Grindr

Piotr Trojan – „Grindr”, reż. P. Trojan, wyk. M. Bieliński. D. Dymecki, J. Dravnel. E. Szykulska. TR Warszawa

 

Fot. mat. pras.

 

Grindr, czyli mówiąc najkrócej, aplikacja na komórki do szukania facetów przez facetów. Na ustawkę, co w tym przypadku oznacza po prostu seks. Ale nie tylko – może być też na piwko. A może „na dłużej”.

Moje obawy, że spektakl „Grindr” pokaże gejowskie cyberrandki jednowymiarowo – jako piekło, w którym jest tylko uprzedmiotowienie i gołe pożądanie bez uczuć i bez szacunku dla drugiego człowieka – okazały się nieuzasadnione. Reżyser Piotr Trojan okrasił spektakl poczuciem humoru. Nie ma więc sensacyjnej wiwisekcji podłego, podziemnego świata – uff! Bywa zabawnie, choć bez przesady.

Autorem jest sam Trojan – czuje się, że to nie ktoś z zewnątrz, kto wszedł na Grindr na chwilę, by rozpoznać sytuację, tylko ktoś, kto był (jest?) częścią tego świata. I wie, że nie taki diabeł straszny – można się z niego również pośmiać.

Nasz bohater (w tej roli też Trojan) pokazuje nam po prostu kilka spotkań rozpoczętych na Grindrze. Jest więc typ brutalnego miśka paradującego w jockstrapie, jest koleś najzwyklejszy i lekko przestraszony, jest jeden niemal przystojniak, dwóch jakichś gburowzupełna porażka… Sporo fantazji, również s/m, dużo mniej realnej akcji – jak w życiu. I jest mama naszego bohatera, grana przez Ewę Szykulską. Gdy swym niskim, chropawym głosem czyta regulamin gejowskiej seks imprezy, przykuwa uwagę bezbłędnie. Mama? Jest tak bardzo nie z tej bajki, że aż jednak z tej.

Akcja toczy się wartko niczym dialog na gejowskim czacie, spektakl jest krótki i zwięzły jak, nie przymierzając, ustawka z Grindra. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Życie to taniec

O „Vala Tanz Show”, o tańcu, o makijażu i biżuterii, o androgynii, a także o nienawiści i o tym, że geje lubią grać maczo na portalach randkowych, z tancerzem i performerem Tomaszem Foltynem rozmawia Magda Urbańska

 

foto: Klaudyna Schubert

 

Kiedy widziałam Tomka tuż po jego performansie „Vala Tanz Show”, miał ostentacyjnie rozmazany makijaż, długie pomalowane rzęsy i nieprzyzwoicie krótkie spodenki. Teraz otwiera mi drzwi młody, ujmująco kulturalny chłopak w zwykłych ciuchach i bez makijażu. Długa broda dodaje mu męskiej powagi.

Rozmawiam z Tomkiem, a Vala

Tomasz i Vala współuczestniczą w jednym życiu. Jest taki termin pochodzący z kultury rdzennych Indian: „two-spirit people”, czyli ludzie o dwóch duszach. Ja tak się czuję. Gdy występuję jako Valentyna, to działam artystycznie jako postać kobieca. Wtedy to jest Vala – drag queen i ta postać sceniczna zagarnia całą moją tożsamość.

Vala Tanz show” nie jest jednak typowym pokazem drag queen. Mówisz, że to „interdyscyplinarny performance”. Co to oznacza, skąd ten pomysł?

Pomysł na Valentynę Tanz pojawił się podczas mojego stypendium tanecznego w Filadelfi i w 2014 r. Poznałem tam wielu niesamowitych ludzi z kręgu drag queen, sztuki queer i tańca. Gdy wróciłem do Polski, odwiedziłem moją babcię Walentynę, która była wtedy ciężko chora. Zawsze była energetyczną, silną i bezkompromisową kobietą. Mój pomysł na performance jest hołdem dla jej życia. Vala jako projekt stanowi syntezę moich osobistych przeżyć oraz doświadczenia artystycznego – łączę różne elementy teatru tańca i performance’u. Interesują mnie działania radykalne, na granicy sztuki i życia, zestawianie różnych estetyk i dyscyplin.

Inaczej niż większość pokazów draq queen, „Vala Tanz Show” nie opiera się na wykonywaniu piosenek. To kompilacja współczesnego teatru tańca i ruchu scenicznego, w którym ważna jest również oprawa wizualna – kostium, rekwizyt. Nie opowiadasz konkretnej historii, ale za pomocą luźno powiązanych scen przybliżasz tytułową postać. Z jednej strony to trochę burleska, bo mamy taniec, skecze i lekko erotyczny wydźwięk, z drugiej – elementy kabaretowe: zabawa słowem, kontakt z publicznością.

I nie zapominaj, że jest to genderfuck queer performance, a więc występ świadomie prezentujący cechy przynależne różnym płciom, akcentujący płynną seksualność. Valentyna Tanz to diwa, performerka, miejska szamanka, wizjonerka, podróżniczka. Urodziła się gdzieś w lesie w Północnej Kalifornii… Ale zależy mi, by nie była tylko kabaretową postacią, która śmieszy. To kobieta skrajna w swojej ekspresji, bezkompromisowa.

W swojej pracy odwołuję się do działań amerykańskiej awangardy tanecznej, kultury beatników, społeczności Radical Faeries, współczesnego szamanizmu i praktyk duchowych.

Gdzie występujesz?

Prapremiera odbyła się w Teatrze Barakah w Krakowie w lutym 2015 r., a właściwa premiera miesiąc później w Lublanie, na Słowenii podczas 16. Queer Festival Rdece Zore. W zeszłym roku wiele jeździłem z projektem. Prezentowałem „Vala Tanz Show” od Szczecina, przez Warszawę, Kraków, Lublanę, po Oakland, Portland czy San Francisco. Poza tą serią odcinków perfomatywnych, gdzie Valentyna opowiada o swoich podróżach emocjonalnych, występuję również jako Tomasz/Valentyna w innych projektach, działaniach performatywnych i filmowych.

Ostatnio np. w projekcie Karola Radziszewskiego i Adama Walickiego „Slavox” w Nowym Teatrze, pokazywałeś też „Osobisty totem mocy” w CSW Zamek przy wystawie „Test Ducha”. Ponadto, realizowałeś projekt „Sztuka na giełdzie” w Lublinie czy performatywną wystawę „Królestwa. Podwójne zaprzeczenia” w ramach 40. Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Jesteś bardzo aktywny!

Na scenie jestem od 14. roku życia, a więc już 16 lat. Zacząłem w „Terminus a Quo” – niezależnym teatrze ruchu Edwarda Gramonta w Nowej Soli. Wystąpiłem w ponad 30 spektaklach w przeciągu 6 lat. Tam zacząłem tańczyć, pracować ze słowem i uczyć się improwizacji. Potem, mając 20 lat, tańczyłem w Krakowie u Marty Pietruszki w SCKM i Iwony Olszowskiej w Hurtowni Ruchu, a następnie ukończyłem szkołę Shahara Dor „Artness – Home and School for Movement and its Performance” w Izraelu, Performers House w Danii oraz wyjechałem na stypendium do San Francisco do Anny Halprin – jednej z najważniejszych postaci awangardy tańca amerykańskiego. Po drodze były jeszcze studia na Uniwersytecie Jagiellońskim…

Większość twojego życia to scena!

Scena – nie. To coś, czego unikam. Rozróżniam sceniczność i performance. Koncepcja performansu zakłada ciągłe bycie w procesie artystycznym, który jest jednocześnie sposobem na życie. To trochę co innego niż teatr, w którym są aktorzy i aktorki ucieleśniający jakieś postacie na scenie. Gdy schodzą ze sceny, są z powrotem sobą. U mnie ta granica zanikła w procesie dojrzewania i kształtowania mojej tożsamości. Dlatego o Vali też nie do końca mówię jako o spektaklu czy teatrze. Ale można powiedzieć, że większość mojego życia to taniec.

Valentyna zaczęła zatem funkcjonować również w twoim życiu prywatnym?

Tak, odkryłem, że w życiu prywatnym też jest we mnie silny pierwiastek żeński. Przed Valą też to czułem, ale dopiero teraz istnieje on we mnie na równych prawach z pierwiastkiem męskim. Teraz Valę, uosobienie tej mojej kobiecości, traktuję jako publiczną postać – jest ona politycznym i artystycznym manifestem. Androgeniczność jest mi bardzo bliska, nie chcę się definiować płciowo.

Na co dzień nakładasz jednak delikatny makijaż, nosisz biżuterię.

„To” we mnie było, odkąd pamiętam – fascynacja ozdobami, biżuterią, ciuchami… Był w tym wpływ mojej mamy, która zawsze zwracała uwagę na detale. One zostały we mnie zaszczepione i zaczęły przybierać formę kobiecą: kolczyki, ubrania, których przeciętny chłopak by nie założył. Tak było praktycznie od podstawówki. Lubiłem założyć np. spodnie w kratkę, długi skórzany płaszcz czy obcisłe swetry. Mama zawsze patrzyła na to życzliwie, pilnowała, żeby wszystko było wyprasowane, zadbane, wypastowane buty. Ta dbałość o szczegóły wizualne jest we mnie i przekłada się na pracę artystyczną: scenografię, kostiumy, makijaż.

Rówieśnicy w szkole nie dokuczali chłopakowi w ubraniach, „których przeciętny chłopak by nie założył?

Jasne, w szkole nie było lekko, ale miałem swoją szajkę, z którą zawsze czułem się dobrze. Było grono „kolorowych” ludzi – inaczej ubranych, szukających alternatywy wobec większości.

Ale liczy się dzisiaj, tu i teraz. Nowness. Zresztą jest tak, że pośród fali homofobii, ksenofobii i rasizmu, zdarzają się miłe rzeczy. Bycie queer w tym kraju jest ciągłą walką – jesteś wahadłem pomiędzy byciem super-cool-sexy a byciem obiektem nienawiści, „elementem do odstrzału”. Jestem wyzwaniem dla przeciętnego Polaka (śmiech). Noszę makijaż i gdy czuję się na tyle silny w sobie, że mogę w nim wyjść do ludzi – to wychodzę. Ten proces rozwijał się i był związany z Valentyną. Czasami nawet przedstawiam się jako Vala. To też jest eksperyment: jak ludzie mnie wtedy odbiorą.

Jak odbierają?

Różnie. „– Vala? – Tak, Vala. – Co to w ogóle jest za imię?!”. To często jest problem, ale duża część moich znajomych już to zaakceptowała i mówi do mnie na co dzień „Vala”. Były pytania, dlaczego, skąd się wzięło, ale raczej z ciekawości. Język polski jest tak mocno zgenderowany i płeć mocno określa się w czasownikach, że forma zwracania się do mnie często jest pytaniem: czy mówić w formie żeńskiej, czy męskiej? Dla mnie obydwie formy są w porządku.

Spotykasz się z agresywnymi reakcjami?

Zdarzają się. Często jest tak, że kiedy wychodzę w pełnej odsłonie Vali, to rzeczywiście reakcje są bardziej radykalne, zdarzają się komentarze, chamskie teksty, zaczepki w barach. Nawet w miejscach przyjaznych LGTBQ czasem słyszę niefajne uwagi: „Ale sobie włosy, kurwa, podkręciłeś”, „Ja pierdolę, jaki koleś, kurwa, ma pomalowane oczy i usta”, „Jebany hipster-pedał”. Często zarzuca się mi, że „przez takich jak ja społeczność gejowska ma słaby wizerunek”. A czasem i bez makijażu zdarzają mi się takie sytuacje, słyszę: „Jebany pedał”, „Żydowska morda” itd. Szkoda tracić na to energię i czas. W Polsce jest ogromne przyzwolenie na mowę nienawiści. Ludzie bez oporów wyrażają opinie, zwłaszcza na temat czyjegoś wyglądu. Często zdarza się to w komunikacji publicznej, dlatego od lat poruszam się rowerem. Z większą agresją spotykam się ze strony mężczyzn, kobiety nierzadko doceniają, jak wyglądam. Ale też zdarzają się fajne zachowania: ludzie zagadują, robią zdjęcia, pytają o makijaż, o moją biżuterię.

Nigdy na szczęście nie doznałem fizycznej agresji. Ale są też takie przypadki: stoję przy barze, a obok siedzi facet, który totalnie mnie ignoruje, ostentacyjnie nie widzi, jest zamrożony, bo nie wie, „o co kurwa chodzi”. I ja wtedy zwracam się do niego, prawię mu komplementy, pytam, jak ma na imię i czy nie ma ochoty na drinka. Takie prowokowane sytuacje to fajna interakcja, rozbija się sztywną społeczną strukturę. W Polsce nie ma tego, co jest typowe np. w amerykańskiej kulturze – że po prostu mówi się komuś, że fajnie wygląda.

Emocje tego typu rozpaliła kilka lat temu Conchita Wurst. Czy często ludzie odwołują się do niej, komentują twój image?

Jasne. Nieraz ludzie nawet nazywają mnie „Conchita”. Myślę, że ona zrobiła ona kawał dobrej roboty, za co jestem jej wdzięczny. Widzialność osób LGTBQ w mediach jest bardzo ważna.

Inspirujesz się nią?

Nie, działamy na innych polach. Ja „krążę” wokół takich postaci jak Ana Halprin, Shahar Dor, Nina Simone czy Allen Ginsberg i cały ruch beat generation.

A czy potencjalnie partnersko, związkowo taka twoja dwoistość nie stanowi problemu?

To skomplikowany temat. Mam wrażenie, że maskulinizacja świata gejowskiego jest teraz w Polsce bardzo mocna. Jest moda na bycie bardziej męskim niż niejeden heteryk. W takiej kulturze gejowskiej mój wizerunek zniechęca nawet potencjalnych kolegów, a co dopiero partnerów. Zniechęca albo onieśmiela, albo to jest zupełnie nie w ich klimacie. Jak przeglądasz na Grindrze profile i opisy (właśnie wczoraj to robiłem), to panuje „super-fi t-macho-man”.

Wizja siebie w świecie aplikacji jest czymś zupełnie innym niż rzeczywistość – tam są jakieś marzenia, sfetyszyzowane pragnienia i wysokie wymagania. Często zagaduję kolesi na Grindrze i pojawia się niechęć do jakiejkolwiek manifestacji: „Po co w ogóle te przebieranki?”. Dla mnie to jest smutne, że samo środowisko gejowskie wyklucza się nawzajem. Jakim prawem ktoś ma mi mówić, jak mam wyglądać i pisać do mnie, że – a to też się zdarza – wyglądam jak dewiant. Strasznie trudno jest w takim świecie zbudować normalną relację z mężczyzną. Rzadko poznaję nowych ludzi, chłopaków. Czy to jest skrępowanie, onieśmielenie – nie wiem. Kraków jest dość konserwatywnym miejscem, zasiedziałym, zastanym, a jednocześnie wygodnym i pozwalającym sobie spokojnie żyć. Mój „queerowy gang” tutaj to głównie obcokrajowcy, których los rzucił do tego miasta…

Chcesz przełamywać bariery również w inny sposób: prowadzisz warsztaty „Świadomość dotyku. Dla mężczyzn gej, bi, trans & queer”.

Pomysł warsztatów, na których mężczyźni o nieheteronormatywnej seksualności mogą się spotkać i eksplorować intymność cielesną i duchową, wziął się z poznania środowisk w innych krajach, które tak funkcjonują. Obserwowałem społeczności, które rozwijają się nie tylko w barach, saunach czy darkroomach. Są bardziej międzypokoleniowe. Młodzi mężczyźni, którzy dopiero odkrywają swoją seksualność, mogą się wiele nauczyć od starszych. Będąc w Berlinie na Festiwalu Stretch, uczestniczyłem w takich warsztatach. Funkcjonowaliśmy jako „plemię”, które ma wspólne problemy, razem ich doświadcza i je rozwiązuje, a przede wszystkim ma przyjemność ze wspólnego bycia. Powstają zupełnie inne kontakty między ludźmi niż poprzez świat wirtualny, nastawiony na typowo seksualne randki. Pomyślałem, że muszę taki rodzaj sieci uruchomić w Krakowie. Włożyć całe swoje doświadczenie performatywne i taneczne, aby przekazać wiedzę, która może pomóc w rozwijaniu świadomości swojego ciała i ciała partnerów. Prowadzę warsztaty raz w tygodniu, w krakowskim studio jogi, tańca i rozwoju osobistego założonym kilka lat temu przez grupę przyjaciół-aktywistów. W Warszawie dopiero się rozkręcam, funkcjonuję w zaprzyjaźnionym studio jogi na pl. Zbawiciela.

Czy stosujesz jakąś konkretną technikę?

Dużo czerpię z wiedzy tanecznej, która opiera się na mechanizmach psychosomatycznych, gdzie ciało jest skarbnicą nieuświadomionej wiedzy. Kluczowe są dla mnie studia ze wspomnianą już Anną Halprin. W ogóle długo bałem się określać kontekst tych zajęć: dla mężczyzn gej, bi, trans i queer. Teraz już wiem, że ma to ogromny sens. Moje zajęcia są przestrzenią bezpieczną, wolną od homofobii, przestrzenią, w której można zyskać odwagę i swobodnie eksplorować swą tożsamość seksualną i płciową. A heteryk też może przyjść, jeśli tylko chce.

Na koniec jeszcze obiecałam sobie, że zapytam – robisz coś specjalnego, by być tak szczupłym?

To geny! Ale rzeczywiście, ta szczupłość konstytuuje moje ciało. Dlatego często noszę krótkie spodenki, miniówy. W ten sposób wchodzę w temat bezbronności ciała, pokazuję, że ono jest takie i zaznacza swoje prawo do bycia takim. Ja się dobrze czuję w swoim ciele, ale wszyscy mi na każdym kroku dają do zrozumienia, że nie jest ona przeciętna. Zauważam też, że osobie o większej wadze nikt nie mówi tego w twarz, a mnie często zdarza się na dzień dobry usłyszeć: „Wow! Ale nogi!” (śmiech).  

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak się randkuje z fellow.pl

24-letni gej z Warszawy. Chce poznać faceta „na spotkanie, na rozmowę”. Deklaruje, że zawsze uprawia bezpieczny seks – oto typowy użytkownik najpopularniejszego w Polsce serwisu dla facetów szukających facetów

 

 

Tekst: Wojciech Kowalik

Przegapiliśmy w „Replice” dziesiąte urodziny Fellow.pl – najpopularniejszego w Polsce serwisu randkowego dla mężczyzn, którzy szukają mężczyzn. Teraz nadrabiamy zaległość.

10 lat

Fellow.pl powstał na przełomie lipca i sierpnia 2004 r. Najstarszy profil został utworzony 3 sierpnia 2004 r. i jego użytkownik nadal regularnie się loguje. Najstarszy profil, oczywiście, oprócz mojego – mówi współtwórca i współwłaściciel serwisu Przemek Chojnacki. Pierwszy rok funkcjonowania zakończyliśmy z wynikiem około 5 tysięcy użytkowników. Stutysięcznego użytkownika „zaliczyliśmy” w samym końcu grudnia 2010 r. Obecnie mamy ich 125 tysięcy. Jeśli przyjąć, że facetów zainteresowanych erotycznie innymi facetami jest jakieś 5%, daje to w naszym kraju liczbę ok. 800 tysięcy. Wyglądałoby więc na to, że jakieś 16% z nich ma profil na Fellow.pl. Czyli potencjał wzrostu, mimo że serwis ma konkurencję, chyba wciąż istnieje. Przemek dodaje: Należy też zaznaczyć, że profile nieaktywne przez 380 dni są usuwane, staramy się zachować aktualność. Takie „czystki” robimy 1-2 razy w roku. Dokonujemy również moderacji – np. usuwamy profil, jeśli dowiemy się, że jego właściciel posługuje się cudzym wizerunkiem lub jeśli notorycznie obraża innych użytkowników.

Dlaczego akurat Fellow ma najwięcej użytkowników w Polsce spośród serwisów randkowych dla facetów szukających facetów? Co kryje się za tym sukcesem? Przemek: Myślę, że czas startu był kluczowy – wtedy takie serwisy dopiero raczkowały w sieci. Dla gejów były i są chyba dużo bardziej potrzebne niż dla osób hetero. Geje nie dość, że „z definicji” należą do mniejszości to jeszcze wielu obawia się ujawnić. Trudniej znaleźć partnera czy kochanka. Mam również nadzieję, że na popularność wpłynęła sama konstrukcja serwisu i prostota w jego użytkowaniu, ale to nie mnie oceniać.

Użytkownicy

Użytkownicy Fellow.pl? Zacznijmy od geografii. Jeśli chodzi o reprezentację regionów, spójrzcie na mapkę. Warto przy tym dodać, że oprócz użytkowników z Polski, są też i tacy (9% wszystkich), którzy logują się z zagranicy, najczęściej z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Holandii i USA. Miasta? Warszawa, a potem długo, długo nic. Nadreprezentacji stolicy – aż 24% użytkowników – nie wyjaśnia tylko jej największa populacja. Na drugim miejscu jest Poznań z wynikiem 6%, dalej Kraków – 5%. Pierwszą piątkę zamykają Wrocław i Łódź (po 4%).

Jaką orientację seksualną deklarują użytkownicy serwisu? Wyniki mogą zaskoczyć. Owszem, większość to geje, ale aż 33% to faceci biseksualni – na „co dzień” w środowisku dużo mniej widoczni. A 2% definiuje się jako hetero. Hmm. O co może chodzić? Jeśli to autentyczni heterycy, to czemu szukają randek z innymi facetami? Może to faceci mniej lub bardziej bi/homo, tylko wypierają tę część siebie z autodefinicji? Albo wpisują „hetero”, licząc na tych, dla których dodatkową podnietę stanowi obietnica – mniej lub bardziej wyimaginowana – „męskiego” kolesia „spoza środowiska”?

I jeszcze jedna ważna dana: wiek (patrz: ramka). Aż 82% użytkowników to faceci poniżej 35-ego roku życia. Fellow.pl istnieje już 10 lat, a i tak młodość króluje niepodzielnie. Faceci po 45. roku życia to tylko 5% randkowiczów na Fellow. Chciałoby się zapytać: seniorzy, gdzie jesteście? Ale nie tylko seniorów brak. Nawet facetów w średnim wieku jest zastraszająco mało. Najliczniejszą grupę rocznikową reprezentują użytkownicy w wieku 24 lat, prawie 7000 profili, co stanowi 6% ogółu.

Kogo/czego szukają?

Czego/kogo szukają użytkownicy Fellow.pl? Samego seksu szuka 29% użytkowników. Trochę więcej (33%) szuka „spotkania, rozmowy”, czyli przyjaciela lub partnera, opcji „seks” nie wykluczając. A 25% zaznaczyło opcję „zaskocz mnie!” – takie kokietki!

Rola w seksie? Rozkład jest jak z podręcznika (gdyby istniał taki podręcznik): 49% to faceci uniwersalni, 26% przyjmuje rolę aktywną, a 25% pasywną.

No, i kluczowa, naszym zdaniem, dana: ilu z użytkowników Fellow.pl przy rubryce „bezpieczny seks” zaznaczyło opcję „zawsze”? 75%. Wynik chyba niezły. Tyle tylko, że wypełnienie tej rubryki nie jest obowiązkowe – zrobiło to 69% użytkowników. Dla 21% z nich „bezpieczny seks” to „temat do dyskusji”, 3% uprawia bezpieczny seks „czasami”, a „nigdy” – 0,7%. I jeszcze pamiętajmy, że to nie rzeczywistość, tylko deklaracje.

Wydaje mi się, że ważna statystycznie jest też dana dotycząca liczby profili ze zdjęciem – dodaje Przemek. Ona świadczy o rosnącej otwartości naszego środowiska. 10 lat temu, gdy zaczynaliśmy, profil z widocznym dla wszystkich użytkowników zdjęciem był nie do pomyślenia. Dziś jest ich 33%. Kolejne 42% profili ma zdjęcia zahasłowane. Tendencja jest zdecydowanie wzrostowa i bardzo nas to cieszy. Serwisy randkowe osób hetero są pełne zdjęć z twarzami, miejmy nadzieję, że i my kiedyś do tego dojdziemy. Moderacja zdjęć to temat na osobną rozmowę. Ideałem byłoby mieć każdy profil ze zdjęciem z twarzą, tak jak na serwisach hetero, ale aż tak wymagający nie mogę być. Wiem, że wciąż istnieje dyskryminacja i sporo osób boi się ujawnić. Z drugiej strony nie akceptujemy zdjęć, na których widać np. same nogi albo biceps.

Tak więc, najczęściej występujący „gatunek” użytkownika Fellow.pl to 24-letni gej z Warszawy. Chciałby poznać faceta „na spotkanie, na rozmowę”. Uprawia bezpieczny seks, przyjmuje w nim rolę uniwersalną. Ma zdjęcie, choć częściej ukryte pod hasłem, niż widoczne dla wszystkich.

Reklamy i plany

Serwis ze 125 tysiącami użytkowników musi przyciągać reklamodawców. Jakie to firmy? Głownie reklamują się u nas kluby „branżowe”. Dalej: sklepy odzieżowe i z bielizną oraz kosmetyki. Współpracujemy również z portalem oferującym „branżowe” filmy na życzenie (ale nie porno) oraz z księgarnią Bearbook.pl. Nieśmiało pojawiają się duże produkcje filmowe, developerzy, a nawet producenci samochodów – mówi Przemek.

Do grupy Fellow należy również serwis randkowy skierowany do kobiet szukających kobiet – fi lle.pl. Przemek: Założyliśmy go w 2007 r. Na chwilę obecną profili na fi lle.pl jest około 3 tysiące, czyli mniej niż Fellow.pl miał po pierwszych 6 miesiącach. Czemu tak niewiele? Nie mam pojęcia. Przyznam, że nurtuje mnie to mocno. W każdym razie mogę zdradzić, że w najbliższym czasie spróbujemy zaktywizować fille.

Inne plany na przyszłość? Przemek: Ponad 3 lata temu Fellow.pl przeszedł generalny remont – został napisany praktycznie od zera. Migracja danych do nowej platformy kosztowała nas sporo pracy i nerwów, ale udało się. Dziś kierunek rozwoju wytyczają potrzeby użytkowników. Obecnie obserwujemy prawdziwy boom na mobilność – smartfony, tablety, itp. Internet dostępny jest praktycznie z każdego miejsca. Mamy pełnowartościową mobilną wersję serwisu, komunikator na system Android oraz iOS, ale to za mało, użytkownicy zawsze chcą czegoś więcej, czegoś nowego. W najbliższym czasie ich cierpliwość zostanie wynagrodzona.

 

 

Tekst z nr 54/2-4 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Gejowska Szeherezada

Męsko-męskie randki w Iranie opisuje Artur Zaborski

 

„17 maja 2012 r. Dzień Międzynarodowej Walki z Homofobią, w tle – Teheran” – zdjęcie z Facebookowego fanpage’u irańskiej społeczności LGBT „We are everywhere”. O jawnym dzialaniu nie może być mowy, ale to nie znaczy, że ruch LGBT nie istnieje.

 

Nie mamy polityki wobec homoseksualistów, bo homoseksualistów w Iranie nie ma – powiedział w 2007 r. Mahmud Ahmedineżad, dziś już były prezydent kraju. Tak jak on, myśli wielu Irańczyków. Ich zdaniem „problem” mniejszości seksualnych dotyczy jedynie krajów Zachodu.

Drakońskie, koraniczne prawo mówi, że mężczyznę spółkującego z innym mężczyzną czeka kara śmierci (przez powieszenie). Ale wyroki, szczęście w nieszczęściu, wykonuje się rzadko i w ostateczności. Ostatni – kilka lat temu, kiedy światem wstrząsnęły zdjęcia dwóch powieszonych, dwudziestokilkuletnich pasterzy w północnym Iranie. Mężczyźni regularnie spotykali się na wyludnionych łąkach, gdzie oddawali się m.in. „cielesnym przyjemnościom”. O parze wiedzieli praktycznie wszyscy mieszkańcy wsi, z której mężczyźni pochodzili. Ponoć wielokrotnie ich napominano, ale bez skutku. Sprawę zgłoszono w końcu policji religijnej. Jednak sama denuncjacja nie może doprowadzić do wyroku. Wpierw trzech świadków, przysięgając na Koran, musi orzec, że widziało mężczyzn uprawiających stosunek analny. Świadkowie się znaleźli, kochankowie skończyli na szubienicy.

Ale nie jest jasne, czy irańską społeczność LGBT – sprawa nastawiła bardziej antypaństwowo. Kilku irańskich gejów z Teheranu, z którymi rozmawiałem, wytykało raczej głupotę samym ofiarom. Prosili się o to – usłyszałem. Przeważa proste myślenie: polityki nie zmienisz, a jeśli nie umiesz przetrwać, sam jesteś sobie winien. Ceni się spryt i zaradność, nie ma miejsca na łzy i lament. Idea, by homoseksualizm był legalny, rzadko przychodzi do głowy. Ale są też próby tworzenia ruchu LGBT, choćby przez anonimowe stwierdzenie: „istniejemy!” (patrz zdjęcia).

Pierwsza zasada przetrwania: trzymaj tylko z zaufanymi. W Iranie zwyczaj poznawania innych ludzi ma swój schemat: najpierw minimum półgodzinna rozmowa, najlepiej przy herbacie, pitej w tradycyjny sposób z kostką cukru lub zasuszonym daktylem pod językiem. Jeśli po tym czasie okaże się, że wzbudziliśmy zaufanie rozmówcy, ten zaprosi nas do swojego domu (odmawiając, możemy go poważnie obrazić). A w domu czeka zupełnie inny świat: kobiety bez hidżabów, barki z zapasem araku, nierzadko miękkie narkotyki, telewizor z deszyfratorem satelitarnym, Internet z prywatną siecią VPN. Hulaj dusza, Allaha nie ma. Teoretycznie więc „w domu, po kryjomu” można się realizować. Przy czym jawne homoseksualne relacje nawet w domu nie wchodzą w grę. U Persów nie ma zwyczaju samodzielnego mieszkania. Żyje się w rodzinnym domu, nierzadko wielopokoleniowym.

Lokum? Brak

Największym problemem dla gejów jest więc znalezienie lokum. Co prawda, nasłuchałem się opowieści, głownie od nastolatków, którzy szczycili się obecnością kochanków, kiedy za ścianą pokoju była cała rodzina, ale to raczej odważne zrywy niż norma. Jeśli partner/kochanek jest przyjacielem domu, wtedy wizyty nie budzą niepotrzebnych podejrzeń. Gorzej, kiedy przyjdzie znaleźć miejsce na konsumpcję jednonocnych znajomości, szczególnie z obcokrajowcem.

Turyści to w Iranie rzadkość. Tamtejsze sklepy nie sprzedają nawet pocztówek ani pamiątek. Są za to hotele, ale objęte odpowiednią restrykcją. Gości można podejmować jedynie w lobby – do pokoju nie można zaprosić nikogo. Ale od czego spryt kochanków? Jedną z najzabawniejszych sytuacji, jakich doświadczyłem podczas pobytu w teherańskim trzygwiazdkowym hotelu, była wizyta Omida, poznanego przez portal GayRomeo. Chłopak poprosił mnie do lobby, w którym wdał się w emocjonującą wymianę zdań z właścicielem obiektu. Dyskusja była na tyle zażarta, że podejrzewałem szybką eksmisję. Kiedy Omid został poproszony o oddanie dokumentu tożsamości, zrobiło się naprawdę gorąco. Jakież było moje zdziwienie, kiedy chłopak powiedział mi, już po angielsku, że możemy iść do mojego pokoju. Jak się okazało, Omid oznajmił hotelarzowi, że polecił mi pobyt w jego hotelu. Jeśli jednak ten jest więzieniem, on natychmiast mnie stąd zabiera. Nie dopuści do sytuacji, że nie wie, w jakich warunkach przyszło mi żyć. Przestraszony (nie mniej niż ja) właściciel zgodził się więc na jego wizyty, naruszając prawo. Szantaż powiódł się nie tylko dlatego, że mężczyzna straciłby klienta, ale też dzięki temu, że Persowie słyną z gościnności i troski, pobudki Omida były więc wiarygodne!

Jeśli jednak nie uda się ani z hotelem, ani nie ma opcji „dom”, trzeba szukać dalej. Odpada samochód. W tej kwestii Persowie są bezwzględni. Auto nie przyjdzie im do głowy jako miejsce na erotyczną randkę, chociaż to dla nich miejsce imprez i integracji. W Iranie obowiązuje bowiem zakaz zgromadzeń. Młodzi ludzie nie mogą się spotykać w otwartej przestrzeni. Wieczory spędzają więc z przyjaciółmi w autach, w których nierzadko palą miękkie narkotyki i jeżdżą godzinami po okolicy. Mają też umówione miejsca, gdzie w większym gronie słuchają muzyki, dowcipkują, zimą rzucają się śnieżkami. Kiedy moi przyjaciele zabrali mnie na taką przejażdżkę, miałem wrażenie uczestnictwa w małym festiwalu. Rząd ok. 70 samochodów i cztery razy więcej ludzi przywitał nas na zboczu gór w Teheranie. Co się stanie, kiedy policja nakryje taki zjazd? Nic. Każe się jedynie rozejść. Nie zamkną przecież 300 osób.

Do łożka w pracy

Na randce Persowie mogą zaproponować przejażdżkę do… miejsca pracy. Irańskie biura nie przypominają tych, które znamy. Mają bowiem dodatkowe wyposażenie, wśród którego najważniejsze jest…łóżko. Niestety, zazwyczaj wyglądające dość obskurnie, z nieświeżą pościelą. No, i jeszcze kwestie organizacyjne: z prezerwatywami i lubrykantami nie ma problemu. Są dostępne zazwyczaj w pierwszej lepszej aptece. Sprzedawane są legalnie, ale po nawoływaniach imamów do rozmnażania się sprzedawca zobowiązany jest wygłosić formułkę: bez prezerwatywy jest przyjemniej, czy na pewno chce pan ją kupić?

Pozostaje pytanie, jak poznać chętnego na seks Persa? Opcje są dwie. Pierwsza to randkowe portale gejowskie. Irańczycy w znakomitej większości mają dostęp do deszyfratorów Internetu, więc korzystają z wielu gejowskich portali. Przyjezdnym zostaje zazwyczaj GayRomeo, który działa na szyfrowanym połączeniu, więc rząd nie jest w stanie go blokować. Biały kolor skory cieszy się w Iranie powodzeniem. Przechodząc na tryb online, od razu dostaje się wiadomości – i to w liczbie bardzo mnogiej. Ale nie ze śmiałymi propozycjami, jak choćby w Polsce. Najpierw odbywa się opisany wyżej rytuał zapoznania. Początkowo na pytanie, co robię w Iranie, odpowiadałem z dumą, że jestem dziennikarzem. Kontakt najczęściej się urywał od razu. Prasa nie cieszy się zaufaniem. Jednak odkąd zacząłem mówić, że pracuję „w obszarze kultury”, problem się rozwiązał. O seksie raczej przez Internet się nie rozmawia (chociaż naturalnie zdarzają się i takie tematy), można dostrzec jedynie informacje o seksualnych preferencjach użytkowników udostępnianych na ich profilach.

Przeważnie Persowie uważają się za stuprocentowych aktywów w seksie analnym, jednak i tak chętnie „zagadują” do innych aktywów. Po prostu bardzo chcą się spotkać. Podnieceni samym faktem innego koloru skory (to popularny fetysz) chętnie uprawiają seks polegający na tym, by włożyć kochankowi penis między zaciśnięte uda.

Klub

Poza Internetem gejów można spotkać jedynie – i podobno tylko w Teheranie – w jednym klubie, choć to może niewłaściwe określenie. Przychodzą doń młodzi, androgyniczni chłopcy…ale od pewnej (późnej) godziny zaczynają też ściągać „prawdziwi” mężczyźni, perscy samce alfa, którzy ociekają testosteronem. Zazwyczaj porządnie umięśnieni, z brodami i z władczym charakterem. Upatrują sobie delikatnego młodzieńca i… . Zapytani, czy są gejami, zaprzeczają. Jedni po prostu kłamią, inni naprawdę są hetero, ale zadawalają się dziewczęcymi chłopakami z braku dostępu do kobiet. W każdym razie w klubie panuje klimat uwodzenia. Persowie rzadko patrzą kobietom w oczy, co wynika z uwarunkowań kulturowych. W relacjach męskomęskich jest inaczej. Do powłóczystych spojrzeń dochodzi jeszcze ekspresyjna gestykulacja, klepanie się po plecach czy nawet branie za rękę a także pocałunki na przywitanie i pożegnanie.

Ponadto, Persowie nie przepadają za używaniem zaimków zwrotnych, dlatego imię rozmówcy może pojawić się w jednej wypowiedzi kilka razy. Takie podejście jest niezwykle seksowne, intymne. Będąc z niemuzułmańskiego kraju, można od razu odnieść wrażenie flirtu. Ale tylko w tym klubie jest tak rzeczywiście – a jest on mocno ukryty i dostępny tylko dla wtajemniczonych. Perscy geje wolą się nie wychylać, nierzadko zakładają rodziny, werbalnie zaprzeczają swej seksualności (temat na inny artykuł), a realnie dbają o swe życie erotyczne gdzieś na boku. Lubią rozmowy o warunkach życia gejów w Iranie i za granicą, ale nienawidzą, gdy wyraża się współczucie wobec sytuacji, w jakiej się znaleźli. Flirtując, nie mówcie im więc, że są ofiarami homofobii, bo jedyne poruszenie, jakie dostrzeżecie w ich spodniach, to będzie nóż, który na takie dictum otwiera im się w kieszeni.

***

W Iranie wszelkie seksualne relacje pozamałżeńskie są zakazane. Za homoseksualizm grozi kara więzienia, chłosta lub śmierć. Legalny natomiast jest transseksualizm, państwo refunduje operacje korekty płci. Z tego powodu wielu gejów, pod presją kar za homoseksualizm, decyduje się na… zmianę płci. Tylko w Tajlandii operacji korekty płci wykonuje się rocznie więcej niż w Iranie.

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Praca mnie kręci

Z biznesmenem Rafałem Nawrockim, współwłaścicielem portalu randkowego fellow.pl, szefem polskiego oddziału marketu odzieżowego ES Collection, rozmawia Marek Pietrzakowski

 

foto: Replika

 

W „tęczowym” biznesie jesteś od…

Od 1998 r. Wtedy założyłem portal gejowo.pl.

To była działalność zarobkowa?

Nie, hobbystyczna, robiona w czasie wolnym, po pracy. Ale z czasem zaczęła przynosić jakieś dochody z reklam, choć niewielkie.

Dziś to już nie jest dorabianie po godzinach – utrzymujesz się z tzw. różowych pieniędzy, prawda?

Od jakichś pięciu lat – tak.

Twoim następnym projektem po gejowie był portal randkowy fellow.pl, zgadza się?

W 2003 r., gdy zakładaliśmy fellow.pl, nie istniały jeszcze polskie portale randkowe. Za granicą GayRomeo ruszyło rok wcześniej. My w Polsce byliśmy na etapie ogłoszeń towarzyskich i czatów internetowych.

Fellow okazał się sukcesem, jest popularny do dziś.

Postawiliśmy na marketing szeptany. Mój współpracownik i programista Przemek Chojnacki bał się, że nie tędy droga, ale jednak się udało. Wygraliśmy chyba po prostu na tym, że w naszym kraju byliśmy pierwsi. Liczba użytkowników zakładających profile wzrastała lawinowo. Po roku mieliśmy ich już… nawet nie pamiętam – w każdym razie dziś to jest grubo ponad 100 tysięcy. Od samego początku zależało nam też, by fellow.pl był dla użytkowników darmowy. Wiedziałem, ze inaczej to nie przejdzie, bo w tamtych czasach każdy liczył złotówkę.

A więc dochody tylko z reklam.

Tylko. Najpierw nie było żadnych, potem coś drgnęło i ruszyło. Anonsowały się głownie kluby gejowskie, bary, dyskoteki, później sklepy internetowe, następnie wprowadziliśmy oferty płatne – np. mailinig do użytkowników. Mniej więcej w tym samym czasie powstał też portal randkowy gaylife, dziś już nieistniejący. Tam niektóre usługi dla użytkowników były płatne, a ponadto administrator zatwierdzał zdjęcia przed publikacją – czasami oznaczało to żmudne czekanie. U nas kontrola też jest, ale zdjęcia można wrzucić od razu. Jak są niezgodne z zasadami fellow (np. pornograficzne), to administrator je zdejmie, ale czekania nie ma. A wkrótce pojawi się wypasiona aplikacja geolokalizacyjna fellow, dodatkowe eventy.

Fellow hula, a ty kilka lat temu rzuciłeś się na nowe wody.

Bo jak już wysyłam gejów na randkę, to powinni jeszcze się na nią dobrze ubrać, prawda? (śmiech) Otworzyłem sklep internetowy z akcesoriami erotycznymi i męską bielizną. Potem poszerzyłem asortyment o fi my i gazety. „Replikę” otrzymują wszyscy klienci, którzy dokonają zamówienia powyżej określonej kwoty… Później przyszedł czas na market odzieżowy allechlopak.pl, w którym początkowo sprzedawaliśmy tylko jeden rodzaj bielizny, następnie kilka rodzajów i marek aż w końcu zostaliśmy niejako „zmuszeni”, by otworzyć sklep stacjonarny w Warszawie. Zmuszeni – bo taki był wymóg licencyjny hiszpańskiej marki ES. Dziś tych sklepów mamy już trzy – doszedł jeden w Sopocie oraz niedawno otwarty w Łodzi. Aktualnie planujemy otwarcie sklepu z akcesoriami erotycznymi i ubraniami, ale bardziej fetyszowymi, skórzanymi. Na otwarcie chcielibyśmy zaprosić gwiazdorów z wytworni Bel Ami (potentat na rynku męskich filmów bezkostiumowych – przyp. red.).

Gejom najwyraźniej spodobały się seksowne, kolorowe slipy, bokserki i kąpielówki marki Addicted, które oni reklamują, a wy w tych sklepach sprzedajecie. Zastanawiam się, jak się udało trafić w gusta tej klienteli.

Też się nad tym zastanawiam. Że kolorowe, to geje? To chyba byłoby zbyt proste. Jakoś tak się zrobiło, że za marką Addicted idzie gejowska fama. Właściwie nie wiem do końca dlaczego. ES Collection to jest rodzinna, hiszpańska firma. Głównym szefem jest facet „naszej” orientacji. Ale to słabe wyjaśnienie. Bardziej chodzi o jakość i markę, geje lubią się „lansować”, nie ukrywajmy tego.

Te majtki są tak uszyte, że wybrzuszenie w strategicznym miejscu wydaje się większe, niż zawartość – może o to chodzi?

(śmiech) Możliwe, powtarzam, nie wiem. ES Collection to zresztą nie są tylko majtki, ale również polówki, dżinsy, dresy, jockstrapy. Gdy szykowałem się do otwarcia pierwszego sklepu ES w 2013 r., to spytałem Roberta Biedronia, co sądzi o szansach na utrzymanie się sklepu z „gejowską” bielizną. Był sceptyczny. Podejrzewał, że ludzie nie będą chcieli płacić po 100 zł „za gacie”. Jednak się udało.

Geje to jest główny target marki Addicted?

Tak oceniam. O ile ES to globalna marka nastawiona na każdego klienta, o tyle Addicted zdecydowanie ukierunkowana jest na klienta gejowskiego, co widać po przykładzie reklam chociażby ze wspomnianymi modelami z Bel Ami. Choć oprócz gejów przychodzą też do naszych sklepów dziewczyny, chcąc kupić coś fajnego dla chłopaka czy męża.

Jesteś pracoholikiem? Pytam, bo trudno było umówić się z tobą na wywiad na żywo, proponowałeś Skype o 1 w nocy. Cud, że jednak się spotkaliśmy.

Tak, jestem pracoholikiem, przyznaję. Życie osobiste na tym cierpi. To znaczy – nie cierpi, bo go nie ma po prostu. Teraz postanowiłem zwolnić, więc panowie, droga wolna (śmiech). Nie, nie żartuję – tak naprawdę to właśnie się ktoś pojawił i dlatego zwalniam tempo. Więcej nie mówię, by nie zapeszyć. A wracając do pracy – gdybym to robił wyłącznie dla pieniędzy, to już bym chyba trochę zluzował, ale mnie to po prostu kręci. Najbardziej, gdy wpadnę na jakiś pomysł, który wychodzi. Zaczyna się urzeczywistniać i „chwyta”. Jest tak, jak sobie zaplanowałem. A z drugiej strony jako zodiakalna Waga nudzę się dość szybko, więc muszę sobie ciągle wymyślać nowe wyzwania. Znajomi ciągle mówią, że wszystko na raz sobie zwalam na łeb, ale lubię ten ciągły ruch. Zaliczam też porażki, ale gdy tylko się zorientuję, z czego wynikały, to zaraz chcę próbować jeszcze raz, tylko nie robiąc tych, znanych już i przećwiczonych, błędów. Bo tylko ten kto nic nie robi się nie myli.

Pamiętasz jakąś porażkę?

Firma Go Hot! nam nie wypaliła. To było biuro podroży skierowane do gejów. Prowadziliśmy je wspólnie z Przemkiem, tym od fellow, i jeszcze z dwoma innymi facetami, heterykami. Nauczyłem się np. że wysyłanie paczki gejów na kilka dni na Paradę Równości na Wyspy Kanaryjskie do hotelu z DJem i animacjami kulturalnymi wieczorem w hotelu – jest bez sensu. Właściwie to wiedziałem już wcześniej, że to nie wypali, ale uległem kolegom spoza naszej orientacji, którzy nie mieli pojęcia o tym jak wyglądają gejowskie wakacje. Bo jak już jedziesz na Paradę, to chcesz iść w miasto, a nie tkwić w hotelu. Hotel jest na taki wypad mniej ważny – byle był w samym centrum wydarzeń i już. Nie musi być super wypasiony.

Gdybyś był hetero, to myślisz, że mógłbyś siedzieć w gejowskim biznesie?

Niby tak, bo dlaczego nie? Ale… To nie chodzi o samą orientację, tylko raczej o znajomości, umiejętność dostosowania się do panujących trendów i bycia pierwszym. Ja cały czas obserwuję, co się dzieje. Będąc na imprezie czysto towarzysko, rozrywkowo, to główka mi pracuje cały czas – patrzę, co się nosi, co się mówi, wynajduję nowe trendy.

Czyli w klubie jesteś też trochę w pracy.

Tak, ale to jest miła praca. Słucham opinii ludzi.

Polski rynek „różowych pieniędzy” jest bardzo trudny, zgodzisz się? Po pierwsze wciąż wiele osób jest niewyoutowanych i wstydzi się, po drugie bardzo krucho jest ze środowiskową solidarnością. Nie ma poczucia, że inicjatywy LGBT, również te biznesowe, warto wspierać. Do tego czynnik czysto finansowy.

Coś się jednak rusza. Polscy geje chyba podpatrują, jak społeczności gejowskie funkcjonują na Zachodzie, szczególnie w Berlinie. I podpatrują też, co geje na Zachodzie noszą… Aspiracje rosną. Dziś mamy aplikacje gejowskie na komórkę, granice zacierają się, mamy dyskoteki na poziomie europejskim z tancerzami, striptizerami, mamy najnowsze marki ciuchów i mamy też w końcu ładnych facetów w Polsce (śmiech) – nie odstajemy od Zachodu.

Czujesz się dzieckiem szczęścia, rodzynkiem, któremu na tym rynku się udało?

Pamiętaj to, od czego zaczęliśmy – ja w tym biznesie siedzę od 17 lat, a utrzymuję się z niego dopiero od jakichś pięciu. Trzeba mieć determinację i ciężko pracować, samo szczęście na niewiele się zda. Do tego świetni, wypracowani, stali współpracownicy.

 

Tekst z nr 59 / 1-2 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chcemy wszystkiego!

Właśnie ukazała się książka „Dyskoteki, chłopaki i ogólnie takie, takie”, w której o tym, jak się podrywa chłopaków zarówno na jednorazowe „ustawki”, jak i na dłużej, rozmawiają nasz stały współpracownik PIOTR „GRABARI” GRABARCZYK i projektantka mody IRENE SALAMON, czyli gej i jego przyjaciółka hetero (albo heteryczka i jej przyjaciel gej). U nas Grabari i Irene rozmawiają o fenomenie takich przyjaźni

 

Foto: Adrian Białkowski

 

Grabari: Gej i jego hetero przyjaciółka w jednym stali domu… Jak my się znajdujemy?!

Irene: Jak my się znajdujemy, gdy nawet nie wiemy jeszcze, że ci nasi koledzy i przyjaciele są gejami?

G: My sami czasami jeszcze tego nie wiemy!

I: Mnie zawsze do nich ciągnęło…

G: Dla takiego dorastającego geja przyjaciółki znaczą wiele, nawet na takim powierzchownym poziomie. Fakt, że otaczał mnie wianuszek koleżanek w szkole był wygodną wymówką, jeśli ktoś podejrzewał mnie o bycie gejem, niezależnie, czy byliby to inni chłopcy, czy rodzice. „Wokół Piotrka to same dziewczyny!” – powtarzała im moja polonistka. Z jednej strony taka iluzja daje spokój, z drugiej buduje fałszywą tożsamość i potem przy coming oucie następuje wielkie zdziwienie, że jak to gej, a tych dziewczyn tyle zawsze było obok… No ale same do mnie lgnęły!

I: Ja też lgnęłam i jak się nad tym zastanowić, to raczej niewiele tych przyjaźni miałam z chłopakami hetero. Czy w tym połączeniu chodzi o podobną wrażliwość? Jej nie warunkuje przecież orientacja, ale może już od najmłodszych lat czujemy, że w opozycji do chłopaków hetero to dziewczyny i geje mogą mieć pod górkę, i to nas podświadomie do siebie zbliża.

G: Swoje robi też brak tego podtekstu romantyczno-seksualnego. Choć pewnie na początku to może być dziwne, bo jednak mamy wtłaczane do głów, że jeśli osoba płci przeciwnej się tobą interesuje, chce spędzać z tobą czas, może to oznaczać tylko jedno. A w naszym przypadku to po prostu szczera sympatia. Nie ma chyba lepszego fundamentu do budowania przyjaźni.

I: Nie ma tych wszystkich gierek, podchodów, rywalizacji. To stwarza bezpieczną przestrzeń, gdzie nie musimy martwić się, co powiemy, jak wyglądamy czy jakie sygnały wysyłamy.

G: Nie do końca rezygnowałbym z tego stereotypowego spojrzenia na wrażliwość, że to jest coś, co łączy kobiety i gejów. Nie bez powodu część homoseksualnych chłopaków ma problem z tym, żeby odnaleźć się w relacjach z kolegami. Brakuje wspólnych tematów, nie chcesz grać w piłkę ani obleśnie komentować dziewczyn, rozmijacie się w zainteresowaniach. Jak chciałem porozmawiać z kimś o Spice Girls czy pobawić się lalkami, to wiedziałem dobrze, do kogo z tym iść, i nie był to żaden z moich kolegów. Chłopcy się nawzajem oceniają, od początku tworzy się system hierarchiczny, w którym najsilniejsi, najbardziej męscy dowodzą grupą, a jak odstajesz, to jesteś wyśmiewany.

I: Podejrzewam, że chłopaki hetero też uwielbiali Spice Girls, ale nawet nie mogli się tym z nikim podzielić, bo przed kolegami głupio się do tego przyznać, a przed dziewczynami tym bardziej. W ich mniemaniu oczywiście – jak pokazuje twój przykład, również oni byliby przez nas zaopiekowani w tej sferze. (śmiech)

G: Czyli kobieca opiekuńczość, mamy kolejny stereotyp do kolekcji!

I: Opiekuńczość po prostu. W naszym gimnazjum czy liceum nie było ujawnionych osób LGBT+, a te, o których wiedzieliśmy, to byli nasi bliscy przyjaciele i pamiętam, że był to dla nas wrażliwy temat – martwienie się o ich bezpieczeństwo, czy będą mogli, tak jak my, hetero, doświadczać tych relacji ze swoimi drugimi połówkami, i jak reagować, gdy pojawiały się pytania czy plotki dotyczące ich orientacji. Czy je od razu dementować, czy jednak przyjmować postawę, w której i tak nie ma w tej informacji nic złego, więc po co zaprzeczać?

G: Przyjaciółki gejów są na froncie, jeśli chodzi o powierzanie tej tajemnicy. Zaryzykowałbym nawet tezę, że zdecydowana większość tych naszych coming outów odbywa się właśnie przed nimi. Że to często one są pierwszymi osobami, które wiedzą, na długo przed rodziną i całą resztą. W moim przypadku było podobnie – po tym jak zakochałem się po raz pierwszy w chłopaku, nie wytrzymałem długo i moja przyjaciółka Monika była pierwszą osobą, przed którą w ogóle zwerbalizowałem to, co się działo w mojej głowie. Ona zresztą poznała też tego chłopaka, bo to wszystko się działo podczas naszego wakacyjnego wyjazdu, więc czułem, że mogę się przed nią otworzyć. Cała rzecz miała miejsce na Gadu-Gadu, bo nie miałem na tyle odwagi, żeby zrobić to twarzą w twarz.

I: I jak zareagowała? Była zaskoczona czy już się czegoś domyślała?

G: Jej reakcja była pozbawiona jakiejkolwiek oceny. Była raczej taka zapewniająca, że nic się między nami nie zmieni i wszystko będzie w porządku. Bo oczywiście w tej wiadomości wyraziłem taką obawę i dodałem, że mam nadzieję, że ta informacja nic między nami nie popsuje. Z perspektywy czasu bardzo mnie to wzrusza, bo dojrzałość, którą ona wtedy się wykazała, to nie jest coś, czego można wymagać od 17-latków. A dla mnie tych kilka słów wsparcia oznaczało cały świat. Nie miałem też żadnych wątpliwości, że ten „sekret” zostanie między nami. Przy coming oucie wchodzi się na poziom zaufania, który wybija poza skalę.

I: Zapytałam, czy się domyślała, bo wspominając coming out jednego z moich przyjaciół, pamiętam, że ja wiedziałam, że on jest gejem, ale czekałam, aż on się zdecyduje, żeby mi to powiedzieć. Poprzedzały to różne rozmowy, w których sugerował, że np. podoba mu się jakiś chłopak, ale nie było takiej definitywnej deklaracji. Pewnego razu spotkaliśmy się w knajpie i tam zrobił przede mną coming out, który mnie wprawdzie nie zaskoczył, ale też wiedziałam, że muszę poczekać i nic nie wymuszać. I gdy powiedział mi, że jest gejem, to chciał, żebym o to pytała więcej, bo miał do przekazania i nadrobienia tyle informacji i opowieści, którymi wcześniej się nie dzielił, a ja też w swoich pytaniach o jego miłostki byłam bardziej zachowawcza. G: Coming out bez wątpienia rozpoczyna nowy rozdział w takiej relacji, bo możemy już mówić o wszystkim. Ale jest jeden temat, który przyćmiewa inne. Chłopaki.

I: Bo ostatecznie chodzi o nich właśnie! Oczywiście, nasze zainteresowania wykraczają poza randkowanie i seks, ale możliwość swobodnej rozmowy o tym, kto nam się podoba, o naszych doświadczeniach, nadziejach i porażkach… To ekstremalnie zbliża.

G: Moja przyjaciółka na studiach na wieść o tym, że jestem gejem, odparła z entuzjazmem: „W końcu będę miała z kim porozmawiać o robieniu laski”, i nie myliła się.

I: Ja również takie porady dotyczące seksu oralnego otrzymałam i w myśl zasady, że mężczyzna wie najlepiej, jak zadowolić innego mężczyznę, przyjęłam je do wiadomości.

G: Dużo mówi się teraz o fetyszyzacji przyjaciela geja i ja absolutnie wierzę i wiem z własnego doświadczenia, że geje i ich przyjaciółki mają też inne tematy do rozmów niż kolesie, seks i ciuchy, ale nie zamierzam z akurat tym stereotypem jakoś specjalnie walczyć.

I: Są różne rodzaje znajomości i ich centrum zainteresowań jest gdzie indziej, ale w naszym przypadku bardzo często rozmawiamy o chłopakach, make-upach i modzie, bo to jest część naszego życia i ja się w ogóle tego nie wstydzę. W przypadku ciuchów choćby – to jest dla mnie ważne, jak wyglądam, sprawia mi to dużo frajdy i zawsze otaczałam się ludźmi, którzy te zainteresowania albo podzielali, albo choćby rozumieli. Bez względu na ich orientację.

G: Oj, już bez przesady, że bez względu na orientację. Cytując Madonnę: „Jeśli dwóch pedałów mówi ci, że coś wygląda źle, jesteś w tarapatach”. Ważne i potrzebne słowa.

I: Zapisuję.

G: Na celowniku są ostatnio dziewczyny, które mają przyjaciół gejów, ale jednocześnie wiążą się z homofobami, nie podejmując raczej żadnych działań, aby tym swoim facetom przemówić do rozsądku. Pytanie, czy to jest w ogóle ich zadanie i odpowiedzialność? Czy da się jednocześnie funkcjonować w tak odległych od siebie światach?

I: Dyskutowałam niedawno z koleżanką o binarności świata. Zaczynamy oswajać się z faktem, że ta binarność w kontekście orientacji seksualnych czy tożsamości płciowych nie jest dobra – że tych kolorów jest dużo więcej i wiele może nas ominąć. To binarne spojrzenie towarzyszy nam wszędzie: albo jest się za jedną opcją polityczną, albo za drugą. Albo ktoś jest homofobem, albo sojusznikiem. Dzieląc świat w ten sposób, nie jesteśmy w stanie znaleźć pierwiastka, który nas połączy. Mówienie o tej sytuacji, o której wspomniałeś, w taki sposób, przypisuje odpowiedzialność za chłopaka na jego dziewczynie, co jest częstym zjawiskiem – kobieta ma być odpowiedzialna za swojego mężczyznę. On jest niby uważany za tę decyzyjną stronę, ale jak tylko ma to jakieś negatywne konotacje, to ona nie daje z siebie wystarczająco dużo i wymaga się od niej pracy. Z drugiej strony, jak odnajdujesz się w sytuacji, gdzie masz przyjaciela, którego istnienie i prawa neguje najbliższa ci osoba? Pewnie patrzę na to zbyt optymistycznie i mam idealistyczne podejście, ale zawsze wierzę, że można nie tyle zmienić drugiego człowieka, ile pokazać mu inny świat i że jeśli go pozna, to nie będzie mógł się od niego odwrócić, chyba że będzie się okłamywać. Natomiast faktem jest, iż nie wyobrażam sobie być z homofobem, bo homofobia to agresja w stronę innego człowieka, a to nie są moje wartości. Odpowiedź na to pytanie zależy od tego, gdzie ta druga osoba jest – jak bardzo jest otwarta na to, że to, co myśli, może się zmienić?

G: Kobiety i geje to również wspólnota doświadczeń – obie grupy, rozszerzając gejów do osób LGBT+ w ogóle, są pierwszymi, po które sięga opresyjna władza, o czym przekonujemy się regularnie w Polsce. I o ile „pedały z kobietami” to nie tylko transparent, ale i realne wsparcie, o tyle kwestia tego, czy to działa w drugą stronę… Mam pewne wątpliwości i słodko-gorzkie refleksje. Widzę tęczę na każdym proteście dotyczącym aborcji, widzę tam dziesiątki tysięcy kobiet, ale nie widziałem ich na demonstracjach choćby po wydarzeniach z sierpnia 2020 na Starym Mieście w Warszawie. I nie wiem, co mam o tym sądzić, nie wiem, czy w ogóle mogę takie wątpliwości publicznie formułować.

I: Mam wrażenie, że jest za mało ujednoliconego frontu, który mówi: „chcemy wszystkiego!”, bo taki powinien być nasz transparent. Mamy tendencję do tego, żeby iść na protest tylko, gdy jesteśmy w 100% za jakimś hasłem lub grupą, a przecież te grupy same w sobie są podzielone i nie zawsze zgodne. Część kobiet jest za aborcją na żądanie, inne tylko w konkretnych przypadkach.

G: Podobnie z gejami. Jedni walczą o małżeństwa, innym wystarczą związki partnerskie, a na dźwięk słowa „adopcja” mówią: „No może bez przesady, jestem gejem, ale też jestem przeciw”.

I: To jest, niestety nieświadomie, ale danie się zmanipulować drugiej stronie. Bo ten podział działa tylko i wyłącznie przeciwko nam i naszej sprawie. Byliśmy ostatnio na Paradzie Równości i były tłumy, ale wciąż jest nas tam za mało. Ja chcę tam widzieć całe miasto albo przynajmniej tę część mieszkańców, która się nie zgadza z tym, co się aktualnie dzieje. Bez zastanawiania się, czy ktoś chce czegoś, czego my mu nie chcemy dać, bo wtedy stawiamy się w roli opresora, który chce podejmować decyzje za kogoś. Mi się marzy Parada, na której heteryków będzie więcej, bo ich jest więcej i czas to w końcu wykorzystać w słusznej sprawie.

G: Amen, sister!   

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

“Grindr” teraz. Wpadasz?

Piotr_Trojan_foto_Patrycja_PłatnikMarta Konarzewska rozmawia z Piotrem Trojanem, autorem, reżyserem i odtwórcą głównej roli w spektaklu „Grindr”.

„Ostatnim chłopakiem, jakiego spotkałem na “Grindrze” był Kuba. Zakochałem się tak, jak nigdy. Napisałem o nim tekst, ale nie zgodził się, bym to na scenie pokazał, choć był megaromantyczny. Poznaliśmy się w Sopocie. Chciałem wyjść na takiego niewinnego i dobrego jak chleb, a Kuba zapytał: „Ej, czytałem o tobie w gazecie, to ty, co się spotkałeś z pięćdziesięcioma kolesiami i to opisałeś?”

 

„Pisze 20-letni dres: „Wpadniesz ostry seks?”, do tego foto: piękny bóg. Jadę, otwiera grzeczny chłopczyk, zrobił mi placuszki z łososiem, zjarały mu się, kupił oranżadę z Biedronki i roladę truskawkową, wszędzie wiszą obrazki z Maryją, zdjęcie mamy i on opowiada, że ze wsi jest i w ogóle czaruje. Po spotkaniu cierpi, bo gdzieś tam w środku szukał miłości. Stąd ta pustka. Mówię chłopakom, co grają w „Grindrze”: szukajcie miłości, oczarujcie drugą osobę sobą. Macie cel, to ten chłopak przed wami. 90% spotkań kończy się pustką. To nasza wyobraźnia buduje drugą osobę, a real spotkania jest zawsze inny i prawie zawsze rozczarowuje. Nie potrafi my mówić o naszej seksualności, o pragnieniach i marzeniach, to smutne, jak  z jedzeniem – jeden zostanie na schabowym z ziemniakami całe życie, a inny pozna taką kuchnię, w której można się zakochać.”

 

Cały wywiad do przeczytania w „Replice” nr 61

Foto: Patrycja Płatnik
spistresci