Dwie biografie Davida Bowie

Marc Spitz „David Bowie. Biografia”, wyd. Dobre Historie, 2013

Paul Trynka „David Bowie. Starman – człowiek, który spadł na ziemię”, wyd. Sine Qua Non, 2013

 

 

Dwie ponad 400-stronicowe biografie wielkiego rockera, ikony LGBT, które ukazały się u nas przy okazji premiery „The Next Day”, pierwszej od 10 lat płyty Bowiego, choć jej nie obejmują – kończą się na roku 2009. Obie książki rozczarowują. Autorzy toną w gąszczu faktów i fakcików, gubiąc po drodze oryginalność bohatera. Biseksualność Davida jest omówiona, jak na tak obszerne pozycje, powierzchownie – ot, romansował i z wieloma mężczyznami, i z wieloma kobietami. Fakt, że męskomęski seks w latach dorastania Bowiego był w Wielkiej Brytanii przestępstwem, przemyka tu bez głębszej refleksji. Podobnie jego publiczny coming out z 1972 r. (a więc bardzo wcześnie). Smaczki? Są, ale wypadają dość blado (tak, pierwszą żonę Angie poznał przez ich wspólnego kochanka; nie, nie romansował z Mickiem Jaggerem).

Pobieżne potraktowanie „pozamuzycznego” życia Bowiego jest największą wadą książek. Natomiast są one z pewnością gratką dla hardcorowych fanów samej muzyki, którzy chcą znać szczegół powstawania każdej kompozycji. Ale przecież Bowie jest kimś więcej niż tylko wybitnym muzykiem. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zaangażowana

Z wokalistką Agnieszką Olszewską, liderką zespołu Back To The Ocean, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Teraz będzie twój coming out?

Publiczny – tak. Absolutnie. Wiele osób „o mnie” wiedziało od dawna, przyjaciele, fani, ale nigdy nie podałam informacji, że jestem lesbijką tak oficjalnie. Więc – tak, coming out. Właśnie teraz.

Właśnie teraz, bo?

Dostałam zaproszenie od „Repliki” do wywiadu i… zgodziłam się. Poza tym zmobilizowała mnie chyba też współpraca z Pabiedą. Pabieda to legendarny punkrockowy zespół. Zeszli się po latach, zdecydowali nagrać płytę i zaprosili mnie do nagrania utworu „Piwnica”, w którym śpiewam: „Chodź tu do mnie dziewczyno z ulicy w brudnej spódnicy/Zrobimy szaleństwo w brudnej piwnicy”. Tekst – manifest. Pabieda chciała pokazać, że w dyskusji o związkach partnerskich jest: „za”. Pomyślałam wtedy: o, to jest super temat dla „Repliki”.

Chciałaś o spódnicy, a wyszłaś z piwnicy?

Trochę tak (śmiech).

To dla ciebie raczej ruch prywatny czy polityczny?

Polityczny. O prywatności wcale nie lubię mówić i wcale nie chcę. Nie interesują mnie okładki, pudelki, plotki, takie rzeczy.

A polityka?

Polityka tak. Oczywiście na polską politykę jestem wkurzona od lat. Czasem na koncertach mnie poniesie. Niedawno graliśmy w Lemon Tree w Łomiankach i zapowiadając jeden z utworów, powiedziałam, że jestem zaangażowana politycznie i społecznie, i wiele spraw mnie w tym kraju irytuje. Użyłam mocniejszych, wulgarnych słów, a potem zaśpiewałam „I say no”, mój protest song i na koniec powiedziałam, żeby ludzie mówili głośno „nie”, gdy na coś się nie zgadzają.

Określasz się jako „zaangażowana artystka”?

Tak. Moje teksty są zaangażowane. I bardzo osobiste. Dużo śpiewam o uczuciach, o stanach duszy, ale nie tylko. W „I say no” mówię wprost, przeciwko czemu jestem.

Przeciwko czemu jesteś?

Powiązaniu polityki z religią, wykorzystywaniu przewagi finansowej pewnych grup społecznych, marginalizowaniu innych grup, jak kobiety, samotne kobiety, kobiety z dziećmi, osoby homoseksualne, osoby z niepełnosprawnościami.

Śledzę wydarzenia społeczno-polityczne, codziennie czytam gazety, przyłączam się do akcji fejsbukowych i to się przedostaje do mojej twórczości.

Chodzisz na parady?

Oczywiście, co roku. Występuję też na zaangażowanych imprezach. Na beneficie akcji „Miłość nie wyklucza”. Na Pomadzie. Ale gdy wychodzę na scenę, to przede wszystkim jako artystka. Wiem, że nie żyjemy w rzeczywistości, gdzie prawa są równe, więc trzeba o nie zawalczyć, że trzeba oswajać ludzi, ale z drugiej strony ja tworzę muzykę. To jest mój język, moja największa miłość i pasja. To muzykę daję ludziom i to ją chcę, żeby najpierw zobaczyli, usłyszeli. Dlatego byłoby trudne dla mnie, gdyby „lesbijka” była pierwszym skojarzeniem. Najważniejsze są emocje, które mam do przekazania, teksty, klimat, który wytwarzam. Ale jeśli przy okazji mogę zrobić coś więcej dla siebie jako lesbijki i dla innych, to chętnie.

Dorastałaś w muzyce?

Już jako kilkuletnia dziewczynka tworzyłam muzykę, ona jakoś powstawała w mojej głowie. Tak po prostu, bo nie umiałam grać na żadnym instrumencie, nie znałam nut, zresztą nie znam do tej pory.

Nie zapisujesz melodii?

Nie, śpiewam sobie. Zapamiętuję albo nagrywam, nawet w telefonie. Muzyka sama do mnie przychodzi. Czasem nagle czuję, że muszę wziąć gitarę i powstaje piosenka.

Zawsze grałaś autorską twórczość?

Pierwsze występy, kilkanaście lat temu, to były kompromisy z muzykami, którzy narzucali swoją wizję. Dopiero w 2009 roku poznałam przez ogłoszenie Rafała Smolińskiego, basistę, aranżera i producenta, z którym nagrałam pierwszy maksisingiel „Yes, You Are The Sun”. Tytułowy utwór dostał się do pierwszej piętnastki amerykańskiego konkursu songwriterskiego „Song Of The Year”, co było ogromnym wyróżnieniem, bo na takie konkursy napływa kilkanaście tysięcy zgłoszeń z całego świata. Dostałam komunikat: twoja muzyka się podoba, jest ceniona. Zaczęłam koncertować – najpierw akustycznie: ja z gitarą i towarzyszeniem perkusjonaliów, aż w końcu dopracowałam się pełnego składu.

Zespoł Back To The Ocean?

Tak, Back To The Ocean to ja plus towarzyszący mi muzycy, którzy zmieniają się, choć mam nadzieję, że obecny skład przetrwa długo.

Pamiętam taki komunikat w internecie. „Back To The Ocean “Burnin’4U”: lesbijski teledysk. Sami oceńcie”.

Reżyserował Kuba Remiszewski. Utwór jest o namiętności do drugiej osoby, do kobiety, a w klipie jestem ja i jest dziewczyna – modelka. Koncepcja nie była moja, ale nie wtrącałam się, byłam ciekawa efektu końcowego. Podczas nagrywania teledysku świetnie się bawiłam, bo byłam ubrana nie w swoim stylu: w mocnym makijażu, w obcisłej sukience. Nie miałam pojęcia, jak będą wyglądać ujęcia z moją „teledyskową ukochaną”. W internecie było „sami oceńcie” i faktycznie ocenili. Pamiętam szok, bo wydawało mi się wtedy, że „branża” mnie wesprze. Że skoro pojawił się wątek lesbijski, to ludzie będą kibicować. A pojawiło się sporo niemiłych komentarzy. Że nie mam głosu, że kto ja jestem, czy jestem trans, czy lesba, czy co. Ja takich rzeczy nie rozumiem. Sama zawsze się cieszę, gdy dzieje się coś pro LGBT, gdy chociażby widzę Anię Grodzką w TV. Za to nie cierpię – i mówię o tym głośno, powiedziałam to na przykład ze sceny na „Jałowcowce” – wewnętrznej krytyki. Jeżdżenia powiedzmy po Biedroniu. Że „po co on to mówi?” „Po co bierze udział w tym czy innym programie?” „Ja bym to zrobiła lepiej” – takie głupoty. To dla mnie niepojęte. Ludzie! Halo, wspierajmy się! Nie chodzi o bycie bezkrytycznym, ale o podstawowe wspieranie się jako mniejszości.

Chcesz zostać w Polsce, czy wyjedziesz?

Zawsze chciałam wyjechać z powodów muzycznych. Zawsze pisałam po angielsku i zawsze celowałam w światowy rynek muzyczny. Oczywiście, namawiają mnie, bym śpiewała po polsku, ale nie chcę. To może zabrzmi górnolotnie, ale tak jest: moja dusza śpiewa po angielsku. Zawsze, gdy przychodzi do mnie melodia, to od razu z fragmentem tekstu. Po angielsku. To jestem prawdziwa, szczera ja.

Wychowałaś się na zachodnich brzmieniach?
Właśnie nie. Na polskiej muzyce rockowej. Wczesny Perfect, wczesna Budka Suflera, Maanam. Potem Edyta Bartosiewicz. Dopiero po latach odkryłam zagraniczne piosenkarki Tracy Chapman, Melissę Etheridge.

Lesbijska scena. Przypadek?

Sama nie wiem, duża część moich ukochanych wykonawczyń to faktycznie lesbijki. Cenię Się, Meshell Ndegeocello, Skin… ale też Sade, Suzanne Vega, Anouk, no i wspaniałych mężczyzn, jak David Gray, Damien Rice, Charlie Winston.

Trudno przechodziłaś proces akceptacji własnej homoseksualności?

Coming out przed samą sobą był wcześnie. Byłam świadoma tego, że jestem lesbijką, może nie wiedziałam, że to się tak nazywa, ale zwyczajnie bardziej podobały mi się dziewczyny a z chłopakami kumplowałam się i grałam w piłkę. Jak byłam nastolatką, dotarłam do środowiska, mało jeszcze wtedy sformalizowanego. No i bywałam. Dyskoteki, biwaki, spotkania w klubach… Kiedyś skłamałam mamie, że jadę do koleżanki do Warszawy, a jechałam na imprezę lesbijską. Sprawa się sypnęła i w obliczu podejrzeń, że wpadłam w narkotyki, uznałam, że lepiej będzie powiedzieć prawdę i tak oto zrobiłam coming out przed rodziną. Nie było łatwo. Zresztą wtedy byłam poddawana presji z rożnych stron. Korzystałam ze wsparcia psychologicznego, bo miałam problemy z poczuciem własnej wartości i … moja terapeutka za źródło wszelkich problemów uznała to, że jestem lesbijką. Bolesne pranie mózgu i duszy, żebym zmieniła orientację.

Próbowałaś?

Tak, ale to miało bardzo krótkie nogi. Czułam się tak nieszczęśliwa, że wycofałam się. Potem szybko się usamodzielniłam, wyprowadziłam z domu. Mimo tego na studiach wciąż nie byłam wyoutowana. Studiowałam psychologię i miałam przez poł roku przedmiot „Homoseksualizm”, gdzie słyszałam najgorsze kłamstwa na ten temat. Że to choroba, że homoseksualiści częściej popełniają przestępstwa – wszystko na podstawie badań, o których już wtedy wiedziałam, że są niezgodne z żadną metodologią i niewiarygodne statystycznie.

A studenci grzecznie notowali.

Nikt by nie śmiał zaprotestować. Ja też nie. Dopiero parę lat potem, w pracy wyoutowałam się przed większą grupą osób. Leciały jakieś głupie żarty o Tomaszu Raczku. Nie wytrzymałam i powiedziałam: ja też jestem homo. Reakcje były fantastyczne – nie spodziewałam się. Bałam się, że stracę pracę albo sympatię tych osób, a było przeciwnie: miłe rozmowy, ciepłe żarty. Zaangażowali się na przykład w głosowanie na Ewę i Gosię, na ich ślub w chmurach. Byli super. Do tej pory utrzymujemy serdeczne kontakty i bardzo ciepło wspominam cały mój departament w wielkiej korporacji.

Jest takie miejsce, w którym na pewno nie powiesz „jestem lesbijką? Szpital?

Akurat szpital nie. Podpisałam nawet odpowiednie dokumenty, żeby moja partnerka mogła mnie odwiedzać i dowiadywać się o mój stan zdrowia, gdyby coś mi się stało. Ale oczywiście, że to kalkuluję. Strasznie chciałabym mieć taki luz, żyć swobodnie i w każdej chwili potrafi ć powiedzieć coś w stylu: „o, to dla mojej dziewczyny”. Tymczasem wciąż, gdy listonosz pyta, do kogo paczka, mówię po prostu: „ja odbiorę, dziękuję”. A potem czasem jestem zła. Ale to jest takie stopniowe poszerzanie pola wolności i godności. Krok po kroku. Trzeba też szanować swój proces i swoją wrażliwość.

***

Agnieszka Olszewska, Back To The Ocean Wokalistka, autorka muzyki i tekstów, gitarzystka, laureatka międzynarodowych konkursów dla songwriterów – m.in. Song Of The Year 2009 („Yes, You Are The Sun”), Indie International Songwriting Contest 2011 („But You Can Believe My Lies”), Show Me The Music Songwriting Contest 2011 („Snow and Rain”), International Songwriting Competition 2012 („Take Away”). Wraz z zespołem wygrała eliminacje do Sceny Folkowej Przystanku Woodstock 2012. W tym roku została zaproszona na festiwal songwriterski do Nashville (USA). W połowie czerwca ukaże się minialbum Back To The Ocean zawierający 5 nowych utworów.
Więcej na:
reverbnation.com/backtotheocean
facebook.com/backtotheocean
youtube.com/backtotheocean

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Wyśpiewam Wam płeć

Gwiazdy piosenki zawsze lubiły eksperymentować z płcią, ale stosunkowo niedawno szansę na karierę uzyskały osoby jawnie transpłciowe

 

fot. mat. pras
JD Samson – członkini kapeli Le Tigre

 

Tekst: Krzysztof Tomasik, współpraca: Witold Politowicz

David Bowie, Grace Jones czy Annie Lennox na rożnych etapach kariery świadomie eksponowali androgyniczność, zacierając elementy typowe dla swojej płci. Inną drogą poszedł Boy George, który wykorzystywał atrybuty uznawane za kobiece. Z długimi włosami, mocnym makijażem, kolczykami i kolorowymi ciuchami na początku lat 80. szokował i fascynował. Z zespołem Culture Club wyśpiewał kultowe przeboje: „Do You Really Want To Hurt Me”, „Karma Chameleon”, „The War Song”. Pewne tabu zostało złamane, gdy z blond czupryną trafi ł w grudniu 1984 r., jako pierwszy facet, na okładkę magazynu „Cosmopolitan”.

Dead or alive?

Nieco w tle największych gwiazd lat 80. był Pete Burns i jego zespoł Dead or Alive. Ich wizytówką pozostaje hit „You Spin Me Round (Like a Record)” z 1985 r. (cover nagrała później m.in. Danni Minogue, siostra Kylie). Sam Burns okazał się postacią tak skomplikowaną, że chyba nie ma sensu w jego przypadku pytać o to, jakiej czuje się płci. Bardziej kreował się na dziewczynę niż chłopaka. Jeszcze przed założeniem Dead or Alive chodził na obcasach, malował się i eksperymentował z fryzurami; jego znakiem firmowym stały się bujne czarne loki opadające na ramiona (później podobny image miał Jean-Pierre Barda ze szwedzkiej Army of Lovers, która wylansowała wielki hit „Crucified”). Podobnie jak w przypadku Boya George’a jednym z ulubionych „żartów” kolorowej prasy było publikowanie jego zdjęć z odwiecznym pytaniem: „Who’s that girl?”. Choć Burns wydał siedem albumów, dziś najbardziej znany jest z operacji plastycznych, od których jest się uzależnił (liczne odszkodowania za nieudane zabiegi przeznacza na kolejne). Przyświeca mu zresztą swego rodzaju misja: Traktuję moje ciało jako tworzywo. Glinę, którą urabiam i tworzę sztukę. (…) Ludzie zmieniają wystrój mieszkania co jakiś czas i tak właśnie postrzegam ingerencję w mój wygląd. Dostać nową twarz to jak kupić sofę. Przez 28 lat był mężem stylistki Lynne Corlett. Małżeństwo rozpadło się, kiedy piosenkarz poznał Michaela Simpsona, z którym zawarł związek partnerski w 2006 r. Niewiele ponad rok później Pete wyznał jednak, że małżeństwa gejowskie nie działają i lepiej być w związku małżeńskim z kobietą. Była żona jest zresztą wciąż jego przyjaciółką: Była najlepszym „mężem”, jakiego kiedykolwiek miałem. Czasami spotykasz osobę, która kocha cię całkowicie. Wciąż jesteśmy bardzo, bardzo blisko. Nie chodzi o seksualność, chodzi o człowieka.

Enigma

Plotki o transseksualizmie od początku kariery towarzyszyły Amandzie Lear, wielkiej divie epoki disco, którą unieśmiertelniły takie piosenki jak „Tomorrow”, „Queen od Chinatown” czy „Enigma (Give a Litte Hmm to Me)”. Blisko  180 cm wzrostu, chłopięca budowa ciała, a przede wszystkim niezwykle niski głos sprawiły, że o piosenkarce mówiono jako o biologicznym mężczyźnie występującym jako kobieta. Z czasem wobec licznych romansów i równie licznych nagich sesji zdjęciowych ukazujących jej kobiecość w pełni, upowszechniła się inna koncepcja: gwiazda miała przejść operację korekty płci na początku lat 60., mając niewiele ponad dwadzieścia lat i za sobą kilkuletnią karierę jako drag queen. Dla zwolenników tej teorii dowodem jest właściwie wszystko, choćby pseudonim artystki zawierający zarówno słowo „a man” (mężczyzna), jak i nazwisko Salvadora Dali, mentora i wieloletniego przyjaciela, a według niektórych także kochanka gwiazdy. Również teksty piosenek: na przykład napisany przez Lear „Fabulous (Lover, Love Me)” z 1979 r.: Chirurdzy zbudowali mnie tak dobrze, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że byłam kiedyś kim innym, a potem jeszcze: Kiedy przyjrzysz się mojemu życiu, znajdziesz powód, dlaczego chcę to wszystko zostawić za sobą. Mimo wieloznaczności brzmi to niemal jak wyznanie transseksualistki, która rozpoczęła nowe życie i nie chce wracać do przeszłości. Faktycznie, o dzieciństwie, wczesnej młodości i rodzicach Amandy prawie nic nie wiadomo. Ona sama nie tyko podawała rożne daty (co u divy nie dziwi), ale także miejsca, w których miała przyjść na świat. Ostatnio pojawił się nawet rzekomy odpis aktu jej urodzenia, w którym figuruje jako Alain Maurice Louis Rene Tap, urodzony w 1939 r. w Sajgonie. Lear konsekwentnie zaprzeczała plotkom o transseksualizmie, ale przyznała też, że początkowo sama te pogłoski rozpuszczała, chcąc zwrócić na siebie uwagę. A pomysł ze „zmianą” płci miał wymyślić sam Salvador Dali.

Nie była za to plotką korekta płci Bibiany Fernandez, aktorki Almodovara (zagrała m.in. w „Kice”), która na przełomie lat 80. i 90. wylansowała hity „Call me lady champagne” i „Salvame”.

Diva

Dziś muzycy, szczególnie ci sytuujący się w bardziej alternatywnych rejonach i mniej nastawieni na masową publiczność, jeszcze odważniej eksperymentują ze stereotypową płciowością i chętniej deklarują przynależność do kultury queer. JD Samson, członkini feministycznej kapeli elektro-punk Le Tigre, była dziewczyna Sii, nie tylko podkreśla chłopięcą urodę, ale też pielęgnuje wąsik – swój znak firmowy, z którego, jak mówi, jest dumna: Czasami myślę o moich wąsach jako o moim pancerzu. Największą chyba gwiazdą wyrosłą ze społeczności LGBT jest Antony Hegarty, lider Antony and The Johnsons (nazwa jest hołdem dla Marshy P. Johnson, 1944-92, czarnej transseksualistki, drag queen, działaczki LGBT). Dysponuje on niezwykłym głosem zawierającym pierwiastek męski i kobiecy, szczególnie przejmującym, gdy śpiewa falsetem. Wokalista deklaruje się jako osoba transpłciowa, swoje doświadczenie opisuje w tekstach, np. w „For Today I Am A Bo”: Pewnego dnia dorosnę, by zostać piękną kobietą, ale dziś jestem dzieckiem, dziś jestem chłopcem. Jego twórczość uwielbiają Kate Bush, Bjork, Lou Reed czy Laurie Anderson, która powiedziała: Antony to kobieta, mężczyzna i dziecko w jednym. Swoim śpiewem łamie serca. Wokalista składa hołd ikonom LGBT, zapraszając do duetów Boya George’a czy Marca Almonda. Inspirują go także inni artyści trans, których lubi odkrywać. Na przykład Bulent Ersoy, o której powiedział w wywiadzie dla „Przekroju”: O mój Boże, jest niesamowita! To jedna z najlepszych wokalistek wszech czasów! Niezwykła jest historia tej tureckiej piosenkarki, która popularność w rodzinnym kraju zdobyła jako mężczyzna, ale po operacji korekty płci w 1981 r. zabroniono jej występów uznając za „dewianta społecznego”. Ersoy śpiewała więc w Niemczech. Na fali liberalizacji prawa pod koniec lat 80. wróciła do Turcji, gdzie znów odniosła sukces, już jako kobieta. Już same tytuły jej hitów, jak „Biz Ayrılamayız” („Nie możemy się poddać”) czy „Sefam Olsun” („Cieszę się z tego, jaka jestem”) nadają się na hymny LGBT. Ersoy występuje do dziś, wielbiciele nazywają ją po prostu Diva.

Kiedy mowa o piosenkarkach po operacji korekty płci, nie można nie wspomnieć Dany International. W tym roku minie 15 lat od jej zwycięstwa w konkursie Eurowizji. Piosenkę „Diva” można wciąż usłyszeć nie tylko w gejowskich klubach niemal całego świata. Izraelska wokalistka nigdy nie ukrywała, że urodziła się chłopcem, w wieku 18 lat debiutowała jako drag queen, a 6 lat później przeszła w Londynie operację korekty płci. Dana International nadal jest popularna w swoim kraju i nagrywa kolejne płyty.

Sukces na Eurowizji odniosła też Wierka Serdiuczka, czyli Andrej Danyłko, ukraiński komik, aktor i piosenkarz, zdobywca prestiżowego tytułu narodowego artysty Ukrainy z 2003 r. Wierka mocno transuje, pozostając przy tym „swojska”: a to wciela się w provodnicę i nadzoruje pasażerów kolei, a to bryluje wśród oligarchów, cały czas posługując się surżykiem, specyficznym, ukraińsko-rosyjskim żargonem. Wygrywając eliminacje konkursu Eurowizji w 2007 r., wywołała skandal: politycy ukraińscy nie chcieli, by kraj reprezentował artysta trans, a politycy rosyjscy pomstowali, że piosenka ma antyrosyjski charakter (bo zawiera słowa „Żegnaj, Rosjo”). Efekt? Drugie miejsce! I silny spadek popularności w Rosji.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dalida

Wielki talent, wielka uroda i życie naznaczone tragedią. W tym roku minęło 25 lat od jej śmierci

 

 

Tekst: Marcin Dąbrowski

O chłopakach, którzy biorą śluby z chłopakami i o dziewczynach, które kochają dziewczyny, śpiewała już w 1972 r. w piosence „Pour ne pas vivre seul” („Aby nie żyć samotnie”). Ale divą gejowską była praktycznie od początku kariery, czyli od połowy lat 50.

Aby nie żyć samotnie”

Jej kult nie słabnie. Nawet młodzi fani, którzy nie mogą pamiętać Dalidy, geje i niegeje, znają dobrze „Paroles, paroles”, „Gigi l’Amoroso“ czy „Laissez-moi danser”.

Była klasą sama dla siebie, jej ponad trzydziestoletnia kariera to imponujące pasmo sukcesów, ale w życiu prywatnym zupełnie jej się nie wiodło. Wszystkie moje romanse były porażkami. Jestem samotną kobietą. Całe życie szukam prawdziwej miłości i do tej pory jej nie znalazłam – mówiła. Była też autoironiczna: Dwa razy w tygodniu wychodzę na służbową kolację i za każdym razem wracam zaręczona.

Aż trzech jej partnerów popełniło samobójstwa. 25 lat temu pogrążona w depresji piosenkarka, chronicznie nieszczęśliwa, odebrała sobie życie.

Gdyby żyła, niebawem obchodziłaby 80. urodziny. Przyszła na świat 17 stycznia 1933 r. jako Yolanda Gigliotti w Kairze, w rodzinie emigrantów – jej matka pochodziła z Francji, ojciec był włoskim skrzypkiem. Obdarzona nieprzeciętną urodą, w 1954 r. została finalistką konkursu Miss Egiptu. W grudniu tego samego roku wyjechała do Francji z nadzieją na karierę aktorską, ale pierwsze filmy przeszły bez echa. Zaczęła także występować na małych estradach i w kabaretach, gdzie została dostrzeżona przez szefa wytworni płytowej Eddiego Barclaya i dyrektora legendarnej paryskiej Olympii, Bruno Coquatrixa.

Oto dlaczego śpiewam”

W 1956 r. zaśpiewała swój pierwszy hit „Bambino” już pod pseudonimem Dalida. Piosenkę pomógł jej wylansować Lucien Morisse, dyrektor radia Europe 1, w którym Dalida się zakochała. To była trudna miłość – Morisse miał żonę i dzieci. W 1961 r. udaje się im sformalizować związek, ale małżeństwo przetrwa tylko kilka miesięcy. Kilka lat później Morisse popełnia samobójstwo.

Na życiowej drodze artystki pojawia się na chwilę malarz Jean Sobieski, a potem piosenkarz Luigi Tenco. W 1967 r. na festiwalu w San Remo Dalida wykonuje napisaną przez Tenco piosenkę „Ciao amore, ciao“. Utwór nie zostaje zakwalifikowany do finału. Tenco z tego powodu… odbiera sobie życie w hotelowym pokoju. Załamana piosenkarka wpada w rozpacz i również podejmuje samobójczą próbę, na szczęście nieudaną.

Na początku lat siedemdziesiątych poznaje Richarda Chanfraya. Przez kilka lat oboje nie mogą bez siebie żyć, ale w końcu Dalida nie wytrzymuje chorobliwej zazdrości Richarda (nie o innych mężczyzn, ale o sukcesy!). Rozstają się w 1981 r., a dwa lata później Richard popełnia samobójstwo.

W 1985 roku poznaje lekarza Francoisa Naudy’ego – ostatniego towarzysza życia.

Mimo ogromnych sukcesów płytowych i estradowych, piosenkarka od wielu lat cierpi na depresję. W nocy z 2 na 3 maja 1987 roku, w jej domu w paryskiej dzielnicy Montmartre, zasłania ostatecznie kurtynę: przedawkowuje środki nasenne (Najlepszy środek na sen to mężczyzna, ale ja zwykle sypiam sama).

Pozostawia dwa listy – jeden do brata, drugi do Naudy’ego, a także pożegnanie skierowane do fanów: Moje życie stało się nie do zniesienia… Wybaczcie mi.

Historia pewnej miłości”

Nagrała około tysiąca piosenek w ośmiu językach (Nie jestem po prostu kobietą, jestem fabryką piosenek). Do jej wielkich przebojów, obok już wymienionych, należą także m.in. „Gondolier“, „Romantica“, „Il venait d’avoir 18 ans“, „J’attendrai” czy tytuły, które mogą być ilustracją jej pogmatwanego życia, cytowane na początku „Pour ne pas vivre seul“ („Aby nie żyć samotnie”), „Je suis malade“ („Jestem chora”). Koncertowała w ponad 30 krajach świata, w tym również kilkakrotnie w Polsce.

Jedynym oddanym jej całkowicie mężczyzną, który dodawał jej sił i wiary w siebie był brat Bruno (później przyjął imię Orlando). Był powiernikiem, przyjacielem i menadżerem, a teraz wciąż dba, by pamięć o niej była żywa.

W Europie nadal drag queens często biorą na warsztat numery Dalidy (Długowłosi faceci, którzy mnie naśladują, pochlebiają mi. Można być dziewczyną-Dalidą i chłopcem-Dalidą). W 2001 r. poczta francuska wyemitowała znaczek z jej podobizną, w 2007 r. wystawa poświęcona Dalidzie w paryskim ratuszu przyciągnęła ponad 300 tysięcy zwiedzających.

A gejowskie przewodniki po Montmartrze informują dokładnie, jak znaleźć plac jej imienia, tablicę pamiątkową oraz grób na cmentarzu. Zdobi go tonąca w zawsze świeżych kwiatach rzeźba piosenkarki naturalnych rozmiarów.

Dziękuję Panu Thierry Savona za udostępnienie zdjęcia i Annie Wolskiej za przygotowanie go do publikacji.

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Inny rezonans

Wojtkiem Blecharzem – kompozytorem nominowanym do Paszportu „Polityki”, autorem opery „Transcryptum” – rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

foto: Agata Kubis

 

Wojtku, czy muzyka może mieć płeć albo orientację seksualną?

Nie, nie sądzę, chociaż prawdą jest, że w polskiej muzyce współczesnej najciekawsze rzeczy robią teraz kobiety, takie jak Jagoda Szmytka czy Agata Zubel. Mają silne osobowości, wyrazisty język. Tylko trudno powiedzieć, czy to kwestia płci, czy raczej tego, że kobietom łatwiej jest w końcu dojść do głosu, bo szowinistyczna, męska dominacja powoli się ulatnia.

W swoim dorobku mam jeden utwór, który bezpośrednio nawiązuje do odmienności, „Phenotype” – na skrzypce i papierowy smyczek. Odmienność zawsze mi towarzyszyła. Bardzo wcześnie byłem świadomy swojej orientacji seksualnej, właściwie już jako dziecko, tylko totalnie tę świadomość tłumiłem, bo nie umiałem sobie poradzić z emocjami. Miałem inne zainteresowania niż chłopcy. Nie chciałem kopać piłki, wolałem się bawić z dziewczynami, grać w gumę, siedzieć na łące i obserwować ptaki. W pewnym momencie, już jako dorosły człowiek, stwierdziłem, że muszę coś z tym zrobić, bo to cały czas we mnie jest. Muszę poświęcić temu utwór. Ciało skrzypiec jest swego rodzaju środowiskiem, jeśli więc weźmiesz tradycyjny smyczek i na nich zagrasz, to środowisko odzywa się prawidłowym rezonansem. Normą, konwencją, do której jesteśmy przyzwyczajeni. U mnie natomiast skrzypaczka gra smyczkiem papierowym, rulonem. Stara się wykonywać utwór tak, jakby miała zwykły smyczek, ale rezonans jest kompletnie inny. Docelowo „Phenotype” miał być instalacją wideo prezentowaną w ruchliwym punkcie Warszawy. Widz – zwabiony odmiennością wizualną kobiety grającej na skrzypcach – miał podejść, założyć słuchawki na uszy. I najprawdopodobniej dla jakichś 80 procent słuchaczy te dźwięki byłyby nie do przyjęcia. Schemat negacji, nietolerancji był wpisany w ów performance.

Ale nie doszło do powstania tej instalacji na ulicach stolicy?

Nie doszło przez Euro.

Czyli norma zwyciężyła.

Tak, musieliśmy zrobić festiwal Instalacji Muzycznych w Królikarni, bo w zeszłym roku całe centrum Warszawy było zajęte przez UEFĘ.

Urodziłeś się w Gdyni. Czy czułeś tam powiew świeżości idący od morza? Jak wspominasz swoje dzieciństwo?

Wspominam i dobrze, i źle. Wychowałem się na obrzydliwym blokowisku, pełnym strasznych dresiarzy, którzy wyzywali mnie od pedałów. Chodziłem do olbrzymiej szkoły podstawowej, potwornego molocha. Natomiast później trafiłem do muzycznego liceum w Gdańsku i to była szkoła z marzeń. Nagle znalazłem się wśród swoich. Mieliśmy te same pasje, razem graliśmy. To była szkoła, do której chodziło się na wagary. Przebywaliśmy w niej całymi dniami, siedzieliśmy do wieczora. Przyjaciele stamtąd zostali mi do dzisiaj.

Wiedzieli, że jesteś gejem? Był to dla nich jakiś problem?

Gdy otworzyłem się na tyle, by im to wyznać, mieli mi za złe, że im nie powiedziałem tego wcześniej. Dostałem od nich mnóstwo wsparcia, a większość z nich nie chciała już potem chodzić nigdzie indziej, jak tylko do gejowskich knajp. Końcówkę liceum przesiedzieliśmy w sopockim Enzymie. To były najpiękniejsze i niezapomniane imprezy.

A rodzina?

No, z rodziną było gorzej, jak to zazwyczaj bywa z rodziną. Część właściwie do dzisiaj nie potrafi tego zaakceptować, choć jest wszystkiego świadoma, bo ja żyję bardzo otwarcie. Najbardziej zaskoczył mnie partner mojej matki. To był człowiek, który, widząc w telewizji Paradę Równości, potrafi ł krzyknąć: „Pedały pierdolone!”. Matka nie chciała więc, bym mu cokolwiek o swoim homoseksualizmie mówił. Ale stwierdziłem, że nie chcę żyć w hipokryzji i kłamstwie, więc pewnego razu najzwyczajniej w świecie podałem mu do wiadomości, kim jestem. I on wtedy powiedział mi rzecz niesamowitą: „Wojtek, zawsze chciałem mieć takiego syna jak ty. I to się w ogóle nie zmieniło”. Dzisiaj jesteśmy w świetnych relacjach, bywamy u niego z moim partnerem, rozmawiamy otwarcie.

Aspekt autobiograficzny jest bardzo ważny w twojej twórczości, sam to podkreślasz w wypowiedziach. Ale czy wiedza o życiu kompozytora jest nam potrzebna podczas słuchania jego muzyki?

Nie, nie jest potrzebna. Natomiast wątki z autobiografii mogą znacząco wpływać na to, co się tworzy i jak się tworzy. Poświęciłem temu zagadnieniu drugą część swego doktoratu, który piszę na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Interesowało mnie, gdzie się to wszystko we mnie zaczyna, skąd się bierze moja wrażliwość, potrzeba komponowania. Zmarł mi ojciec, kiedy miałem 4 lata, to wydarzenie kładło się cieniem na życiu mojej rodziny przez następne dziesięciolecia. Trzeba się z tym było uporać i rozliczyć. Mam 31 lat i własna tożsamość jest dla mnie teraz głównym tematem, bo znam ją najlepiej. Nie chcę pisać utworów o prawdach absolutnych czy konceptach znalezionych poza mną.

Obecnie, dzięki mediom elektronicznym, kompozytor nie jest już także odległą postacią z kart encyklopedii i leksykonów.

Internet sprawił, że odbiorcy jest dużo łatwiej zidentyfikować się z twórcą i z tym, co robi. Piszą do mnie, choćby na Facebooku, ludzie, których osobiście nie znam, dzielą się swoimi emocjami i opiniami po wysłuchaniu moich utworów. Nie ma nic piękniejszego. Dla mnie zresztą utwór muzyczny nie ogranicza się tylko do dźwięków. Jest taki nowy termin „muzyka koncepcyjna”, zgodnie z którym utwór zaczyna się od momentu napisania pierwszego szkicu. Liczy się też to, co przeżywasz, tworząc. Informujesz o tym swojego słuchacza, to jest wartość naddana. Poza tym, ja w swoich utworach wykorzystuję rożnego rodzaju gesty, czynności. Wszystko jest u mnie bardzo organiczne. Tytuły zaś mają symboliczne znaczenie, są poparte konkretnym tekstem cudzym albo napisanym przeze mnie. Bliski jest mi koncept Hessego z „Gry szklanych paciorków”, że utwór to nie tylko obiekt do słuchania i przeżywania, ale też gra, w której spotyka się wiele dziedzin nauki, filozofii, sztuki itd. I to tworzy wielowątkowy koncept.

Jaki jest dzisiaj sens bycia kompozytorem tzw. muzyki poważnej? Panuje przekonanie, że ona trafi a do elitarnego grona koneserów, snobów.

Inaczej na to patrzę. Dla mnie snoby i elity siedzą w operze, w filharmonii. Tam mamy muzykę poważną, kulturę z najwyższej półki i monstrualne ceny biletów. Cała zaś uwaga słuchaczy koncentruje się na wysokim, tenorowym „C”. Nienawidzę tego i uważam, że muzyka współczesna w ogóle do tego nie przystaje. Na festiwal Warszawska Jesień przychodzi coraz więcej młodych ludzi, hesterów, którzy nie poszliby na Czajkowskiego do filharmonii, natomiast przychodzą na te dźwięki, bo są im one bliższe. Gdyż na co dzień słuchają elektroniki, mają świadomość nowych mediów, chodzą do muzeów sztuki współczesnej. To jest mój docelowy odbiorca – ktoś, kto raczej wywodzi się z popu, elektroniki, heavy metalu niż z melomańskiej klasyki.

A popkultura? Nie myślałeś o pisaniu piosenek? Lutosławski robił to dla pieniędzy.

Aranżowałem kiedyś piosenki Kayah na jej płytę z Royal String Quartet. To było bardzo trudne zadanie, bo ja nie za bardzo znam się na tej muzyce. Nie mówię „nie”. Pop jest czymś tak ekspansywnym, że sztuczne byłoby odcinanie się od niego i udawanie, że nie istnieje. Zresztą teraz, jak pisałem operę, to nie słuchałem ani Wagnera, ani Mozarta. Zastanawiałem się, co zrobić z głosem w mojej operze, słuchałem więc Chaki Khan i Nicki Minaj, która ma ten niesamowity słowotok. Brzmieniowo mnie to bardzo interesuje, mimo że jej stylistka to jest totalny odlot.

Opowiedz więc o swojej operze, „Transcryptum”, którą od 23 maja można oglądać w warszawskim Teatrze Wielkim. Napisałeś też jej libretto, wyreżyserowałeś ją…

Postanowiłem wykorzystać psychodeliczne, niekończące się, kafkowsko-lynchowskie korytarze Teatru Wielkiego. Opera zaczyna się normalnie na widowni, potem widzowie zostają podzieleni na pięć grup i przechodzą na drugą stronę sceny, gdzie spotykają na swojej drodze pięć głównych przestrzeni, w których dzieją się rożne akcje. Każda grupa zobaczy te pięć przestrzeni w innej kolejności. Korytarze teatralne stają się wielkim, rezonującym ciałem. Bo ta opera na siedmiu muzyków i jedną śpiewaczkę opowiada o traumie i o pamięci. Tytuł, „Transcryptum” to termin ukuty przez izraelską psycholożkę, Brachę Ettinger, a oznaczający właśnie artystyczny zapis traumy.

Trauma jest doświadczeniem ekstremalnym. Gdy się dzieje, wykracza poza granice ludzkiego zrozumienia. Powraca do pamięci pod postacią wypartych wspomnień, koszmarów, flashbacków. Niektórzy ludzie żyją po dwadzieścia kilka lat nieświadomi tego, że przeżyli traumę i nagle widzą jakiś obiekt, który coś im przypomina. U mnie to jest dźwięk. Widzowie chodzą po budynku, słyszą jakieś dźwięki, ale długo nie mogą ich zlokalizować, skojarzyć. Przygotowując się do pisania opery, przeczytałem wiele opisów terapii, metod, historii sądowych. Rozmawiałem też z psychologami, psychiatrami. Stworzyłem sobie traumę idealną, laboratoryjną, ale zawarłem w tej historii kobiety wątki, które są dla mnie bardzo emocjonalne.

Nie sądzisz jednak, że opera to gatunek, który wyczerpał swoją żywotność w okolicy I wojny światowej? Sam wcześniej powiedziałeś, że do opery chodzą snoby.

Zależy, co rozumiemy pod słowem „opera”. Opera od początku była hybrydą, dziwolągiem, mieściła w sobie wiele rzeczy. Moim zdaniem, jest gatunkiem, który cały czas ewoluuje. U mnie np. pojawiają się elementy teatru muzycznego – muzycy są również aktorami, wykonują rozmaite gesty, tworzą mikrochoreografie.

W operze odmienności znajdowały swoje schronienie. Była ona dozwolonym, choć zamaskowanym, ubranym w kostium egzaltacji i przesady sposobem wyrażania ich uczuć. Czy i ten campowy aspekt brałeś pod uwagę?

Nie, moja opera jest prosta, minimalistyczna. Camp, przynajmniej najbardziej stereotypowy, mnie znudził. Podobnie jak cała kultura drag queens. Bo one są zawsze takie same. Powinny się zrewolucjonizować i zredefiniować. Ileż można słuchać w kółko tych samych żartów o dużych fiutach! W dodatku, polskie drag queens w porównaniu z amerykańskimi naprawdę wyglądają jak ubogie krewne. Natomiast fascynuje mnie kult diwy popowej. Gloryfikacja śpiewającej kobiety. Uwielbiam np. Amy Winehouse, porusza mnie jej talent. Kto wie, może kiedyś napiszę o niej operę?

Chciałbym cię jeszcze zapytać o politykę. Interesujesz się nią?

Jak jestem w San Diego, to mam non stop włączony TVN24 i oglądam wszystkie możliwe polskie programy publicystyczne w Internecie. Jak jestem w Polsce, nie oglądam nic. Polityka jest dla mnie czymś obrzydliwym, a najbardziej wytrąca mnie z równowagi poziom języka debaty publicznej. To, co ostatnio się działo przy okazji dyskusji o związkach partnerskich, to, jak zostaliśmy obrażeni w polskim parlamencie, ten poziom pogardy i nienawiści to jest dla mnie coś niewyobrażalnego.

Uważam, że musimy mieć pełnię praw z adopcją dzieci włącznie. Bez dwóch zdań. Czasami myślę, że powinniśmy wymyślić sobie nowe słowo na małżeństwo, może wtedy daliby nam spokój. W Kalifornii próbuje się teraz obalić zakaz małżeństw homoseksualnych, który wszedł w życie w 2008 roku. Moi przyjaciele z San Diego, środowisko uniwersyteckie, w tym także małżeństwa z dziećmi maksymalnie wspierają równość małżeńską. Walkę o nią uważają wręcz za swój obowiązek.

W Stanach jest mnóstwo fanatyzmu, skrajnych postaw, zwłaszcza że każdy stan to właściwie osobny kraj. Ale w języku debacie publicznej nie ma tego obrzydliwego zacietrzewienia, tego jadu nienawiści. Nie ma tej polskiej, konserwatywno- katolickiej piany na ustach.

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nadal się wściekam

O trans coming oucie, o ustawie HB2 wymierzonej w osoby trans i o szukaniu siebie podczas i po tranzycji, z Laurą Jane Grace, wokalistką zespołu Against Me!, znaną wcześniej jako Tom Gabel, rozmawia Malwina Grochowska

 

fot. mat. pras.

 

Minęły cztery lata odkąd, znana wtedy jeszcze jako Tom Gabel z punkowego zespołu Against Me!, publicznie wyznałaś, że od zawsze czułaś się kobietą. Jak twoja droga przebiegała od tamtej pory?

Dorastając, miałam w głowie wyraźny obraz tego, jaką kobietą chciałabym zostać, gdy dorosnę. Ale to nie znaczy, że zrealizowanie tej wizji nagle stało się możliwe. Że od danego momentu będę wyglądać i czuć się tak, jak to sobie wyobraziłam. Na to się trzeba się przygotować – to pierwsza nauka z przemiany. Czułam się trochę tak, jakbym ponownie przechodziła proces dojrzewania. Musiałam poukładać sobie wszystko od nowa, bo zmiana płci nie jest sprawą zero-jedynkową, tylko kontinuum, na którym musisz się krok po kroku odnajdywać. Łatwo też wtedy o złe, radykalne decyzje. Szczególnie, jeśli jest się pod presją.

Byłaś pod presją?

O, tak. Szczególnie, że wszyscy wiedzieli o moim coming oucie. Zaczęłam odnosić wrażenie, że jestem nieustannie obserwowana. I poczułam: „Cholera, teraz muszę mieć kompletną wizję tego, kim jestem”. A jej nie miałam. Tylko dlatego, że jestem osobą transpłciową nie znaczy, że wiem wszystko o byciu osobą transpłciową. Jak u kogoś zostaje zdiagnozowany rak, nie staje się nagle specjalistą od raka.

To dlaczego zdecydowałaś się ujawnić swój plan przejścia tranzycji na łamach „Rolling Stone”? Nie byłoby ci łatwiej, gdybyś zrobiła to bez nagłośnienia?

I tak zaczęłabym wyrażać swoją kobiecość, bo już nie mogłam dłużej znieść ukrywania się. Wcześniej próbowałam parę razy. I nie, dziękuję. A gdybym zaczęła pojawiać się na scenie w makijażu, bez wyłożenia kawy na ławę, ludzie byliby dużo bardziej okrutni. „Patrz, teraz lider Against Me! maluje oko gaylinerem”. Mówiąc o tym wprost, ucięłam spekulacje, dałam sobie przestrzeń do odkrywania nowej siebie.

Wokalista krzyczący ze sceny o anarchizmie i rewolucji pokazuje nagle swoją kobiecą stronę – to kłóci się z powszechnie wyobrażonym podziałem na to, co męskie, a co żeńskie.

Musisz być tym, albo tym. Byłeś w jednej szufl adce, z plakietką „wściekły punk”, teraz musisz wpasować się do tej drugiej. Nie ma dla ciebie miejsca pomiędzy.

Czy jakieś konkretne sytuacje ci to uświadomiły?

Pierwszy raz zetknęłam się z transfobią przy toalecie publicznej, zaraz po tym, jak ukazał się tekst w „Rolling Stone”. Mieszkałam wtedy z rodziną w St. Augustine na Florydzie. To bardzo mało miasteczko. Wszyscy wokół wiedzieli, że byłam w „Rolling Stone”. Moja córka miała trzy lata. Jak zwykle w weekend zabrałam ją na trening piłki nożnej. Nagle ona: „Muszę iść siku!” i nie czekając na mnie biegnie w stronę toalety. Biegnę za nią, ale zanim mogę jakkolwiek zareagować, ona wbiega do męskiej. Więc ja za nią. A nagle jakiś duży koleś wyskakuje prosto przede mną i poważnym tonem mówi: „Nie ta toaleta”. I co ja niby mam zrobić w takiej sytuacji? Mój akt urodzenia potwierdza, że jestem mężczyzną. Ale ten koleś już tak nie uważa.

A w Karolinie Północnej od kilku miesięcy jest tzw. HB2, czyli ustawa m.in. zakazująca osobom transpłciowym korzystania z toalety publicznej zgodnej z płcią, z jaką się te osoby identyfikują.

Jako osoba trans i tak nie czujesz się bezpiecznie ani w męskiej, ani w żeńskiej toalecie! Zawsze działasz w sytuacji potencjalnego zagrożenia. Ta okropna ustawa jakby dodatkowo wprowadza przyzwolenie na to, aby nas atakować.

Z drugiej strony, rozgorzała wokół niej dyskusja, a bojkot Karoliny Północnej zatacza coraz szersze kręgi: duże koncerny wycofały inwestycje, muzycy tacy jak Bruce Springsteen czy Bryan Adams odwołali koncerty. Jak postrzegasz całą sprawę?

Gdy usłyszałam o HB2, nie byłam zaskoczona. Jako osoba trans przyzwyczajasz się do takich rzeczy i jedynie obserwujesz, czy takie głupie pomysły przejdą. „Wow, politycy w Karolinie Północnej mówią wprost, że dyskryminują całą grupę ludzi!” Ale to nie tak, że nagle czyjaś decyzja zmienia twój sposób myślenia czy działania. Dlatego razem z Against Me! postanowiliśmy nie odwoływać koncertu. Szczególnie że jest on okazją do wyrażenia naszego protestu i wsparcia lokalnej społeczności LGBTQ.

Czy dyskusja wokół korzystania z publicznych toalet może przynieść coś pozytywnego?

Sama kwestia, że się odbywa, jest pozytywna. Nawet administracja Obamy mówi o niej wprost! Pięć lat temu nie mogłabym nawet marzyć o tym, że prezydent wypowiada słowo „transgender”. To już samo w sobie jest postępem.

Parę dni temu byłam na lotnisku. Na olbrzymim telewizorze transmitowano przemówienie Loretty Lynch (prokuratorki generalnej USA – przyp. MG). Wprost potępiła tę stanową ustawę, mówiła, że HB2 łamie prawa obywatelskie, że pozbawia ludzi godności. Rozglądam się i widzę, że wokół mnie masa podróżnych to ogląda. To był cholernie piękny moment. Potem słyszę, że grupka ludzi obok mnie rozmawia o osobach trans. I wypowiadają opinie wynikające z…nazwijmy to – niewiedzy. Więc podchodzę do nich i mówię: „Tak się składa, że jestem transpłciowa i to, co mówicie, to nieprawda.” Ktoś z nich pyta: „Czy to prawda, że Caitlyn Jenner żałuje swojej decyzji i z powrotem zamieni się w Bruce’a Jennera?” O żesz k…a! Ręce mi opadły. Ale OK, przynajmniej prowadzimy rozmowę.

Wcześniej nie było nawet kogoś takiego jak Caitlyn Jenner, czyli osoby, o tranzycji której wiedziałby cały kraj z głównych mediów.

Zgadza się. Jak miałam 13 lat, po raz pierwszy przeczytałam o kimś, kto zmienia płeć. Była to Renée Richards, tenisistka. Znalazłam tekst o niej w roczniku sportowym. To był jeden krótki akapit. Ale jak go zobaczyłam, poczułam się, jakby wszechświat podsuwał mi rozwiązanie moich problemów. Minęło kolejnych kilka lat zanim usłyszałam o kolejnej osobie trans. Natomiast zanim sama się ujawniłam, jak miałam 31 lat, pojawiło się już więcej osób. I nawet wtedy, gdy o nich czytałam, brałam to za znak, który daje mi wszechświat. Choć nie byłam już nastolatkiem!

Wydaje mi się, że czym więcej osób się ujawnia, tym więcej będzie miało odwagę, aby zrobić to samo. Często ludzie mi mówią: „Przeczytałem/ am twoją historię i pomogło mi to poczuć się lepiej we własnym ciele czy ujawnić swą transpłciowość”.

HB2 jest tak niebezpieczne, bo promuje coś odwrotnego: zamiast szczerości – kamuflaż. Nie możesz ujawnić się jako trans i odnaleźć gdzieś pomiędzy na linii męskość-kobiecość. Musisz się zadeklarować po jednej stronie: przejść drastyczne operacje, zmienić płeć w akcie urodzenia. To porąbane, szczególnie jeśli pomyślimy o dzieciakach, którym teraz zakazuje się korzystania z dowolnych toalet w szkołach. Jak one się czują? Jedyna moja szansa na przetrwanie to totalna zmiana. A z tego mogą wyniknąć poważne konsekwencje. Nikt jeszcze nie stał się szczęśliwszy wyłącznie przez same operacje.

Czy udało ci się odnaleźć to miejsce „gdzieś pomiędzy”?

Powiem tak: nie mam złudzeń co do tego, jak wyglądam. Aby mój kamuflaż był skuteczny, musiałabym dać sobie pociąć twarz: spiłować kości żuchwy, czoła, wyciąć jabłko Adama. Zmienić głos. Nie mam tego w planach.

Natomiast poddałaś się terapii hormonalnej.

Tak, co też jest biegiem z przeszkodami. Uświadomiło mi, jakie potworne braki w edukacji na temat trans ma środowisko medyczne. Chodzę do lekarza, który zajmuje się terapią hormonalną, przyjmuje wiele innych osób trans – i nawet tam odnoszą się do mnie lekceważąco. Na przykład mówią do mnie per „sir”. Żesz do cholery, przychodzę do was, specjalistów od terapii hormonalnej zmieniającej płeć i powinniście przynajmniej wiedzieć, że w tym przypadku nie potrzebujecie ani męskiej, ani żeńskiej formy!

Ale przynajmniej teraz mieszkam w Chicago, gdzie panuje prawo, że aby otrzymywać hormony, muszę po prostu o nie wystąpić. Na Florydzie było inaczej. Nie dość, że musiałam dojeżdżać dwie godziny do najbliższej kliniki, to zanim wydano mi zgodę na hormony, musiałam przez siedem miesięcy chodzić na psychoterapię. Podobne zasady panują zresztą w Karolinie Północnej i kilku innych stanach.

Generalnie, musiałam udowodnić lekarzowi, że nie jestem wariatką. Zaczęłam od tego, że uprzedziłam go: ‹Tekst o moim coming oucie ukaże się w „Rolling Stone”› (śmiech). Potaknął tylko głową i powiedział tonem, jakim mówi się do osoby chorej psychicznie: „Tak, tak, oczywiście, że się ukaże”. Potem było jeszcze sporo absurdalnych sytuacji. Na przykład: siedzę przed nim, widzę, że niewiele wie o transseksualizmie, ale odpowiadam grzecznie na pytania. On nagle wyciąga zza siebie lustro i każe mi mówić do mojego odbicia. Szybko zorientowałam się, że wydałby mi papierek, gdybym po prostu przyszła do niego w peruce i na obcasach.

W końcu dostałam papierek, wydawało mi się, że sprawa będzie od tego momentu czysta. Ale okazuje się, że nie, nadal nie mogę zmienić aktu urodzenia. Więc pozostaję „podejrzana”, chociażby w sytuacjach łazienkowych.

We wrześniu Against Me! wyda nowy album. Czy zmieniasz się jako artystka?

Staję się lepsza, przynajmniej mam taką nadzieję (śmiech). Zawsze starałam się przekraczać granice i zmieniać podejście do muzyki.

Na „Transgender Dysphoria Blues”, twojej poprzedniej płycie i pierwszej po coming oucie, śpiewasz o osobie, która zmienia płeć, głównie jako „ona”.

Dużo tekstów na tym albumie było autobiograficznych. Ale nie chciałam mówić o nich wprost. Teraz trochę się to zmieniło. Jest mi już łatwiej nie projektować mojego doświadczenia na kogoś innego.

W utworach naszej grupy zawsze dużo tekstów dotyczyło wojny, polityki. Nigdy nie miałam problemu, aby wykrzyczeć prawdę na te tematy. Natomiast nie czułam się komfortowo w tekstach o miłości i w ogóle o osobistych uczuciach. Na pewno w dużym stopniu dlatego, że dusiłam w sobie tak wiele emocji, nie czułam łączności z tą stroną siebie. Teraz mam to z głowy i wiele nowych tematów się przede mną otworzyło.

W przeszłości ukrywałam fakt bycia trans w każdym związku. Z tym też już koniec. Jestem jak otwarta książka, więc mogę szczerzej mówić o własnych emocjach i o tym, w jakie związki wchodzę, co w nich przeżywam. To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.

Jednocześnie wciąż wykonujesz przebój „I Was a Teenage Anarchist”. Czy nadal czujesz się wściekłym punkiem?

Jakaś część mnie zawsze pozostanie 15-letnim punkowcem. Wściekłym, w taki sam sposób, w jaki byłam wściekła wtedy. W pewnym wieku nie możesz już z tego zrezygnować.

A Against Me! będzie takim zespołem, jakim zawsze było. Dającym po prostu mocne, rockowe, koncerty, na których ludzie mogą czuć się swobodnie, akceptowani za to, kim są. I wyzwalającym energię, jaką punk rock powinien wyzwalać.

Na co się teraz wściekasz?

Na wiele rzeczy! Na nowej płycie będzie piosenka „ProVision L3”. To od nazwy skanerów, których używa się na lotniskach. Przeraża mnie, że żyjemy teraz w kulturze wiecznej inwigilacji i na własne życzenie pozbywamy się prywatności. Dodatkowo, taki skaner zawsze pokaże, jeśli „coś jest nie tak” w częściach intymnych u osoby trans. Strasznie mnie to wkurza.

Wracając na moment do ustawy „toaletowej”. Kwestia toalet zawładnęła teraz dyskusją o problemach, jakich doświadczają osoby trans. A przecież to dość specyficzna sprawa.

Szczerze powiedziawszy, cała sprawa toalet w pewnym sensie jest idiotyczna. Żebyśmy musieli walczyć o prawo do korzystania z toalety publicznej? Które najczęściej i tak są obrzydliwe i chcesz z nich jak najszybciej uciec (śmiech).

Są inne, ważniejsze sprawy. Powinniśmy być chronieni przed dyskryminacją w pracy, powinien być zakaz zwalniania ze względu na orientację czy tożsamość płciową – a nie ma tego. Nie powinno być możliwości odmowy opieki zdrowotnej. Dalej – więzienia: w razie aresztowania znajdujemy się w niebezpiecznej sytuacji, możemy trafi ć do celi z ludźmi tej płci, którą mamy w dokumentach, a nie tej, z którą się identyfikujemy. I statystyki są przerażające: osoby trans są częściej niż inne oarami przemocy, częściej popełniają samobójstwa, więcej jest wśród nas bezdomnych. Nie mamy zbyt dużej ochrony. Wciąż jesteśmy na początku drogi.  

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Więcej takich zawodów

O klipie z wiejskim gejowskim weselem, o rozmowach z córką, o środowisku muzycznym, o związkach partnerskich i o tym, jak śpiewał „Jestem gejem i dobrze mi z tym” specjalnie dla homofobów z Wojciechem Łuszczykiewiczem, wokalistą i liderem zespołu Video, rozmawia Sergiusz Królak

 

fot. mat. pras.

 

Zwykłe wiejskie wesele – tyle że para młoda składa się z dwóch facetów. Tak w skrócie wygląda klip do piosenki „Ktoś nowy” z waszej najnowszej płyty „Doskonale wszystko jedno”. Czy pomysł pojawił się już przy pisaniu piosenki?

Nie, rzadko przy pisaniu piosenki myślę o teledysku. Zastanawiając się, jak zilustrować ten utwór, stwierdziliśmy, że można odejść od dosłownego pokazania treści. Tekst mówi o tym, by znaleźć kogoś, kogo weźmie się za rękę, przejdzie się razem przez życie i pokona się ten świat razem. Bez miłości to raczej nic nie ma sensu, wszystkie rzeczy są relatywnie nieznaczące.

Od dawna chciałem się jakoś zabrać za temat miłości bez względu na płeć. Już nie mogę znieść gadających w telewizji osłów, plotących bzdury o związkach gejowskich czy lesbijskich. Chciałem pół żartem, pół serio pokazać ludziom mającym mniej oleju w głowie, że jesteśmy za miłością, po prostu. Jest nam wszystko jedno, kto z kim żyje, jeśli tylko nikt nikomu nie robi krzywdy.

Akceptacja inności to nie jest mocna strona naszego społeczeństwa.

Widać to dobrze np. w szkole. Jak ktoś jest gruby, to się woła na niego „grubas”, jak ktoś jest rudy, to się woła „rudy” itd. Dokucza się ludziom i atakuje z każdego powodu, homoseksualna orientacja jest jednym z nich. Czasem żart pozwala rozładować napięcie i oswoić się z tematem – na to właśnie liczyliśmy, robiąc ten klip. Ludzie napinają się strasznie i zastanawiają się, jakby takie wesele wyglądało, gdyby był pan młody i drugi pan młody. A my im odpowiadamy: tak samo! I tak większość gości się nawali, jakaś ciotka uśnie, wujkowie narobią wstydu, będzie wódka, tańce i rzyganie (śmiech).

Jak się kręciło teledysk?

Główne role mieli zagrać moi dwaj najlepsi koledzy, którzy co prawda gejami nie są, ale byli bardzo zapaleni do pomysłu. Ostatecznie jednak terminowo się nie zgraliśmy, a parę gejów zagrali dwaj przemili aktorzy. Wszyscy byli uśmiechnięci i chyba zadowoleni, że „włożą palec w oko” paru zakutym łbom. Na plan zdjęciowy zaprosiliśmy fanów i rodziny. W klipie pojawiła się też m.in. moja starsza córka. Główni aktorzy mieli frajdę i absolutny brak oporu.

Z jaką reakcją fanów czy publiczności spotkaliście się po premierze?

Nasi najbliżsi fani byli wniebowzięci. Co do reakcji internautów, to jestem w szoku. Od wielu lat jestem „wyzywany” od gejów, kiedyś byłem nazwany „pseudo-emo-pedziem”, więc się do tego przyzwyczaiłem (śmiech). Nawet sam lubię prowokować takie akcje, bo zawsze odnajdywałem dużo frajdy we wkurzaniu głupców. Po premierze klipu zauważyłem jednak, że ten hejt trochę zmalał, a wiele osób się zamknęło. Może zauważyli, o co nam chodziło, a może sami nie mieli już powodu, by rzucać kamieniem. Oczywiście, są jakieś pojedyncze niemiłe akcje, ale jest ich o wiele mniej, więc czuję, że moja misja w jakimś małym stopniu została spełniona.

Czujesz się zatem sojusznikiem środowiska LGBT?

Miłość między dwoma facetami czy dwiema kobietami jest dla mnie naturalna i kompletnie mi nie przeszkadza, więc nie robię z tego żadnego problemu. Przede wszystkim, trzeba być normalnym człowiekiem. Sojusznik? Może to jest i dobre słowo? Generalnie cenię wszystkich ludzi, którzy walczą o to, by mieć w życiu spokój i żeby nikt nie bił ich po głowie za to, co czują i myślą. Tak, sojusznik to dobre słowo.

Wspomniałeś o szkolnej nietolerancji, sam jesteś ojcem dwóch córek. Rozmawiasz z nimi o sprawach takich, jak homoseksualność?

Dzieci są jak gąbka, chłoną to, co je otacza w sposób bezwarunkowy. Dzieciaki powinny wiedzieć, że jeśli nikt nikomu nic złego nie robi, to nie ma żadnego powodu, by dokuczać Michałowi, bo lubi trzymać się za rękę z kolegą, albo Joli, bo lubi trzymać za rękę koleżankę.

Moja Lila jest dopiero w drugiej klasie, więc chyba jeszcze w tym wieku dzieciaki nie sięgają wyobraźnią takich tematów, ale na wszelki wypadek chcę, żeby nie było tabu, więc rozmawiamy. To naprawdę wiele nie kosztuje, by powiedzieć, że czasami jakiś pan zakocha się w jakimś innym panu, a jakaś pani zakocha się w jakiejś pani. Dla dziecka może to być dziwne, bo samo widzi, że w domu jest mama i tata. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli powie się, że gdzie indziej może być inaczej, to ono to łapie bez najmniejszego problemu.

Przy premierze klipu do singla „Dobrze, że jesteś”, nad którym współpracowaliście z osobami głuchymi, powiedziałeś: „W czasach walki o równe traktowanie różnych grup społecznych, ważniejsza stała się dla nas tęcza na placu w Warszawie niż sami wrażliwi, wartościowi ludzie, z którymi nie umiemy porozmawiać”.

Ludzie czasami skupiają się na symbolach, albo lubią tylko pokrzyczeć „od święta”, a tak naprawdę liczy się to, co robimy na co dzień. Tęcza na Placu Zbawiciela jest dla mnie symbolem walki z głupotą, z którą niestety trudno szybko wygrać. A w przypadku „Dobrze, że jesteś” chodziło mi o ponad dwumilionową rzeszę głuchych, na których kompletnie nie zwracamy uwagi i których konsekwentnie ignorujemy, jakby ich w ogóle nie było.

Wyjechałeś z Polski na kilka lat do USA, tam zdałeś maturę. Myślisz, że pobyt w Stanach wpłynął na twoją postawę wobec mniejszości?

Bardzo fajne pytanie. W domu miałem fajnych rodziców, byłem sensownie ukształtowanym człowiekiem, ale chyba tak – ten wyjazd nauczył mnie większej otwartości i jeszcze większego luzu. Upewniłem się, że bycie wyluzowanym jest lepsze nie tylko dla mnie, ale też dla mojego otoczenia.

W Polsce dostawałem w zęby od jakichś dresów za długie włosy. Mój kolega nosił kolczyki i też obrywał. Czasami takie rzeczy dzieją się na płaszczyźnie „myśl kontra głupota”. A z głupotą się nie wygra, dlatego nie angażowałem się w takie akcje, jak marsze czy walka o tęczę. Wygrasz raczej oswajaniem tematu i pokazywaniem ludziom, że wszystko jest normalnie.

A jak oceniasz obecne środowisko muzyczne w tym względzie?

Myślę, że jest bardziej wyluzowane, niż np. środowisko sportowe. Wiele rzeczy się oswaja przez poczucie humoru, dlatego żarty o Żydach czy gejach oraz inne tematy tabu poruszane w żartobliwym, pozytywnym tonie – bez dyskryminowania – powodują, że te tematy stają się naturalne, znika napięcie i tabu. Jak pozwolicie pożartować sobie z siebie lub swoich problemów, to się wszystkie spięcia troszeczkę rozbroją.

Ale coming outów w środowisku muzycznym jest jak na lekarstwo. Jak odebrałeś niedawne wyjście z szafy perkusisty Lao Che, Michała „Dimona” Jastrzębskiego?

Luźno. Tu mam takie dwojakie myślenie: bardzo szanuję ludzi, którzy o swojej seksualności nie mówią głośno, traktując to jako element swojej prywatności. Jednocześnie rozumiem i w pełni akceptuję wewnętrzną potrzebę ludzi, aby o swoim człowieczeństwie mówić głośno. Takie coming outy mogą na pewno dodać odwagi innym, upewnić ich w swojej normalności i pomóc w nauczaniu innych akceptacji.

Czujesz, że klipem takim jak „Ktoś nowy” dorzucasz swoją cegiełkę do postulatu „zalegalizować związki partnerskie”?

Nie mam aż takiej siły przebicia, ale jak mówi powiedzenie: „Kropla drąży skałę”. Trzeba tylko, by takich zawodników, jak ja, było więcej. Nie wybieram się na jakąś krucjatę czy coś, ale czułem się w obowiązku, żeby zabrać głos. Mam nadzieję, że w końcu się uda zalegalizować związki partnerskie, podobnie jak z legalizacją marihuany.

Do ludzi ze starszego pokolenia, którzy są przeciw, nie miałbym aż takich pretensji. Zostali wychowani w czasach głębokiej komuny, w której kontakt z innymi ludźmi i światem był mocno ograniczony. Ja i moi rówieśnicy już dogoniliśmy ten świat i to w absurdalnym tempie. Ogromnym problemem jest też to, że żyjemy w kraju bardzo kościelnym. Mamy całą masę księży, który tłoczą z ambony idiotyczne rzeczy. Chociaż znam wielu znakomitych, cudownych, kochanych księży, to jednak związanie Kościoła z państwem jest dużym problemem.

Sam jednak jesteś wierzący, co w połączeniu z takimi poglądami tworzy dość mało stereotypowy obrazek.

Tak, jestem katolem! (śmiech) Jednak zawsze apeluję, by oddzielać moją wiarę od Kościoła, bo Kościół to są również ludzie pełni głupoty i wad. Atak na Kościół jako na instytucję, na ludzi – nie mam z tym problemu, bo jest tam tyle samo bałaganu, co np. w policji, która chciałbym, żeby działała jak najlepiej. Wierzę w Boga, ale kościół i religia to są dla mnie dwie różne rzeczy.

Widziałem ostatnio filmik z występu pewnego amerykańskiego komika. I tenże komik powiedział: „Za chwilę przeczytam państwu, co Jezus powiedział w Biblii o homoseksualistach. Przepraszam, nie przeczytam, bo nic nie powiedział”. Otóż to. A ilu katolików powołuje się na Biblię, gdy chcą uzasadnić nietolerancję?

Podobno fraza z jednego z Waszych utworów „Jestem zerem i dobrze mi z tym” miała pierwotnie brzmieć „Jestem gejem i dobrze mi z tym”.

Tak! Nasz perkusista zmieniał tekst i ciągle nucił na próbach: „Jestem gejem i dobrze mi z tym”. Spodobało nam się to, jednak nie wiedziałem, jak to ograć lirycznie, by nie było pretensjonalnie. Pamiętam, jak kiedyś na koncercie jakaś grupka naszych miłych, obstrzyżonych na łyso „kolegów” notorycznie wyzywała nas od „pedałów”. Zadedykowaliśmy im wówczas piosenkę „Jestem zerem” ze zmienionym tekstem i zaśpiewaliśmy „Jestem gejem” razem z publicznością, która nagrodziła nas głośnymi brawami. „Koledzy” sobie poszli.

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mogę być niegrzeczny

O Chopinie, o muzyce lat 80., o Francji, o Polsce, o szukaniu chłopaka i o bracie Dawidzie Kwiatkowskim z wokalistą Michałem Kwiatkowskim rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Zaczynałeś od przebojów pop, potem poszedłeś w elektronikę i muzykę klubową, a teraz Chopin.

Po eksperymentach z dźwiękami postanowiłem wrócić do klasyki, którą też lubię. Jestem z wykształcenia pianistą. Wybiły moje 30. urodziny, a przyjaciele pytali, czy wrócę jeszcze do fortepianu. Wyciągnąłem stare nuty, przypomniałem sobie czasy szkoły muzycznej i wpadłem na pomysł, by utwory chopinowskie przerobić na piosenki.

Chopin – też Polak, też mieszkał we Francji. To nie była sugestia francuskiej wytworni, by „połączyć cię z Fryderykiem?

Nie. Wytwórnia kupiła gotowy produkt.

Jak się tworzy piosenki na podstawie klasycznej muzyki? Siada się i?

Siada się w moim paryskim domu, w którym mam studio, i przede wszystkim się słucha. To był fascynujący proces. Trzy miesiące praktycznie bez życia towarzyskiego. Trochę wpadłem w chopinowski trans. Kupiłem sobie książki o nim, trzy tomy jego listów. Czytałem, słuchałem i gdy znajdowałem motywy nadające się do piosenek, to je chwytałem i rozwijałem. Czasem udawało mi się stworzyć całą kompozycję w jeden dzień.

A teksty?

Gotowe piosenki śpiewane „w jogurcie”, czyli śpiewane „la la la”, wysłałem do mojego autora, Emmanuela Tugny. Poprosiłem go, by postarał się złamać tę romantyczną słodycz i wprowadził trochę „brudu” i trochę erotyki.

Śpiewasz też dwie piosenki po polsku. A skąd wziął się na płycie cover gejowskiej ikony Donny Summer „Could it be magic”?

Ta piosenka też była zainspirowana Chopinem. Kilkanaście lat po Donnie śpiewał ją we Francji Alain Chamfort. To był duży przebój. A ja mam do „Could it be magic” własny sentyment – w latach 90. nagrał to boysband Take That, ich wersja bardzo mi się podobała. Natomiast za wersją Donny nie przepadam, bo w ogóle mam „problem” z muzyką disco końca lat 70. Z tamtych czasów lubię tylko Abbę.

Za to z muzyką początku lat 80. chyba nie masz problemu, klimaty w stylu Soft Cell czy Visage słychać na twojej poprzedniej płycie „What’s your name?”

Lata 80. to był magiczny czas w muzyce. Uwielbiam brzmienia ówczesnych syntezatorów. Gdybym był bogaty, to bym wykupił wszystkie te analogowe syntezatory z lat 80., które dziś osiągają niebotyczne ceny. Była w tych dźwiękach jakaś melancholia. Sam w latach 80. byłem małym chłopcem, odkryłem tę muzykę na początku następnej dekady. Na komunię w 1991 r. dostałem trochę kasy i wydałem ją na kasety, których wtedy był zalew, pamiętasz?

Pewnie.

Kupiłem sobie Madonnę, Depeche Mode i wpadłem. Cocteau Twins, The Cure, Sinead O’Connor, też Kim Wilde, Pet Shop Boys. I najśmieszniejsze, że ja ich nigdy nie porzuciłem. Znajomi się śmieją, że wciąż słucham tego, czego słuchałem, jak miałem 10 lat. Puszczam mój ukochany album Roxette „Look Sharp!” i przypominam sobie, jak słuchałem go na walkmanie, chodząc po ulicach Gorzowa 20 lat temu. Czuję taką samą radość. Bardzo nostalgicznie podchodzę do muzyki.

Album „What’s your name?” nagrałeś jako Self Concept. Ta nazwa to już przeszłość?

Nie, skąd!

Self Concept to twój zupełnie odrębny wizerunek od Michała Kwiatkowskiego. Dużo ostrzejszy, mroczny, seksualny. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że ten projekt to dla ciebie terapia. Mam koncepcję, skąd się wziął.

Słucham.

Fajny chłopak od piosenek pop to tylko część twojej osobowości. Masz jeszcze inną stronę, niegrzeczną. Ona nie wpisywała się w tamten image, a jednocześnie prosiła się o ujawnienie. I wyszła, a ponieważ jest tak rożna od twojego znanego wizerunku, musiałeś nadać jej inną nazwę. Jak Mr. Hyde dla Pana Jekylla.

Trafna analiza. Oj, tak, mogę być bardzo niegrzeczny (śmiech). Musiałem w końcu tę część siebie wyrazić. Po dwóch płytach pop miałem wielką ochotę na coś ostrzejszego. Skryty pod pseudonimem Self Concept czułem się bezpieczniejszy, a jednocześnie odważniejszy, by robić to, co czuję. To było wyzwalające. Ale oba wcielenia są szczere – Michał Kwiatkowski to ja i Self Concept to też ja.

Z albumem współgrały stylistycznie clipy. W „Too Strange” masz mocny, trochę „diabelski” makijaż, w „You are the last” jesteś nagim „potworkiem”, w „The Sinner” makabryczny doktor obcina ci włosy. Miałeś też wtedy fajną, seksowną sesję zdjęciową.

Ten doktor był inspirowany serialem „Dexter”.

A moja ulubiona piosenka z tego okresu to „Looking for a boy” – „Szukając chłopaka”.

Napisałem ją, bo akurat szukałem chłopaka. Albo może właśnie, co gorsza, nie szukałem chłopaka (śmiech).

Bo śpiewasz, że szukasz na noc, a nie na życie, i poznawać jego rodziców nie zamierzasz. Nagrałeś ją z Xavierem Seulmandem.

Xavier to DJ dobrze znany w gejowskim środowisku we Francji. Zrobił remiksy wielu moich utworów. Gdy zaproponował mi współpracę na zasadzie „featuring”, zgodziłem się od razu. „Looking for a boy” świetnie wypada na scenie.

Widziałem wykonania live w sieci. Czujesz się z tą piosenką jak ryba w wodzie. Zmysłowe ruchy, długie włosy, zero koszulki. W ogóle mam wrażenie, że dobrze ci z tym, kim jesteś – i myślę tu zarówno o duszy, jak i o ciele.

(śmiech) Jakieś tam kompleksy mam, ale potrafi ę je przezwyciężyć. Lubię uwodzić. Zarówno w życiu osobistym, jak i swoją publiczność w życiu zawodowym.

Jak ważne jest dla ciebie śpiewanie o miłości zgodnie z własną orientacją?

Gdybym był hetero, to śpiewałbym „Looking for a girl”. Ale śpiewać tak, będąc gejem? Czułbym się z tym niedobrze, nie umiałbym spojrzeć w lustro. Kłamanie nie wchodziło w rachubę. Jeszcze przed coming outem wszyscy moi autorzy wiedzieli, że nie może być tekstu mówiącego dosłownie o miłości do dziewczyny. Piosenki o miłości pisali neutralnie, bez używania zaimków rodzajowych.

Dochodzimy do coming outu. Wywiad dla „Tele Loisirs” z grudnia 2012 r.

To podchwyciły polskie media, ale coming out zrobiłem kilka miesięcy wcześniej, w wywiadzie dla bardzo popularnego we Francji kanału telewizyjnego M6. Zadbałem, by to nie było proste „ogłoszenie” – oto jestem gejem, tylko by to wpleść w wypowiedź dotyczącą sprzeciwu wobec homofobii. Potem czekałem na emisję i trochę się balem.

I co?

I nic, czyli super. Wymarzona reakcja. Jesteś gejem? Dobrze, powiedz, kiedy wyjdzie twoja nowa płyta? W tym stylu. Ani mi to wyznanie nie pomogło, ani mi nie zaszkodziło. W Polsce było chyba większym newsem. Widziałem artykuły, w których już sam tytuł krzyczał: „Michał Kwiatkowski jest gejem”.

Bo w Polsce jako wyoutowany piosenkarz jesteś wyjątkowy.

Tak, wiem – i wcale nie jest mi z tym dobrze. We Francji jestem jednym z wielu. Są też nawet piosenkarze starszego pokolenia po coming outach.

Jak sądzisz, na ile to właśnie życie we Francji od kilkunastu lat nauczyło cię otwartości w tej kwestii?

To jest ciężkie pytanie, bo korci mnie, by odpowiedzieć: jestem otwarty z natury, taką mam osobowość, a moje polskie otoczenie – rodzina, znajomi – nie jest homofobiczne. No, ale wiem, że Francja musiała też na mnie wpłynąć. W Polsce wyczuwam pewną ostrożność w mówieniu o sobie wśród niektórych moich znajomych gejów, taką jakby „woalkę” mają. Na przykład taka sytuacja: rozmowa towarzyska, kilka osób, wśród nich jeden facet, którego pierwszy raz widzę. Opowiada coś o swojej żonie, za chwilę mnie coś przychodzi do głowy i opowiadam o moim byłym chłopaku. Znajomi potem mówili mi, że zachowywałem się bardzo naturalnie jak na spotkanie z dopiero co poznanym człowiekiem. No, ale przecież on o swojej żonie mówił, a też widział mnie pierwszy raz.

Powtarzam ciągle, że orientacja seksualna jest jak kolor oczu. Moje są brązowe i tyle. Nie wybierałem tego koloru, nie „pracowałem” na ten kolor. Ani się go nie wstydzę, ani nie jestem z niego dumny. Nie chcę za ten kolor ani nagród, ani kar. Tak naprawdę to nie jest chyba bardzo ważna informacja na mój temat. W Polsce ujawnienie homoseksualnej orientacji jest ciągle sensacją, dlatego chcę o tym mówić, może się komuś zapali światełko, może zmieni podejście. Ślepo wierzę, że mój punkt widzenia będzie w Polsce coraz powszechniejszy.

Gdy wyjeżdżałeś na studia do Francji, miałeś 19 lat. Jako nastolatek miałeś problem z homoseksualizmem?

Nie bardzo. Nigdy nie potrzebowałem psychologa w tej kwestii. Miałem inne problemy. Gdy miałem 10 lat, zmarła moja mama. W szkole „zyskałem” przez to ksywkę „sierota”.

Naprawdę? Tak na ciebie mówili?

Tak, dzieci są okrutne. Potem w liceum odkryłem, że jestem gejem, ale czułem się też artystą. Wciąż słuchałem muzyki, lubiłem poezję, trzymałem się trochę z boku.

Rodzinny coming out?

Nastąpił parę lat później i poszedł gładko, choć… Domyślili się, bo… sprowadzali do Polski wszelkie francuskie gazety, w których coś o mnie napisano. Jakiś czas przed „oficjalnym” coming outem kilka szmatławców zamieściło o mnie teksty sugerujące, że wakacje spędziłem z narzeczonym. Nic nie było wprost, ale można było wywnioskować, o co chodzi. Paparazzi za mną jeździli, a ja stwierdziłem, że trudno, nie będę się przed nimi nieustannie krył. Nie miałem takiego okresu ukrywania, żebym na przykład chłopaka przedstawiał jako kuzyna czy coś w tym rodzaju. Chciałem pojechać na wakacje z chłopakiem, to pojechałem.

Gdy potem ujawniłem się przed tatą, babcią i dziadkiem, to oni od razu powiedzieli: „A, już wiedzieliśmy!”. Czekali cierpliwie, aż sam im to powiem. Tacie mogę opowiedzieć o tym, jak się pokłóciłem z chłopakiem, babcia jest cudowna. Dziadek, zwykle raczej zamknięty w sobie, po jednym programie telewizyjnym, w którym mówiłem o homoseksualizmie, zadzwonił do mnie i powiedział, że mądrze gadałem i że mnie popiera. Mam złotą rodzinę, naprawdę.

 A twój sławny brat, Dawid Kwiatkowski?

Zero problemu. Od jakichś dwóch lat mam z Dawidem świetny kontakt. Wcześniej…

Jest między wami 13 lat różnicy.

Jeszcze kilka lat temu, gdy przyjeżdżał do mnie na wakacje, to był z niego taki trochę młodzik, wiesz. Teraz jakoś wydoroślał. Stał się moim przyjacielem, któremu kiedyś zmieniałem pieluchy (śmiech). Gdy jestem w Polsce, to dużo czasu spędzam z nim i z jego znajomymi, czyli z młodzieżą. Mam wrażenie, że to młode pokolenie – a przynajmniej ci, których poznałem – traktują homoseksualizm naturalnie. Ani razu nie zobaczyłem choćby dziwnego spojrzenia, gdy opowiadałem coś np. o moim byłym facecie.

We wspomnianym wywiadzie dla „Tele Loisirs” opowiedziałeś się za małżeństwami jednopłciowymi.

 Dodając, że mój pogląd nie wynika tylko z tego, że jestem gejem, ale z tego, że jestem po prostu za równym traktowaniem. Wtedy we Francji zaczynała się już wielka debata na temat małżeństw jednopłciowych. Mówię ci, jakie to były akcje! Ping pong z manifestacjami. Jedna za małżeństwami, to zaraz druga przeciw – i tak wiele razy.

Chodziłeś na te „za”?

Chodziłem i krzyczałem równościowe hasła, pewnie. Francuska kultura tym się rożni od polskiej, że tam ciągle się manifestuje, wyraża się swoje poglądy. Pokojowo. A Parady Równości w Paryżu to jest wielka feta, pełno ludzi, również hetero. Święto peace & love – pokoju i miłości. Chodzę z przyjaciółmi i tańczymy na ulicy. Kilka razy też wystąpiłem na poparadowym koncercie, wśród wielu innych wykonawców. W Polsce na paradach bywa niebezpiecznie, tak?

W Warszawie jest już w porządku.

To dobrze. Wiesz, we Francji też nie wszystko jest załatwione. Mamy już małżeństwa jednopłciowe, ale homofobia nie zniknęła. Działam w organizacji Le Refuge, która pomaga młodym osobom LGBT wyrzuconym z domów po coming oucie. Jest ich niestety dużo! To bardzo młodzi ludzie, głownie 16-, 18-letni. Le Refuge daje im schronienie, pomaga w znalezieniu mieszkania, źródeł utrzymania. Mam z nimi spotkania, daję koncerty, z których dochód przeznaczamy na pomoc im.

Jesteś zaangażowany.

Tak.

A po Paryżu chodzisz z chłopakiem za rękę?

Tak. Nie zawsze, bo nie zawsze mam chłopaka (śmiech), ale tak. Widuję też dużo par homoseksualnych idących za rękę.

Spotkały cię z tego powodu jakieś nieprzyjemności?

Nie, nigdy. Ale nie po każdej dzielnicy chodzę.

Po Marais?

To jest dzielnica gejowska, tam to jest oczywiste.

Jeszcze chcę zapytać o „Taniec z gwiazdami”, w którym kilka lat temu zająłeś w Polsce III miejsce. Nie chciałbyś zatańczyć w tego typu programie z facetem?

Chciałbym. Mówiłem nawet o tym we Francji.

Zadali ci takie samo pytanie?

Tak. We Francji ten program leci od stosunkowo niedawna… W Polsce tańczyłem z Janją Lesar i było fantastycznie. Bycie gejem w niczym tu nie „przeszkadza”. Ale w parze z drugim facetem mogłoby być też interesująco, chętnie zatańczyłbym tango. Widziałem, jak Agata Kulesza i Ania Guzik tańczyły tango – wypadły znakomicie.

Najbliższe plany? Promocja płyty „Chopin etc.”?

To moja czwarta płyta, ale pierwsza, która wyszła w Polsce. Mam więc promocję rozłożoną na dwa kraje. Kilka dni temu skończyłem kręcić nowy clip do utworu z płyty, właśnie go montujemy. To mój dziesiąty clip i pierwszy zrobiony w Polsce. Kiedy ten numer „Repliki” się ukaże?

W końcu marca.
To już na pewno clip będzie w sieci do obejrzenia.

Do którego utworu?

„Mama”.

 

Tekst z nr 54/2-4 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Gdybym zakochała się w geju…

O nowej płycie, starych przebojach, berlińskich Paradach Równości, fanach gejach i fankach lesbijkach z Izabelą Trojanowską rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Sebastian Skalski, www.sebastianskalski.com

Impreza z okazji 10-lecia Kampanii Przeciw Homofobii w gejowskim klubie Toro w Warszawie, 12 września br. Na dobry początek – występ drag queen Żakliny. Wie pani, jaką piosenkę wykonała?

Nie wiem, ale skoro pan o tym mówi, to już się domyślam. Zgadnąć?

Proszę.

„Wszystko, czego dziś chcę”?

Jasne. Cały klub tańczył. Bardzo się cieszę i pozdrawiam Żaklinę.

Tekst „Wszystko, czego dziś chcę” jest odważny nawet jak na dzisiejsze czasy, a przecież powstał ponad 30 lat temu.

Od miłości wszystko się zaczyna i na niej się kończy, a jednym z niezbędników miłości jest, co tu dużo gadać, seks.

Ale w tej piosence nie ma romantycznej miłości, niewinnego marzenia o tym przysłowiowym księciu z bajki…

Jest marzenie o seksie z księciem z bajki! Wiem, o co panu chodzi. Mężczyzna może wprost mówić o swych marzeniach erotycznych, a kobiecie nie przystoi. Kobieta może na ten temat tylko milczeć i spuszczać oczęta. I bławatami trzepotać.

A tymczasem Trojanowska śpiewa w 1980 r., że nie chce tzw. małej stabilizacji – „adresu w bloku” czy „małego fiata”, bo „wszystko hurtem możesz dać mi teraz” i „chcę dolecieć z ramion twych wprost do nieba”.

No, tak. Podejście do seksu na szczęście się zmienia i pożądanie kobiety jest dziś mniejszym tabu. Niedawno w jednym z seriali widziałam scenę: młoda dziewczyna mówi do przyjaciela, z którym od czasu do czasu miewa seks: „Rozbieraj się, bo chcę się rozluźnić”. Aż mnie wbiło w fotel. Dziś już tak można, ale wtedy…

Do tego dochodził image. Na festiwalu w Opolu wykonywała pani „Wszystko, czego dziś chcę” w krótkiej fryzurze, ubrana w garnitur z kamizelką.

To był okres mojego buntu przeciw temu, że nie jestem facetem. Kiedyś kobiety miały dużo gorzej w pracy i zresztą nie tylko w pracy. Dziś nadal nie jest tak, jak by się chciało, ale już dużo lepiej. Wtedy kobieta była niemal „przypisana” do dziecka i do domu. Mnie to bardzo nie odpowiadało, stąd ta postawa: chcę być facetem i proszę dać mi te same prawa.

Dziś można by powiedzieć, że pani była prekursorką polskich drag kingów.

Są drag kingi w Polsce?

 Tak. Na przykład zespół Da Boyz.

Muszę zobaczyć.

Wróciła pani właśnie na rynek muzyczny płytą „Życia zawsze mało”, pierwszą po długiej, 15-letniej przerwie.

Żeby pogodzić dom – a mieszkam „stereo”, w Warszawie i w Berlinie – i wychowywanie dziecka, musiałam z czegoś zrezygnować. Zrezygnowałam z teatru i z muzyki, a zdecydowałam się tylko na jedną rzecz – rolę w serialu „Klan”. A przede wszystkim – na rolę mamy. Moja córa Roxanna jest dla mnie najważniejsza.

Teraz jest już dużą dziewczynką.

Tak. Ma 20 lat. Studiuje antropologię kulturową w Wiedniu.

I dlatego fani mogą „odzyskać” Izabelę Trojanowską – piosenkarkę?

Dokładnie. Chciałam, by ta nowa płyta była w pewnym sensie kontynuacją moich pierwszych nagrań. Gdy Wojtek Byrski, który pisze znakomite, nietuzinkowe teksty – współpracował m.in. z Maleńczukiem, z Irą, De Mono, Kombii – zgodził się pisać i dla mnie, stwierdziłam „Tak, nadszedł moment na wydanie nowej płyty”.

Koleżanki aktorki, które ostatnio były na moich koncertach, mówiły mi, że te stare utwory przetrwały próbę czasu, a nowe – bronią się w ich „towarzystwie”. Zależało mi, by moja nowa propozycja była spójna z tym, co nagrałam wcześniej.

To jest nadal elegancki pop rock. Na przykład pierwszy singiel z płyty – „Nie od razu”.

Tak jest.

Występuje pani z zespołem Mafia.

Gramy razem od jakichś 2 lat. Dopisują starzy fani, ale widzę też sporo bardzo młodych ludzi. Przy okazji płyty zagram wiele koncertów i już się na nie cieszę.

Świetny był warszawski koncert z okazji premiery płyty w październiku. Wiernych fanów gejów nie zabrakło. Pani jest divą gejowską.

Na początku nie miałam o tym zielonego pojęcia. Gdzieś tam nagle odkryłam, że wśród moich fanów jest wielu gejów. Schlebia mi to. Chociaż oczywiście nie jest tak, że jak ktoś jest gejem, to od razu bardziej go lubię.

Zastanawiała się pani, co przyciąga fanów gejów?

Zastanawiałam się, ale nie wiem. Może pan redaktor mi powie?

Wyrazisty image, wyzwolona seksualność, bunt przeciw rolom płciowym, liberalne poglądy. W „Klanie” pani jest polską Alexis, która należy do gejowskich ikon.

Dzięki, porównanie do Joan Collins to dla mnie komplement.

I jeszcze dość niski głos, niekonieczna, ale częsta cecha div – można wymienić Amandę Lear, Grace Jones czy Cher. Diva gejowska to jest też przeważnie „kobieta z przeszłością”. Pani ma za sobą wielki sukces na początku lat 80., a potem nagłą emigrację.

Słyszał pan te plotki, że wyjechałam, by robić karierę w pornobiznesie?

Nie!

Takie krążyły. Prawda jest taka, że byłam inwigilowana. Pewnego razu po prostu nie wróciłam z koncertów w Holandii. Postanowiłam zostać na Zachodzie.

Zamieszkała pani w Berlinie Zachodnim.

Na początku to był dla mnie szok. Szok materialny – okazało się, że rzeczy nie do zdobycia w Polsce – nawet, jeśli się miało pieniądze – tam można było kupić bez problemu. I szok obyczajowy. W Berlinie Zachodnim widziałam pierwsze Parady Równości, które wtedy były gwałtowne – zniszczenia, wybite szyby, ofiary. Ledwo mogłam uwierzyć, że te demonstracje w ogóle mają miejsce! Zachodni Niemcy lubili drażnić tych wschodnich. Na przykład wielki dom handlowy Ka De We postawili tuż przy murze. Koncerty znanych zachodnich wykonawców też odbywały się blisko muru, żeby było słychać po wschodniej stronie. Żeby pokazać, jak fajnie jest na Zachodzie. I myślałam, że te Parady to nie są prawdziwe demonstracje, tylko taki medialny element drażnienia wschodnich Niemiec. Ale nie, one były naprawdę. Ten indywidualizm był dla mnie niemal nie do uwierzenia, ale podobał mi się. Nie ma przecież jednego rodzaju miłości: kobiety do mężczyzny czy odwrotnie.

Ostatnio widziałam w telewizji program o ludziach zakochanych w przedmiotach. Na przykład facet ubóstwiający swój samochód. Nawet go całował, traktował ten przedmiot erotycznie, praktycznie uprawiał z nim seks. I ponoć oni mają swoje portale, znają się. No i dobrze, dopóki innym tym nie wyrządzają krzywdy, niech sobie będą i tacy.

Pamięta pani moment, w którym zdała sobie sprawę, że nie wszyscy ludzie są hetero?

Byłam wkurzona. Okazało się, że facet, który mi się podobał, jest gejem. No więc co? Nie ma się z czego cieszyć, bo raczej nie mam szans. Na szczęście znałam go tylko z ekranu TV.

Ale wie pan… Gdybym się autentycznie zakochała w geju i gdyby było nam ze sobą dobrze, w sensie: wspólne tematy, zainteresowania, a przede wszystkim partnerstwo, bo nie znoszę, jak facet coś kobiecie każe tylko dlatego, że jest facetem – to może (nie wiem, bo jeszcze w takiej sytuacji nie byłam), gdybym bardzo chciała z nim być – zdecydowałabym się na taki związek. Bez zakłamania.

Zdarzyło się, że któryś z przyjaciół zrobił pani coming out?

Nie. Albo są tacy, o których wiem już od początku znajomości, albo tacy, którzy nie chcą o tym mówić. Kryją się. Czasem chyba nawet i przed sobą. Odpowiadają wymijająco na pytania o uczucia, o seksualność, czują się wtedy niezręcznie. Jest lęk. Powiedziałabym nawet, że taka jest chyba większość gejów.

A ja delikatnie daję do zrozumienia, że nie mam z tym problemu.

Na Zachodzie homoseksualni piosenkarze coraz częściej się ujawniają…

Ricky Martin – uwielbiam go!

 …a w Polsce jeszcze nie. Dlaczego?

Presja menadżerska. Oni nie należą do siebie, tylko do biznesu. Ale pierwsze coming outy w polskim show biznesie już były. Niektórzy twierdzą, że to niesmaczne, takie „obnoszenie się”. Nie zgadzam się z tym. Gwiazdy heteroseksualne mogą mówić o swych mężach czy żonach, to dlaczego geje czy lesbijki mieliby milczeć na temat swoich partnerów czy partnerek?

Rozmawialiśmy o fanach gejach… Ma pani fanki lesbijki?

Och, tak! Bardzo je lubię. Sama nie jestem lesbijką, ale jestem przez nie hołubiona. Cudownie mnie adorują, cudownie! I mam na to dowody.

Piszą listy?

Ba! Czasem nawet przysyłają paczki. Jedna z nich jest moją przyjaciółką i kocham ją mentalnie. A inna cały czas czeka, aż zrozumiem swój „błąd” i odkryję moją „właściwą” orientację (uśmiech). Działają na mnie faceci i co ja na to poradzę?

To chyba dobre zdanie na koniec wywiadu. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Ja również dziękuję. I uciekam. Dziś jeszcze czekają mnie zakupy. Zamierzam sobie sprawić iPada.

To jeden z tych przedmiotów, w których można się zakochać.

Tak? Ale seksu z iPadem sobie nie wyobrażam.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dziewczynka tatusia

Z SYLVIĄ BAUDELAIRE, transpłciową raperką i sexworkerką, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

Kim chciałaś zostać, jak dorośniesz?

Piosenkarką! Nie pamiętam, kiedy dokładnie pojawiło się to marzenie, ale odkąd pamiętam, wiedziałam, że w przyszłości będę robić muzykę. Jest to świetne narzędzie, dzięki któremu mogę wyrazić siebie na wiele sposobów – przez teksty, brzmienie, a także wizualnie: przez strój i oprawę graficzną. Na początku fascynowały mnie całujące się dziewczyny z zespołu t.A.T.u. Nawet przebierałam się za jedną z wokalistek, Lenę, i tańczyłam przed rodzicami. Następnie zakochałam się w pop-punkowej muzyce Avril Lavigne. Wokalistka do dziś jest moją największą inspiracją, a plakaty z nią zdobią ściany mojego pokoju.

Kiedy pomyślałaś o pracy seksualnej?

Zanim zrozumiałam, że chcę pracować jako pracownica seksualna, obejrzałam film „Galerianki” Katarzyny Rosłaniec. W nim bohaterki poznawały mężczyzn, którzy za seks kupowali im upominki. Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego ludzie widzą problem w tego typu pracy. Przecież pracownice seksualne nikogo nie krzywdzą. Jeśli jest to ich świadomy wybór i nie stoi za tym handel ludźmi oraz są pełnoletnie, wykonując ten zawód, nikomu nic do tego! Chociaż przez wiele lat moje myśli krążyły wokół pracy seksualnej, zmusiła mnie do niej sytuacja finansowa. Miałam 22 lata.

Jak zaczęłaś?

Było to jeszcze w Białymstoku, skąd pochodzę. Nie miałam kasy na zapłacenie raty, a zbliżał się koniec miesiąca. Już wcześniej wiedziałam o istnieniu portali erotycznych, na których mogłabym się ogłaszać. Weszłam na jeden i umówiłam się z totalnym randomem, starszym ode mnie o jakieś 20 lat. Po cichaczu podjechał po mnie na dworzec i wywiózł do lasu. Tam zrobiłam z nim, co miałam zrobić. Zarobiłam bardzo małe pieniądze, bo wtedy też nie byłam stanowczą osobą. Nie ogarniałam też, jak powinnam zachowywać się przy kliencie. Na początku większość osób pracujących seksualnie idzie na żywioł. Uczysz się na własnych błędach i od innych osób pracujących seksualnie.

Czego dowiedziałaś się od społeczności?

Najpierw przeglądałam facebookową grupę dla osób pracujących seksualnie. Później poznawałam osoby ze społeczności, która okazała się bardzo wspierająca. To takie prawdziwe sisterhood, siostrzeństwo. To od dziewczyn dowiedziałam się np., by zawsze brać od klienta pieniądze z góry. Czasami, jak zaczynasz, głupio jest ci już na początku poprosić o zapłatę. Zwłaszcza jeśli jesteś w jego lokum.

Jakie błędy nowicjuszki popełniałaś?

Na szczęście nigdy nie natrafiłam na problemy z zapłatą. Miałam jednak taką sytuację, kiedy typ przez telefon wydawał mi się w normalnym stanie, a gdy przyszedł, był pijany. Zaczął dziwnie się zachowywać, był dynamiczny, przekraczał moje granice. Z tego wszystkiego nie wzięłam pieniędzy z góry. Gdy kończył nam się czas, facet nalegał na dłuższą zabawę. Wkurwiłam się. Powiedziałam, że ma mi zapłacić, po czym wyrzuciłam go z mieszkania. Innym razem podczas analu klient zdjął gumkę, czego nie zauważyłam. Straumatyzowało mnie to wydarzenie, dlatego nie mam już seksu analnego w swojej ofercie. Jednak nie chcę rozgadywać się na te tematy. To fetyszyzowanie naszych traum. Nikt nie pyta o takie sytuacje osób, które pracują inaczej.

Czy w czasie dojrzewania, gdy oglądałaś „Galerianki” i zastanawiałaś się, jak to jest pracować seksualnie, kwestionowałaś już płeć przypisaną ci przy urodzeniu?

Od zawsze w głowie miałam obraz kobiety, kiedy myślałam o sobie w różnych sytuacjach. Wydaje mi się, że tłumiłam te emocje. Pamiętam, że jako nastoletnia osoba nosiłam dłuższe włosy. Byłam za to jechana przez randomowych gejów na różnych portalach LGBT+. Chciano, abym wyglądała najbardziej męsko jak się da. Wkurwiało mnie to, ale jednocześnie negatywnie nastawiało do osób trans i drag. Uważałam, że psują wizerunek niehetero społeczności. Teraz bardzo się tego wstydzę. Na szczęście doedukowałam się, gdy skończyłam liceum. Zaczęłam też kwestionować, czy jestem osobą cis. Może jestem niebinarna? A może trans? Pewnego dnia mama zapytała mnie: „Czujesz się kobietą?”. Z przerażeniem odpowiedziałam: „Nie!”. Zmiana myślenia przyszła wraz z Marszem Równości w Białymstoku w 2019 r. Nienawiść ludzi do społeczności LGBT+ wstrząsnęła mną na tyle, że postanowiłam przestać się ukrywać. Zrozumiałam, że nie mogę dłużej marnować życia, udając kogoś, kim nie jestem. Zrobiłam coming out przed moją mamą. Początkowo nie wzięła tego na poważnie, ale wreszcie mnie zaakceptowała. Z ojcem nie mam tak dobrego kontaktu, więc na razie dałam spokój. Zresztą mówienie wszystkim dookoła nie jest mi do niczego potrzebne.

Czy po coming oucie praca seksualna zaczęła wyglądać inaczej?

Przed coming outem miałam tylko dwa spotkania. Moja tranzycja społeczna dobiegła końca. W planach mam terapię hormonalną. Odkładam na nią pieniądze i czekam na spokojniejszy czas, aby się nią zająć. Nie mogę narzekać na brak zainteresowania klientów, bo praca seksualna to moje główne źródło dochodu, które pozwala mi żyć na dobrym poziomie. Mam jednak mniej ofert niż cis kobiety. One dostają poważne propozycje, nie tylko spotkań sponsorowanych, ale też np. wyjazdów na wakacje. Do mnie wpadają do lokum na zabawę, mam też sporo klientów na sekstelefonie. Jako osoby trans jesteśmy traktowane przez cis mężczyzn jako fetysz, coś egzotycznego, trochę jak nieludzie. Jesteśmy nowym doświadczeniem albo fantazją, o której wstydzą się powiedzieć żonie.

Jak się z tym masz?

Mam na to wyjebane. Klient przyjdzie na 20 minut i zaraz znika z mojego życia. Liczy się dla mnie zarobienie hajsu. Często faceciki chcą pierwszy raz dotknąć penisa innego niż swój. Najczęściej są niedoedukowani. Pytają: „A ty jesteś transpłciowa czy shemale?”. Jak trans, to myślą, że jestem transwestytą. Jak shemale, to „prawdziwą” kobietą z penisem. Dlatego tak musimy się reklamować, bo inaczej trudniej byłoby znaleźć klienta. Najczęściej przychodzą do mnie dresiarze, skinheadzi, napakowani kibole z tribalami na ramionach, którzy już przy wejściu muszą powiedzieć, że głosowali na Konfederację. Nie interesuje mnie to. Chcę tylko waszego hajsu.

Twój brand to „córeczka tatusia”, prawda?

Tak, przedstawiam estetykę lalek Barbie, Bratz, dużo we mnie stylu wspomnianej Avril Lavigne. Noszę pastelowe topy, plisowane spódniczki i koronkowe skarpetki. Jestem słodka, egzaltowana. Wchodzę w tę rolę, kiedy zaczynam pracować. Chociaż nie każdy z klientów chce bawić się w tatusia i córeczkę. Niektórzy przychodzą tylko po to, by im obciągnąć i tyle.

Czy to, jak patrzą na ciebie klienci, ma odzwierciedlenie w tym, jak nasze społeczeństwo postrzega osoby trans?

Z jednej strony społeczeństwo nas nienawidzi i jedzie po nas od góry do dołu. Z drugiej ma konkretne oczekiwania co do naszego wyglądu. Musimy nosić się „superkobieco” – kuse sukienki, mocny makijaż, najlepiej blond włosy. Na początku myślałam, że jaka jestem w pracy, taka muszę być w życiu prywatnym. Chciałam wszystkim udowodnić, że jestem kobietą. Bałam się, że ktoś pomyśli inaczej. Wszystko zmieniło się, kiedy rok temu przeniosłam się do Warszawy. Poznałam tutaj wiele osób trans i zrozumiałam, że nie ma reguł. Zaczęłam eksplorować swoją kobiecość.

W jaki sposób?

Zamiast ubierać się i zachowywać w sposób, jaki najbardziej podobałby się klientom i społeczeństwu, zaczynam nosić bardziej komfortowe ciuchy, jak bluzy i spodnie. Jeżeli nie chcę, nie jestem milutka, nie jestem lolitką. Wszystko zależy od mojego samopoczucia. W taki sposób stałam się sobą.

Za co lubisz swoją pracę?

Wychodzę z założenia, że nie trzeba lubić swojej pracy, by ją wykonywać. Praca seksualna może być po prostu dla mnie najlepszą opcją. Tak samo jak dla niektórych osób praca w McDonald’s. Sama lubię moją pracę, bo po prostu lubię seks. Uwielbiam wstać rano, włączyć muzyczkę i się odpierdolić. Później czekam na klienta jak burdelmama. Kocham czuć tę fantazję. Tym bardziej teraz, gdy mam własne, komfortowe lokum. Praca seksualna pozwala mi się utrzymać, choć muzyka pozostaje moim planem A.

Jesteś też raperką. Spełniasz swoje marzenia z dzieciństwa?

Tak! (śmiech) Piszę teksty i rapuję o własnych przeżyciach, o tym, co mnie triggeruje, wnerwia. O tym, że ludzie niesłusznie widzą w nas ofiary gwałtów. O tym, że osoby pracujące seksualnie są atakowane przez SWERF-y (ang. sex worker excluding radical feminists – przyp. red.), czyli pseudofeministki, które wykluczają pracę seksualną z feminizmu. A kobiety trans dodatkowo przez TERF-y, czyli pseudofeministki wykluczające kobiety transpłciowe. To nie jest feminizm! W mojej muzyce rozprawiam się z krytykami i krytyczkami sexworkingu. Mówię wprost o whorefobii, czyli nienawiści do pracownic seksualnych, o transfeminizmie, ale też o miłości.

Właśnie ukazuje się twoja nowa płyta zatytułowana „Dziewczynka tatusia”.

To dosłownie moja nazwa z jednego z portali erotycznych. Nie dość, że jest to mój brand, to także kink, który mnie najbardziej kręci. Dzięki tej płycie każdy będzie mógł mnie lepiej poznać. Dowiedzieć się, że niczego się nie boję. Przecież jestem trans kobietą. Na płycie właściwie głównie mówię o miłości. Czerpałam inspiracje z oldschoolowego rapu, indie, lo-fi i trapu. Chciałam stworzyć opowieść, pewien klimat. Ten album to romantyczny thriller.

Sylvia Baudelaire zaczęła pisać swoje kawałki w 2014 r. Jej debiutancki singiel „Amazing” miał premierę 17 września 2020 r. i został zauważony przez edytorów Apple Music oraz dodany do oficjalnej playlisty „GLITCH”. Na swoim koncie ma album kompilacyjny „Collection”, polityczny singiel „Patriarchat”. 17 czerwca ukazuje się jej album „Dziewczynka tatusia”. Już teraz można streamować single go promujące – „Ostatni raz”, „Cały świat” oraz „Suka jak ja”. W kwietniu 2021 r. Sylvia pojawiła się na albumie charytatywnym „Poland Has a Task” (wspierającym Strajk Kobiet, Aborcyjny Dream Team oraz Stop Bzdurom). Pojawiła się także w „K MAG”, „Vogue” oraz na cyfrowej okładce Poptown, a także zagrała cztery pierwsze koncerty – w Warszawie, Poznaniu oraz Lublinie. W tym roku ukaże się też film „Wabik”, w którym zagrała jedną z głównych ról.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.