia i Vrona, ale też np. Misia Joachim, zresztą również bohaterka mojej książki, Cosmia czy Sorry Elvis. Z drugiej postępuje profesjonalizacja, media mainstreamowe wspierają binarny drag, chcą po prostu piękności, jak np. drag queen Himera, która stawia na wygląd, makijaż i kostiumy. Pojawiła się jako prowadząca talent show na jednym z kanałów TV. Wydaje mi się, że najpopularniejszą polską osobą w dragu jest obecnie Twoja Stara, choć Shady Lady depcze jej po piętach. Oczywiście mówimy pewnie o LGBT-owej niszy, ale i w niej ta rozpoznawalność jest duża.

A na jakim etapie jako autor ty jesteś? Wcześniej opublikowałeś cztery powieści, zaskoczyło mnie, jak bardzo w „Cudownym przegięciu” odszedłeś od literatury w stronę reportażu. Bardzo dbasz o fakty i ich dokumentację, przy każdej postaci jest solidna kwerenda, dużo cytujesz, nie tylko swoje wywiady.

Chciałem jak najdokładniej oddać różnorodność polskiej sceny dragowej i jednocześnie pokazać motywacje poszczególnych osób do występów. Takie głębsze spojrzenie, z uwzględnieniem perspektywy lat 90. i początku pierwszej dekady XXI w., pozwoliło mi prześledzić, jak zmieniało się podejście do dragu. Ta książka to również zapis drogi, którą przeszedłem. Nie zarzekam się, że nigdy już nie napiszę powieści, ale po kilku latach intensywnej pracy dziennikarskiej zauważyłem, że w taki sposób mogę dotrzeć do szerszej grupy osób. W dużej mierze piszę dla i o społeczności LGBT+. Literatura faktu to świetny sposób na edukację. A ta jest zresztą niezmiernie potrzebna, bo dotarły do mnie głosy od osób, które gdy usłyszały, że piszę o polskim dragu, sądziły, że powstaje książka o narkotykach. (śmiech)

Na promocji wystąpisz w dragu?

Absolutnie nie. Wolę stać z boku, nie jestem jedną z nich. Nawet kiedy Gelejza zrobiła mnie na dragsę, nie rozpaliła we mnie performerskiej iskry. Według mnie drag musi tkwić głębiej, nie wystarczy samo przebranie.

Jakub Wojtaszczyk (ur. 1986) – dziennikarz i autor powieści: „Portret trumienny” (2014), „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” (2016), „Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?” (2017) i „Słońca narodu” (2018). „Cudowne przegięcie” jest jego reporterskim debiutem. Od roku Jakub jest członkiem zespołu redakcyjnego „Repliki”.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Adelon zrósł się ze mną

O tym, jak wszedł w świat dragu, wcielając się najpierw w Adele, a ostatnio również w inne postacie, w tym – z ogromnym sukcesem – w Magdę Gessler, o tym, jak jego zawód wizażysty pomaga w kreowaniu wizerunku, a także o tym, co łączy drag i cosplay, opowiada LUCAS REMBAS, znany jako drag queen ADELON. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: arch. pryw.

 

Niedawno stuknęło ci 5 lat na dragowej scenie. Wszystkiego najlepszego!

Dzięki! Nawet nie wiem, kiedy to zleciało.

Postanowiłeś świętować trochę inaczej, niż na drag performera_kę przystało, prawda?

Na tradycyjne urodziny sceniczne drag queens zapraszają koleżanki po fachu do klubu i razem występują. Mam wielu znajomych, którzy nie lubią spędów lub chodzą wcześniej spać, dlatego nie tylko postanowiłem podzielić imprezę na dwie części, ale również połączyć ją z moją zaległą trzydziestką. Najpierw odbyła się część bardziej oficjalna, z szampanem i tortem. Następnie wszyscy chętni pojechali piętrowym brytyjskim autobusem na występy i tańce do warszawskiego klubu Glam. Nikt nie narzekał, a nawet usłyszałem, że powinienem zająć się organizacją imprez, ha, ha.

Jakie osoby w dragu zaprosiłeś?

Wpadły przede wszystkim moje najbliższe przyjaciółki. Szczególnie doceniam, że moje sceniczne matka Elektroda i siostra Gabryjella specjalnie przyleciały z Londynu. Była również moja dragowa siostrzenica Lucy d’Arc, która uszyła mi na okazję urodzin specjalną kreację. Pojawiły się też Dżaga, Ka Katharsis, Gąsiu z partnerem Silver Daddym, Hieemeras, Kitty, Druga Maryla, te osoby, z którymi rzeczywiście blisko się trzymam. Nieobecnym wybaczyłem, jak np. przebywającej w Sacramento Coco Bechamel.

Patrzysz na te 5 lat z sentymentem?

Bardziej z niedowierzaniem. Przypominam sobie same początki, kiedy obskakiwałem kilka show w tygodniu albo wychodziłem tak po prostu ze znajomymi i miałem na to siłę. Nie mam pojęcia, gdzie ona zniknęła. Może to przez wiek, a może tylko przez zimowe przesilenie, ale jestem mniej skory do pojawiania się w przebraniu niż kiedyś.

W takim razie cofnijmy się o te 5 lat, kiedy twoje obcasy po raz pierwszy uderzają o bruk Krakowskiego Przedmieścia, a mijane osoby zastanawiają się, czy w Warszawie pojawiła się Adele, czy to tylko jej sobowtór_ka.

Z przyjaciółką mieliśmy taką tradycję, że co roku na Noc Muzeów przebieraliśmy się wedle jakiegoś klucza. Pięć lat temu padło na piosenkarzy i piosenkarki. Faktycznie ludzie reagowali super, prosili o wspólne zdjęcie, co mnie miło zaskoczyło. Wtedy też po raz pierwszy poszedłem z koleżanką do klubu LGBT+. Padło na Galerię w Hali Mirowskiej, bo nieopodal niej mieszkałem. Akurat trafiliśmy na AIDS Memorial, czyli doroczną imprezę w Międzynarodowy Dzień Pamięci o Osobach Zmarłych na AIDS, na którym było pełno drag queens, wśród nich wspomniana Elektroda. Zamówiliśmy piwo i usiedliśmy przy stoliku. Po chwili poczułem przeszywający wzrok zgromadzonych performerek. Myślałem, że wydrapią mi oczy, dlatego bardzo szybko się stamtąd z przyjaciółką zmyliśmy. Teraz wydaje mi się to zabawne, ale wtedy przestraszyłem się tego towarzystwa.

Zazdrość czy ciekawość?

Jeśli jestem kogoś ciekawy, to chcę się o tej osobie jak najwięcej dowiedzieć, podchodzę i rozmawiam, a nie stroszę pióra. Tego wieczoru mój wizerunek może nie był idealny, ale na pewno się wyróżniałem. Już wtedy pracowałem jako wizażysta w jednej z perfumerii, więc zarówno makijaż, jak i włosy były w porządku. Jakiś czas później zaprzyjaźniliśmy się z Elektrodą i zapytałem ją o ten wieczór. Powiedziała, że wszystkie drag queens zastanawiały się, skąd się to nowe „czuczło”, jak na siebie w żartach mówimy, wzięło. Co najśmieszniejsze, kiedy zobaczyłem je w Galerii, sam zadawałem sobie bardzo podobne pytanie: „Gdzie się rodzą drag queens?”.

Ciągnęło cię do dragu mimo chłodnego przyjęcia?

Tak. W Adele podobała mi się jej klasa, czyli duże i misternie uczesane włosy, biżuteria, klasyczne, najczęściej czarne kreacje, delikatna gestykulacja dłonią. Polubiłem się w nią wcielać, w pamięci miałem reakcję ludzi, dlatego chciałem ją przenieść dalej, do klubów. Zacząłem wysyłać swoją ofertę. Odezwał się nieistniejący już klub Toro i zaprosił mnie na wybory Miss Drag Queen. Mimo że przeszedłem pierwszą rundę, w drugiej kazali mi lipsyncować na elektrycznym byku.

Adele w czarnej kiecce na rodeo? Brzmi oryginalnie.

Wykonywanie „Skyfall” w taki sposób totalnie mi nie pasowało. Jeszcze wtedy nie potrafiłem lawirować balladami tej piosenkarki w taki sposób, by pasowały do klubowych sytuacji. Zresztą nie czułem się komfortowo na wyborach. Chciano mi podciąć skrzydła, co zresztą pokazano na dyplomie za trzecie miejsce, na którym zamiast „Adelon”, czyli zbitki „Adel” i „on”, napisano „Adela”. Brak szacunku zawsze wyprowadzał mnie z równowagi!

Kiedyś powiedziałeś mi, że pierwszy rok Adelona to rok łamania obcasów na schodach klubów całej Polski. Coraz częściej wychodziłeś na scenę.

Na wyborach w Toro byli managerowie wielu klubów. Musiałem im się spodobać, bo nigdy więcej nie wysłałem już maila z prośbą o występ. Zapraszano mnie też na prywatne show. Wtedy jeszcze miałem stałą pracę, też w weekendy, więc zdarzało się, że z nocki spędzonej na scenie leciałem do perfumerii. Już wtedy robiłem bardzo dużo, a występy pozostawały miłym dodatkiem. Staram się ciągle robić coś nowego i się rozwijać, stąd też w pewnym momencie pojawiły się tutoriale makijażowe na moim kanale na YouTubie, nauka makijażu w szkole czy współpraca na planach seriali lub teledysków. Niektórzy nie mogą znieść, że jestem grubym facetem, który w Polsce maluje się i przebiera za babę, pokazuje to w sieci i jeszcze na tym korzysta. Wiesz, o co mnie teraz pytają?

O co?

Kiedy schudnę, jak Adele? Słyszę: „Nie widzę jej w tobie”. I bardzo dobrze, bo nie chcę być jej sobowtórem, tylko impersonatorem. Wiele osób ze środowiska LGBT+ próbuje wsadzić mnie w szufladkę z napisem: „Promocja otyłości”. Zawiść to taka polska cecha charakteru. Czy skoro jestem gruby, to znaczy, że powinienem zniknąć ludziom z oczu?

Tymczasem stajesz się jeszcze bardziej widoczny, tworząc kolejną ze swoich person – Magdę Gessler, o której najczęściej mówisz per Pani Magda, co mnie zawsze rozczula.

Zawsze mam szacunek do osoby, którą odgrywam lub którą się inspiruję, stąd też nie wyobrażam sobie, by móc powiedzieć o niej inaczej niż „Pani Magda”. Pomysł na tę impersonifikację narodził się rok po Adelonie, gdy zaproszono mnie na prywatną halloweenową imprezę. Miałem dosyć zombie, wampirów, potworów, wszystkich tych krwawych charakteryzacji, które wrzucałem na konto na YouTubie. Wtedy pomyślałem, że przecież Halloween to nie tylko strach, ale też zabawa i radość. Kto jak kto, ale pani Magda Gessler potrafi rozbawić ludzi i dodatkowo wszyscy ją kojarzą z programu „Kuchenne rewolucje”. Postanowiłem spróbować.

Z jakimi reakcjami się spotkałeś?

Publiczny debiut mojej nowej charakteryzacji nastąpił w Barze Studio w Pałacu Kultury i Nauki. Był szał! Jak wsiadałem do taksówki, ludzie biegli za samochodem. Z kolei w McDonaldzie myślałem, że wszystkim głowy się pourywają, bo chcieli się upewnić, czy to naprawdę jest ona. Byłem w szoku, bo ta charakteryzacja zrobiła lepszą robotę niż Adele. Podoba się, bo jest nasza, swojska. Podobnego zdania były kluby, bo zaczęły mnie zapraszać w zmiennych rolach, raz Pani Magdy, raz Adele.

Co daje ci impersonifikacja Magdy Gessler, czego nie uzyskujesz w Adele?

Jest dla mnie odskocznią, bo mogę bardziej poszaleć. Zdarza się, że kluby przygotowują starą zastawę, którą tłukę. Podczas show zawsze coś leci, ha, ha. Mogę też kombinować z repertuarem, w którym mam m.in. sławnego mięsnego jeża, czyli „Bende Go Zjad!” Klejnut. Przy Adele skupiam się na jej utworach, które wcześniej remiksuję. Choć zdarza się, że lip-syncuję do ballad, a osoby zgromadzone pod sceną śpiewają głośniej od oryginału. Oczywiście, kiedy schodzę ze sceny i przebywam między ludźmi, nie udaję, że jestem Brytyjczykiem, tylko wracam do Adelona i mówię po polsku.

Podobno pojawiają się głosy, że robisz cosplay Magdy Gessler.

Bardzo mnie one bawią! Cosplay kojarzy mi się z konkretnymi eventami, a cosplayerzy z osobami, które odtwarzają fikcyjne postaci z gier, filmów czy seriali, tworzą rekwizyty i kostiumy, aby jak najbardziej upodobnić się do wybranego bohatera. Moje bycie drag queen polega nie tylko na tym, że wybieram postaci autentyczne, ale też występuję, mam swoją publiczność, utrzymuję kontakt z ludźmi, draguję rzeczywistość. Samo zrobienie przez faceta makijażu i zdjęcia na Instagram nie czyni go drag queen. Do tego trzeba czegoś więcej.

Może drag jest przedłużeniem osoby go robiącej? Bardziej wychodzi z jej wnętrza?

Coś w tym jest. Wcieliłem się w wiele postaci, a moje metamorfozy często pokazuję na kanale na YouTube. Jednych bohaterów lubiłem bardziej, innych mniej, ale np. pod względem technicznym byli wyzwaniem, co mnie zawsze bardzo pociąga. Mówię tutaj nie tylko o cosplayu, a robiłem m.in. bohatera z serialu „Dom z papieru”, Wiedźmina i Yennefer czy Dżina z „Aladyna”, ale też o postaciach dragowych, takich jak Beata Kozidrak czy Violetta Villas. Drag i cosplay się ze sobą pokrywają, bo wymagają odgrywania roli. Coraz częściej też drag queens wcielają się w postaci filmowe czy w bohaterów bajek. Z kolei cosplayerzy robią postaci o płci przeciwnej do swojej. Dlatego może po prostu powinniśmy przestać używać metek? Dopóki wszystko ma smak i ludzie widzą w tym daną inspirację, dopóty możemy się bawić cosplayem czy dragiem. Jednak to, co różni te dwie formy, to odbiór społeczny – to pierwsze, podobnie jak przebranie się faceta za babę w kabarecie, jest dopuszczalne; natomiast taka sama sytuacja budzi wielkie oburzenie osób, które nie chodzą do klubów LGBT+ czy na Parady i Marsze Równości.

Wspomniane wyzwanie w robieniu postaci jest dla ciebie kluczowe?

Tak, ale chyba najbardziej lubię to, że mogę niemal zupełnie zmienić swój wizerunek.

Jednym z najczęściej „odwiedzanych” przez ciebie postaci są te wykreowane w serii o Harrym Potterze.

Ta przygoda zaczęła się lata temu! Na pierwszy film zabrała mnie mama w moje urodziny. Pamiętam, że od razu pokochałem ten świat. Chłonąłem kolejne książki i ich ekranizacje. Pod koniec studiów przez 3 lata pracowałem jako opiekun młodzieży na koloniach Potterowskich. Uwielbiałem to, ale kiedy narodził się Adelon, postanowiłem przerwać tę przygodę. Choć nikt mi niczego nie zarzucił, nie chciałem, aby łączono bycie drag queen z wychowywaniem dzieciaków, bo wiedziałem, do jakich homofobicznych sytuacji może to doprowadzić w naszym kraju. Dlatego teraz wchodzenie w bohaterów z książek i filmów z czarodziejskiego uniwersum jest powrotem do tego magicznego czasu.

Jak wybierasz postaci?

Najpierw przeszukuję internet i sprawdzam, jak inni podchodzą do tego typu charakteryzacji. Wiem, że nie zabrzmi to zbyt skromnie, ale najczęściej nie są to udane projekty. Sam tkam włosy i zarost bohaterów, zlecam szycie szat, do makijażu wykorzystuję moje niemal dziesięcioletnie doświadczenie. Najpierw pojawiła się Bellatrix Lestrange, którą ćwiczyłem na koleżance. Jednak nie mogłem się powstrzymać i też się w nią wcieliłem. Odzew był bardzo pozytywny, podobnie z Albusem Dumbledore’em. Jednak największym wyzwaniem była czwórka założycieli Hogwartu, którą postanowiłem zrobić za jednym zamachem. Zacząłem od sprowadzenia rekwizytów z Londynu, w czym pomogła mi Elektroda. Z kolei Lucy d’Arc, która potrafi szyć, zaprojektowała kostiumy. Ponownie tkałem włosy, tworzyłem zakola. Oglądający tutoriale nie zdają sobie sprawy, ile to wszystko pochłania czasu – np. na stworzenie brody potrzebuję 10 godzin. W tym całym przygotowaniu tkwi ta magia. Powoli, włosek po włosku, kreska po kresce staję się konkretną postacią.

W przebraniu komentujesz również homofobiczną politykę polskiego rządu.

Charakteryzacja na K. Smrodek i Krystynę P. pomaga mi się uporać z nagonką na społeczność LGBT+. Jest to też moja odpowiedź na zarzuty, że jako drag queen żyję w bańce, w której jest miejsce na paczki PR-owe, a nie na komentarz polityczny. Prócz peruki i makijażu lipsyncuję wierszyki, do których ułożenia używam słów wypowiedzianych przez pierwowzory. Taki sposób wyrażania tego, co czuję, wydaje mi się bardziej autentyczny niż np. wypowiedź na czarnym tle.

Czy coś rożni wcielanie się w te postaci od robienia Adelona?

Trudno mi powiedzieć, że w postaci z gier czy filmów się wcielam, bardziej się na nie charakteryzuję. Później istnieją przez 30 minut – w tym czasie robię zdjęcia, nagrywam film. Adelon, czy to jako Adele, czy Pani Magda, jest nie tylko przez całe show, ale też w prywatnym życiu. Gesty, pewne zachowania weszły mi w codzienny nawyk. Czasami się na nich łapię. Adelon zrósł się ze mną. Już nikogo nie muszę udawać.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wydziarana Ofelia

Z KASIĄ TWARDOWSKĄ, czyli KA KATHARSIS, queerową artystką, drag queen, transmatką House of Katharsis, o jej burzliwym dorastaniu, o jej partnerach, o wstydzie i o transpłciowym coming oucie, a także o jej rewii w krakowskim teatrze Barakah rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: @No_Pic_ No_Chat / Michał Sosna, Kostium: Charlie MInston

 

Katharsis, idziesz jak burza. W czerwcu w krakowskim teatrze Barakah premierę miały rewia „Come back”, dwugodzinny spektakl łączący klasyczną szkołę dragową ze współczesną, twoja wystawa grafik ,,Antrum” oraz audiowizualny performance ,,Ofelia”.

Dokładnie tak! Trzy ważne wydarzenia, które odbyły się w przeciągu jednego miesiąca w jednym miejscu. Jestem bardzo wdzięczna Ani Nowickiej i Monice Kufel, czyli dyrekcji Barakah, za przyjęcie mnie pod swoje skrzydła – te osoby zaufały mojej intuicji i pozwoliły mi zrealizować te trzy wydarzenia, nie znając zupełnie ekipy, która będzie tworzyć ze mną, czyli House Of Katharsis, którego jestem matką założycielką. Obecnie dom przerodził się w migracyjny hostel. (śmiech)

Opowiesz o tych działaniach?

Sam pomysł na rewię pojawił się zupełnie spontanicznie, podczas wernisażu wystawy ,,Antrum”, którą zrobiłam wspólnie z Janem Warlikowskim w teatrze, kuratorowaną przez Tomka Barana i Michała „No Pic No Chat” Sosnę. Kiedy świętowaliśmy sukces, dostałam w prezencie od dyrekcji stworzenie line upu do nowej produkcji rewiowej i tak oto w 3 tygodnie powstał spektakl ,,Nowa Rewia. »Come back«”, w której wzięły udział Lady Brigitte, Filo, Mona Lizak, Vipera i Amba. W międzyczasie moją zachcianką było stworzenie performance’u ,,Ofelia”. To rozwinięcie filmu pod tym samym tytułem, który zrobiliśmy wspólnie z No Pic No Chat, wspaniałym fotografem, a jednocześnie moim przyjacielem, ubratowionym bratem, menadżerem. W tym samym czasie odbyła się również premiera naszego magazynu, zina ,,Autonomy”, który opowiada o transpłciowości i ciele. Jego recenzentką była Karolina Sulej. Cała nasza ,,rodzina” wytworzyła się sama w toku współpracy. Łączy nas m.in. to, że wszyscy jesteśmy queer i się tego nie wstydzimy, mimo że w Polsce ludzie queer, szczególnie ostatnio, nie mogą czuć się bezpiecznie. Dlatego staramy się tworzyć bezpieczną przestrzeń poprzez naszą pracę, jesteśmy trochę takimi superbohaterami!

OK, to właśnie przy tym się zatrzymajmy. Jak dochodziłaś do bycia superbohaterką, która nie wstydzi się, że jest queer? Jaką drogę przeszłaś do otwartego mówienia, że jesteś transpłciową kobietą i wplatania kwestii queer w swoje performanse?

To była droga do poznania samej siebie, trudny i prosty proces jednocześnie. Już jako 3-letnie dziecko – sama tego nie pamiętam, tylko mama mi opowiadała – zakładałam sukienkę i robiłam w domu show, tańcząc „Lambadę”. Urodziłam się w Ustrzykach Dolnych, a wychowałam w niedalekiej jednostce wojskowej w Kwaszeninie, gdzie pracowali moi rodzice. Tata był wojskowym, mama zajmowała się księgowością i zaopatrzeniem jednostki. Wychowałam się więc w miejscu, gdzie było niewiele dzieci i niewiele rodzin w ogóle, za to mnóstwo żołnierzy, którzy czasem chodzili ze mną na spacery, gdy rodziców akurat nie było. Tam mieszkałam do 8. roku życia. Do przedszkola nie chodziłam. W pewnym momencie mama została przeniesiona do Sanoka i wszyscy się przeprowadziliśmy – do następnej jednostki wojskowej, tzn. do osiedla na terenie jednostki. Taty problem alkoholowy robił się coraz większy i w końcu został z wojska usunięty, ale mama cały czas pracowała, tata natomiast był taką nieformalną „złotą rączką”. Mimo alkoholizmu był dobrym i lubianym człowiekiem, choć z emocjami sobie nie radził. Tymczasem ja ciągle chodziłam ubrana na różowo, bo tak mi się podobało, a rodzice nie mieli z tym problemu. Nie zakazywali mi też bawienia się lalkami, a samochodami w sumie też się bawiłam. Gdy zaczęłam dojrzewać, zobaczyłam, że moje ciało nie zmienia się w taki sposób, jak ciała moich koleżanek i to był zgrzyt. Zarzuciłam mamę pytaniami i jakoś nie mogłam niczego zrozumieć z tego, co mi tłumaczyła – że chłopcy to mają tak, a dziewczynki siak. Ale to nie była jakaś wielka sprawa, to był drugi albo i trzeci plan, bo choroba taty zaczęła się nasilać. Moja mama stała się cyborgiem pracującym jak wół, bo musiała nas wszystkich utrzymać – mam jeszcze starszą siostrę, która od lat mieszka w Niemczech. Właśnie mniej więcej wtedy skończyła 18 lat, wyjechała na pewien staż i już tam została. Ja miałam lat 13 i często zostawałam z tatą sama, bo mamę znów przenieśli, ale już się nie przeprowadzaliśmy – mama więc dojeżdżała do pracy i zdarzało się, że nie wracała na noc do domu. Z tego okresu pamiętam głównie to, że musiałam po tacie sprzątać. To nie jest nigdy przyjemne, gdy musisz regularnie sprzątać siki i rzygi twojego ojca, ale jak się ma 13 lat, to chyba jest to szczególnie przykre. Wtedy pojawił się u mnie wszechogarniający wstyd, który tak naprawdę udało mi się pokonać dopiero kilka lat temu. To był wstyd z powodu rodziny i wstyd „tożsamościowy” – z powodu tego, kim jestem. Nie umiałam tego nazwać, nikt nie potrafi ł mi pomóc tego wyjaśnić. Gdy mama wracała do domu, zaraz były płacze, krzyki i bicie – więc nawet nie chciałam obarczać jej swoimi problemami. W wieku 13 lat zaczęłam się kolczykować, pić i palić, weszłam w tzw. trudne środowisko. Za wszelką cenę nie chciałam pokazać w szkole, że jestem słaba, że coś mnie boli i że mam problemy. A wyzywano mnie nagminnie – że jestem „obojniakiem”. W gimnazjum to już trafi łam do grupy prawdziwych chuliganów, którzy traktowali mnie w sumie trudno powiedzieć jak – jako dziwną koleżankę albo bardzo dziwnego kolegę. Gdy miałam 15 lat, mamę przenieśli do Przemyśla i pojechałam tam z nią – zostawiłyśmy tatę, który niedługo później wyszedł z domu i już nigdy nie wrócił. Nie miałam z nim kontaktu aż do samej jego śmierci. W Przemyślu mama dorwała moje pamiętniki i przeczytała je, więc zorientowała się, kim jestem, a raczej zorientowała się, że nie wiem, kim jestem.

Kasiu, a ty miałaś wtedy jakieś pojęcie o transpłciowości? Myślałaś o sobie jako o dziewczynie?

O tak, jak najbardziej. Miałam świadomość i gryzłam się z tym. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie nakierował, kto by mi to wszystko uporządkował w głowie. Dziś, gdy znam wiele osób trans i jestem po wielu rozmowach z nimi, widzę, jak często nasze doświadczenia są podobne – np. zetknięcie się z uwagami typu: „Ale nie możesz tego zrobić, bo jesteś przecież dziewczynką”, „Ale nie możesz tego zrobić, bo jesteś przecież chłopcem”. Gdy masz 10 czy 12 lat, nie rozumiesz dlaczego, ale słyszysz takie teksty od kogoś, kto jest dla ciebie autorytetem, więc przyjmujesz je. Jesteś dzieckiem, nie wiesz – a dorośli wiedzą, więc pewnie mają rację. Na dłuższą metę to powoduje zamykanie się w sobie, zagłuszanie swojego prawdziwego „ja”, wstydzenie się tego, kim się jest, oraz poszukiwania na własną rękę. Terminu „transpłciowość” nie znałam, dowiedziałam się o nim dopiero na studiach, zresztą dostęp do internetu miałam dopiero na studiach – i wtedy mówiło się jeszcze „transseksualność”, a nie „transpłciowość”. Ale czułam, że jestem dziewczyną, dużo wcześniej. Natomiast słowa „gej”, „lesbijka” i nawet „biseksualność” były mi znane jeszcze nawet przed gimnazjum.

Słucham, co mówisz, i przypomina mi się aktor Elliot Page, który najpierw wyoutował się jako lesbijka, a potem, kilka lat później, jako transpłciowy facet.

Ja też zrobiłam transpłciowy coming out późno. Musiałam pozbyć się wstydu i zdobyć się na odwagę, poczuć, że jestem gotowa – to nastąpiło, gdy miałam 30 lat – żeby wyoutować się przed znajomymi, w pracy, publicznie. Przez długi czas określanie się jako „gej” – przegięty, zniewieściały – było dla mnie stosunkowo łatwiejsze niż powiedzenie, że jestem kobietą.

Bo ten „gej” był bardziej oswojoną, znaną niemal z dzieciństwa i nazwaną opcją?

Tak jest.

Jak coś nie ma nazwy, to tego jakby nie ma, a terminu „transpłciowość”, jak mówisz, nie znałaś jako dziecko.

Dlatego mówiłam, że brakowało mi tej wiedzy i kogoś, kto by mnie nakierował. Wtedy ta moja droga byłaby dużo krótsza, jestem tego pewna. Jako dziecko czułam, że ten prosty podział na kobiety i mężczyzn mnie jakby „nie wyłapuje”, nie dotyczy. Po tym jak mama przeczytała moje pamiętniki, trafi łam do psycholożki, i to nawet na całą terapię, ale ona nie miała wiedzy na temat LGBT – poprzestała na ogólnie słusznych stwierdzeniach, że powinnam być sobą. A ponieważ mówiłam jej, że podobają mi się mężczyźni – no to chyba jestem gejem. Choć dziś, jeśli chodzi o samą seksualność, definiuję się inaczej: jako osoba poliamoryczna i demiseksualna. Łatwiej było mi wejść w szufladkę „zniewieściałego geja”, ale nie robiłam coming outów jako gej, natomiast nie ukrywałem, że mam partnera, więc ludzie sobie w oczywisty sposób dopowiadali, że jesteśmy parą gejów. Ale ja tak naprawdę nie rozmawiałam otwarcie ani o mojej płciowości, ani o seksualności. To było zbyt trudne. „Mam partnera, jesteśmy razem” – to było łatwiejsze do powiedzenia.

Kiedy miałaś pierwszego partnera?

Poszłam na ASP do Krakowa, bo zajmowałam się mocno sztuką tzw. piękną – rysowałam, malowałam, robiłam ceramiki. Ale licencjat robiłam z architektury wnętrz i właśnie wtedy poznałam Dawida. To było tak, że niby chciałam zdawać na grafikę warsztatową, ale tak naprawdę wolałam nauczyć się aktu i portretu; prowadziłam blog i na nim napisałam, że szukam modela. Zgłosił się właśnie Dawid. Mieszkałam w Krakowie, przyjechał do mnie z Bydgoszczy. Wpadłam po uszy od razu i on też. Stał się moim partnerem, ale też moją muzą – stylizowałam go na różne postacie kobiece, na hybrydy, na jakieś potwory morskie różne, bo generalnie kocham baśnie i widać to dziś w moich make-upach. Dawid pojawiał się na większości moich prac, które zresztą zaczęłam sprzedawać. Przygotowując się do dyplomu na ASP, wcieliłam Dawida w postać Ofelii – i to był już moment, gdy chciałam się wyoutować jako kobieta, ale jednak mnie to przerosło, wstyd po raz kolejny okazał się silniejszy. Rzuciłam studia na ostatnim roku. Mój promotor, profesor Henryk Ożóg, powiedział, że popełniam gafę życia, bo szykowałam mocny dyplom i miałabym papier magistra sztuki, mogłabym wystawiać prace wszędzie. Nie dałam rady. Inną drogą musiałam dojść do samej siebie, w czym zresztą drag okazał się kluczowy, ale tu już wybiegam w przyszłość. Zamieszkałam z Dawidem w Bydgoszczy, skąd miałam bliżej do domów aukcyjnych w Sopocie. Utrzymywałam się przede wszystkim z rysunków, za jeden potrafi łam dostać 2 czy 2,5 tysiąca złotych, podpisywałam się „K.I.M”. Czułam się trochę samotna, ale też bezpieczna – siedziałam w domu i rysowałam.

W którym momencie nadałaś sobie imię Kasia?

O, to jest fajna historia. Partnerów na życie miałam dwóch. Pierwszy to Dawid, z którym nadal mam emocjonalną i bliską relację, tylko że teraz ona jest przyjacielska – zresztą aktualnie mieszkam u niego w Bydgoszczy. Rozstaliśmy się jako para po kilku latach, bo… po prostu nie umiałam się przed nim wyoutować i przerzucałam moje problemy na nasz związek. „Jak człowiek nie kocha samego siebie, to jak, do cholery, może kochać kogoś innego?” Kto to powiedział? (śmiech)

Mama Ru!

(śmiech) Wróciłam więc do Krakowa i tam poznałam Kajetana – z jednego związku wpadłam w drugi. Kajetan to też dusza artystyczna, razem tworzyliśmy prace, razem prowadziliśmy pracownię. Po 2 latach znów zorientowałam się, że jednak nie do końca dobrze odnajduję się jako część „pary gejów”. Rozstałam się z Kajetanem, choć też pozostaliśmy w przyjacielskiej relacji – i niedługo potem nastąpił przełom, gdy trafi łam na rewię drag w teatrze Barakah.

Jaki przełom?

Comingoutowy i dragowy. Ja w tym teatrze pracowałam nieraz na backstage’u – coś tam przy kostiumach nieraz poprawiałam, doszywałam, kręciłam się. Dragowa rewia była gościnnie i dyrekcja namawiała mnie, bym obejrzała ten spektakl. Miałam trochę czerwone światło na ten show: czy ja, kobieta trans, chcę patrzeć na cisgejów, którzy przebierają się za baby? Ja tu się gryzę, siedzę w szafie jako dziewczyna, a oni bez problemu zakładają kiecki i wiesz, „oh, bitch” – denerwowało mnie to. Nie znałam wtedy w ogóle środowiska queerowego, żadnych dragsów, żadnego RuPaula nie oglądałam.

Kiedy to było?

Maj 2017 – 4 lata temu.

Stosunkowo niedawno.

Na kilka miesięcy przed moimi 30. urodzinami. Poszłam na tę rewię. Zobaczyłam Kim Lee, Savannah Crystal, Lady Brigitte, Papinę McQueen i to było dla mnie wooooow! Zjawisko artystyczne, wspaniała, piękna iluzja kobiecości przekoloryzowanej, radosnej. Kim Lee to była chodząca petarda, zakochałam się totalnie. Widać było pasję w jej strojach i że ona sama je robi niemal z niczego. Savannah, cudowna sexbomba – też to kupiłam, myślałam: „Kurwa, nie, to jest przebrany facet?”. Podczas finałowego numeru normalnie chciałam wyskoczyć do nich na środek sceny, siedziałam i myślałam: „Ja też tak chcę, chcę być z wami”. Na spontanie poszłam potem do reżysera i producenta Henryka Pasiuta i powiedziałam, że chcę dołączyć do zespołu. Zrozumiałam, że scena może być miejscem, które pomoże mi pokonać wstyd i wyoutować się.

Zadebiutowałaś w tej rewii 27 sierpnia 2017 r.

A wcześniej poszłam do Kajtka i mówię: „Słuchaj, zostanę drag queen i będę się chciała wyoutować jako kobieta trans”. Kajtek, jak to on, zimna ryba bez emocji – popatrzył na mnie spod okularów, zatrzepotał swoim blond wąsikiem i mówi: „No, w końcu, zajebiście! Zaparzam kawę i musimy to obgadać”. Ja do niego, że chcę być łysa, chcę się ogolić, chcę być totalną alternatywką, chcę moje rysunki przerzucić na siebie, kostiumy zrobić – i w pewnym momencie Kajtek rzucił: „Katrina Katharsis!”. Oczy mi się zapaliły jak 5 złotych i słowo „katharsis” zostało we mnie; jeśli weźmiesz pod uwagę, że ja się w końcu wyoutuję i przeżyję katharsis na scenie – to lepszego pseudonimu wymyślić nie mógł. A Katrina wzięła się od huraganu Katrina, po czym stopniowo zamieniła się w Kaśkę, a Kajtek zaczął do mnie mówić żeńskimi zaimkami. Jeszcze później zobaczyłam, że w Polsce była już jedna drag queen Katrina, więc ostatecznie nazywam się Ka Katharsis.

Opowiedz o samym debiucie.

Ludzie byli lekko w szoku, że dragsa może być łysa i wydziarana. Miałam dużo masek, za którymi się chowałam, bym mogła się oswoić. Kilka dni później po raz pierwszy wystąpiłam w queerowym klubie i był to zarazem mój pierwszy raz w queerowym klubie w życiu.

Żartujesz.

Serio! I ty też tam byłeś.

Co?

To był klub Galeria w Warszawie. Kim Lee zaprosiła mnie na swój doroczny festiwal, a ty jako redaktor „Repliki” byłeś w jury.

O, ludzie. Rzeczywiście.

I dałeś mi niskie noty. Bardzo ci dziękuję, nauczyłam się pokory!

Cholera.

Kinga Dunin też była w tym jury i się z tobą kłóciła, bo Kindze się podobałam. Ty chyba stwierdziłeś, że jestem wulgarna. Wcale nie, nie byłam wulgarna. Byłam za to wystraszona jak cholera. (śmiech)

Oj, nie poznałem się na tobie.

(śmiech) Dwa dni później miałam 30. urodziny – zaprosiłam wszystkich znajomych i wyoutowałam się „oficjalnie”. Niektórzy już wiedzieli wcześniej, więc w prezencie dostałam m.in. szpilki, rzeczy do make-upu, tisery. Pierwszy raz prezenty kobiece! Na imprezie zadzwoniła moja mama i mega mnie zaskoczyła: kupiła mi na urodziny szpilki, cekinową sukienkę i fajną torebkę na papierosy, którą wyszukała w szmateksie za jakiś psi grosz.

Czyli mama wiedziała wcześniej.

Wiedziała, tyle co jeszcze z pamiętników – ale przed debiutem zadzwoniłam do niej: „Słuchaj, mamcia, będę drag queen”. Cisza i: „A co to jest?”. „Stworzę taką kobiecą postać sceniczną, bazującą na swoim życiu, będę chodzić na szpilkach i tak dalej…”

Mama wiedziała, że byłaś w związkach z chłopakami?

Mama uznawała mnie po prostu za geja, bo znów: to było najłatwiejsze – i więcej rozmów nie było. W 2014 r. dowiedziałam się o śmierci ojca, który, jak się okazało, przez wiele lat żył pod Warszawą, ale nie chciał mieć z nami kontaktu – a dowiedziałam się, bo napisał do nas jego ówczesny pracodawca, który poprosił o identyfikację ciała. Przyjechałam z Bydgoszczy, gdzie mieszkałam z Dawidem, a mama przyjechała od siebie z Przemyśla. Wtedy z mamą pierwszy raz się złapałyśmy od lat – w trudnym, intymnym momencie. Wcześniej, jak nasza trójka była razem, kończyło się to mamy płaczem i ucieczką z domu, bo tata był agresywnym tyranem, a ja gdzieś się chowałam w kącie. A teraz – już nie mógł zrobić krzywdy mamie. Mama popatrzyła na tatę w trumnie i wyznała mi, że nawet teraz się boi, że on wstanie i ją uderzy. Przytuliłam mamę. Poznała Dawida, zaprosiła nas do Przemyśla. Potem Kajetana. Jest dziś kochającą, wspierającą matką, która odrobiła w chuj zadanie domowe z edukacji seksualnej – i mówi do mnie „Kasiu”, czasem Katharsis, czasem bezosobowo. Czasem wyrwie jej się deadname, ale wybaczam jej, to ona nadała mi to imię. W sumie nigdy jej nie zapytałam, czy nie ma żalu, że to nie ona wybrała mi nowe, żeńskie imię – może ten wywiad będzie dobrym momentem, by mamę o to zapytać.

Nadając ci imię męskie, nie chciała zrobić ci nic złego.

Totalnie, jasne. Po prostu widziała, co widziała – malutkiego chłopca. A teraz, gdybym przechodziła tranzycję i zmianę dokumentów, wiem, że bardzo by mnie w tym wspierała, bo jest dumną babcią całego house’u – moje dzieciaki potrafi ą do niej zadzwonić na Dzień Babci i złożyć życzenia. Była na moich występach, siedziała w pierwszym rzędzie i płakała. Jeszcze muszę mamę zabrać na Marsz Równości – w przyszłym roku. W czerwcu miała przyjechać na warszawską Paradę, ale jeszcze nie była zaszczepiona.

Kasiu, bo ty nie masz planów na tranzycję, tak?

Aby przejść ten proces, trzeba najpierw odbyć mnóstwo spotkań z psychologami, seksuologami, potem zacząć terapię hormonalną… Wyoutowałam się w wieku 30 lat, raczej późno. Seksuolożka mi powiedziała, że jestem bardzo samoświadoma i że ona widzi już dojrzałą kobietę. „Pani fizyczność, ciało – jest filigranowe i androgeniczne, nie ma pani dysforii płciowej, sama się pani zgoliła na łyso”. Moją własną formą tranzycji są tatuaże – zbroję swoje ciało właśnie w taki sposób i akceptuję je – tu duże chapeau bas w kierunku mojego tatuażysty Romana Zarzecznego z Czarnego Szlaku. Docelowo chciałabym mieć wytatuowane całe ciało, ale lubię, jak ten proces trwa.

Dobrze, że możemy o tym porozmawiać, bo wiele osób zakłada, że transpłciowość automatycznie oznacza chęć przejścia tranzycji.

Tylko osoba trans jest w stanie określić, czy jest trans, czy nie – i też tylko osoba trans decyduje, czy chce operacje, czy może tylko zabiegi kosmetyczne, czy będzie nosić peruki, czy nie, czy będzie nosić bindery, czy nie. A przy tym dużo dysforii bierze się ze społecznych oczekiwań.

Skoro chcesz już być tą kobietą i twierdzisz, że nią jesteś, to masz być nią na 100% albo więcej, aż do przesady, tak?

Dokładnie te słowa usłyszałam w życiu mnóstwo razy: „Skoro twierdzisz, że jesteś kobietą, to nią bądź” – i za tym idzie cały zestaw rzeczy pt. „jak społeczeństwo wyobraża sobie kobietę”. Na przykład laska nie może ogolić się na łyso. No, ale ja jestem laską i golę się na łyso – i zawsze byłam za niekonwencjonalną ekspresją siebie, więc? Mam przestać się golić na łyso? Nie. A nieraz mnie pytano, czemu skoro już wyoutowałam się jako transka, nie noszę peruk. Czemu nie mam porządnego makijażu? I że powinnam mieć idealnie zrobione, długie, pomalowane paznokcie… No, dobra, akurat paznokcie takie mam, bo to kocham. (śmiech) W lockdownie miałam taki okres, że zwolniłam tempo i pomyślałam, że spróbuję trochę inaczej: wstawałam, szykowałam się długo, zakładałam perukę i wychodziłam sobie w pełni „zrobiona” na zakupy, spacer i powiem ci, że to, w jaki sposób faceci na mnie patrzyli, było dość okropne – gwizdy, niby adoracja, jakieś szowinistyczne komentarze. Wiem, że wyglądałam zajebiście. Od grupy pijaczków przy mojej kamienicy usłyszałam: „Patrzcie, jak się odpierdoliła ta nasza laska LGBT”, a ja w blond peruczce, futerko, bo to chłodny kwietniowy poranek był, szpilki, okularki… Ale któregoś razu jebłam peruką – pełny makijaż miałam, ale do tego założyłam dresy i trampki i poszłam do sklepu po śniadanie. Bo chuj, to też jestem ja.

Kasiu, a skąd u ciebie potrzeba bycia mamą dla młodych osób queer?

Mam tę rodzinność w sobie od zawsze – kuzynki, ciotki, dziadkowie, wspólne święta. Jestem bardzo stadna. U mojej cioci w warzywniaku to nie zliczę, ile wagarów spędziłam. I mam też potrzebę edukacyjną – by uczyć innych tego, czego sama się nauczę. Wielokrotnie, z potrzeby serca, pomagałam młodym ludziom LGBT – choćby rozmową przez telefon, dodaniem otuchy. I dopiero potem – właściwie całkiem niedawno – obejrzałam serial „Pose”, w którym zobaczyłam siebie po prostu. Pomyślałam też, że ta nasza polska queerowa rewolucja już trwa i że wszystko to, czego obecnie doświadczamy w mainstreamie, zostanie obalone.

Wielu artystów odżegnuje się od polityki, od działań obywatelskich, od aktywizmu, strasznie mnie to denerwuje. Ty jesteś inna.

Szczególnie ostatnio po prostu nie da się udawać, że polityka nas nie dotyczy. Kiedyś moje prace, rysunki, były „po prostu” queerowe, jakieś akty męskie były zabarwione politycznie, ale nie bezpośrednio. Natomiast tak gdzieś od nazwania nas „tęczową zarazą” polityka nam wjechała do życia z tak grubej rury, że… Marsz w Białymstoku z 2019 r. śledziłam na odległość i płakałam, byłam zdewastowana – jak można drugiego człowieka aż tak nienawidzić? Absolutnie nie mogę chować głowy w piasek. Jestem transpłciową aktywistką również na co dzień – nieraz obcych ludzi, którzy zwracają się do mnie, poprawiam. Mówię z uśmiechem: „Jestem osobą transpłciową, tranzycji nie przechodzę, ale proszę używać wobec mnie żeńskich zaimków”. I wiesz co? Ludzie to przyjmują. Z reguły słyszę: „A, przepraszam, nie wiedziałem”, a ja na to: „Nie ma sprawy”. Z policją jest gorzej. Przed Paradą w Warszawie policjanci zabrali mnie i Filo na rewizję – tak po prostu, bo „podejrzanie” wyglądałyśmy. W dowodzie mam męskie imię, więc nie było siły – policjant mimo moich kilkukrotnych próśb zwracał się do mnie jak do mężczyzny. Więc do policji zaufania nie mam.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.