Siła spokoju

Z CHABREM, prezesem Kampanii Przeciw Homofobii w latach 2012-2018, rozmawia MARIUSZ KURC

 

W jakiej formie się do ciebie zwracać – męskiej czy żeńskiej?

Chaber, forma dowolna.

Może być i taka, i taka?

Może.

Byłeś prezesem Kampanii Przeciw Homofobii trzy kadencje. Sześć ostatnich lat. Głośne były m.in. wasze społeczne akcje: w 2013 r. „Rodzice, odważcie się mówić” z rodzicami osób LGBT, w 2016 r. – „Przekażmy sobie znak pokoju” o stosunku katolików do osób LGBT, nierzadko zresztą też katolików. Do tego ciągła akcja z sojuszni(cz)kami LGBT, ostatnio dołączył do niej Maciej Stuhr.

W 2012 r., pierwszym roku mojego prezesowania, ruszyła w KPH Akademia Zaangażowanego Rodzica. Wcześniej rodzice osób LGBT praktycznie nie istnieli w świadomości społecznej, geje i lesbijki były jakby „pojedynczymi” osobami – bez rodzin. W Akademii wykształciliśmy kilkadziesiąt mam i ojców, którzy właśnie założyli stowarzyszenie My, Rodzice. Sojusznicy LGBT wśród znanych osób zdarzali się i wcześniej, ale my zaczęliśmy budować ruch sojuszniczy m.in. przez doroczne gale i angażowanie ich do innych działań. Mniejszych akcji, szkoleń czy publikacji nie zliczę, ale chciałabym powiedzieć o zmianie profilu działalności KPH w ciągu tych sześciu lat. Do 2011 r. KPH się rozrastała, promowała powstawanie grup lokalnych, wspomagała je, byliśmy jakby organizacją-matką dla wielu inicjatyw. One dojrzały na tyle, że daliśmy im niezależność, a sami skupiliśmy się na działaniach ogólnopolskich, skierowanych do całego społeczeństwa. Również stricte politycznych. Nawiązywanie strategicznej współpracy z politykami w 2012 r. było łatwiejsze – w Sejmie byli Robert Biedroń, Anna Grodzka, Wanda Nowicka. Teraz jest dużo trudniej, ale pracujemy z prawie wszystkimi partiami opozycyjnymi.

Nowoczesna w kwietniu wniosła do Sejmu projekt ustawy o związkach partnerskich.

Warto dodać, że bez pracy i nacisku organizacji LGBT to by się nie zdarzyło. Nie ma szans na uchwalenie projektu, ale chodzi o wzbudzenie dyskusji, opowiedzenie się za lub przeciw. Każda próba przybliża nas do sukcesu. Jest jeszcze działalność międzynarodowa KPH. Np. od lat uczestniczymy w przeglądach respektowania praw człowieka na forum ONZ. Polski rząd przedstawia swoją wersję, a my swoją.

Jaką KPH zastałaś, a jaką opuszczasz? Pytam w wymiarze samej organizacji.

Ustatkowaliśmy się. Nasze działania są bardziej przemyślane i skoordynowane, stanowią część większej strategii. To naturalny proces rozwoju wielu organizacji. Gdy KPH zaczynała w 2001 r., do zrobienia było praktycznie wszystko, a działała jeszcze właściwie tylko Lambda Warszawa. Mieliśmy kilkadziesiąt różnych, niepowiązanych ze sobą projektów, każdy był jakoś tam ważny. Teraz zaczynamy od wyznaczenia długofalowych celów, po czym schodzimy na poziom konkretnych działań.

Skąd pieniądze?

Tu też nastąpiła głęboka zmiana. Odeszliśmy od „projektozy”, która polega na tym, że patrzysz, na co grantodawcy oferują środki i piszesz pod to wniosek. Gdy organizacja nie ma środków, to może być jedyny sposób na przetrwanie, ale filozofia powinna być inna: to my wiemy, co jest potrzebne, planujemy coś – i szukamy na to pieniędzy. Dlatego od 2013 r. świadomie poszliśmy w kierunku prywatnych darczyńców. KPH dziś jest w ogromnej mierze finansowana oddolnie. To jest już kilka tysięcy osób.

Tysięcy?

Tak. Od jednorazowych wpłat po 10 zł, przez „średnie”, czyli np. 30 albo 50 zł na miesiąc, po większe kwoty, 1000 zł czy więcej i cyklicznie. Do tego środki z 1% podatku. Celowo nie startujemy do konkursów o polskie publiczne pieniądze. Nie chcemy być zależni od widzimisię polityka. Korzystamy wciąż z grantów, ale dużo rzadziej – zawsze zagranicznych i tylko wtedy, gdy wpisują się w naszą strategię. Finansowanie przez prywatnych darczyńców jest trudniejsze, bo musisz „uciułać” kasę z setek drobnych wpłat, ale ma dużo zalet. Ostatnio wydrukowałam miesięczny wyciąg – 26 stron. Patrzysz na ten papier i widzisz tych wszystkich ludzi, którzy ci zaufali. Dali własne pieniądze. Czujesz odpowiedzialność i mobilizację. Nie chcesz ich zawieść. Przy tym budujesz społeczeństwo obywatelskie, bo wciągasz ludzi w działalność. Oni często nie mają czasu czy możliwości, by się zaangażować i coś robić, ale mogą ustawić stały przelew na KPH.

W taki sam sposób „Replikę” tworzą prenumeratorzy/rki. 60 zł na roczną prenumeratę czy 30 zł na miesiąc na KPH – mam wrażenie, że wiele osób LGBT (i sojuszników) stać na takie kwoty.

Teraz nawet chyba lepiej zarządzamy pieniędzmi. Z projektu musisz się rozliczyć przed grantodawcą, masz budżet i po prostu go wypełniasz bez wielkiego pola manewru. Gdy sam zarządzasz kasą od zwykłych ludzi, oglądasz każdą złotówkę i kombinujesz, jak ją wydać najlepiej.

Od lutego działa nowy zarząd KPH, do którego już nie kandydowałaś. Do połowy kwietnia byłeś jeszcze dyrektorem zarządzającym biura.

Przez te sześć lat stanowiłyśmy tandem z Mirką Makuchowską jako wiceprezeską. Mirka teraz też jest poza zarządem, ale nadal pracuje w KPH. Natomiast moje obowiązki jako dyrektora biura przejął Slava Melnyk, który również ma ogromne doświadczenie. (Slava wraz z Małgorzatą Kot zostali współprzewodniczącymi KPH – przyp. „Replika”)

Od miesiąca pracujesz jako dyrektor finansowy ILGA Europe, parasolowej europejskiej organizacji LGBTI skupiającej około 500 innych organizacji.

W KPH też zajmowałam się m.in. finansami, więc pole działalności jest mi znane, tylko skala i zasięg dużo większe. ILGA-Europe obejmuje nie tylko Europę, ale również Azję Środkową – Kazachstan, Kirgistan itp.

Przeprowadziłeś się do Brukseli.

Opuściłam moją kph-owską „rodzinę z wyboru” po 10 latach w Warszawie. Nie powiem, że się nie bałam tej zmiany.

Pochodzisz z Tomaszowa Mazowieckiego. Do stolicy przyjechałaś na studia.

Zamieszkałam w Warszawie, zaczęłam studia i zgłosiłam się jako wolontariuszka do KPH – wszystko w październiku 2008 r. Na początku robiłam wszystko, co akurat było do zrobienia. Potem, ponieważ byłam po klasie mat/fi z, to gdy Robert (Biedroń, ówczesny członek zarządu KPH – przyp. „Replika”) np. wyjechał na wakacje, powierzano mi bieżącą obsługę finansową. Dawałam sobie radę. W 2010 r. wraz z Jaśkiem Świerszczem odpowiadałam za wolontariat przy organizacji Pride House podczas EuroPride. Zaraz potem wybrano mnie na członka zarządu. Zaczęłam prowadzić już całe finanse, co było czasochłonne, więc wzięłam urlop dziekański. Rok później zostałam prezesem. Ale studia skończyłam.

Gdzieś po drodze jakby „zgubiłaś” swoje imię i stałaś się po prostu Chabrem.

Od podstawówki wszyscy mówili na mnie „Chabi”, „Chaber”, „Chaberku”.

Od kilku lat jesteś konsekwentnie tylko Chabrem. To ma chyba wymiar symboliczny jako uznanie tożsamości trans czy niebinarności – dobrze interpretuję?

Do 18. czy 19. roku życia nie miałam po prostu „narzędzi”, by swą tożsamość odpowiednio nazwać. Nie znałam tych wszystkich pojęć. Wiedziałam, że jestem dziewczyną inną od innych dziewczyn – tyle. Choć jak dziś spoglądam na zdjęcia z dzieciństwa, to wyglądam jak uroczy, okrąglutki chłopiec (śmiech). Nie orientowałam się, że może istnieć coś takiego jak niebinarność płciowa. Kwestionowanie płci, choćby refleksja nad tym, jak ona jest konstruowana w twojej głowie – to było poza zasięgiem. Przyszło później. Skonstatowałam, że nie czuję się mocno „przywiązana” do żadnej z płci. To jest dość wyzwalające. Jestem Chaber.

W kwestiach dotyczących osób trans następuje obecnie ogromny progres. Zgodzisz się?

Tak. Nie tylko za sprawą Anny Grodzkiej, choć w Polsce przede wszystkim.

Polski mainstream jest chyba wciąż na etapie, że bycie trans równa się tranzycji. Tymczasem w ruchu LGBT widoczna jest coraz większa różnorodność tożsamości trans. Zawsze istniały, ale teraz dochodzą do głosu.

To jest świetne. Już kilka razy zdarzyło nam się w KPH, że gdy czytaliśmy ankiety młodych ludzi biorących udział w jakimś badaniu, to w rubryce dotyczącej płciowości czy seksualności oni wpisywali takie słowa, że musieliśmy je guglować. Przestajemy rozmawiać o transpłciowości jako zjawisku, rozmawiamy o konkretnych ludziach. Jest coraz więcej blogów i vlogów trans, serialowych postaci trans, trans coming outów.

Czego najbardziej brakuje w społeczności LGBT?

Solidarności i wyrozumiałości. Nie ma lepszych i gorszych tożsamości, żadna nie jest „wymysłem” ani „literką”. Powinniśmy się nawzajem wspierać i nie obrażać, jeśli ktoś coś zrobi lub powie źle, tylko wyjaśniać. Często błędy wynikają nie ze złej woli, lecz z niewiedzy. I doceniajmy wszelkie, nawet drobne działania na rzecz LGBT.

Jak widzisz KPH za kilka lat?

Gdy 6 lat temu wprowadzaliśmy się do nowego biura na Solcu, ono wydawało nam się bardzo duże. Teraz stało się za ciasne. Pracuje tu na co dzień ponad 10 osób. Mam nadzieję, że dalej będzie się rozrastać. W 2019 r. KPH przeprowadzi dwie szerokie akcje społeczne. Jedna będzie mocno polityczna, mobilizacyjna. Społeczność LGBT musi gremialnie pójść do wyborów parlamentarnych – a to nie jest oczywiste, biorąc pod uwagę ogólną frekwencję. KPH będzie zachęcać, by każdy/a, wrzucając kartkę wyborczą, miał/a na uwadze postulaty LGBT.

Chaber, mimo tylu burz i stresujących sytuacji cały czas zachowujesz niezmącony spokój. Jak to robisz?

To jest trochę wyuczone, a trochę wynika z charakteru, ale naprawdę inaczej się nie da. Nie mogę dać się wyprowadzać z równowagi. Dziś jest z pewnością łatwiej działać na rzecz LGBT niż np. w latach 90. – bez ówczesnych działaczy nie byłoby KPH w dzisiejszym kształcie, jestem o tym przekonana – ale wciąż regularnie wylewa się na nas wiadro gówna. Musisz to przyjąć na klatę, nie zwariować, przemyśleć, odpowiedzieć – i dalej robić swoje. Dodam tylko, że z zespołem wspaniałych ludzi, który mamy, to nie jest takie trudne (uśmiech).

Robert Biedroń, prezes KPH przez pierwsze osiem lat, też nigdy się nie denerwował.

I jeszcze był radosny, umiał wszystko przekuć w żart. Ja jestem znacznie większym nudziarzem.

Tekst z nr 73 / 5-6 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moje jest inne

Dokumentalny film Kampanii Przeciw Homofobii o rodzicach gejów i lesbijek – do obejrzenia za darmo na YouTube. „Moje jest inne” (Polska, 2017), reż. A. Pałka, prod. United Film Operations i Kampania Przeciw Homofobii

 

Anna, mama homoseksualnej Beaty, absolwentka Akademii Zaangażowanego Rodzica, mat. pras.

 

Film „Moje jest inne” nie powstałby, gdyby nie Akademia Zaangażowanego Rodzica, działający od pięciu lat wspaniały projekt Kampanii Przeciw Homofobii. AZR to pół­roczny, weekendowy, darmowy kurs dla rodziców osób LGBT (właśnie trwa piąta edycja) koordynowany przez Katarzynę Remin.

Film jest prosty jak barszcz i trafia w ser­ce jak strzała. Na ekranie widzimy przede wszystkim mamy gejów i lesbijek, ale są też ojcowie, jeden brat, dziadek, no i sami zainteresowani. Rodzice opowiadają o co­ming outach dzieci z własnej perspekty­wy. O tym, że podejrzewali, ale bali się poruszyć temat. Albo że wiadomość spa­dła na nich jak grom. O tym, jak wpadli do szafy tuż po tym, jak syn czy córka z tej sza­fy wyszedł/wyszła. O tym, jak nauczyli się mówić niegdyś przerażające słowa: „mój syn jest gejem”, „moja córka jest lesbijką”. Jak zaczęli cieszyć się tym, że ich dziecko jest pod względem seksualności inne niż większość. I jak poczuli, że sami też są czę­ścią społeczności LGBT.

Film miał premierę na tegorocznym 8. LGBT Film Festiwalu. Katarzyna Re­min: Publiczność wielokrotnie reagowała śmiechem. Bo drugą stroną medalu jest absurdalność tego zbiorowego cierpienia i licznych zawiłości, przypominających miejscami komedię pomyłek. Ludzie cier­pią, bo otoczenie wciąż jeszcze wmawia im, że są wielbłądami – lub rodzicami wielbłąda.

Od Dnia Mamy (26 maja) film jest w cało­ści dostępny na YouTube. Must-see. (red.)

Tekst z nr 67 / 5-6 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Niech nas usłyszą

Wysłuchał: Mariusz Kurc

Za lakonicznym „jestem gejem”, „jestem lesbijką”, „jestem trans” kryje się często większa historia. Opowiedzenie jej innym, na głos, bez nerwowego chichotu, drżenia rąk czy kluchy w gardle – to nie jest kaszka z mleczkiem

 

foto: Agata Kubis

 

„Osobiście nie czuję się dyskryminowany/a” – słyszę często od osób z naszej społeczności. „Wyoutowałeś się w szkole, gdy miałeś 13 lat? Powiedziałeś też wtedy rodzicom?” – pytam. „Nie, no co ty. Tak szerzej, to zacząłem mówić o sobie na studiach” – pada zwykle odpowiedź. „To na dzień dobry możesz zaliczyć sobie te kilka lat jako czas odczuwania ostrej dyskryminacji” – mówię. Tak ostrej, że czuł się zmuszony, by o swej orientacji nie szepnąć nikomu słówkiem – gdy tymczasem ludzie hetero, którzy rzeczywiście dyskryminacji ze względu na swą orientację nie doświadczają – trąbią o niej, gdy tylko zaczynają dojrzewać.

Uświadomienie, że jest się ofiarą dyskryminacji, to trudny proces. „Ja ofiarą? E tam! Jestem przecież twardy” – włącza się mechanizm obronny. Trzeba przed sobą przyznać, że wiele życiowych wyborów, których się dokonywało, nie było wyborami, tylko działaniem pod presją otoczenia – rodziców, sąsiadów, kolegów ze szkoły, kolegów z pracy itp. Ale przepracowanie tego czyni nas silniejszymi. Poukładać sobie własne CV w głowie od nowa to niełatwe zadanie. Jeszcze trudniejsze zaś – to opowiedzenie własnej historii. Za lakonicznym, comingoutowym „jestem gejem”, „jestem lesbijką”, „jestem trans” kryje się często dużo więcej. Powiedzenie tego „czegoś więcej” innym, na głos, w porządnej formie, bez nerwowego chichotu, drżenia rąk czy kluchy w gardle w newralgicznych momentach – to naprawdę nie jest kaszka z mleczkiem.

Spróbujcie zresztą.

Kampania Przeciw Homofobii właśnie tym zajęła się w projekcie „Storytelling – odkryj moc swojej historii”. Wysłuchałem historii jego uczestników/ czek. Przeczytajcie je, a potem opowiedzcie komuś swoją. Tyle może zrobić każdy/a z nas, prawda? Przecież wiemy, że uprzedzenia biorą się z niewiedzy, więc gdy tylko nas usłyszą…

Stanisław Orszulak: Przestałem udawać dziewczynkę

Chodzę do liceum. Od kilku miesięcy jestem pełnoletni – umiem już sobie wiązać buciki i parę innych rzeczy. Jestem osobą transpłciową i w tej chwili jestem wyoutowany już wszędzie. W październiku zeszłego roku wysłałem mejla do całej dalszej rodziny, babć, cioć, wujków. Napisałem, że jestem trans i proszę od teraz zwracać się do mnie moim nowym, męskim imieniem. Dobrą reakcję miałem tylko od jednej cioci i jednego wujka. Reakcja najbliższej rodziny też była negatywna. Oprócz mamy i taty mam czterech braci – dwóch starszych i dwóch młodszych, jestem środkowy. Do tego dwa psy i trzy koty. Najstarszy brat niedługo się żeni, więc wyprowadzi się z domu. Ta negatywna reakcja sprowadzała się właściwie do jednego stwierdzenia: „Ja u ciebie tego nie widzę” – czyli chłopaka we mnie. Usłyszałem też, że chyba to wszystko wyssałem z palca, by zwrócić na siebie uwagę. Rodzice wielokrotnie mówili, że chcą nas wychować na niezależnie myślących indywidualistów. Gdy jednak sami zderzyli się z sytuacją nietypową… Mamie wyoutowałem się dwa lata temu. Jechaliśmy samochodem. Wiem, że może nie była to najlepsza chwila, ale na takie wyznania nigdy nie ma dobrej chwili, prawda? Zażartowała, że przecież zawsze mówiła moim braciom, że zaakceptowałaby ich „nawet, gdyby byli pedałami”. Ale ja też sobie przypominam, że gdy miałem 11 lat, to powiedziałem jej, że jestem bi – i nie przyjęła tego dobrze.

Z mamą mam dużo starć. Z tatą mniej, odgrywa neutralnego policjanta. Byłem tą jego małą dziewczynką, księżniczką – też chłopca we mnie nie widzi, ale powiedział to jakoś łagodniej. Mama jest złym policjantem, a dobrego w rodzinie nie mam. Podejście braci jest znośniejsze, na zasadzie: skoro czujesz, że jesteś chłopakiem, to bądź, twoja sprawa, nie rozumiem, ale akceptuję. Niemniej, przy mamie nagle zapominają o moim męskim imieniu i zwracają się do mnie po staremu. To jest przykre.

Oni wszyscy nie zdają sobie sprawy, że ja po prostu cały czas dobrze grałem rolę dziewczyny a teraz w końcu postanowiłem przestać grać. Nigdy nie odczuwałem jakoś specjalnie kobiecości, ale stwierdziłem, że skoro jestem już tą dziewczynką – w sensie: posiadam waginę – to powinienem zachowywać się „jak dziewczynka”. Jako perfekcjonista chciałem być najbardziej kobiecą kobietą na świecie. Kokardki, wstążki, śledzenie mody – wszystko to wkalkulowałem jako część bycia kobietą. Jednak czułem, że to jest mechaniczne. Gdy miałem 8 lat, to poprosiłem mamę, by mi zbadano poziom testosteronu, bo jakoś tej mojej żeńskiej płci wewnętrznie nie czułem (tak, tak, wiedziałem już, co to testosteron – byłem wyedukowaną małą dziewczynką i uważnie obserwowałem braci). Zastanawiałem się, czy inne dziewczyny na serio interesują się tymi wszystkimi drobiazgami? Koralami, bluzeczkami z dekoltem, rajstopami? Nie męczy ich to? Bo u mnie to było wystudiowane, nieautentyczne. Niemniej, bardzo się cieszyłem, gdy we mnie tę kobietę widziano, bo to znaczyło, że dobrze wykonywałem zadanie. Dobry ze mnie aktor. Kilka razy, gdy miałem krótsze włosy i spodnie na sobie, wzięto mnie za chłopaka – leciałem od razu do koleżanek w panice. „Czy ja rzeczywiście nie wyglądam jak dziewczyna?”

A któregoś dnia spojrzałem w lustro, miałem na sobie dużą męską bluzę – i nagle, jakby jakaś tama pękła – zobaczyłem kogoś, kto mógłby być chłopakiem. Zobaczyłem jego, a nie ją. Do sukienek już nie wróciłem. Miałem 14 lat. Paradoks, że teraz, gdy zdjąłem maskę, to najbliżsi mówią mi: „E tam, udajesz!”. Ja udawałem do tej pory, teraz właśnie przestałem! Natomiast reakcje w szkole były bez zarzutu. Mam w szkole przyjaciół, traktują mnie jak chłopaka. Choć incydenty są: naklejkę „Transfobia zabija” mam na szafce – trzy razy mi już zdzierali i trzy razy naklejałem. Albo wprost mi mówią: „Wyglądasz jak baba i tyle”. Najłatwiejszy coming out miałem u jednej koleżanki. Używałem i męskich, i żeńskich końcówek i pewnego razu ona przypadkiem wzięła mnie za rękę i powiedziała: „Ojej, ale ty jesteś zimny!”. Byłem przeszczęśliwy przez resztę dnia. Zimny, a nie zimna!

Jestem w trakcie diagnozy, chodzę do poradni seksuologicznej, niedługo zacznę brać testosteron. Na ulicy, dla obcych ludzi, to jest tak 50/50, że mnie biorą albo za dziewczynę, albo za chłopaka.

Identyfikuję się jako mężczyzna, ale jako maczo – absolutnie nie. Piłki nożnej nie lubię, za to robić na drutach – tak. Kolor różowy też. Raz szminką usta pociągnąłem, to mi zaraz mówili: No i co? Jaki z ciebie mężczyzna? No, właśnie taki. Czy mężczyzna nie może użyć szminki?

Marta Marska-Błahy: Udział w projekcie KPH to dla mnie nowe otwarcie

Projekt KPH nie jest tylko dla osób LGBT. Dyskryminacja związana z LGBT może też dotknąć osobę hetero – jestem tego dowodem. To od jakiegoś czasu ma już prawniczą nazwę – dyskryminacja przez asocjację. Przez skojarzenie. Był już nawet taki przypadek w polskim sądzie – chłopaka zwolniono z pracy za udział w Marszu Równości. Może „wywnioskowano”, że jest homoseksualny, a może „wystarczyło”, że będąc hetero „przestaje z pedałami” – nieważne, orzekł sąd, tak czy inaczej dyskryminacja ze względu na orientację seksualną miała miejsce.

Jestem prawniczką. Od ponad 10 lat prowadzę własną kancelarię. Wywodzę się z prawniczej szczecińskiej rodziny. W dzieciństwie nie doświadczyłam dyskryminacji, ani jej nie analizowałam, myśląc o innych. Dopiero lata później dostrzegłam, że dorastałam, będąc w dość uprzywilejowanej pozycji. W szkole napisałam na jakiś konkurs pracę „Janusz Korczak w moich myślach”. Dostałam za nią nagrodę, a przy okazji zainteresowałam się Holocaustem, antysemityzmem i właśnie nierównym traktowaniem. Świadomie, nie podręcznikowo. Zaczęła mi się otwierać głowa.

Aplikację adwokacką zrobiłam w 2001 r. Wyszłam za mąż, urodziłam córeczkę. Po kilku latach się rozwiodłam.

Zainteresowałam się feminizmem. Zapisałam się do Partii Kobiet. Pociągało mnie hasło innej polityki. Do PK dołączyli też działacze i działaczki z istniejącego wówczas, lokalnego oddziału KPH w Szczecinie. Dzięki nim zaznajomiłam się z tematyką LGBT. Dla mnie te sprawy i feminizm to był jeden pakiet. Nie miałam wahania – tak, jak należy walczyć z dyskryminacją ze względu na płeć, tak i trzeba walczyć z dyskryminacją ze względu na orientację seksualną, czy też pochodzenie etniczne, rasę lub inne sprawy. Po prostu – dyskryminacja nie jest OK. W 2009 r. poszłam na jedno ze szkoleń KPH, uczestniczyłam też w konferencjach Feminoteki. Pojechałam na Marsz Równości do Poznania i do Wrocławia. Nie było w tym nic heroicznego, po prostu szłam w Marszu i już. Wzięłam też udział w debacie nt. związków partnerskich we Wrocławiu. Stałam się powoli częścią ruchu feministycznego i ruchu LGBT, a przy tym udawało mi się godzić aktywizm z życiem prywatnym i zawodowym. Pomagałam też koleżance z Fundacji Oleander, która chciała założyć Muzeum Historii Kobiet w Szczecinie.

Problemy zaczęły się, gdy wybiłam się za bardzo. Zajęłam II miejsce w plebiscycie „Głosu Szczecińskiego” na Najbardziej Przedsiębiorczą Kobietę Roku, a potem, w 2012 r., zostałam zgłoszona do plebiscytu na Szczeciniankę Roku. W notce o mnie „Kurier Szczeciński” napisał, że jako prawniczka udzielam się pro bono i że współpracuję z Krytyką Polityczną i Kampanią Przeciw Homofobii.

I to było to. Kibice Legii na forach internetowych dostali amoku. Plebiscyt wygrała pani, która walczyła w AK w czasach wojny, ale moja przegrana ich nie uspokoiła. „Przestrzelona szmata od pedalskich jazd” – to było jedno z wielu określeń, które o sobie przeczytałam. Kampania hejtu przeciwko mnie przeniosła się również na fora prawnicze. Podważano moją wiarygodność zawodową, sugerowano, że jestem oszustką. W tym czasie jeździłam w ramach Kongresu Kobiet z Obszarów Wiejskich z bezpłatnymi poradami prawnymi do Pyrzyc, na obszary popeegierowskie – i widziałam, jak ci ludzie najpierw byli pozytywnie nastawieni, a nazajutrz dzwonili nagle i rezygnowali ze współpracy. Podejrzewam, że ktoś ich przeciw mnie nastawił. Zaczęłam tracić klientów.

W końcu poczułam się jak zaszczute zwierzę. Odpuściłam. Przestałam działać. Wciąż spotykam się z wyrazami niechęci. Ten mój udział w projekcie KPH to jest próba wyjścia z tego dołka, jakieś może nowe otwarcie.

Jurek i Kazik: Proces z sąsiadką

Jurek i Kazik nie godzą się na podanie nazwisk ani na zdjęcia. Do projektu trafi li po tym, jak szukając pomocy prawnej, dotarli do Pawła Knuta, prawnika KPH. Mieli w sądzie sprawę, w której ich orientacja odgrywała rolę.

Poznaliśmy się 33 lata temu we Wrocławiu – opowiada Jurek. – Wtedy, żeby trafić do gejowskiego światka, to trzeba było wiedzieć, jak, bo jawnych klubów, jak dziś, nie było. Był klub Monopol, o którym kto miał wiedzieć, to wiedział. Tam się zgadaliśmy przy kieliszeczku. Jesteśmy obaj z gór. Ja Lach Sądecki z Krynicy, Kazik z Nowego Sącza. Tyle się mówi, że geje skaczą z kwiatka na kwiatek, a ja nigdy tak nie miałem – od razu dążyłem do tego, żeby to był związek na stałe.

Miałem długie włosy, nie to, co teraz. Mama – powiedziałem jej, gdy miałem 16 lat i nie robiła problemu – na szydełku robiła mi różne kolorowe torby, lejby, szale długie. Kolorowa papuga byłem, a Kazik mnie mitygował, do pionu mnie stawiał. (I żebyś tyle nie gestykulował – dodaje siedzący obok Kazik)

Do naszego pierwszego mieszkania wprowadziliśmy się w 1989 r. i mieszkamy razem do dziś. Nie gadaliśmy ludziom, co nas łączy, ale jak dwóch facetów tyle czasu razem mieszka, to przecież nietrudno zgadnąć. Długi czas żadnych przykrych sytuacji nie było – aż w 2006 r. wprowadziła się do kamienicy naprzeciw jedna pani. Non stop w oknie siedziała, żyła życiem sąsiadów, zorientowała się, co z nami jest – i po prostu sobie zaczęła na nas używać. Zwykłe wyzwiska, obgadywania – czasem specjalnie głośne, pod naszym balkonem, żebyśmy słyszeli. W kółko, że pedały, że cioty, że cwele. Nie wchodząc w szczegóły, doszło w końcu do ostrej wymiany zdań. Kazik na balkonie, bo pali, w domu mu nie pozwalam, a sam nie palę, bo astmatykiem jestem – a sąsiadka i jej towarzystwo w oknie.

(Kazik: Jak tylko wyszedłem na balkon, to zaraz „O, pedał wyszedł!” i już dogadywać)

I proszę sobie wyobrazić, ona zawiadomiła policję, która wystawiła Kazikowi mandat za zakłócanie porządku! Nie zapłaciliśmy. Kłótnia była wspólna, a sprowokowana przez ich nękanie. Był proces w sądzie. Zostaliśmy uniewinnieni, ale dopiero w drugiej instancji. Trwało to wszystko wiele miesięcy, wiele nerwów. Kazik już miał momenty zwątpienia, ale wiedzieliśmy, że nie możemy się cofnąć, bo jak odpuścimy, to już zupełnie nas zjedzą i trzeba się będzie wyprowadzać. Cała ulica o nas gadała. Ludzie się podzielili na tych, co za nami i tych przeciwko. Ale żeby zeznawać w sądzie – to trudno namówić. Kibicują, ale po cichu.

A teraz jest cisza. Okno zamknięte. Nawet nie wiemy, kiedy ona kwiatki w tym oknie podlewa, bo nigdy jej nie widzimy. Ale musi podlewać, bo rosną.

Czasem słyszę jak dzieciaki wyzywają się od pedałów. Jeszcze nie wiedzą, co to słowo oznacza, ale że wyzwisko – to już wiedzą. I aż żal patrzeć, gdy rodzice nie reagują. Młodzi ludzie, niby nowe pokolenie. Po 2004 r. jak weszliśmy do Unii, to mieliśmy się otworzyć na innych, a tu co? Jadą na zachód, nic im tam geje nie przeszkadzają – a jak tylko wracają do Polski, to słuchają proboszcza i uszy po sobie.

Lukrecja Kowalska: Coming out na pogrzebie mamy

Wiele miałam coming outów w życiu, ale najbardziej spektakularny, to w lutym zeszłego roku – na pogrzebie mojej mamy. Po prostu pojawiłam się na nim jako kobieta. Intencja mszy była od córki Lukrecji, nie od syna. Chodzież to nie jest wielkie miasto, 19 tysięcy mieszkańców, a na pogrzeb przyszło dużo ludzi, więc się rozniosło. Na stypie wyjaśniłam wszystko tej części rodziny, która jeszcze nie wiedziała. Zaskoczone ciocie i wujkowie powtarzali, że dla nich i tak będę Krzyśkiem. Ich sprawa. Ja jestem Lukrecją. Kiedyś to był tylko nick, teraz to jest moje imię. Zgłosiłam się do projektu trochę z głupia frant.

O dyskryminacji, która mnie spotkała, długo mogłabym opowiadać, ale najważniejszy przekaz mam taki, że dziś czuję się wygraną. Nauczyłam się postępować tak, by mnie dyskryminacja nie dotykała. Nie pozwalam na to i już. Po Chodzieży chodzę z podniesioną głową. Bywa, że ludzie wyrażają dezaprobatę patrząc na mnie z pogardą, uporczywie. Wpatruję się takiemu delikwentowi prosto w oczy – i czekam, aż on opuści wzrok. Nie ja.

Jak mieszkałam w Warszawie i w Poznaniu, to bałam się sama chodzić wieczorami, a w Chodzieży się nie boję. I wszędzie mówią do mnie „pani”, nawet jeśli mają jakieś „ale”. Nie kobiecym wyglądam to uzyskałam, tylko pewnością siebie. Bo wyglądu jak biologiczna kobieta to już mieć nie będę, nie ten wiek – i zresztą nie mam pieniędzy, by wszystkie zabiegi upiększające robić. Nawet jak mnie policja złapała na przekroczeniu prędkości i mandat dostałam, to policjantka po okazaniu dowodu mnie zagadnęła, jakim imieniem się posługuję. Zapytała, kiedy będę miała zmieniony dowód i ogólnie była miła. Nie wiem, czy powinnam mówić, ale nawet „wynegocjowałam” trochę mniejszy mandat.

Jestem w okresie tranzycji, już po cyklu diagnostycznym. Niebawem będę miała wyznaczony termin rozprawy, później – dokumenty z żeńskimi danymi. Zdjęcie mam z własnymi włosami, a nie w peruce, jak kiedyś do wywiadu w „Replice” (nr 45 – przyp. red.), po tym, jak zostałam Miss Trans, ale o tym za chwilę.

Gdy teraz ktoś mówi do mnie „Krzysztof”, to czasem nie reaguję, albo z opóźnieniem – muszę sobie przypomnieć, że to jest jeszcze moje oficjalne imię. Ale już niedługo.

Rówieśnicy nie dokuczali mi w szkole – na tyle się od nich oddaliłam, że niemal mnie nie zauważali. Byłam samotnym, odizolowanym chłopcem. Gdy o tym myślę, to widzę się z moim ulubionym samochodzikiem – czerwonym landrowerem. Siedzę na szkolnym boisku. Zupełnie pustym. Bawię się sam. Lalkami się nie bawiłam. Gdy miałam 10 lat, to dostałam od losu żywą „lalkę” – urodziła się moja siostra. Byłam chłopcem, który nad wyraz troskliwie opiekował się siostrzyczką.

Świadomość, że jestem trans, przychodziła bardzo powoli. Cztery lata temu, gdy wygrałam wybory na Miss Trans, to myślałam, że jestem transwestytą – że chodzi tylko o ciuchy. Że to jest w sumie taka zabawa. Ale jednak to było poważne. Weszłam w środowisko trans i bez pamięci zakochałam się w pewnej transseksualnej kobiecie. Mieszkałam z synem i uznałam, że muszę mu powiedzieć, o co chodzi.

Moje małżeństwo rozpadło się już wcześniej, po prostu oddaliśmy się z żoną na tyle, że wiedliśmy odrębne życia. Ona bardzo dużo pracowała i podróżowała, a ja siedziałam w domu z synem. Nietypowo, wiem. Potem on sam przyznał, że byłam dla niego i ojcem, i matką. Jak syn szedł na studia, to razem przeprowadziliśmy się do Poznania cztery lata temu. No, więc powiedziałam mu, że ten pan, który u nas bywa – bo on widział faceta – jest transseksualną kobietą i że się w niej zakochałam, i że ja też jestem taka. Syn przyjął to nawet spokojnie, a ja chyba nie zdawałam sobie całkiem sprawy, że moje wyznanie stwarza kompletnie nową sytuację dla niego. Trochę kłótni między nami było, dziś wiem, że zbyt wiele od niego wymagałam, a przecież sama potrzebowałam dużo czasu, by moją transpłciowość zaakceptować. Teraz mamy dobre relacje. Rozumiem go lepiej. Mieliśmy poważną rozmowę po mojej decyzji o tranzycji. Sam stwierdził, że chce się wszystkiego dowiedzieć, a wielu kwestii nie rozumie. Wyjaśniłam. Gdy będzie się żenił ze swoją dziewczyną, to np. jej rodzicom musi o mnie też powiedzieć – bo przecież nie przyjdę nagle na jego ślub w garniturze. Więc on teraz, będąc hetero, też ma parę coming outów do zrobienia. Widzę, że łatwe to nie jest.

Po tym coming oucie na pogrzebie sytuacja rodzinna mi się wyjaśniła: mam syna, mam siostrę i mam ojca, którym się opiekuję. Reszta rodziny się ode mnie odwróciła. No i bardzo dobrze – przynajmniej nie ma niedomówień. To samo ze znajomymi w Chodzieży – niektórzy zaczęli mnie traktować jak powietrze.

Kilka lat pracowałam w Niemczech jako opiekun, a potem też opiekunka osób starszych. W Chodzieży również byłam monterem okien. O tej pracy więcej dzisiaj nie chcę mówić. Już tam nie wrócę.

Przemocy fizycznej na szczęście nie doświadczyłam, ale psychiczna towarzyszy mi cały czas. Dziś już jestem na nią odporna, również dzięki sesjom z psychologiem. Zrozumiałam, że dopóki mam jakieś wątpliwości sama co do siebie, dopóty jestem bardziej podatna na ataki. I nie wolno udawać, że się czegoś nie zauważa. Brak reakcji to też jest reakcja – przyzwolenie na pewne zachowania – druga strona wtedy korzysta, idzie dalej.

Paradoksalnie, z największym hejtem w internecie spotkałam się ze strony… samego środowiska trans, po wygranej wyborów Miss Trans. Bo nie zamierzałam – wtedy! – robić tranzycji, bo wystąpiłam w lateksowym, prowokacyjnym stroju, na szpilach. Tak, jakby środowisko wymagało ode mnie tranzycji, a po drugie – takiej zwykłej kobiecości. A ja jestem, jaka jestem. Wtedy lubiłam lateksowe ciuchy. Zresztą nadal lubię odważne stroje. Wzięłam sobie do serca te ataki, przygnębiły mnie. Wiesz, kto mnie wtedy pocieszał? Środowisko BDSM! Dwie dominy, też fanki takich klimatów (mocnych strojów), stały się moimi przyjaciółkami i są nimi do dziś.

Warsztaty „Storytelling – odkryj moc swojej historii” są organizowane w ramach projektu „Strong and Proud – Hate Crime Storytelling”. Projekt realizowany przy wsparciu Ambasady U.S.A. w Polsce.

 

Tekst z nr 61 / 5-6 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wzajemnie się wyczuwamy

O występach w klubach gejowskich i na gali Kampanii Przeciw Homofobii, o kultowej „Meluzynie”, o fanach LGBT, o teatrze i o nowej płycie z Małgorzatą Ostrowską rozmawia Przemysław Górecki

 

foto: Agata Kubis

 

We wrześniu ubiegłego roku Małgorzata Ostrowska została sojuszniczką osób LGBT w ramach akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Ramię w ramię po równość”. Powiedziała wtedy: „Moim zdaniem należy popierać miłość. Należy dostrzec to, co jest prawdą i odważyć się to uznać. Trwałość związku nie zależy od orientacji, tylko zależy od tego, czy ci właściwi ludzie się spotkają, czy też nie”.

Zaraz po dołączeniu do akcji zagrała pani pro publico bono koncert na urodzinowej gali Kampanii Przeciw Homofobii. Jak do tego doszło?

To było konsekwencją mojego udziału w tej akcji. Moje poparcie dla sprawy zgłosiłam sama w sposób dość spontaniczny – był to odruch w moim pojęciu absolutnie naturalny. A potem, w ramach rozmów, wynikła sprawa występu.

Koncert spotkał się z fantastycznym odbiorem. Jak go pani wspomina?

Na początku trochę się obawiałam, bo wydawało się, że nie będzie nastroju – sala była biała, co jest masakrą dla jakiegokolwiek widowiska estradowego, bo nie grają żadne światła. Poza tym sam występ był bardzo skromnym przedsięwzięciem, co też budziło pewne obawy. Ale, z drugiej strony, mam pewne doświadczenia z „normalnego” grania w klubach gejowskich, gdzie odbiór zawsze jest fantastyczny. I tak też było tym razem.

Jak gra się dla gejów i lesbijek?

Bardzo lubię grać w tych klubach, choć często są to trudne warunki – ciężko nagłośnić, oświetlić, sceny są za małe, zaplecza brakuje. Szczerze przyznam jednak, że jeśli chodzi o granie w takich okolicznościach, w których liczę na emocje, klub gejowski jest totalnie trafionym adresem. Jest tam niezwykle emocjonalne przyjęcie, a o to mi chodzi, bo sama do muzyki podchodzę bardzo emocjonalnie. Wolę zdecydowanie sytuację w której nawet występ nie jest doskonały, ale fantastyczny odbiór.

Na czym polega różnica między tą a „zwyczajną” publicznością?

Myślę, że nie na samej orientacji seksualnej, tylko na emocjonalności właśnie. To w znakomitej większości ludzie niezwykle emocjonalni, a w przypadku, kiedy czują się bezpiecznie, czyli są w swoim towarzystwie, to się otwierają i to jest piękne. Każdy artysta o tym marzy. Istnieje coś takiego jak szczerość wypowiedzi i to jest niezwykle istotna sprawa. Być może wzajemnie się „wyczuwamy” i nie staramy się udawać kogoś innego. No i są to po prostu miejsca bezpieczne dla gejów i lesbijek.

Z najbardziej entuzjastycznym przyjęciem podczas całego koncertu spotkała się chyba „Meluzyna”, która znalazła się kiedyś także w naszym redakcyjnym rankingu polskich przebojów tęczowych. Co jest w tej piosence, że wywołuje taki aplauz w publiczności LGBT?

Myślę, że to kwestia tekstu. Nie ja go napisałam i znając autora, nie został on napisany dla takiego oddźwięku. Ale myślę, że to ta inność, sytuacja nieco bajkowa i dotycząca innego rodzaju miłości – nie zawsze spełnionej, opowiedzianej w taki dziecięcy sposób. To historia miłości dwóch nietypowych i nie pasujących do siebie istot (Meluzyna kocha się w Pustoraku – przyp. red.), także miłości nieuznawanej przez poprawny świat. Miłości podwodnej. Może właśnie o to chodzi? Nie przypisując sobie zbyt, mam też nadzieję, że niebagatelną sprawą był taki a nie inny sposób wykonania. A poza tym nie lubię analizować, to należy do dziennikarzy.

Z jakimi reakcjami spotkał się pani występ w mediach?

Przede wszystkim zaczęłabym od tego, że skrót LGBT nie dla wszystkich jest czytelny. Dlatego, gdy zapowiedziałam występ na swoich stronach internetowych, chyba nikt tego nie analizował – do momentu, w którym pojawiło się to moje zdjęcie z tabliczką. Mnie zresztą najbardziej na tym zdjęciu zależało, bo to jest najmocniejszy sprzeciw wobec nietolerancji. Niezmiernie się cieszę, że moich dwóch gitarzystów wzięło w tym udział i nieco przekornie wybraliśmy tabliczki do pozowania ja wybrałam tę w rodzaju męskim, oni w rodzaju żeńskim. Poza tym, jednym z gitarzystów jest mój syn (patrz: następna strona – przyp. red.), co do którego nie miałam żadnych wątpliwości, że da się namówić na taki koncert pomimo, że jest zdecydowanie heteroseksualny. Był wychowywany w pełnej tolerancji i to procentuje, bo jest człowiekiem otwartym.

Czy sam występ w jakiś sposób podzielił pani fanów i fanki?

Były rozmaite reakcje. Czy to byli fani? Przynajmniej tak się deklarowali. Niektórzy byli „totalnie zaskoczeni”, toczyłam nawet z nimi dość burzliwe dyskusje na mojej oficjalnej stronie na Facebooku, oczywiście, jak to w takich sytuacjach, nierozstrzygnięte, bo tego nie da się rozstrzygać. Myślę, że paru fanów się może nawet odwróciło ode mnie – nie wiem, nie sprawdzam tego. Ale na pewno było to szokiem dla paru takich niezwykle prawicowo i konserwatywnie myślących ludzi. A z pewnością nie dostałam negatywnego komentarza od żadnej kobiety. Potyczki słowne toczyłam wyłącznie z mężczyznami i myślę, że byli to ci stuprocentowi samce, którzy odbierali mnie jako stuprocentową samicę. A przecież ja oprócz tego, że jestem samicą, jestem też człowiekiem – i tego chyba nie uwzględnili.

Najostrzejszą i najbardziej niespodziewaną reakcją było chyba wycofanie się sponsora pani koncertu w Londynie?

Tak, to był przedziwny wypadek. Każdy ma prawo do swojego spojrzenia, choć w przypadku organizacji normalnego koncertu wydaje mi się to śmieszne. Co innego, gdybym chciała deklarować swój pogląd ze sceny, manifestować coś przy użyciu transparentów. Tu zadziałało proste myślenie, że ze względu na mój światopogląd, ten sponsor nie zapłaci za mój występ.

Musiał to być dla pani szok.

Wielki, ponieważ pierwszy raz w życiu się z czymś takim spotkałam. Tym bardziej, że ja przecież nie manifestuję światopoglądu podczas koncertów! Mało tego, generalnie unikam deklaracji, przede wszystkim politycznych. Nigdy nie kryłam swojego poglądu na mniejszości seksualne, ale też nie narzucałam się z nim.

Powiedziała pani, przystępując do akcji KPH, że ma mnóstwo fanów wśród gejów. Od kiedy ma pani tę świadomość?

Od dawna. Rzeczywiście jest coś takiego w moim wizerunku i we mnie, co nie budzi obaw przed „zdemaskowaniem się”. Od początku miałam świadomość, że w moim fanklubie byli geje, natomiast co do lesbijek – nie do końca mam takie przekonanie. Zdecydowanie bardziej przyciągam homoseksualnych mężczyzn. Jeden z pierwszych szefów fanklubu i od początku jeden z moich najwierniejszych fanów był gejem, więc takie sygnały dostawałam przez cały czas. Widziałam to już w latach osiemdziesiątych, choć może wtedy nie było jeszcze tylu deklaracji. To byli w końcu młodzi, emocjonalnie i osobowościowo niewykształceni jeszcze ludzie, natomiast w tej chwili są już zdeklarowanymi gejami. Część z nich wyjechała do Londynu po to, by moc tam funkcjonować normalnie. Bardzo mi przykro, że tu jest trudniej funkcjonować niż w Londynie…

Ciekawią mnie te lesbijki, a raczej ich brak. Zawsze była pani w wizerunku ostra, wyzwolona, konkretna i wyrazista. I miała te wygolone boki na głowie – stereotypowy atrybut wyglądu lesbijek.

Może właśnie byłam aż za mocna? A dla gejów dostatecznie wyrazista? Nie mam pojęcia. Ale nie był to tylko mój wizerunek sceniczny, ja się tak nosiłam na co dzień. Gdy szłam do sklepu po bułki i mleko, to też nie miałam zwykłego, poprawnego makijażu, tylko asymetryczny. Pamiętam taką sytuację z czasów kręcenia „Podroży Pana Kleksa” na Krymie, kiedy to siedzieliśmy w zamkniętym i odizolowanym hotelu wysoko w górach i nudziliśmy się, bo dni filmowe toczyły się ślamazarnie, gdy zrobiło mi się w końcu „ciasno” bez mojego normalnego wizerunku. Ubrałam się i wymalowałam normalnie, tak, jak na scenę i ulicę, w krotką skórzaną spódnicę, skórzany stanik, i zeszłam z tego hotelu do miasta. Był to dla ludzi szok. Odwagi wystarczyło mi tylko na chwilę, musiałam uciekać z powrotem do hotelu. To była próba prowokacji, bo chyba tamten świat był dla mnie nieakceptowalny. Jestem dość przekorną osobą i od czasu do czasu się we mnie budzi ta przekora.

Jakim przeżyciem zawodowym były dla pani „Podróże Pana Kleksa”?

To była jedna wielka przygoda. Wcześniej nie występowałam w filmach i nadal twierdzę, że jeśli chodzi o aktorstwo, niczego ciekawego tam nie pokazałam. Dziś jestem człowiekiem dojrzałym i mającym świadomość pewnych błędów i podeszłabym pewnie do sprawy aktorstwa inaczej, ale wówczas byłam do tego zupełnie nieprzygotowana. To był też taki czas w moim życiu, że działo się bardzo dużo, a wszystko było nowe i fascynujące. Nie miałam czasu na zastanawianie się nad rożnymi sprawami. Praca aktora jest dla mnie kompletnie niezrozumiała – szokiem było to, że nie ma zespołowości, nie ma do kogo grać: sceny kręcone są „w powietrze”. Do dzisiaj nie poznałam na przykład Pana Kleksa, czyli Piotra Fronczewskiego! W czasie nagrywania filmu w ogóle się nie spotkaliśmy.

W następnej dekadzie wystąpiła pani w musicalu „Pocałunek kobiety-pająka” opartym na powieści Manuela Puiga, na podstawie której powstał oscarowy film (pierwszy w historii kina Oscar za rolę geja – dla Williama Hurta). Jak do tego doszło?

Z tymi musicalami zawsze mam duży problem. Ja ich po prostu nie lubię, nie znam, nie do końca się orientuję w tej dziedzinie.

Ale przecież grała pani wcześniej w „Jesus Christ Superstar”?

Tak, i jeszcze wcześniej w Teatrze Polskim w Poznaniu w „Łyżki i księżyc”. Z reguły trzeba mnie długo przekonywać. I zawsze jest tak, że są jakieś argumenty, które do mnie trafiają. W przypadku spektaklu „Łyżki i księżyc” – były nimi muzyka i praca w teatrze Grzegorza Strożniaka. To była realizacja jego pasji, a że wtedy Lombard był na etapie wielkiej przyjaźni, to skoro Grzegorz to robił – my jako przyjaciele braliśmy w tym udział. Jeśli chodzi o „Jesus Christ Superstar”, który jest sztandarowym musicalem, przekonał mnie zespół TSA i Marek Piekarczyk, który zawsze marzył, żeby zaśpiewać rolę tytułową. I zrobił to zupełnie nieprawdopodobnie, to na pewno jedna z jego życiowych rol. W przypadku „Pocałunku kobiety pająka” decydującą rolę miało libretto – tekst, który dotyczył nietypowej sytuacji.

Znała pani wcześniej tę książkę lub film, opowiadający o rewolucjoniście i homoseksualiście odbywających wspólnie karę w argentyńskim więzieniu?

Nie znałam. I jestem bardzo zadowolona, że dałam się namówić. Muzycznie było to niezwykłe doświadczenie, bo śpiewałam w rejestrach, których nie wykorzystuję codziennie na estradzie w muzyce, którą wykonuję. Tam, w mojej demonicznej roli, były na miejscu. Teatralnie to również było wielkie przeżycie – byłam noszona na rękach, miałam piękne stroje, totalne metamorfozy, peruki, w których byłam nie do poznania. Sztuka była trudna w odbiorze, choć spotkała się z bardzo dobrymi reakcjami. Na pewno nie było żadnego skandalu, bo były to trochę inne czasy. Myślę, że dzisiaj ten musical inaczej zostałby odebrany.

To chyba smutny wniosek?

Niekoniecznie. Rozmawiałam swego czasu z moimi przyjaciółmi gejami, że marzyłoby mi się, by nie było tych wszystkich demonstracji, parad miłości, prowokacyjnych części manifestowania swojej orientacji seksualnej – chciałabym po prostu, by była ona czymś normalnym i zwyczajnym. Ale prawdą jest, na co mi zwrócili uwagę, że gdyby nie było tego wszystkiego oraz związanych z tym skandali, to w ogóle byśmy nie rozmawiali o tych sprawach. I odbiór „Pocałunku kobiety pająka” jest tego doskonałym obrazem. Myślę, że jesteśmy teraz w takim przejściowym okresie, który prawdopodobnie będzie bardzo długo trwał i może kiedyś przejdzie w następny etap, w którym to wszystko będzie normalnością.

Czy ta zmiana jest kwestią pokoleniową?

Myślę, że kwestią dobrych kilku pokoleń.

Skoro mowa o przyszłości – jakie ma pani teraz plany muzyczne?

Przede mną dużo imprez w trochę rożnych wcieleniach, bo klubowych, z projektami „Symphonica” i „Tribute To Marek Jackowski”, trochę działań solowych i sezon grania z kapelą. Nagraliśmy już część materiału na nową płytę. To utwory zdecydowanie bardziej rockowe, czasem uderzające odrobinę w poprockowe rzeczy, czyli lata osiemdziesiąte, ale z nowszym spojrzeniem, bo zajmuje się nimi nowy producent – Kuba Mańkowski. To wszechstronny człowiek odpowiedzialny za którąś z płyt Eweliny Lisowskiej, jednocześnie pracujący z Behemothem i grający w zespole Sylwii Grzeszczak. Nie wiem nigdy do końca, czego ludzie oczekują, dlatego tym razem postawiłam na rozwiązanie: kapela i moje serce.

„Replika” poleca: Małgorzata Ostrowska – zestaw obowiązkowy: „Droga Pani z TV”, „Taniec pingwina na szkle”, „Szklana pogoda”, Adriatyk, ocean gorący”, „Aku-Hara, kraj ze snu”, „Stan gotowości”, „Plaża fok”, „Czeski film”, „Mam dość”, „Anatomia – ja płynę, płynę”, „Gołębi puch”, „Meluzyna”, „Welcome Home”, „Słona mamona”, „Mister of America”, „Lawa”, „Głupi świat”, „Słowa jak węże do ucha”, „Szpilki”.

 

Tekst z nr 59 / 1-2 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

KPH ma już 5 lat!

Teksty: Tomek Szypuła

Kiedy w 2000 roku zaczynaliśmy działalność, mieliśmy nadzieję, że po 11 latach od demokratycznych przemian wreszcie nadejdzie lepszy czas na dyskusję o prawach gejów i lesbijek

 

Sytuacja w Polsce zdawała się temu sprzyjać. W 2000 i 2001 roku temat osób homoseksualnych na dobre zagościlił w mediach głównego nurtu. W parlamencie największym ugrupowaniem był Sojusz Lewicy Demokratycznej, który miał w programie walkę o prawa gejów i lesbijek, a perspektywa wejścia do Unii Europejskiej była już całkiem realna.

Dobre złego początki

11 września 2001 – tak, właśnie 11/9 – podpisaliśmy deklarację utworzenia Kampanii Przeciw Homofobii. KPH nie była pierwszą organizacją gejów i lesbijek w Polsce, ale jako pierwsza postawiła sobie za główny cel dialog z heteroseksualną większością. W całej Polsce jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać nasze oddziały. Na spotkania tylko w Krakowie, które odbywały się w niedużej sali przy ul. Krakowskiej, przychodziło po 50-60 osób. Często nie dla wszystkich starczało miejsca.

Nasz początkowy entuzjazm szybko spotkał się z oporem w większości konserwatywnego polskiego społeczeństwa. Pierwszym kubłem zimnej wody był problemy, na które natrafiliśmy zimą 2002/2003 podczas akcji „Niech nas zobaczą“ (o „Niech nas zobaczą“ pisaliśmy w marcowo-kwietniowym numerze „Repliki“). Jesienią 2003 roku, podczas kolejnej kampanii „Jestem gejem. Jestem lesbijką“, przyjaciele i działacze KPH na spotkaniach ze studentami w największych ośrodkach akademickich opowiadali o projekcie ustawy o związkach osób tej samej płci i życiu osób homoseksualnych w Polsce. Również ta akcja spotkała się z przejawami niechęci i agresji. W Białymstoku i Gdańsku głośno krzyczeli i przeszkadzali Wszechpolacy, którzy z kolei w Krakowie w obecności mediów wręczyli prof. Szyszkowskiej miotłę, żeby odleciała na zawsze z polskiej polityki. W czerwcu 2004 roku uczestnicy pierwszego krakowskiego Marszu Tolerancji zostali brutalnie zaatakowani przez chuliganów i
pseudokibiców. Od tego czasu żadna demonstracja na rzecz praw osób homoseksualnych nie przebiegła do końca spokojnie, choć na pewno fakt, że ostatnia Parada Równości była legalna i doszło podczas niej tylko do kilku incydentów, napawa otuchą.

Nie tylko parady

Wbrew pozorom praca w KPH to nie tylko współorganizowanie i uczestnictwo w paradach i marszach, utarczki z reprezentantami prawej strony sceny politycznej, obecność w mediach czy „kontrowersyjne“ wystawy i spotkania otwarte. KPH to również poradnictwo prawne i psychologiczne, warsztaty dla nauczycieli, szkolenia dla osób bezrobotnych, konferencje, festiwale filmowe i wiele innych działań. To setki spotkań, ciekawych dyskusji, zabawnych sytuacji i nieporozumień. W Trójmieście jedna z członkiń KPH po kilku miesiącach działalności zrobiła coming out jako… osoba heteroseksualna. Kiedy zaczęła pojawiać się na spotkaniach, wszyscy z góry założyli, że jest lesbijką – w końcu była nonszalancka, zawsze w dżinsach, koszuli, krótkowłosa. Morał z tego taki, że walkę ze stereotypami należy zacząć od siebie. Również w Trójmieście przewodniczący oddziału próbował zarejestrować wiec na placu Trzech Krzyży. Problem w tym, że w Trójmieście jest pomnik Trzech
Krzyży, a nie plac, a ta pomyłka postawiła pod znakiem zapytania legalność planowanej demonstracji. Z głupiego błędu wynikł niespodziewany sojusz z stoczniową „Solidarnością“, która poparła nasze prawo do manifestacji swoich poglądów. I w końcu KPH to ludzie. To możliwość zawarcia nowych przyjaźni, poznania osób podobnie myślących, mających takie same ideały i marzenia, to wspólna zabawa na imprezach i wyjazdach. Pięć lat temu zaczynaliśmy w Warszawie jako grupka zapaleńców, spotykająca się w biurze Federacji na Rzecz Planowania Rodziny i Kobiet na Nowolipiu. Dziś jest nas na pewno więcej. Jednak przed nami nowe wyzwania. Jednego możemy być pewni – KPH nie zabraknie pracy przynajmniej na następne 5 lat działalności.

 

Tekst z nr 4 / 9-10 2006

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

MOGĘ POWIEDZIEĆ WSZYSTKIM

Z DOROTĄ STOBIECKĄ, mamą geja, wiceprezeską stowarzyszenia My, Rodzice, skupiającego rodziców osób LGBT, oraz członkinią zarządu Kampanii Przeciw Homofobii, rozmawia MARIUSZ KURC

 

foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

Z Markiem Błaszczykiem, prezesem My, Rodzice, zacząłem w poprzednim numerze „Repliki” od coming outu jego córki. To może my też zaczniemy od coming outu – twojego syna?

To było prawie sześć lat temu. Pogodny, wrześniowy wieczór, siedzieliśmy sobie z mężem. Kajetan wszedł do pokoju i powiedział nam.

Mamo, tato, jestem gejem”?

Tak. Tak po prostu (śmiech)

I?

Zamurowało nas. Pierwszy odzyskał mowę mąż. To jest solidny facet, pracownik naukowy. Nawet jeśli miał mętlik w głowie, to powiedział, co trzeba: OK, jesteś naszym synem, kochamy cię. Ja dołączyłam po chwili. Nie było rozpaczy ani traumy. Przyznaję, że byłam zszokowana – nigdy nie brałam pod uwagę, że Kajetan może być gejem. Nie byliśmy z mężem homofobami, byliśmy tylko jakby oderwani od tematu – co oczywiście też coś mówi o kulturze, w jakiej żyjemy. Mój szok wynikał również ze strachu. Mogłam nie interesować się sytuacją gejów i lesbijek, ale wiedziałam, że są narażeni na dyskryminację, czasem agresję. Okazało się, że to dotyczy mojego syna, a więc i mnie. Szok przeszedł, ale strach pozostał i m.in. z tego powodu działam. Chcę bezpieczeństwa dla osób LGBT, w tym dla własnego syna.

Kajetan nie dawał wcześniej „sygnałów”, czy może ty ich nie odbierałaś?

Nie zdarzyło się nic, co by nasunęło mi przypuszczenia.

Czasem sygnały się pojawiają, ale są źle interpretowane. Np. chłopak ma mnóstwo koleżanek i właściwie żadnych kolegów – jaki z tego wniosek dla niejednej babci czy cioci? „Lowelas z niego! Flirtuje z kilkoma dziewczynami na raz!” Tymczasem to są koleżanki, a flirtuje z chłopakiem, o którym babci nie mówi.

(uśmiech) Tak bywa, ale Kajetan miał i koleżanki, i kolegów. Zabawki też miał różne. Nie było tak, że wciąż bawił się lalkami, a ja nic nie zauważałam. Czy ma szczególną wrażliwość? Ma, ale nie łączyłam jej z orientacją seksualną. Może naiwnie? Teraz to bez znaczenia.

Ile miał lat, gdy zrobił przed wami coming out?

18.

Wcześnie – dowód zaufania. Gratulacje.

Potem powiedział nam, że właściwie nie spodziewał się złej reakcji. Wiedział, że z domu nie zostanie wyrzucony ani też leczyć go nie będziemy. Wychowaliśmy go może w pewnym chaosie, ale jednak też w miłej atmosferze. Uczyliśmy go, by mieć odwagę cywilną, umieć bronić własnych opinii i po prostu być sobą. Jego coming out był dla mnie dowodem, że jako rodzina zdaliśmy egzamin (Kajetan jest jedynakiem – znów: żadna trauma, nasz wybór). Jesteśmy osobnymi bytami i z pewnością mamy przed sobą tajemnice – i to jest OK, ale orientacja seksualna jest zbyt ważną sprawą, by była tajemnicą.

Robiąc coming out, Kajetan nie wszedł jeszcze w wiek, w którym zadręcza się biednego geja pytaniami: „Nie masz jeszcze dziewczyny?!” Co było dalej?

To, co często zdarza się rodzicom po coming oucie dziecka – wlazłam do szafy. Na kilka miesięcy. Nikomu nic nie mówiłam. Kajetan próbował opowiadać o jednym czy drugim chłopaku, który mu się podobał, a ja te jego informacje odczuwałam jak szpileczki, które mnie kłują nie wiadomo dlaczego. Wysłuchiwałam go ze spuszczoną głową, próbując ukryć fakt, że nie za bardzo chcę to słyszeć. Jakoś nie zadawałam choćby najprostszego pytania: „A jak ten chłopak ma na imię?” Nie umiałam! Dziś wiem, jakie to wszystko może być… normalne. Jakiś rok temu Kajetan pierwszy raz przyprowadził do domu swojego chłopaka. Byłam lekko zestresowana, ale przecież, gdyby przyprowadzał dziewczynę, też bym była. Chłopak przyszedł, przyniósł nam wino w prezencie, usiedliśmy do kolacji, było bardzo miło, nie miałam żadnego problemu z rozmową (śmiech).

Wróćmy jeszcze do tych pierwszych miesięcy, gdy siedziałaś w szafie.

Ja lubię mieć poczucie sprawczości. Ta bierność, bezsilność – to mnie strasznie denerwowało. Kajetan wyoutował się jesienią, a na wiosnę powiedziałam kilku przyjaciołom – zareagowali w porządku, ale jednocześnie były porady, by tego „nie rozgłaszać”, „światu nie obwieszczać”, że lepiej cicho. Jedna mama geja powiedziała, że opowiadanie o tym nie jest potrzebne, samo zaakceptowanie orientacji syna załatwia sprawę. Przy czym jej syn mieszka od lat na Zachodzie. Już wiedziałam, że podejście tych moich pierwszych interlokutorów mi nie pasuje. Bo to właśnie mówiąc otwarcie o homoseksualności, chronimy się przed homofobią. Milczenie czyni nas słabszymi, wystawia na ciosy.

Dla mnie coming out syna oznaczał też m.in. generalne zagłębienie się w temat płciowości, seksualności. Również mojej własnej. Czy ja kiedykolwiek myślałam o mojej ewentualnej homoseksualności? Otóż nie myślałam. Jestem hetero, ale otaczający mnie świat nigdy nie postawił mnie w sytuacji, żebym musiała się nad tym zastanowić. Jak ciężko jest być po tej „drugiej” stronie, skoro heteroseksualność jest aż tak „oczywista”? W czasach młodości znałam kilku chłopaków, o których mówiło się, że są gejami, ale tego tematu się nie ruszało, to byli zresztą dalecy znajomi.

Zapisałam się do Akademii Zaangażowanego Rodzica Kampanii Przeciw Homofobii. Wiem dobrze, jak ważne jest umieć powiedzieć: „Jestem mamą geja”. Gdy mówiłam to głośno pierwszy raz w gronie nieznanych jeszcze wtedy osób, to ciarki mi szły po plecach. Na pierwszym spotkaniu w AZR wszyscy płaczą. To nie jest płacz z powodu homoseksualności dziecka, tylko z poczucia osamotnienia i niezrozumienia. Ci rodzice nie potrzebują pomocy psychologicznej, potrzebują tylko pogadać z ludźmi w podobnej sytuacji. Prowadzące Kasia Remin i Kasia Bojarska są cierpliwe, wiedzą, że trzeba dać czas na wypłakanie się.

Teraz pewnie masz lepsze „ucho” na homofobię.

Z otwartą wrogością, czy wulgarną nienawiścią się nie spotykam. Natomiast bardzo często słyszę „żarciki”. Pojedynczo byłyby do pominięcia, ale one są niebezpieczne poprzez swą masę. Ludzie coś plotą – nie wiedzą dokładnie co i dlaczego, ale plotą, na dodatek myśląc, że są dowcipni. Celem jest ośmieszenie gejów czy lesbijek, nadrzędnym założeniem – że ich nie ma wśród nas. Trudno z tymi „żarcikami” walczyć, sprawy w sądzie bym nie wygrała, ale trzeba interweniować.

Mamy znajomego, który w większym gronie opowiedział mocno homofobiczny dowcip. Zanim zareagowałam, sam się zreflektował i przeprosił, a my z mężem przeprosiliśmy sami siebie, bo kilka lat wcześniej może sami nie uznalibyśmy tego dowcipu za niestosowny. Jest też to ograniczanie przestrzeni. „Nie mam nic przeciwko gejom, tylko niech…” – i tu litania: niech się trzymają z daleka ode mnie, niech nie żądają równych praw, niech się nie „obnoszą” itd.

Od lutego br. jesteś wiceprezeską My, Rodzice i członkinią zarządu Kampanii Przeciw Homofobii. Jaka była twoja droga od AZR do bycia działaczką?

Kilka lat spotkań z innymi rodzicami, z innymi działaczami – to rosło, rosło, aż w końcu musiało dać owoce. Cieszę się, że jako mama geja wpisałam się w strategię KPH i mogę się przydać. To nie jest moja pierwsza organizacja, już działałam w kilku, głównie na polu edukacji, tylko tamta działalność nie budziła niczyjego sprzeciwu. Jeśli działasz na rzecz LGBT, to spotykasz się z uprzedzeniami, z wrogością. Ale jednocześnie widzę, że to ma sens i dużo się uczę.

W My, Rodzice co rusz zajmujemy się „interwencjami równościowymi”. Ostatnio opublikowaliśmy list otwarty w sprawie sondy, którą robił w radiowej Trójce dziennikarz Kuba Strzyczkowski. Pytał słuchaczy: „Czy sąsiedzi homoseksualiści mi przeszkadzają?” Takie podejście! Jeśli np. mieszka sobie tata i mama z 16-letnim synem gejem, to przy niekorzystnym wyniku sondy wśród sąsiadów co miałoby się stać? Syn miałby się wynieść? Na wniosek wspólnoty mieszkaniowej? Takie sondy zakładają, że „my” możemy „tym homoseksualistom” na coś pozwolić lub nie pozwolić. Tak, jakby oni nie byli obywatelami.

Wiele osób nie angażuje się, mówiąc, że nie mają czasu.

Brak czasu często jest wymówką. To bardziej kwestia chęci. Ja na co dzień normalnie pracuję (w domu kultury w Łodzi). Mam cudownego psa, mam też ogród, który zaniedbuję, bo bardziej chce mi się coś zrobić z ludźmi z KPH czy My, Rodzice. A zresztą w zaniedbanym ogrodzie też jest miło posiedzieć (śmiech).

Jak Kajetan reaguje na to, że jego mama jest działaczką LGBT?

Kibicuje! Byliśmy razem na Paradzie. Przebrał się za królewnę (uśmiech).

To nie była twoja pierwsza Parada, prawda?

Piąta. Na mojej pierwszej Paradzie Równości pogoda była upalna, a mnie było zimno – ze stresu chyba. Miałam poczucie, że wszyscy na mnie patrzą i jutro moje zdjęcie będzie niechybnie na pierwszych stronach gazet (śmiech). Chwyciłam pierwszy lepszy transparent z KPH, nie czytając, co na nim jest napisane. „Jestem dumnym tatą geja” – głosił. I tak już szłam. Notabene w zeszłym roku, gdy nie mogłam być na Marszu w Łodzi, to mąż poszedł w zastępstwie.

Zobaczyłam, że Parada to jest wielkie święto LGBT, czyli również moje. Wielkie święto otwartości i radości z tego, że można być sobą. Pamiętam, że gdy zaczęłam wychodzić z szafy, to zapytałam syna: „Kajetan, komu ja mogę powiedzieć, że ty jesteś gejem?”. Sekundę się zastanowił, po czym dał odpowiedź, która mnie rozbroiła: „Wszystkim”.  

 

Tekst z nr 74/7-8 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

SPIS TREŚCI #66

„Replika” – dwumiesięcznik społeczno-kulturalny LGBTQ, numer 66 (marzec/kwiecień 2017)

okladka66_1

Numer 66 „Repliki” jest dostępny z dwoma różnymi okładkami.

W wersji I:

Damian Kutryb i Artur Biernat

Damian Kutryb jest coraz bardziej znaną postacią w Manchesterze. Piszą o nim „Pole on the pole” czyli „Polak na rurze”. Damian do perfekcji opanował sztukę tańca na rurze. Trzy lata temu otworzył własną szkołę, w której zajęcia prowadzi też jego narzeczony – Artur Biernat. Obaj w rozmowie Mariusza Kurca opowiadają o życiu na emigracji, o pasji do tańca, o tym, jak się poznali, o zaręczynach, a także o seksie tak fantastycznym, że traci się przytomność.

 

okladka66_2W wersji II:

Daniel Rycharski

Daniel Rycharski, tegoroczny laureat Paszportu „Polityki” w kategorii Sztuki wizualne, opowiada w rozmowie Marcina Dzierżanowskiego o swych artystycznych projektach, o swej homoseksualności i działaniu w grupie Wiara i Tęcza, a także o miłości do Kurówka, swej rodzinnej wsi.

 

 

Prezent dla prenumeratorów/ek

Dla prenumeratorów/ek kod do obejrzenia za darmo filmu „W kręgu” na outfilm.pl

 

Do przeczytania w numerze 66:

Wywiady

  • „Rurka, rurka, rurka”wywiad z parą tancerzy na rurze: Damianem KutrybArturem Biernatem (czytaj dalej…)
  • „Sztuka, która wyzwala” wywiad z Danielem Rycharskim, laureatem Paszportu „Polityki” w kategorii „Sztuki wizualne”, działaczem grupy chrześcijan LGBTQ Wiara i Tęcza (czytaj dalej…)
  • „Wolność dla seksualności!”wywiad z prof. Krystyną Duniec, badaczką teatru Polskiej Akademii Nauk (czytaj dalej…)
  • „Wojna i homoseksualizm” – wywiad z Ryszardem Markiem Grońskim, pisarzem, publicystą, znawcą kabaretu, autorem nowej powieści „Ałe głach! Wszyscy równi” (czytaj dalej…)
  • Diana Abou Abbas, libańska działaczka praw człowieka opowiada o sytuacji osób LGBT w tym kraju. Rozmowa Mariusza Kurca.

Opowiadanie

  • „List” Mateusza Chojnackiego o starszym panu, któremu wciąż śni się pewien chłopak sprzed lat.

Felieton

  • „Postgeje” Bartosza Żurawieckiego

Kultura

  • Filmy: „Dalida. Skazana na miłość”, „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, „To tylko koniec świata” oraz serial „Feud: Bette i Joan”.
  • Książki: „Wszystko jak chcesz” – listy Jarosława Iwaszkiewicz do jego ukochanego Jerzego Błeszyńskiego, „Do Lolelaj” Bartosza Żurawieckiego, „Hotel Angleterre” Marie Bennett, „Homoseksualizm męski i kobiecy w perspektywie psychologicznej” Iwony Janickiej i Marcina Kwiatkowskiego, „Eisenstein – kino, władza, kobiety” Władimira Zabrodina, „Dziki seks” Carin Bondar, „Totalnie nie nostalgia” Wandy Hagedorn i Jacka Frąsia
  • Teatr: „Pocałunek kobiety-pająka”, „Sceny myśliwskie w dolnej Bawarii”.

A poza tym:

  • Łukasz Gładysz, czytelnik „Repliki”, który od pół roku mieszka i studiuje w Tokio, dzieli się swymi spostrzeżeniami na temat społeczności LGBT w Japonii;
  • Wojciech Kowalik przedstawia historię tęczowych klubów Warszawy (cz. I);
  • Fotostory z walentynkowej akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Popieram związki”;
  • Tarell Alvin McCraney, laureat Oscara za scenariusz do „Moonlight” – o swym filmie i o sobie;
  • Bartosz Żurawiecki kreśli portret Billie Holiday, jazzowej wokalistki uwielbianej w społeczności LGBT;
  • Edyta Baker o przełomie w literaturze o tematyce trans: w ciągu ostatnich 18 miesięcy ukazało się więcej „trans książek” niż przez poprzednie 25 lat;
  • Tomasz Golonko (dziennikarz gazeta.pl) i jego nowy dział w „Replice”, w którym prezentować będziemy portrety prenumeratorów/ek naszego magazynu – w pierwszym odcinku Piotr RowickiJacek Jaworski z Warszawy;
  • Kampania Przeciw Homofobii zaprasza rodziców osób LGBT na szóstą już edycję Akademii Zaangażowanego Rodzica;
  • Ósma edycja LGBT Film Festival – już w kwietniu w siedmiu miastach Polski;
  • działania prokuratury wobec par jednopłciowych, które zawarły związki partnerskie lub małżeńskie za granicą komentują Wojciech Karpieszuk („Gazeta Wyborcza”) i Paweł Knut („Kampania Przeciw Homofobii);
  • Chaber, prezes KPH, wspomina tęczowy tłusty czwartek w Lubartowie.

 

Wysyłka numeru od 28 marca br.

Foto na okładce:
Damian Kutryb i Artur Biernat – Voodoodoll Photography
Daniel Rycharski – Marcin Niewirowicz, niema.foto

Grzech czy nie? To sprawa sumienia

Teolożka i filozofka Halina Bortnowska w rozmowie Zuzanny Piechowicz (TOK FM) mówi o akcji „Przekażmy sobie znak pokoju”, o tym, czy katolicy powinni uznawać stosunki homoseksualne za grzech, o zmianach w Kościele katolickim i o tym, że piekła raczej nie ma.

„Zaangażowałam się w akcję „Przekażmy sobie znak pokoju” bez naiwnego przekonania, że zaraz przyniesie ona pozytywny skutek. Ale warto siać. Jak wiara nie ma się oddzielić od tęczy, a tęcza od wiary, to trzeba coś robić”

„Grzechem nie jest sama orientacja, ale czyny się z niej wywodzące traktowane są już jako naruszenie prawa. Myślę, że to przekonanie może ulec nowemu namysłowi. (…) Sprawa „grzeszę czy nie” jest sprawą sumienia. Każdy rozstrzyga sam. Ale jeśli pyta innych, to moja odpowiedź jest taka, że nie ma tu „pola do grzechu”. W każdym razie nie bardziej niż w każdej międzyludzkiej relacji.

„O osobach nieheteroseksualnych narosło tu wiele stereotypów, ale oczywiście oni też potrafią nad swoimi związkami pracować, czuwać. Trzeba to pokazywać.”

 

Cały wywiad Zuzanny Piechowicz z Haliną Bortnowską do przeczytania w „Replice” nr 63

Foto: Rita

spistresci

SPIS TREŚCI #61

Maria Peszek„Replika” – dwumiesięcznik społeczno-kulturalny LGBTQ, numer 61 (maj/czerwiecj 2016)

 Do przeczytania w numerze 61:

Na naszej okładce Maria Peszek, która w rozmowie Mariusza Kurca opowiada m. in. o lesbijkach z piosenki „Jak pistolet”, o gejach, którzy ją wychowywali i w których się kochała (wśród nich m.in. Jacek Poniedziałek!), o kobiecości, o związkach partnerskich oraz o pewnym ważnym skoku w przepaść.

Prezent dla prenumeratorów/ek

Publikacja „Zdrowie LGBTwydana przez Kampanię Przeciw Homofobii

 

Do przeczytania w numerze 61:

Wywiady:

  • „Polska L, G, B i T” – wywiad z piosenkarką Marią Peszek (czytaj dalej…);
  • „<Grindr> teraz. Wpadasz?” – Marta Konarzewska rozmawia z Piotrem Trojanem, autorem, reżyserem i odtwórcą głównej roli w spektaklu „Grindr” (czytaj dalej….);
  • „Niech nas usłyszą” – uczestnicy/czki nowego projektu Kampanii Przeciw Homofobii opowiadają o swych zmaganiach z homo i transfobią (czytaj dalej…);
  • „Chłopaki na korty!”Paweł Roszkowski (Szczecin), Adam Ziembicki (Wrocław) i Artur Górny (Katowice) organizują w swych miastach turnieje gejowskiego tenisa – i zachęcają do udziału! Tekst Bartosza Palochy (czytaj dalej…);
  • Brian Sheehan, irlandzki działacz LGBT odpowiedzialny m.in. za kampanię na „tak” w zeszłorocznym referendum w sprawie równości małżeńskiej, w rozmowie Mariusza Kurca opowiada o samym referendum, a także o polskich gejach w dublińskich klubach oraz o tym, że gdy pierwszy raz uprawiał seks z mężczyzną, był przestępcą;

Opowiadanie

Dwa krótkie opowiadania zmarłego w marcu Wojciecha Skrodzkiego, krytyka sztuki i działacza Lambdy Warszawa, z którym wywiad opublikowaliśmy w „Replice” nr 43;

Transakcje:

  • Bartosz Żurawiecki o tropach trans w „Matrix” i innych filmach LanyLilly Wachowski, sióstr, które przeszły tranzycje i zrobiły trans coming outy;

Felieton

  • „Geje, którzy nienawidzą gejów” Bartosza Żurawieckiego

Kultura:

  • Filmy: „Z daleka”, „Chemsex”, „She Monkeys”;
  • Książki: „Tęczowa książeczka” Jamesa Dawsona, „Dziennik roku chrystusowego” Jacka Dehnela, „Małe życie” Hanyi Yanagihary, „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” Kuby Wojtaszczyka, „Noc jest życiem” Svena Marquadta, „Wbrew naturze i kulturze” Łukasza Smugi;
  • Muzyka: Prince, Eurowizja, Adam Lambert.

 

W numerze również:

  • Marcin Rodzinka o tym, że zdrowie LGBT to nie tylko tematyka „HIV/AIDS”;
  • „Moje smoki są homo!” – Hubert Sobecki o wątkach LGBT w grach komputerowych;
  • „Bóg tęczowy, albo żaden” – Ludmiła Makuchowska i Hubert Michalak o religijności Amerykanów/ek LGBT a także o tym, jak chrześcijaństwo w USA staje się coraz bardziej LGBT-friendly;
  • „Parada po raz 16.” czyli Jej Perfekcyjność zaprasza na warszawską Paradę Równości 11 czerwca br.;
  • Oktawiusz Chrzanowski ze Stowarzyszenia Miłość Nie Wyklucza o tym, dlaczego tęczowe flagi na demonstracjach w obronie demokracji są na miejscu;
  • Romantic Boys i Super Girl dołączają do grona sojuszników/czek LGBT w ramach akcji KPH „Ramię w ramię po równość”;
  • Włochy jako ostatni kraj tzw. starej Unii Europejskiej legalizują związki partnerskie, a Polska – na szarym końcu rankingu państw UE w raporcie ILGA-Europe dotyczącym prawodawstwa LGBT;
  • Chaber, prezes KPH, o tym, że KPH trzyma się mocno, pomimo już trzech ataków na swą siedzibę w tym roku;
  • w „Czajniku” Maciej Maleńczuk, Michał Szpak, Kristen Stewart, Colton Haynes oraz Jessica Lange i Susan Sarandon;

 

Wysyłka numeru od 24 maja br.

Foto na okładce: Zuza Krajewska/Warner