Jarosław Iwaszkiewicz „Wszystko jak chcesz”

Król i Wilk 2017

 

 

„Wszystko jak chcesz” to zbiór listów Jarosława Iwaszkiewicza do największej miłości jego życia – Jerzego Błeszyńskiego. Gdy się poznali w 1953 r., Iwaszkiewicz miał 59 lat, był uznanym pisarzem, posłem na Sejm, osobistością. Jurek miał lat 21 i wchodził w dorosłe życie. Ich związek trwał 6 lat – do śmierci Jurka na gruźlicę.

Iwaszkiewicz był żonaty, miał dorosłe córki, romansował z wieloma mężczyznami, jego homoseksualizm był tajemnicą poliszynela. Błeszyński wkrótce również się ożenił, urodził mu się syn, potem córka. W jego skomplikowanym, niepoukładanym życiu było miejsce nie tylko na Iwaszkiewicza, ale i na innych mężczyzn, a także – przede wszystkim! – na inne kobiety.

Listy ujawniają mężczyznę zakochanego do szaleństwa. Gdy podczas jednej z rozmów telefonicznych Jurek powiedział do Jarosława na koniec „Całuję cię”, ten z wrażenia nie mógł spać. „Czułe słówka” znajdujemy praktycznie na każdej stronie: Chciałbym tylko myśleć o Tobie, wspominać każdy Twój ruch, każdy uśmiech, każde słowo, każde powiedzenie. Wszystko pamiętam, wszystko, najdrobniejsze poruszenie powiek, całą gamę Twoich spojrzeń. (…) Wczoraj też miałeś takie jedno spojrzenie – do zapamiętania.

Nigdy nie zamieszkali razem, ale gdy Jurek postanowił opuścić żonę i wyprowadzić się z podwarszawskiego Brwinowa do stolicy, Jarosław opłacał mu wynajęte mieszkanie – „melinę”, jak sam je nazywał. Aspekt finansowy w ich relacji grał chyba zresztą niebagatelną rolę. „Melina” zaś była świadkiem wielu miłosnych uniesień Jurka, nie tylko tych względem Jarosława.

Oprócz obłędnej miłości i obezwładniającej, niedającej się zaspokoić tęsknoty (trzy dni bez wiadomości od Jurka czy spotkania z nim wydawały się Jarosławowi szmatem czasu) w listach wielkiego pisarza znajdujemy również studium zazdrości. Autor poddaje ją analizie – od uczucia bólu i gniewu po pogodzenie się z nierównością relacji. Są też codzienne drobiazgi (Dziś zimno, pamiętaj o szaliku), podróże, alkoholowe nasiadówki, rodzinne nieporozumienia, kłopoty ze zdrowiem. Zdumiewające, że przy całym erotycznym pożądaniu, Iwaszkiewicz najczęściej zwracał się do Jurka per „syneczku”.

Po śmierci Jurka Jarosław pisze jeszcze do niego przez niemal rok. Te listy stanowią dla pisarza formę autoterapii, stopniowego godzenia się ze stratą. To także czas „śledztwa”, gdy Iwaszkiewicz odkrywa, że intymne życie jego ukochanego było jeszcze bardziej burzliwe, niż przypuszczał. Z tych listów dowiadujemy się również, że pisarz nie był pierwszym mężczyzną w życiu Jurka, o czym Iwaszkiewicz pisze z satysfakcją (teoria o tym, że homoseksualistą „zostaje się” po „uwiedzeniu” przez starszego mężczyznę była wtedy popularna).

Historia samych listów, które ukazują się ponad pół wieku po powstaniu, to osobny temat (listów Jurka do Jarosława nie odnaleziono). Pisze o tym Anna Król, redaktorka zbioru, świetnie zresztą wydanego – książka zawiera noty o głównych postaciach, pomocne przypisy, kalendarium związku Jurka i Jarosława.

Historia miłości tych dwóch mężczyzn to gotowy scenariusz na film. Kto się odważy?

 

Tekst z nr 66/3-4 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowi niezłomni

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ, WITOLD ZDZITOWIECKI, JULIUSZ MIECZYSŁAW KRAWICZ – szkice Marka Telera o trzech nieheteroseksualnych artystach, bohaterach, którzy w czasie wojny ratowali Żydów i angażowali się w walkę z okupantem

 

Czy ludzie LGBT mogliby być bohaterami narodowymi? Pytanie retoryczne, bo dlaczego nie, jednak całe lata homofobii i niepisanego nakazu milczenia o „tych sprawach” sprawiły, że dla wielu Polaków i Polek samo mówienie o nieheteroseksualności w kontekście bohaterstwa zakrawa na dziwną ujmę na honorze. Domniemany heteroseksualizm naszych wielkich stał się oczywistością i dopiero ostatnie dekady przynoszą „rewelacje” dotyczące choćby, jak ostatnio, Fryderyka Chopina czy Juliusza Słowackiego, którym zdecydowanie bliżej było, jak dziś byśmy to ujęli, do bycia queer niż życia w heteronormie. W czasie II wojny światowej bohaterską postawą – ratowaniem Żydów czy działalnością konspiracyjną – odznaczali się również artyści, w tym artyści nieheteroseksualni. Oto krótkie szkice dotyczące trzech z nich – Jarosława Iwaszkiewicza, Witolda Zdzitowieckiego oraz Juliusza Mieczysława Krawicza. Chociaż sami, ze względu na swoją orientację seksualną, należeli do grupy narażonej na prześladowania ze strony Niemców, nie wahali się pomagać tym, którym groziła Zagłada, ani angażować się w podziemną walkę z okupantem.

Kryjówka na Stawisku

Jarosław Iwaszkiewicz już w wieku 17 lat był na tyle świadomy swoich homoerotycznych fascynacji, że w dzienniku pod datą 19 stycznia 1911 r. zapisał: „W poniedziałek, to jest pozawczoraj, byłem u najukochańszego; miły on stale i ciągle; tak go kocham, że boję się, czy nie jestem homoseksualistą”. Jego późniejsze liczne relacje erotyczne i miłosne z mężczyznami były tajemnicą poliszynela, a jego żona Anna, choć nie było to zapewne łatwe, starała się podchodzić do męża z akceptacją i zrozumieniem. „Wolę, żeby Jarosław latał za chłopcami niż za dziewczynami” – mawiała, próbując żartować na temat swojej sytuacji. Jarosław i Anna Iwaszkiewiczowie w czasie II wojny światowej razem starali się nieść pomoc prześladowanym i potrzebującym. Należący do nich majątek ziemski Stawisko w Podkowie Leśnej stał się wówczas bezpiecznym azylem dla osób ukrywających się przed Niemcami. Jak wyliczają badacze, łącznie schronienie u Iwaszkiewiczów znalazło ponad 60 osób, w tym m.in. były kochanek pisarza Wacław Mila, żołnierz Armii Krajowej z Oddziału Informacyjno-Wywiadowczego. Przybył on ze swoim szwagrem do Stawiska 3 sierpnia 1944 r., dzień po starciu z wojskiem niemieckim pod Pęcicami. „Mieszkali u mnie wtedy dosyć długo, potem Wacek przekradł się do siebie do Ożarowa, już był wtedy żonaty” – wspominał Iwaszkiewicz w swoim dzienniku. Sam Iwaszkiewicz działał zresztą w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego przy ratowaniu zabytków kultury polskiej. W Stawisku ukrywały się też osoby żydowskiego pochodzenia, m.in. małżeństwo Muszkatów. Kiedy zaś Iwaszkiewiczowie nie mogli już zapewnić im bezpieczeństwa, przetransportowali parę do domu zaprzyjaźnionego z nimi pisarza Jerzego Mieczysława Rytarda (partnera Jarosława jeszcze z czasów kawalerskich) w Milanówku. Iwaszkiewicz i jego żona wspierali też finansowo córkę Muszkatów Anielę Neufeld-Nowicką i wnuczkę Janinę Nowicką. Neufeld-Nowicka często nocowała u Iwaszkiewiczów, a za ich pomoc odwdzięczyła się, dając córkom pary lekcje fizyki. Małżonkowie udzielili również pomocy Wandzie Wertenstein, córce profesora fizyki Ludwika Wertensteina, oraz znaleźli bezpieczne schronienie dla znajomego z Brwinowa Wiesława Gelbarta. Ojciec Wiesława, Michał Gelbart, był zaś jedną z osób ukrywających się w Stawisku. To tylko kilka przykładów z wielu aktów bezinteresownej pomocy ze strony Iwaszkiewiczów w czasie II wojny światowej. Po wojnie Jarosław i Anna zaangażowali się z kolei w pomoc sierotom wojennym. W 1947 r. adoptowali czternastoletniego Wiesława Kępińskiego, który cudem ocalał z rzezi Woli podczas Powstania Warszawskiego. „Przez lata wykształciło się w nas pokrewieństwo nie krwi, a ducha. Być »prawie synem« takiego człowieka, żyć na Stawisku to cud” – opowiadał Kępiński o Iwaszkiewiczu w rozmowie z „Dziennikiem Bałtyckim”. Po latach córka Iwaszkiewiczów, Maria Iwaszkiewicz, wspominała: „Rodzice moi uważali pomoc ludziom zagrożonym za rzecz tak naturalną, iż nigdy nie starali się o jakieś wyróżnienia czy nagrody”. Anna Iwaszkiewiczowa zmarła 23 grudnia 1979 r. w Stawisku, a Jarosław Iwaszkiewicz zmarł 2 marca 1980 r. w Warszawie. Za pomoc, którą bezinteresownie okazywali Żydom, 21 stycznia 1988 r. Instytut Yad Vashem w Jerozolimie nadał im tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Ogolony przez „swoich”

Aktor i reżyser Witold Zdzitowiecki należał do elity artystycznej II Rzeczypospolitej, a jego specjalnością były operetki, które z powodzeniem wystawiał na scenach w Warszawie, Toruniu i Poznaniu. Największą popularność zdobył w latach 30., kiedy był głównym reżyserem w teatrach 8.30 i 8.15. Często współpracował wówczas z aktorem, dziennikarzem i autorem tekstów Leopoldem Brodzińskim. Zarówno Zdzitowiecki, jak i Brodziński dali się wówczas poznać jako łowcy młodych talentów, pomogli rozwinąć aktorskie skrzydła m.in. Zbigniewowi Rakowieckiemu, Włodzimierzowi Łozińskiemu i Olgierdowi Jacewiczowi. W kręgach artystycznych nie było tajemnicą, że część z promowanych przez nich artystów była jednocześnie ich kochankami. W latach 1932–1933 Zdzitowiecki intensywnie lansował na łamach prasy filmowej aktora Harry’ego Corta (właśc. Stanisław Bielski), notabene również byłego kochanka Iwaszkiewicza. Kiedy w grudniu 1935 r. podopieczny reżysera został aresztowany we Francji za posiadanie narkotyków, na łamach dziennika „Dzień Dobry” ukazał się artykuł, w którym pisano wprost, w jaki sposób Cort zaistniał w polskiej kinematografii i na teatralnej scenie. „Pod pozorem rozwijania i budzenia w nim talentu – reżyser filmowy p. Z. spędza z Harrym Cortem weekendy w zacisznym pensjonacie pod Warszawą na linii otwockiej” – pisał dziennikarz przedwojennej bulwarówki. Nie ulega wątpliwości, że owym „reżyserem Z.” był Witold Zdzitowiecki, który na początku lat 30. planował obsadzić Corta w swoim (ostatecznie niezrealizowanym) debiucie filmowym „Portret Doriana Graya”. Harry Cort po francuskim skandalu był już skończony jako aktor, więc dziennikarz nie miał oporów, by de facto ujawnić jego homoseksualizm. Zdzitowiecki cieszył się zaś na tyle dużą popularnością, że zdecydowano się zatuszować jego nazwisko. W sierpniu 1939 r., po premierze „Panny wodnej”, ostatniej przedwojennej operetki teatru 8.15, Zdzitowiecki wygłosił przemówienie, w którym domagał się końca niemieckiej operetki. Kiedy zaś wiosną 1940 r. w Warszawie zaczęły powstawać koncesjonowane przez niemieckiego okupanta teatry jawne, nie chciał zaangażować się w ich działalność. Dopiero po tym jak dyrektor jawnych teatrów Stanisław Heinrich zaczął grozić Zdzitowieckiemu, że przekaże Niemcom artykuł z jego antyniemieckimi wypowiedziami, reżyser uległ szantażowi i zgodził się na współpracę. Od 14 września 1941 r. do 2 czerwca 1944 r. pracował więc jako kierownik artystyczny, reżyser, aktor i autor tekstów komedii w teatrze Maska. Reżyserował też dorywczo w innych teatrach jawnych. 13 maja 1944 r. wyrokiem Kierownictwa Walki Podziemnej Witold Zdzitowiecki został ukarany ogoleniem głowy za działalność ubliżającą godności obywatelskiej i artystycznej aktorów polskich. Po latach reżyser Bohdan Korzeniewski wspominał w książce „Sława i infamia”: „Wyciągnięto zza sceny Zdzitowieckiego, który krzyknął: »Panowie, szanujcie moje siwe włosy« – i zaczął szlochać. Tego tylko ogolono”. Nie omieszkał przy tym podkreślić „niemęskie” zachowanie Zdzitowieckiego, który rozpłakał się zamiast przyjąć karę „z godnością”. Trudno się jednak dziwić reakcji skazanego artysty, ponieważ przez cały okres okupacji Zdzitowiecki aktywnie wspierał działalność Polskiego Państwa Podziemnego. Już w pierwszych miesiącach okupacji zaczął pisać artykuły do gazety podziemnej „Głos Polski”, której redaktorem naczelnym był żołnierz ZWZ–AK Tadeusz Betley ps. Huragan. Pismo to było zresztą drukowane w mieszkaniu wieloletniego partnera Witolda Zdzitowieckiego, aktora i reżysera Karola Bendy. W nocy z 8 na 9 czerwca 1940 r. do domu Zdzitowieckiego weszli Niemcy, poszukując drukarni i wydawcy „Głosu Polskiego”. Betley wspominał w powojennym liście w obronie Zdzitowieckiego: „Tragiczną dla mnie sytuację uratował obywatel Witold Zdzitowiecki. Bo kiedy śp. Karol Benda uprzednio obity i zmaltretowany był bliski załamania się i na żądanie gestapowców chciał wskazać moją prawdziwą fotografię, uprzedził go w tym ob. Witold Zdzitowiecki, wskazując zdjęcia teatralne naszego wspólnego znajomego (Rybarczyka), który w tym czasie prawdopodobnie przebywał we Włoszech”. Tylko szybka reakcja Witolda Zdzitowieckiego pozwoliła uchronić znajdującą się w sąsiednim budynku drukarnię Betleya przed dekonspiracją. Zdzitowiecki zaangażował się również w niesienie pomocy znajomym żydowskiego pochodzenia. Przez kilka miesięcy ukrywał w swoim mieszkaniu dziennikarkę i pisarkę Jadwigę Migową, wywodzącą się z żydowskiej rodziny inteligenckiej. „Ukrywał męża swej gosposi niejakiego Wołkowyskiego – i że gestapo jako Żyda ścigało go, a on go nocą przechowywał pod swoim pokojem” – wspominał po wojnie aktor Aleksander Olędzki. Pomagał też aktorce Joannie Poraskiej, która w czasie okupacji prowadziła tajny podsłuch i rozdział informacji radiowych. Po wojnie tłumaczyła: „Kiedy jesienią w 1942 r. Niemcy zabrali dom, w którym mieszkałam, ukryłam aparat radiowy, wyniesiony w koszu od bielizny, w mieszkaniu kolegi Zdzitowieckiego na Nowym Świecie. Stamtąd dopiero poszedł dalej”. W 1943 r. reżyser zajmował jeden z pokoi w mieszkaniu śpiewaczki Olgi Orleńskiej, w którym powielano gazetki podziemne i ukrywano jednostki zagrożone. Zdzitowiecki pomagał jej w kolportażu konspiracyjnej prasy i – jak utrzymywała Orleńska – „wspomagał, ukrywał i wspierał moralnie i materialnie ukrywających się i potrzebujących pomocy ludzi, nieraz zupełnie sobie obcych”. Kiedy 31 grudnia 1943 r. w mieszkaniu Orleńskiej pojawili się funkcjonariusze gestapo, jej i Zdzitowieckiemu udało się uchronić lokal przed dekonspiracją. Co prawda przez pewien czas mieszkanie było pod obserwacją niemieckiej policji, ale artyści zdołali uniknąć kary. Karę Zdzitowiecki poniósł natomiast pół roku później z rąk „swoich”, czyli działaczy polskiego podziemia. Po wojnie Witold Zdzitowiecki musiał toczyć walkę o swoje dobre imię przed komisjami i sądami weryfikacyjnymi Związku Artystów Scen Polskich, który badał sprawy artystów działających w okupacyjnych teatrach jawnych. 25 lutego 1945 r. zaocznym wyrokiem Komisji Weryfikacyjnej przy Tymczasowym Zarządzie ZASP został skreślony raz na zawsze ze Związku Artystów Scen Polskich. Odwołał się jednak od wyroku, a w jego obronie stanęło liczne grono artystów, którym pomagał w czasie okupacji. Ostatecznie 7 grudnia 1947 r. Sąd Centralny do spraw weryfikacyjnych II instancji udzielił mu surowej nagany, lecz przywrócił prawa członka ZASP. Choć pod koniec lat 40. i w latach 50. Zdzitowiecki reżyserował jeszcze m.in. w Warszawie, Łodzi i Gliwicach, nie odzyskał już dawnej pozycji w artystycznym świecie. Zmarł 15 września 1960 r. w Gliwicach w wieku 64 lat.

Na ratunek przyjacielowi

Juliusz Mieczysław Krawicz był jednym z najpopularniejszych przedwojennych polskich reżyserów, odpowiedzialnym za takie filmy jak „Szpieg w masce”, „Dwie Joasie” i „Jadzia”, w których występowały gwiazdy – m.in. Hanka Ordonówna, Jadwiga Smosarska i Ina Benita. W latach 30. często pojawiał się na warszawskich salonach i był fotografowany w towarzystwie najpiękniejszych polskich aktorek, lecz jego życie prywatne owiane było tajemnicą. W prasie próżno szukać informacji na temat jego żony, chociaż z zachowanych źródeł wynika, że był żonaty. Pochodził z katolickiej rodziny, ale otaczał się reżyserami i producentami filmowymi żydowskiego pochodzenia, co wzbudzało plotki, jakoby sam również był Żydem. W październiku 1939 r. ukazała się w Warszawie jednodniówka „W natarciu” autorstwa antysemickiej, związanej z radykalnymi nacjonalistami Polskiej Organizacji Akcji Kulturalnej, w której zamieszczono informację o żydowskim pochodzeniu Krawicza. Dla reżysera stało się więc jasne, że w nowo proklamowanym Generalnym Gubernatorstwie musi on zadbać o poprawne stosunki z Niemcami, aby nie trafić do obozu koncentracyjnego. Zapewne udało mu się sprostować nieprawdziwą informację o żydowskim pochodzeniu, ponieważ w czasie okupacji w kinach pokazano premierowo dwa filmy, które ukończył tuż przed wybuchem wojny: „Sportowiec mimo woli” i „Ja tu rządzę”. W okupowanej Warszawie nie zajmował się już jednak działalnością artystyczną; otworzył sklep filatelistyczny przy ul. Marszałkowskiej 114, w którym bywali jego starzy znajomi, m.in. aktorzy Adolf Dymsza i Czesław Skonieczny. Niektórzy przyjaciele Krawicza, jak choćby reżyser Józef Marian Czauski, współpracowali w czasie wojny z Abwehrą, co ściągnęło na Krawicza zainteresowanie polskiego wywiadu i kontrwywiadu. W lutym 1944 r. Alfred Klausal ps. Mecenas meldował o nim: „Często powraca dorożką po godzinie policyjnej. Stale urządza u siebie przyjęcia. Na owych przyjęciach oprócz aktorów miał się pojawiać jakiś agent Kripo czy też Gestapo imieniem Tadeusz”. Klausal nie omieszkał również zbadać szczegóły życia prywatnego Krawicza. „Żonaty, jakkolwiek podaje się za kawalera. Żona odeszła od niego, gdy stwierdziła, że jest homoseksualistą” – pisał. W innym miejscu dodał jednak, że ma kochankę, jakąś aktorkę, sugerując, że Krawicz był biseksualny. Uwagę „Mecenasa” zwrócił również ubiór reżysera, który w okupowanej Warszawie bywał widywany w futrze, co świadczyło o jego wysokim statusie materialnym. Z pozoru meldunek Klausala wydaje się obciążać Juliusza Mieczysława Krawicza, lecz informował on zarazem, że reżyser zatrudnia w swoim sklepie filatelistycznym Żyda, byłego suflera teatralnego. Z kolei w raporcie z 5 stycznia 1951 r. funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który badał sprawę Krawicza w związku z jego domniemaną współpracą z Abwehrą, pisał, że po rozwodzie reżysera w 1940 r. mieszkał u niego ob. Szebeko. Nie ulega wątpliwości, że chodziło o reżysera i kierownika produkcji Stanisława Szebegę (właściwie: Stanisław Finkelsztajn), który przed wojną wielokrotnie współpracował z Krawiczem przy rozmaitych filmach i był nazywany przez dziennikarzy jego dzielnym towarzyszem. Chociaż Szebego był homoseksualistą i nie było to w środowisku artystycznym tajemnicą, z Krawiczem łączyła go najprawdopodobniej tylko przyjaźń. W latach 1940–1942 Stanisław Szebego, w związku ze swoim żydowskim pochodzeniem, przebywał w getcie, gdzie grał w sztukach Nowego Teatru Kameralnego, a w marcu 1942 r. obchodził z aktorem Michałem Zniczem dwudziestopięciolecie pracy artystycznej. Tuż przed akcją likwidacyjną getta warszawskiego (Grossaktion) w lipcu 1942 r. Szebego i Znicz zostali uwolnieni z getta przez swoich przyjaciół. Dotychczas nie było wiadomo, gdzie Szebego ukrywał się przez kolejne dwa lata. Wspomniany dokument MBP z 1951 r. pozwala jednak z całą stanowczością stwierdzić, że to właśnie Mieczysław Krawicz udzielił schronienia swemu wieloletniemu przyjacielowi z przedwojennych lat. Poprawne stosunki reżysera z Niemcami miały zaś na celu odsunięcie od niego podejrzeń, że ukrywa w swoim mieszkaniu i sklepie filatelistycznym osoby żydowskiego pochodzenia. Juliusz Mieczysław Krawicz udowodnił zresztą patriotyczną postawę w czasie Powstania Warszawskiego, kiedy to został szefem operatorów filmujących działania powstańców. 13 września 1944 r. został ciężko ranny w głowę po wybuchu bomby, kiedy znajdował się na balkonie swojego mieszkania przy ul. Lwowskiej 8. Na skutek odniesionych ran zmarł 4 dni później w szpitalu polowym „Sano” przy ul. Lwowskiej 13. Świadkiem ostatnich chwil jego życia była artystka Mira Zimińska, która pisała w swoich wspomnieniach: „Nie żyłam samotnie”: „Było z nim bardzo źle. Cały czas mówił o swoich planach filmowych. W piwnicy kopciły się świece, rzucały długie cienie na zwilgotniałe ceglane ściany. Krawicz wpatrywał się w to migotanie i cicho powiedział: »Mira, patrz, jakie ładne światło, muszę to zapamiętać, muszę…«. Widziałam, jak mu bieleje nos, potem uszy… To już był koniec”. Początkowo artysta spoczywał w powstańczej mogile przy ul. Lwowskiej, lecz po wojnie przeniesiono jego zwłoki na Cmentarz Powązkowski. W Powstaniu Warszawskim zginął również Stanisław Szebego, którego Krawicz z narażeniem życia ukrywał.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kawalerowie z Byszew

O JAROSŁAWIE IWASZKIEWICZU – jego młodzieńczych fascynacjach kolegami z gimnazjum, o pierwszym doświadczeniu erotycznym z mężczyzną, o związku z Jerzym Mieczysławem Rytardem, o miłości do Jerzego Błeszyńskiego oraz o licznych wątkach gejowskich w twórczości wielkiego pisarza opowiada RADOSŁAW ROMANIUK, autor biografii „Inne życie”, której drugi tom właśnie się ukazał. Rozmowa MARIUSZA KURCA

 

od lewej Iwaszkiewicz, Rytard oraz żona Iwaszkiewicza – Anna (1925 r., Podkowa Leśna)
(archiwum Muzeum w Stawisku/FOTONOVA).

 

Jest pan autorem biografii Jarosława Iwaszkiewicza „Inne życie”, której drugi tom właśnie się ukazał. Homoseksualność nie jest w niej tematem tabu – analizuje pan związki pisarza z mężczyznami i wątki gejowskie w jego twórczości. Zeszłej jesieni ukazały się też biografie Witolda Gombrowicza i Jerzego Andrzejewskiego – w nich również homo czy biseksualna orientacja jest traktowana jako normalny element życia tych ludzi. Ale do niedawna to nie był standard w polskiej biografistyce. A może nadal nie jest?

Jest to związane z dojrzewaniem pewnej świadomości i ze zmianami we współczesnej kulturze. „Inne życie” pisałem z przeświadczeniem, że otwartość w kwestii homoseksualności jego bohatera jest jednym z warunków uczciwości tej książki. Trwała ta praca dwanaście lat, nawet w tym czasie dużo się zmieniło, ale między moją postawą w pierwszym i drugim tomie nie ma żadnej różnicy. Jestem przekonany, że nie można analizować twórczości i życia artysty, pomijając tak ważną sferę. Ostatecznie przekonał mnie o tym jeden przykład. Praca Teresy Chylińskiej o Karolu Szymanowskim – trzy tomy, wielkie dzieło, któremu autorka, edytorka spuścizny kompozytora, poświęciła praktycznie całe życie. W tej książce homoseksualność Szymanowskiego nie istnieje jako temat. Nie jest to kontekst dla zrozumienia jego muzyki, dla zrozumienia, dlaczego wybierał te czy inne teksty, ani do zrozumienia jego twórczości literackiej. Podejrzewam, że za taką decyzją kryje się przeświadczenie autorki, że pisanie o „czymś takim” byłoby poniżej jej poziomu, poniżej poziomu tego, co wypada profesorce. Taka postawa mnie przejmuje, szokuje, a właściwie też trochę oburza. Nie można homoseksualności traktować jako czegoś „niskiego”, jako sensacji, pożywki dla plotek. A postawa taka paradoksalnie tak właśnie ją sytuuje.

Jednak homoseksualność Iwaszkiewicza nie zawsze była przez biografów traktowana w jawny sposób. Jego „Dzienniki” są opatrzone obszernymi przypisami – bardzo potrzebnymi; bez nich czytelnik mógłby zgubić się w gąszczu postaci – jednak uderzyło mnie, że z jednej strony są one wręcz drobiazgowe – gdy Iwaszkiewicz wspomina o np. Mozarcie, na dole strony „czeka” króciutki życiorys kompozytora, skądinąd przecież znanej powszechnie postaci, a z drugiej strony – do homoseksualności podchodzi się z „pewną taką nieśmiałością”. Trzeba czytać między wierszami. Gdy pisarz wspomina o swych kochankach, przypisy konsekwentnie informują, że dany facet był „przyjacielem”.

Przyjmuję krytykę, bo jej część spada na moje konto – jestem współautorem tych przypisów. Mogę na usprawiedliwienie powiedzieć, że język przypisów rozwija się wolniej niż język biografii, jest sztywniejszy, utrzymany w faktograficznej konwencji oficjalnego biogramu.

Nieukrywanie homoseksualności to podstawa, kolejną sprawą jest ujęcie jej w kontekst, bo przecież nie o sam popęd tu chodzi. Dam przykład: w 1911 r. 17-letni Iwaszkiewicz pisze o swym koledze gimnazjalnym Czesławie Peszyńskim, w którym jest młodzieńczo zakochany, i konkluduje: „Boję się, czy nie jestem homoseksualistą”. To jest bardzo odważne wyznanie, nawet jeśli poczynione wyłącznie na kartach dziennika. Ja bym się w wieku 17 lat na taki wpis nie zdobył. A jeśli dodamy, że on to pisał w Kijowie, znajdującym się wtedy w Cesarstwie Rosyjskim, gdzie homoseksualizm podlegał karze, to zyskujemy właśnie kontekst. Do tego kolejna sprawa: Iwaszkiewicz cieszył się bliską relacją ze swym dalekim kuzynem, wspomnianym już przez pana, 12 lat starszym Karolem Szymanowskim. Szymanowski nie tylko akceptował swą homoseksualność, ale też miał partnerów, których specjalnie nie ukrywał. Dla młodego geja taki wzorzec i świadomość, że nie jest się samemu ze swoją odmiennością, są nie do przecenienia. Nie przypuszczam, by łączył ich romans, ale zakładam, że jakieś intymne rozmowy na „te tematy” mogły być.

Absolutnie się z panem zgadzam. W romans też bardzo wątpię. Nie dysponujemy dowodami na to, że rozmawiali o homoseksualności, ale nawet jeśli nie, to Szymanowski samą swą postawą pokazywał młodemu Iwaszkiewiczowi wystarczająco dużo. Nie był ukrywającym się gejem, który cierpiał.

Przeciwnie – mówił, że „kocha się dużo”.

Dał mu przykład homoseksualności akceptowanej. Szymanowski był zresztą dla niego ważny na kilku polach. Wzmacniał Iwaszkiewicza jako artystę, on go przecież wręcz skierował ku literaturze, gdy ten bardziej myślał o muzyce. On go potem wciągał do współpracy, ale właśnie jako literata, nie kompozytora. Dalej: styl życia. Dla niezbyt zamożnych Iwaszkiewiczów droga artysty to była jakaś fanaberia. Tymczasem Szymanowski mówił: daj spokój z posadą, pisz, rozwijaj się, przeżywaj, nie bądź „zwykłym człowiekiem”. A jeśli już jesteśmy przy wzorcach, to należałoby wspomnieć o młodzieńczych fascynacjach Iwaszkiewicza. Nieprzypadkowo są to Oscar Wilde, Piotr Czajkowski, Artur Rimbaud.

Wszyscy trzej – geje. Szukanie podobnych sobie w kulturze jest znaczące – wiele osób LGBT mogłoby się utożsamić.

Na poziomie literatury odwoływanie się do tych postaci było pewnym „kodem”, łączącym czytelników potrafiących odkodować szyfr. A więc to także szukanie porozumienia z ludźmi, którzy potrafi ą czytać.

Pisze pan, że inicjację seksualną miał Iwaszkiewicz najprawdopodobniej z Józefem Świerczyńskim, innym gimnazjalnym kolegą, gdy spędzał wakacje z nim i jego braćmi w Byszewach pod Łodzią.

Świerczyński w życiu Iwaszkiewicza jest pierwszym mężczyzną, o którym można mówić nie tylko w kontekście marzeń i pożądań, ale też ich realizacji. Taki trop w każdym razie zostawił sam Iwaszkiewicz – Świerczyński stanie się w jego literaturze archetypem kochanka. Jest zaszyfrowany w różnych postaciach, ale chyba tylko raz w postaci kobiecej. Bohaterki napisanych wiele lat po zakończeniu relacji ze Świerczyńskim „Panien z Wilka” to w istocie właśnie kawalerowie z Byszew, połączeni z dwiema pannami z pobliskich Skoszew. Jest taka scena w tym opowiadaniu: bohater kładzie się koło jednej z dziewczyn, ona śpi, on zamiera, bo nie wie, jak ona zareaguje, jeśli się obudzi, ale za chwilę dociera do niego, że ona nie śpi i być może czeka na to, co on dalej zrobi… Zaczynają wykonywać dużo drobniutkich, delikatnych ruchów, które stopniowo ich zbliżają do siebie. Wydaje mi się, że to może być echo autentycznego zdarzenia, archetyp gejowskiej inicjacji, gdy chcesz to zrobić, ale nie jesteś w stanie wypowiedzieć, że chcesz, a druga strona jest tak samo niepewna, więc wszystko odbywa się na poziomie ciał, bez słów.

Tymczasem sam Józek zakocha się szybko w niejakiej Zosi Kukiewiczównie.

Która stanie się obiektem zaangażowania uczuciowego i przyjaciółką Iwaszkiewicza. To będzie trójkąt, w którym dwóch mężczyzn zabiega o jedną kobietę i jest ona medium połączenia między nimi.

Też dość typowe dla młodego geja: zafascynować się chłopakiem, który jest hetero (choć nie do końca) i zakumplować się z jego dziewczyną. Z Zosią pisał potem Iwaszkiewicz przez wiele lat.

Korespondowali bardzo wiele. Niestety jego listy zaginęły – jej pozostały w archiwum na Stawisku. W późnych latach Iwaszkiewicz chciał je opublikować jako książkę – zlecił przepisanie na maszynie, opatrzył przypisami. To byłaby książka o jego młodości – dlatego w końcu jej nie opublikował, bo miałaby właściwie tylko jednego czytelnika, który przecież i tak znał to wszystko. Zofia Kurkiewiczówna i Świerczyński pobrali się. On był wybitnym wojskowym, ona nudziła się jako „pani oficerowa” w rozmaitych garnizonach. Wojna zastała go w stopniu pułkownika jako komendanta garnizonu Postawach pod Wilnem. Został zamordowany w Charkowie – pośmiertnie nadano mu stopień generała.

W 1973 r., pod koniec życia, Iwaszkiewicz, myśląc o Józefie, zanotuje w „Dzienniku”: „Całe duchowe mięso tego ciała tkwi przy mnie i nie mogę się od niego oddalić. Od lat obróciło się ono w proch, kości jego nie wiadomo, gdzie są, ale gdy teraz napisałem słowo <kości>, poczułem dreszcz i żądzę zobaczenia tych kości., dotknięcia ich, przytulenia ich do siebie”.

Tak, to bardzo przejmujące.

Wróćmy do jego młodości. W 1917 r. 23-letni Iwaszkiewicz poznaje dwa lata młodszego Jerzego Mieczysława Rytarda. Będą razem 5 lat.

W środowisku ich znajomych mówiło się, że Rytard to „żona Jarosława”; to była relacja czytelna dla ich przyjaciół i rodzin.

A potem Iwaszkiewicz spotyka Annę Lilpop i dość szybko się z nią żeni. Gej z żoną to była w tamtych czasach właściwie norma (do dziś się zdarza, choć wśród młodych już chyba rzadko). Anna wiedziała o orientacji męża nawet jeszcze przed ślubem. Mówiła, że woli, by latał za chłopakami, niż za dziewczynami. A może to Rytard był zazdrosny? Telegram od Anny informujący, że mogą wziąć ślub, dotarł do przyszłego męża, gdy obaj młodzieńcy byli na wspólnych wakacjach w górach.

Myślę, że Rytard poczuł się „zdradzony”, ale nie w sensie emocjonalnym, bo emocjonalnie związek ten chyba już wypalił się, tylko rozczarowany tym, że Iwaszkiewicz – jak mu się wydawało – sprzeniewierza się artystowskim, cyganeryjnym ideałom, które łączyły tych dwóch wielbicieli Rimbauda. Pisał, że wtedy z Karpat rozjechali się w dwie strony – Iwaszkiewicz w aurę mieszczańskiego domu Lilpopów przy Górnośląskiej, a on w Tatry. Pół roku po ślubie Jarosława ożenił się, podobnie jak Iwaszkiewicz, „dobrze”, tylko trochę inaczej: jego wybranka była artystką i pochodziła z wybitnej góralskiej rodziny Rojów. Ale Rytard to był człowiek niespełniony, może nawet tragiczny – nie powiodło mu się ani z twórczością, ani w życiu osobistym. Drogi obu pisarzy zaczęły się niedługo rozchodzić. Iwaszkiewicz szedł do przodu – tworzył, wydawał, bywał, stał się wręcz „salonowcem”, pracował jako dyplomata. Rytarda traktował z rosnącym zniecierpliwieniem, później nazywał nawet złośliwie „surrealistą z Pacanowa”. Niemniej Rytard cały czas „orbitował” wokół Stawiska, kontakt nie został zerwany, choć jego intensywność i częstotliwość malała. Rytard, gdy chciał się podbudować, stwierdzał, że jako jedyny z bywalców Ziemiańskiej (słynny lokal artystów z lat 20. – przyp. „Replika”) umiał posługiwać się kosą, siekierą, jako jedyny zbudował dom. Pozostał z pogardą dla mieszczaństwa. Jednak śledził twórczość Iwaszkiewicza, jego dzieła stawiał ponoć na półce obok swojego – skromnego, delikatnie mówiąc – dorobku.

Stylowe nagie zdjęcie Iwaszkiewicza z 1921 r., które jest w pana książce, robił właśnie Rytard?

Nie wiem.

Bo kto inny? Razem spędzali tamte wakacje.

(uśmiech)

Nie sądzi pan, że z Pawłem Hertzem, wielkim przyjacielem Iwaszkiewicza, to znajomość zaczęła się od romansu?

(westchnienie) Panie Mariuszu…

Hertz też był gejem i początkującym poetą. Miał 17 lat, gdy napisał do Iwaszkiewicza, wtedy czterdziestolatka. Poznali się, a już niebawem razem wyjechali na kilkutygodniową wycieczkę do Włoch. Mój gejowski radar brzęczy tu mocno. Pisze pan o ich relacji, ale bez takich przypuszczeń.

Jak pan będzie takie pytania zadawał, to ja będę wzdychał. Proszę napisać: westchnienie.

A z Miłoszem mogła być podobna sprawa, tyle, że jednak chyba do niczego nie doszło, na co wskazywałby ten słynny wpis z „Dziennika”: „Mogłem w maju 1936 r. chędożyć Czesia Miłosza w mickiewiczowskiej celi Konrada u Bazylianów w Wilnie. Była cudowna noc…”. Westchnienie?

Tak, westchnienie. Ono obejmuje cały wątek tego, z kim Iwaszkiewicz spał, a z kim nie.

Nawet jeśli to jest tak ważna postać, jak Miłosz?

Nawet. To nie mój styl.

Pytam nie dlatego, że chodzi mi o samą erotykę, ale o włączanie homoseksualności do kontekstu. Np. w ważnej sprawie politycznej – Listu 34 – przyszli do Iwaszkiewicza Jerzy Andrzejewski, Zygmunt Mycielski i Paweł Hertz, przyjaźniący się z nim od lat geje. Nie wiem, czy to ma znaczenie, że zaufanie „ciągnęło się” też po linii porozumienia co do orientacji.

Oczywiście – ta kwestia ma znaczenie dla pewnego poziomu konfidencji. Nie chodzi mi o jakieś tajemnice, których zresztą nie ma i których bynajmniej nie utrzymuję, tylko o uniknięcie stylu plotek na temat kochanków Iwaszkiewicza o znanych nazwiskach.

Porozmawiajmy o wątkach gejowskich w twórczości Iwaszkiewicza. Pierwsze będzie tu chyba opowiadanie „Siciliana” z 1914 r.? Bohater, zapewne alter ego Iwaszkiewicza, poznaje dwóch braci prezentujących dwie postawy życiowe, jeden z nich jest homoseksualistą.

Tak. Zaskakująco dojrzałe jak na 20-latka. Równie dobrze mogłoby się znaleźć w tomie „Ogrody” o 60 lat starszym. Jest w „Sicilianie” duch Wilde’a, jest to modernistyczne estetyzowanie życia.

Potem były m.in. miłosne sonety „Przypomnienie”, gdzie na prośbę żony Iwaszkiewicz zmienił końcówkę z męskiej na żeńską.

Takich zmian jest więcej – zdarzają się też w lirykach „Lata 1932” – w rękopisie są zaimki męskie, a w druku – żeńskie. Zmieniają się niekiedy metafory, jeśli mogłyby sugerować, że adresatem jest mężczyzna. Jednak udaje mu się napisać bardzo wiele – dzięki stylizacji. Stąd tak dużo tam apostrof w rodzaju „chłopcze”, „kochanku”, które w Dwudziestoleciu były zarazem „bezpieczne” – bo odsyłały do pewnej konwencji – i czytelne dla autora i wtajemniczonych.

Iwaszkiewicz pisał wprost o homoseksualności rzadko, jeśli już, to w listach czy „Dziennikach”, w samej twórczości jest sublimacja, kamuflaż. Wiadomo, jak doskwierało mu, że nie może być sobą. Dziś powiedzielibyśmy, że doskwierał mu brak coming outu. Niektórzy twierdzą, że właśnie ta sytuacja po części „stworzyła” tę mistrzowską literaturę – konieczność pisania o homoseksualności tak, by nic nie było jawne, a jednocześnie, by wtajemniczeni mogli się zorientować. Zastanawiam się, jaka byłaby jego literatura, gdyby nie czuł się zmuszony do kamuflażu. Myślę, że „Kawalerowie z Byszew” to mogłoby być również mistrzowskie opowiadanie, tylko inaczej niż „Panny z Wilka”.

Widzę tu dwa problemy: z jednej strony niemożność opowiedzenia tego ze względu na panujący klimat, obyczaje. Z drugiej strony – poszukiwanie języka opisu homoseksualnej miłości, który każdy pisarz o homoseksualnej orientacji musiał stworzyć sam dla siebie. Iwaszkiewiczowski język jest właśnie taki. Czy inny byłby lepszy – to bardzo trudno orzec. „Kawalerów z Wilka” jestem w stanie wyobrazić sobie tylko jak późne opowiadanie „Sny” – kilku mężczyzn wieczorem w jednym pokoju i skomplikowane relacje między nimi, bynajmniej nie tylko erotyczne. Możemy więc uznać, że takie opowiadanie napisał, choć w „Snach” są nie tylko Byszewy – jest też Tymoszówka, Puszcza Marjańska i zapewne również inne miejsca. To wielka literatura i z pewnością jego literatura, zawierająca całe jego pisarskie DNA, czyli wrażliwość, wyobraźnię, doświadczenia, wszystkie możności i niemożności.

„I nikt tego nie rozumie, tej radości i tego szczęścia. Wszyscy myślą, że to polega na rżnięciu w dupę! A przecież to już Sokrates wyłożył Alcybiadesowi, że nie na tym polega szczęście i radość, jakiej doznają dwaj mężczyźni z obcowania z sobą. I przez tyle wieków nikt tego właściwie nie zrozumiał – i zawsze to interpretują poprzez gówno” – pisał w „Dziennikach” odnosząc się do miłości do Jurka Błeszyńskiego, o którego za chwilę zapytam.

Iwaszkiewicz trochę zazdrościł pisarzom, którzy umieli wtedy pisać w swych dziełach, nie w dziennikach – bez niedomówień, dobitnie, mocno, jak Jean Genet, ale to nie był jego literacki styl. Jednak znalazł swój własny sposób, swój własny styl. I nasza rozmowa udowadnia, że poruszał te kwestie bardzo często.

Jak się wnikliwie poczyta, okazuje się, że wprowadził do polskiej literatury dużo więcej gejowskich wątków, niż by się można było spodziewać na pierwszy rzut oka. Wypisałem sobie małą antologię jego dzieł odnoszących się mniej lub bardziej do homoseksualności. Oprócz już wymienionych, są jeszcze opowiadania „Zygfryd”, „Nauczyciel”, dalej „Kochankowie z Marony”, „Martwa pasieka”. Co by pan dodał?

Choćby „Lato 1932” albo późne opowiadania – „Czwartą symfonię”, wspomniane „Sny”, „Sérénité”. To są zamaskowane teksty homoseksualne. I wiele innych, również wierszy.

Zgodzi się pan, że starzejąca się doktorowa w „Tataraku”, ulegająca erotycznej fascynacji młodym mężczyzną, to alter ego samego Iwaszkiewicza.

Zgodzę się. Choć te analogie w przypadku Iwaszkiewicza nigdy nie są proste, bo postaci konstruował najczęściej z kilku realnych wzorów, nadając im jedynie dominantę jednej z osób. Taką doktorową poznał w Sandomierzu, miała ona jakąś swoją „historię”, do której dodał własną.

W nikim nie kochał się Iwaszkiewicz tak bardzo, jak w Jurku Błeszyńskim. To było w latach 50. 60-letni wielki pisarz oszalał na punkcie bardzo przystojnego dwudziestoparolatka, który kilka lat później umrze na gruźlicę. I tu muszę powiedzieć, że mam do pana żal. O ich związku pisze pan używając głownie dość neutralnego słowa „relacja”. „Miłość” pojawia się może ze trzy razy, „związek” ani razu. Jurka nazywa pan najczęściej przyjacielem Iwaszkiewicza, dużo rzadziej kochankiem.

Uważa pan, że z tego, co napisałem, wynika, że ich relacja była mniej intensywna niż w rzeczywistości?

Tak. Wiemy, co Iwaszkiewicz pisał o Jurku w „Dziennikach”, wiemy, co pisał do niego w listach – ich zbiór, wydany w zeszłym roku, został opatrzony podtytułem: „O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego”.

Może wrażenie to bierze się stąd, że jestem bardzo powściągliwy w używaniu słowa „miłość”. Nie użyłem go, opisując uczucie Iwaszkiewicza do córek, nie mówiąc o żonie. Za tą powściągliwością kryje się obawa, by tego nie infantylizować, by z miłości nie zrobić czegoś w rodzaju „M jak miłość”, rozumie pan. Poza tym zwrócę jeszcze uwagę na coś innego. Iwaszkiewicz był wielkim epistolografem. Bardzo często pisał po sześć-siedem listów dziennie. Siadał, pisał miłosny list do Błeszyńskiego, po czym pisał kolejny list – do Konstantego Jeleńskiego na przykład, i kolejny, powiedzmy, do Grydzewskiego, i tak dalej. Więc to nie było tak, że on przez 5 lat samą miłością do Jurka żył. Miał niesamowitą podzielność emocjonalną. Moglibyśmy powiedzieć, że otwierał w komputerze ekran z Jurkiem i wtedy był tylko Jurek, po czym go zamykał i otwierał inne ekrany. Oczywiście nie mówię tego, by umniejszyć wagę uczucia do Błeszyńskiego ani zanegować jego temperaturę. Zwracam tylko uwagę na pewną cechę osobowości Iwaszkiewicza.

Jednocześnie był świadom krętactw, kłamstw i zdrad Jurka – i dalej kochał.

Tak, to prawda. Z pewnością, jak każdy człowiek, potrzebował miłości – wiary w nią – i też potrzebował wielkiego emocjonalnego zaangażowania do osiągnięcia jakiegoś poczucia pełni. Ale stosunek do Jurka pokazał jeszcze jedno. To, że nie wierzył, że można go kochać za darmo, za nic. Nie mam tu na myśli tylko pieniędzy, ale też inne, subtelniejsze korzyści. Był w tym w gruncie rzeczy bardzo niepewny i stąd ta emocjonalna szarpanina.

Panie Radku, a Iwaszkiewicz dla pana – kim jest?

Człowiekiem, z którym spędziłem wiele lat – z jego wewnętrznym i zewnętrznym światem – twórczością, jego sprawami, życiem.

Spotkał się z pan z opiniami, że to dziwne, by pan, mężczyzna hetero, zajmował się życiem „pedała”.

Nie. Nie zajmowałem się zresztą życiem „pedała”, tylko życiem kogoś, kto postawił sobie za cel „poznać, zrozumieć, wyrazić” własne życie – we wszystkich jego aspektach.

A czy studiujążycie i twórczość Iwaszkiewicza dowiedział się pan czegoś nowego na temat samej homoseksualności?

Im bardziej Iwaszkiewicza poznawałem, tym bardziej ugruntowywałem się w przekonaniu, że nie można stworzyć dobrego portretu człowieka bez poruszania kwestii jego seksualności. O homoseksualności trzeba po prostu normalnie, otwarcie mówić. Tylko dla mnie jako dla biografa oznacza to umieszczenie jej w całości, w której istnieje. Niepozostawianie na poziomie plotki czy „sensacji”. Moja książka traktuje więc homoseksualność Iwaszkiewicza jako część jego świata.

Nie zliczę, ile razy wspominając o jakimś nowo poznanym facecie, Iwaszkiewicz zauważał: „piękny chłopak”, „bardzo ładny mężczyzna”, „śliczny chłopiec” itd. Zachodzę w głowę, jak można było udawać, że tego nie ma. Nawet przecież w listach do żony często zachwycał się męską urodą.

Póki to był zachwyt platoniczny. W momencie, gdy dochodziło do czegoś więcej, postać dyskretnie znikała z listów.

To jeszcze panu powiem o jednym drobiazgu, który mnie ujął.

Słucham.

W 1940 r. Iwaszkiewicz w towarzystwie Andrzejewskiego popłynął Wisłą z Warszawy do Kazimierza. Zapisał potem w „Dzienniku”, że na stateczku czuł się „jak Scarlett O’Hara”.

To jest bardzo „gejowskie”. Trudno sobie wyobrazić, by facet hetero miał takie skojarzenia.

(śmiech). Ach… To świetne, rzeczywiście. No, tak, Scarlett O’Hara.

Radosław Romaniuk (ur. 1975) – literaturoznawca, edytor, doktor nauk humanistycznych. Autor tomu szkiców poświęconych myśli filozoficzno-religijnej Lwa Tołstoja „Dramat religijny Tołstoja” (2004), zbioru esejów biograficznych „One. Kobiety, które kochały pisarzy” (wyd. 1 2006, wyd. 2 2014), wielu artykułów dotyczących literatury polskiej i rosyjskiej oraz twórczości i biografii Jarosława Iwaszkiewicza. Jest współautorem opracowania edytorskiego dwóch tomów „Dzienników” tego pisarza i jego „Listów do córek” oraz autorem opracowania i edytorem korespondencji z Konstantym A. Jeleńskim i Teresą Jeleńską, esejów „Dziedzictwo Chopina i szkice muzyczne”, „Rachunki włóczęgi. Felietony i szkice podróżnicze”, zbioru „Struny ziemi. Przekłady poetyckie i listów Czesława Miłosza i Konstantego A. Jeleńskiego.” Pierwszy tom „Innego życia. Biografii Jarosława Iwaszkiewicza” ukazał się w 2012 r. i został wyróżniony przez miesięcznik „Nowe Książki” nagrodą dla książki roku. W grudniu 2017 r. nakładem wydawnictwa „Iskry” wyszedł tom 2 (ostatni).

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie, Jerzy Lisowski – “Listy 1947-1979”

Wyd. Sedno 2021

 

 

Poznali się w 1947 roku. Znany pisarz po przejściach i ponad 30 lat młodszy student: Jarosław Iwaszkiewicz i Jerzy Lisowski. Ten pierwszy nieźle umocowany zawodowo w ludowej Polsce, ten drugi, syn Francuzki i Polaka, studiujący romanistykę i polonistykę w Lille. Wymiana korespondencji pomiędzy nimi z mniejszymi lub większymi przerwami trwała niemalże do śmierci Iwaszkiewicza w 1980 r. Nie ma co ukrywać, Iwaszkiewicz zadurzył się w młodym Jurku i zasypywał chłopaka listami. Ten, sparaliżowany faktem, że ktoś taki jak słynny literat zainteresował się jego „skromną osobą”, tytułuje go początkowo „Wielce Czcigodny Mistrzu” i stara się zachować delikatny dystans. Jego odpowiedzi na erotyzująco-estetyczne wywody Jarosława są raczej krótkie i dość rzeczowe. Na początku tworzy się między nimi typowa dla tamtych czasów relacja „mistrz – uczeń”. Iwaszkiewicz przyjmuje pozycję starszego przyjaciela, który prowadzi za rękę młodszego, niczym Platon Arystotelesa. Głównie oczywiście w sprawach literackich. Pisarz pozwala sobie jednak na bardziej śmiałe teksty w stylu „Twoje mocne ramię”, czy „włochata pierś”. W końcu doprowadza do tego, że Lisowski w 1950 r. przenosi się na stałe do Polski. Kochankami prawdopodobnie nigdy nie zostali. Przyjaciółmi pozostali przez ponad 30 lat, choć Iwaszkiewicz irytował się, że Lisowski wybrał niezależną drogę: usamodzielnił się, ożenił, potem rozwiódł, miał dzieci. Jeśli kogoś interesują erotyczne napięcie i specyficzny opis zamkniętego w szafie życia gejów tuż po II wojnie, to polecam pierwszy tom korespondencji. Reszta to po prostu życie, w którym, jak napisała Agnieszka Osiecka, „miał być raj, miał być cud i ćwiartka na popicie, a to wszystko nie tak, nie tak, nie to…” (Maciej Kucharski)

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wszystko jak chcesz

okladka wszystkojakchcesz FINAL

“Wszystko jak chcesz” – zbiór listów wielkiego pisarza Jarosława Iwaszkiewicza do jego ukochanego – Jerzego Błeszyńskiego.

Gdy się poznali, Jurek miał 21 lat, Jarosław – 59. Ich związek trwał 6 lat. W 1959 r. 27-letni Jurek zmarł na gruźlicę, pogrążając Jarosława w takiej rozpaczy, że ten jeszcze przez rok pisał do niego listy…

“Wszystko jak chcesz” to zapis szaleńczej miłości, ale także cierpienia, zazdrości, niepewności, nieustającej tęsknoty.

Los samych listów to zresztą odrębny temat
Więcej tu: http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,21457966,w-1980-slad-po-tych-listach-zaginal-na-prawie-30-lat-to-zapis.html#TRwknd