Sukienki to była tragedia

Z Elżbietą Dynarską i z Jackiem Dynarskim, rodzicami transseksualnego Wiktora, rozmawia Agnieszka Rynowiecka

 

Fot: Agata Kubis

 

Wiedzieli państwo jakiej płci urodzi się wasze dziecko?

Mama: Nie, to była niespodzianka.

A mieli państwo preferencje? Woleliście chłopca czy dziewczynkę?

M: Ja na początku chciałam syna, bo u mnie w rodzinie od sześciu pokoleń najstarsza rodziła się córka. Mój ojciec powiedział: „Dziecko, przy takiej linii przodków to nie ma szans na syna”. Potem było mi już wszystko jedno, ale we wczesnej ciąży śnił mi się chłopiec. No i mam syna.

Tata: Ja chciałem córkę. Mam brata i jako chłopaki w domu nie żyliśmy zbyt zgodnie. ciągle rywalizowaliśmy. Myślałem, że jak będzie dziewczyna, to będzie to spokojniejsze dziecko.

A jakim Wiktor był dzieckiem? Spokojnym?

M: Spokojnym i bardzo pogodnym. Jadł, spał i uśmiechał się do świata. Bardzo wcześnie udało nam się wdrożyć stały rytm dnia. Kolki pamiętam miał zaledwie trzy – i każda mu się kończyła o 12-tej w nocy.

Gdy było już widać, jakimi zabawkami Wiktor lubi się bawić, to dostrzegaliście jakieś sygnały o jego dysforii płciowej, ewentualnym transseksualizmie?

T: Pamiętajmy, że mówimy o połowie lat 80. – wiedza o transseksualizmie, o korektach płci była bardzo mała. To było tabu. Dzisiaj, jak o tym myślę, to pierwsze symptomy były bardzo wcześnie – jak on miał kilka lat. Nie przywiązywałem do tego wielkiej uwagi. W naszej rodzinie są opowieści o tym, jak to jedna babcia z chłopakami za młodu latała po drzewach, a druga ponoć była dobrym piłkarzem. Myśleliśmy, że to jest w genach. Ale gdybym miał dzisiejszą wiedzę, to szybko trafiłbym do psychologa i poprosił o zbadanie – wtedy można byłoby inaczej, lepiej dzieckiem pokierować.

M: To jest wybiórcze. My, rodzice, pamiętamy co innego, a dziecko co innego. Wiktor mówi, że od początku miał „męskie” preferencje ubraniowe. Mnie z kolei nie zależało, by go jakoś specjalnie stroić, by był tą śliczną dziewczynką w sukieneczkach z falbankami. Z przyczyn praktycznych wolałam nawet zakładać mu spodenki. Bo wygodniej.

T: Damskich strojów zdecydowanie nie lubił. Sukienki to była tragedia. Spodnie, typowe chłopięce ubiory plus otoczenie chłopców – zawsze bardziej związany był z kolegami, choć koleżanki też się pojawiały i to są nawet trwałe przyjaźnie do tej pory. Ale w pewnym wieku, gdy kształtują się relacje społeczne u młodych ludzi, Wiktor absolutnie wolał towarzystwo chłopców.

M: A mnie to nie dziwiło, bo ja też całe życie pracowałam z kolegami, a przyjaciółki miałam tylko dwie. Co do zabawek – lubił misie i klocki oraz gry. I jeszcze co do fryzur – nosił kitki i warkocze.

T: Pamiętam taką żartobliwą sytuację. Otóż, Wiktor nie znosił lalek. Moja teściowa miała ich sporą kolekcję, a Wiktor kompletnie nie był zainteresowany. Gdy jednak miał jakieś 7 lat, to zgodnie z ówczesną modą wśród dziewczynek, zapragnął lalki Barbie. Chyba się naoglądał nachalnych reklam w telewizji tuż po zmianie ustroju. Więc pojawiła się Barbie, ale nie zadomowiła się specjalnie u nas – znalazła nietypowe zastosowanie. Mianowicie, na wakacyjnych wyjazdach służyła do tego, by ćwiczyć rzuty na odległość. To była Barbie-rzutka (śmiech).

M: Tak chciał Barbie, a ja długo mu jej nie chciałam kupić, bo to głupia zabawka. Ale jak ją w końcu dostał, to ją maltretował strasznie.

Jak to było, gdy Wiktor powiedział, że nie chce być dziewczynką?

T: Trzeba na wstępie dodać, że my się rozstaliśmy i Wiktor został ze swoją mamą. Coming out miał miejsce już po naszym rozstaniu. M: Wiktor miał 12 lat. Pamiętam ten dzień. Akurat wieszałam pranie, a on podszedł i powiedział, że nie chce być dziewczynką. Szoku nie było żadnego. Odpowiedziałam, że chłopcem byłby kobiecym, bo ma długie rzęsy – i na tym się skończyło. Nie przywiązywałam do tego wagi, bo to nie było powiedziane dramatycznie i nie zabrzmiało dramatycznie.

Wchodził w wiek dojrzewania. Zawsze dużo ze sobą rozmawialiśmy, więc to było naturalne, że mi mówi różne rzeczy. Zawsze dostawał odpowiedzi na wszystkie pytania. Jego tranzycja to był proces długotrwały. Nic nie działo się z dnia na dzień. Np. gdy szedł na bal gimnazjalny, to powiedział, że ostatni raz zakłada sukienkę. Pantofelki też były jego zmorą, trudno było dostać numer 41. Kilka lat trwało, zanim zaczął obcinać włosy na krótko. Mnie to nie dziwiło i kiedy zobaczyłam, że obwiązuje swój biust – a po naszej linii żeńskiej miał ten biust spory – to mu kupiłam gorset, żeby miał wygodniej. W końcu powiedział stanowczo, że jest pewien – chce być mężczyzną. Ustaliliśmy, że nic nie zrobi, póki nie będzie pełnoletni, a właściwie, póki nie skończy liceum.

I co wtedy zrobiliście?

M: Poszliśmy do psychologa, który okazał się idiotą. Powiedział do Wiktora, że jest gruba, koledzy się z niej pewnie śmieją i to pewnie dlatego źle się czuje we własnej skórze.

A pani Wiktorowi wierzyła?

M: Tak. Nie było niedowierzania, bo obserwowałam swoje dziecko. Widziałam, jaka tematyka pojawia się na jego rysunkach, widziałam, czym się interesuje, o czym czyta w Internecie, co pisze. Znałam go.

T: Mnie Wiktor o sobie wprost powiedział dużo później. Odbyło się spotkanie we trójkę. Podejrzewałem, że Wiktor zmierza w jakimś kierunku, ale powiem pani szczerze, stawiałem na homoseksualność. Tymczasem chodziło o zmianę płci. Później się dowiedziałem, że się bardzo denerwował, nie wiedział, jak zareaguję. Byłem zaskoczony.

Ale nie zszokowany, tak?

T: Gdybym powiedział, że nie było problemu, to bym skłamał. Ale też nie mogę powiedzieć, że był szok, że krew mi odpłynęła mi z twarzy i tym podobne. Owszem, to jest informacja, która może przygwoździć. Człowiek buduje sobie pewien obraz dotyczący siebie, najbliższych, teraźniejszości, przyszłości. I nagle ten obraz się rozwiewa, bo trzeba go budować od nowa. Można sobie z tym nie umieć poradzić na początku. Ale to jest problem rodzica, nie dziecka.

Wiktor był już wtedy dorosły. Miałem w głowie inny obraz niż ten z dzieciństwa, czyli nietypowej dziewczynki. Informacja, że jest osobą transseksualną nie zawaliła mojego świata. Jedyne, czego od Wiktora oczekiwałem, to, by zbadał się psychologicznie, żeby ta zmiana była potwierdzona medycznie – i wtedy ma on moje pełne poparcie. A on już wtedy bardzo dużo wiedział na ten temat. Był świetnie zorientowany, miał kontakt ze środowiskiem LGBT, znał kroki, jakie osoba transseksualna musi przejść. Z tego co pamiętam, to wygłosiłem nawet taki ojcowski komunikat w stylu: „Nie dlatego cię kocham, że jesteś dziewczynką czy chłopcem, tylko dlatego, że jesteś moim dzieckiem”.

Czego najbardziej się obawialiście?

M: Bałam się, że ktoś go skrzywdzi. Gdy dowiedziałam się, że ma wsparcie na swojej uczelni, to zrozumiałam, że świat się jednak zmienia. Jego koledzy z klasy i z liceum przyjęli go rów również normalnie i to też bardzo dużo znaczyło.

T: Zwyczajnie bałem się o moje dziecko, bo nie znałem tematu. Wiedziałem, że zmiany są trudne, że kuracja jest radykalna. Ale daliśmy radę. Do dziś pamiętam, że jak wracaliśmy z zabiegu z Łodzi, to z nerwów dociskałem i dostałem mandat za przekroczenie prędkości.

M: Dziecko ma być zdrowe i szczęśliwe, a nie spełniać nasze wizje. Chowamy je dla świata, a nie dla siebie, dlatego akceptacja Wiktora była dla mnie rzeczą oczywistą. W jego zmianach fizycznych czynnie uczestniczyłam. Pamiętam, jak pojechaliśmy na zabieg do Łodzi, do kliniki uniwersyteckiej. Podczas tej operacji, która miała trwać godzinę, a trwała trzy, wydeptałam dokładnie cały korytarz milion razy, ale uspokajałam się, że skoro nikt nie wypadł z krzykiem i nie ma żadnego larum, to wszystko jest w porządku. Czytałam, że ta klinika wykonała od lat 80. ponad 300 zabiegów korekty płci, więc uspokajałam się, że wiedzą, co robią. Po zabiegu, jak zobaczyłam Wiktora, który podniósł kciuk do góry, to od razu wiedziałam, że jest OK. Zresztą ładnie go tam przyjęli. Mówili do niego na „pan” od początku.

T: To jest związane z moim światopoglądem, moją filozofią. Ja nie uważam, żeby była jakakolwiek różnica miedzy ludźmi tylko dlatego, że jest różnica płci. Człowiek jest człowiekiem, człowiek to przede wszystkim umysł, a cała reszta jest dodatkiem. Można żyć bez ręki, nogi, genitaliów, natomiast bez głowy nie można żyć. Najważniejsze jest to, co mamy w głowie, a do reszty można się przyzwyczaić.

Czyli nie żałował pan tego biustu?

T: (śmiech) No nie, bo to nie mój biust, nie miałem czego żałować. Martwiłem się tylko o jego zdrowie. To była decyzja świadomego człowieka. Jeśli ja chciałbym coś zrobić ze swoim ciałem, to też nie zasięgałbym rady u znajomych, tylko bym to zrobił i tyle.

W Polsce w obecnym systemie prawnym, aby wystąpić o zmianę płci w dokumentach, należy pozwać do sądu własnych rodziców o omyłkowo sporządzony akt urodzenia. Absurd, ale tak jest. Ustawa o uzgodnieniu płci, która miała cały ten proces ucywilizować, po czterech latach pracy w Sejmie przepadła. Prezydent postawił veto, Sejm go nie odrzucił. Pamiętacie dzień, w którym otrzymaliście pismo z sądu, że jesteście pozwani przez własne dziecko?

T: Uprzedził nas. Muszę podkreślić, że sąd doskonale tę sprawę poprowadził. Natomiast nie jest to zbyt fajne tym bardziej, że czegokolwiek byśmy nie powiedzieli, to jednak zostaliśmy obciążeni kosztami postępowania, bo przegraliśmy (śmiech).

M: Pamiętam, że kilka dni przed rozprawą pojechaliśmy kupić mu garnitur, żeby elegancko wyglądał. Sąd zadał nam po trzy pytania typu „skąd wiedziałam, że urodziła się dziewczynka?”, „jak się Wiktor bawił jako dziecko?”. Później zlecił dodatkowe testy i po nich była kolejna, już króciutka rozprawa, która zakończyła proces.

Wiktor określa się jako osoba niebinarna płciowo i biseksualna. Jak to przyjmujecie?

M: Powiem pani tak… Był jeden moment, gdy po zmianie dokumentów i zmianach fizycznych – wszystko to trwało w sumie 5 lat – odetchnęłam z ulgą, że teraz już koniec, że moje dziecko w końcu może być sobą, że już jest wszystko poukładane, że on wie, czego chce i już. Ale to nie był koniec. Po dwóch latach od prawnej zmiany papierów Wiktor rozstał się ze swoją dziewczyną, a związał z Romanem ze Słowacji i wtedy przestraszyłam się, że może on ma jakieś wątpliwości, że może chce się wycofać. Ale jak on mi wytłumaczył, że jest biseksualny i że teraz po prostu jest Roman, a wątpliwości co do płci żadnych nie ma, przyjęłam to. Gdy przyjeżdżali razem z Bratysławy, to wszyscy, całą rodziną, przyjmowaliśmy ich u siebie.

Zdarza się, że wciąż myślicie o nim jako o dziewczynce?

T: Już nie. Nawet trudno byłoby mi go sobie wyobrazić w ten sposób. Myślę o nim: moje dziecko, mój syn.

Wiktor jest znanym działaczem społecznym, prezesem Fundacji Trans-Fuzja. Jesteście z niego dumni?

T: Pewnie! Bardzo mi imponuje. Trochę mu nawet zazdroszczę, robi dużo dobrego. To jest właściwy człowiek na właściwym miejscu.

To chyba sami z siebie też możecie być dumni?

M: A oczywiście, że tak (śmiech). Dumna jestem z tego, że jest samodzielnym, wykształconym człowiekiem, twardo stąpającym po ziemi, zorientowanym. Mam nadzieję, że jako matce udało mi się go wychować. Jak każdy rodzic pewnie cały czas myślałam, jak tu dać skrzydła a nie obciąć korzeni.

Mielibyście rady dla osób transpłciowych i ich rodziców na podstawie własnych doświadczeń?

T: Każdy jest inną osobowością, generalnych rad chyba nie mam… Dobrze, by osoby transpłciowe dawały jakieś sygnały swoim rodzicom. Dzięki temu, że Wiktor takie sygnały mi dawał, to przynajmniej podświadomie gdzieś tam wiedziałem, że coś jest na rzeczy. Myślałem, że moje dziecko będzie lesbijką, ale to już zawsze jest coś – jakiś przyczółek do myślenia. Człowiek jakoś się przygotowuje, że taka informacja może paść.

Oczywiście mówimy o sytuacji, gdy osoba transseksualna jest już pogodzona sama ze sobą, wie kim jest i nie wypiera tego. Z tym też bywają problemy.

M: Chyba dobrze jest zacząć ostrożnie, a nie manifestacyjnie. Z wyczuciem. Można też opowiadać o ludziach, którzy przeszli tranzycję i są szczęśliwi.

A rady dla samych rodziców?

M: Stara prawda, że nie można się obrażać na własne dzieci, a tylko spokojnie, cały czas być obok. Jesteśmy po to, by je wspierać.

T: Wiem od Wiktora, że te reakcje na transseksualność dziecka są wśród rodziców bardzo różne, czasem negatywne. A jak oni jeszcze potem są pozywani do sądu… Trzeba tworzyć im warunki do zdobywania wiedzy. Bo u nas o transseksualności wciąż jest mało informacji. Jeśli jest konflikt między rodzicami a dzieckiem, to powinien być mediator, by wszystko wyjaśnić. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić sytuacji, w której dochodzi do agresji fizycznej, choć od Wiktora wiem, że się zdarzają. Trzeba pamiętać, że rodzice mają często bardzo silną wizję przyszłości swoich dzieci. Są osoby mocno wierzące – i takie wyznanie dziecka burzy ich światopogląd. Często wstydzą się powiedzieć innym, że np. ich jedyny syn oświadczył, że jest dziewczyną. Ale jeśli więzy rodzinne są dobrze ukształtowane, to jest nadzieja na pokój.

Mówicie o Wiktorze innym? Dalszej rodzinie, znajomym?

T: Są jeszcze osoby, które pytają mnie, co u mojej córki, bo nie wiedzą. Są osoby, którym mówię o korekcie płci Wiktora a są takie, którym nie mówię, bo wiem, że to wywołuje „mieszane uczucia” i temat jest gaszony natychmiast. Niektórzy mówią OK, w porządku. Niektórzy są ciekawi i dopytują.

Ja w swoim otoczeniu nie mam z tym problemów, ale nie mam problemów dlaczego? Bo wiem, że są osoby, którym nie ma co mówić, ponieważ i tak nie spotkam się z aprobatą. Są osoby, które wiedzą, ale nie chcą o tym mówić, więc się nie narzucam. Ale 90% znajomych wie – i wie ode mnie. Bywa, że szybko zmieniają temat, bo nie wiedzą, jak się zachować a nie chcą mnie urazić. Ale jednoznacznie negatywnej reakcji nie miałem.

A uczestniczyliście w wyborze nowego imienia?

T: Nie, on sam wybrał. M: Wybrał Wiktora od „victorii” – zwycięstwa. A drugie imię, Andrzej, przyjął po moim tacie, swoim dziadku.

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Do strajku!

Z CHEN ARIELI, wiceburmistrzynią Tel Awiwu, o strajku LGBTI, o 15 wyoutowanych radnych, o izraelskich tęczowych rodzinach z trojgiem dzieci a także o dorastaniu bez słowa „lesbijka” i o próbach samobójczych, rozmawia Mariusz Kurc

 

mat. pras.

 

Jest w Izraelu wyżej postawiona wyoutowana lesbijka?

Nie ma.

Tym bardziej gratuluję. Byłem w Tel Awiwie kilka razy, bardzo mi się podobało.

Dzięki. Ja kocham Tel Awiw! (uśmiech)

Na dodatek wywodzisz się ze świata aktywizmu feministycznego i LGBTI. Przeczytałem, że zaczęłaś działać w wieku 12 lat.

Dorastałam w rodzinie, w której działanie na rzecz wspólnoty szerszej niż twoi najbliżsi, było czymś oczywistym. Praca w samorządzie uczniowskim, wstawianie się za innymi to był mój dzień powszedni. Nawet jeśli sprawa nie dotyczyła mnie bezpośrednio, ale czułam jakąś niesprawiedliwość, zaraz „wychylałam się”, nieraz źle na tym wychodząc. Jest nawet w hebrajskim powiedzonko: Osioł wyrywa się pierwszy (śmiech). Mam za sobą ponad 20 lat aktywistycznej pracy na rzecz społeczeństwa obywatelskiego, w tym głównie na rzecz kobiet i społeczności LGBTI, ale oczywiście wtedy, gdy miałam 12 lat, były inne działania, nie miałam świadomości feministycznej ani seksualnej.

Zaraz…

Tak, tak, liczysz… Dorastałam w świecie jeszcze bez Internetu. Zawsze, gdy to mówię, młodzi ludzie marszczą brwi i widzę w ich oczach pytanie: „To ile ona ma lat?” Mam 43 lata. Te ponad dwie dekady aktywizmu liczę od ukończenia służby wojskowej, która, jak wiesz, w Izraelu dotyczy również kobiet, odbywa się ją po liceum. Wychowałam się w Hajfie, mieście przemysłowym…

… „Hajfa pracuje, Jerozolima się modli, a Tel Awiw się bawi.”

Otóż to. Więc wychowałam się w Hajfie, gdzie słów „gej” i „lesbijka” nie usłyszałam do 18. roku życia. Miałam jakieś 14 lat, gdy poczułam budzącą się seksualność, ale za nic jej nie rozumiałam. Nie mogłam wpisać w google: „Zakochałam się w najlepszej przyjaciółce, co to znaczy?” – a właśnie to czułam. Klasyka w sumie, ale „jak to możliwe?” W moim pokoju markerem na ścianie napisałam „Kocham…” i jej imię – wiele razy, włącznie z serduszkami i strzałami. Nikt mnie nie naprowadził, o co chodzi, a ja odchodziłam od zmysłów, miałam dwie próby samobójcze. Gdy opowiadam historię tej mojej pierwszej romantycznej miłości, ludzie się śmieją, ale to jest smutne. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, płakanie przed zaśnięciem to była normalka. „Kochanie, może po prostu jesteś homoseksualna?” – mogłoby wystarczyć, ale nikt mi tego nie powiedział, nikt nie używał nawet tego słowa. Potem, gdy w końcu poznałam słowo „lesbijka”, od razu złapałam konotację – ludzie wymawiali to słowo albo szeptem, albo z przekąsem, albo z szyderstwem. Nigdy nie padało zwyczajnie. Więc jak mogłabym zaakceptować, że ono dotyczy mnie? Pierwsza szafa, z której wyszłam, nie była lesbijska, tylko feministyczna. Po służbie wojskowej dostaje się od państwa tydzień „wakacji”, za który armia jeszcze płaci – tydzień na to, by zorientować się, co dalej w życiu robić. Ja zaraz pierwszego dnia spakowałam się i przeprowadziłam do Tel Awiwu. Z moim upodobaniem do dziwnych fryzur i dziwnych makijaży wiedziałam, że Hajfa jest nie dla mnie. W Tel Awiwie zaraz na początku zobaczyłam na ulicy grupę na czarno ubranych kobiet, które protestowały przeciwko okupacji Palestyny. Nie w kuchni, bez dzieci… Miały pasję w oczach, miały gdzieś podobanie się mężczyznom, miały poglądy polityczne. Była w nich moc, patrzyłam zafascynowana. Tak zostałam się feministką. A od feminizmu do zaakceptowania lesbijskiej tożsamości droga była już krótka. Ze trzy miesiące mi to zajęło. Od feministki do lesbijki – to już z górki! (Chen wybucha śmiechem) Moja pierwsza dziewczyna była radykalną feministką. W czasie drugiej wojny z Libanem razem ostro protestowałyśmy. Miałyśmy izraelsko- -palestyński namiot i odmawiałyśmy udziału w wojnie.

Wyoutowałaś się przed rodzicami?

Moje coming outy nie były trudne, to znaczy, jak już przeszłam ten najtrudniejszy – przed sobą, to potem poszło łatwo. Moja mama wcześnie zmarła, przed nią nie zdążyłam. Tata powiedział, żebym tylko była szczęśliwa. Brat miał liberalne poglądy, ale z rodzaju tych, że ludzie LGBTI są OK., ale… w mojej własnej rodzinie? (śmiech) W dodatku ta moja dziewczyna była 20 lat starsza ode mnie i była jedną z liderek ruchu feministycznego, więc brat musiał przetrawić, rozumiesz – nie dość, że siostra jest les, to jeszcze wystaje z tymi „wariatkami” na różnych wiecach. A teraz brat kocha moją obecną żonę bardziej niż ja! (Chen wybucha śmiechem) Pracują nawet razem.

Wróćmy do aktywizmu.

Radykalnie feministyczną postawę przeniosłam do ruchu LGBTI. Ostatnie moje stanowisko przed objęciem urzędu wiceburmistrzyni to było prezesowanie w Aguda, najważniejszej i najstarszej organizacji LGBTI w Izraelu. Nasz ruch ma już prawie 45 lat, Aguda powstała w 1975 r. A u was?

U nas pierwsza legalnie zarejestrowana organizacja LGBTI zaczęła działać w 1990 r.

Byłam prezeską Aguda przez 8 lat. Zawalczyłam o posadę, bo cała organizacja była zdominowana przez facetów, wnerwiało mnie to.

Znany problem.

Jasne. Praktycznie wszędzie na świecie. Dlaczego tak jest?

W polskim ruchu LGBTI działa mnóstwo kobiet, ale gdy przychodzi do liderowania, „nagle” robi się męsko.

Bo nie mamy równych szans, począwszy od wychowania. Społeczeństwo przygotowuje nas do bycia matkami, żonami, opiekunkami – i nawet jeśli mamy też możliwość edukacji czy kariery zawodowej, to obok tamtych ról, dom i dzieci nadal mamy na głowie. Nie zaszczepia się w nas chęci przewodzenia. Ludzie LGBTI, co oczywiste, kopiują te wzorce, bo przecież wszyscy jesteśmy tak samo wychowywani. Mam teorię, że u nas być może jest nawet ciężej, bo w relacjach hetero jest między mężczyznami a kobietami ten pierwiastek seksualny, który jakby wymusza choć trochę współpracy. A geje i lesbijki, cóż, nie mamy takiego powodu, by „grać razem”.

Homofobia nas łączy.

Tak. I na przykład ja chyba inaczej bym spriorytetyzowała nasze postulaty. Równość małżeńska, adopcja dzieci są bardzo ważne, ale mamy w naszej społeczności ludzi, którzy walczą o życie, homo- i transfobia potrafi dosłownie zabić. Może bezpieczeństwo powinno być na pierwszym miejscu? Tym bardziej, że akurat równość małżeńska to u nas szersza sprawa: w Izraelu można wziąć jedynie religijny ślub. Cywilnych nie ma. Nie jesteś religijny jak ja, albo jesteś wyznawcą judaizmu w parze z muzułmanką, nie możesz wziąć ślubu. W ten sposób 1,5 mln ludzi w naszym 8-milionowym państwie jest wykluczonych.

Ale jeśli chodzi o pary jednopłciowe, to macie inne nietypowe rozwiązanie. Państwo uznaje śluby obywateli Izraela zawarte za granicą, czyli możesz ze swą dziewczyną wyjechać np. do Hiszpanii, wziąć tam ślub, wrócić i uzyskać uznanie małżeństwa. Zrobiłyście tak?

Nie. Mówię o niej „żona”, ale nie jesteśmy małżeństwem. Zamiast tego organizuję śluby alternatywne wobec religijnych – właśnie po to, by wywrzeć presję, byśmy dostrzegli, że powinno być więcej opcji niż tylko ślub religijny. Dobra, wracamy do aktywizmu. Wiesz, co to jest backlash, prawda?

Negatywna, wroga reakcja naszych przeciwników na progres, którego dokonujemy.

To się dokładnie teraz dzieje u was. Poszliście do przodu, organizujecie mnóstwo Marszów Równości, więc przeciwnicy się uaktywnili. Mechanizm jest ten sam – zamiast LGBTI możesz wstawić kobiety, Żydów, muzułmanów, Arabów, kogo chcesz, wszelkie mniejszościowe grupy. W kwestiach LGBTI mamy teraz zresztą backlash światowy. Cała historia naszego ruchu to są kroki naprzód, potem walka z backlashem, po czym następne kroki naprzód, i znów backlash itd.

W Stanach były wielkie kroki naprzód za czasów Obamy, teraz jest backlash.

I według mnie bezpieczeństwo powinno być na pierwszym miejscu również dlatego, byśmy mogli lepiej walczyć z kolejnymi backlashami.

Chen, jak od aktywistki LGBTI przechodzi się do polityczki? Mamy w Polsce jeden taki przykład: Robert Biedroń zaczął od aktywizmu LGBTI, dziś jest liderem partyjnym.

Posłuchaj tej historii. Lato 2017 r. – organizacja ojców gejów wysyła do Sądu Najwyższego petycję w sprawie adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. Bo wciąż nie mamy tych samych praw.

Teoretycznie w Izraelu para jednopłciowa może adoptować, ale para rożnej płci ma pierwszeństwo. W praktyce oznacza to, że parom jednopłciowym odmawia się adopcji.

I nasz minister od polityki społecznej wydaje opinię, że dla dziecka wystarczającym stresem jest już sama procedura adopcyjna, że nie ma co dziecka obarczać dodatkowym ciężarem, jakim byłaby para jednopłciowa jako rodzice. Więc on nie rekomenduje zmian w przepisach. Jesteśmy wściekli, organizujemy demonstrację. Ale tyle razy już wychodziliśmy na ulicę… Dochodzimy do wniosku, że nie zobaczymy żadnej zmiany u polityków, dopóki sami nie staniemy się bardziej polityczni. Zakładamy więc Front LGBTI, którego zadaniem jest zachęcanie ludzi LGBTI, by szli do polityki. Nie podoba ci się minister? Sam/a bierz tekę ministra! Drugi projekt jest bardziej doraźny – kandyduj w wyborach samorządowych. Nieważne, z jakiej partii – kandyduj! Po to, by nie musieć uciekać do Tel Awiwu, by być sobą i żyć normalnie tam, gdzie mieszkasz. Wybory nadchodziły w październiku 2018 r., mieliśmy więc nieco ponad rok. Stworzyłam kurs szkoleniowy dla ludzi LGBTI myślących o karierze samorządowca. Mój budżet? Zero szekli. Znalazłam ekspertów, którzy poprowadzili warsztaty, jak zbierać pieniądze na kampanię, jak rozmawiać z wyborcami, jak układać się z koalicjantami, jak czytać samorządowy budżet, wszystko. W rezultacie w wyborach samorządowych 2018 r. mieliśmy 54 kandydatów/ ki LGBTI, więcej niż kiedykolwiek wcześniej. 15 z nich zdobyło mandaty radnej/ radnego. W tym ja sama.

15? To mnóstwo! Polska jest prawie 5 razy większa i mamy jednego jawnego radnego LGBTI (Marek Szolc w Warszawie – przyp. red.)

Jedna dziewczyna startowała nawet w Ashkelon… Zaraz będę płakać… Ashkelon to jest średniej wielkości, południowe, bardzo religijne, bardzo konserwatywne miasto. Zobaczyć jej twarz, twarz wyoutowanej lesbijki na billboardach w Ashkelon… To może dosłownie ocalić życie jakiegoś nastolatka LGBTI. Ale przed jesiennymi wyborami 2018 było jeszcze lato – najważniejsze lato w historii izraelskiego ruchu LGBTI. W Knesecie był głosowany projekt dotyczący surogacji. Od 2004 r. surogacja jest w Izraelu legalna, ale tylko dla par hetero. Minister zdrowia chciał „otworzyć” przepisy dla kobiet singielek, udało się nam dopisać do projektu zmiany jeszcze jednopłciowe pary – ale to przepadło w głosowaniu. Przegraliśmy. Dodatkowo mieliśmy tego lata przypadek ciężkiego pobicia kobiety trans, który zyskał medialny rozgłos. W społeczności wrzało. Zdecydowaliśmy się na krok bez precedensu. Strajk!

Strajk?

Strajk.

Jaki strajk?

Strajk LGBTI! Wielu działaczy miało miny takie, jak ty teraz. „Nic nie wyjdzie, kto odważy się nie przyjść do pracy?” Zwłaszcza, że to byłoby nielegalne, bo w Izraelu strajkować można tylko przez związki zawodowe, a nie ma przecież związku zawodowego pracowników LGBTI. Ale jednak zrobiliśmy to! Zaczęliśmy „tradycyjnie” – od stworzenia wydarzenia na FB. Potem poprosiliśmy działaczy pracujących w branży hi-tech (mamy odrębną organizację LGBTI skupiającą pracowników hi-tech), by przekonali swe firmy do poparcia strajku. Tak zyskaliśmy 3 firmy – i ruszyło domino. W rezultacie mieliśmy 300 wspierających nas firm! W tym Microsoft. Wyobrażasz sobie? W kraju, w którym wcześniej żadna korporacja nie wychyliła się, by nas otwarcie poprzeć ze strachu przed fundamentalistami religijnymi i ich ekonomiczną siłą! Może za wyjątkiem producentów wódki… Ale linie lotnicze czy banki – nie śmiały. A teraz przyłączyły się.

Jak wygląda strajk LGBTI?

Firmy przekazały pracownikom: jeśli jesteś LGBTI lub sojusznikiem, tego dnia możesz nie przyjść do pracy, jeśli idziesz protestować.

Niesamowite.

Przez cały dzień strajku mieliśmy eventy. Na bulwarze Rotschilda w Tel Awiwie założyliśmy własne studio. Nie my chodziliśmy na wywiady do TV, stacje TV przychodziły do nas. Założyliśmy blokady 17 dróg w całym kraju, włącznie z Ejladem nad Morzem Czerwonym. Na samej demonstracji mieliśmy 100 tysięcy ludzi.

Na Paradzie…

Oj, wiem, że na Paradzie w Tel Awiwie jest dużo więcej, ale, Mariusz, tam ludzie się bawią – a tu 100 tysięcy ludzi przyszło protestować. To co innego. Po tym strajku nic już nie było takie samo. Na przykład wiele firm zaczęło sponsorować swym pracownikom LGBTI wyjazdy na surogację. I przede wszystkim – zobaczyliśmy własną siłę. Zaraz potem zdobyliśmy tych 15 radnych.

A w 120-osobowym Knesecie macie jakieś wyoutowane osoby LGBTI?

Pięć. A raczej pięciu, bo to sami geje, niestety. Jeszcze wrócę do kwestii dzieci. Trzeba wiedzieć, że w naszym społeczeństwie praktycznie wszyscy maja jazdę na posiadanie dzieci – religijni, laikat, hetero, homo – nieważne. To wynika z naszej historii, Holocaust, wiesz… W stosunku do liczby ludności Izrael ma najwięcej jednopłciowych par z dziećmi na świecie. Przeciętna jednopłciowa rodzina ma jedno dziecko, w Izraelu – troje.

Chciałbym jeszcze zapytaćpinkwashing – temat, który wciąż powraca w związku z Izraelem i LGBTI. Tel Awiw jest tęczowym miastem; Parady, które odbywają się u was od 1993 r., urosły tak, że od dawna organizuje je urząd miasta wespół z organizacjami LGBTI. Przyciągają dziesiątki tysięcy turystów. Jednocześnie wiele osób, szczególnie na europejskiej lewicy, mówi, że celem jest odwrócenie uwagi od konfliktu izraelsko-palestyńskiego, a poza tym sytuacja LGBTI w Izraelu wcale nie jest taka różowa, jak to widać na Paradzie w Tel Awiwie.

Ja żadnego pinkwashingu nie robię. Od 20 lat zdzieram gardło na wszelkich wiecach i walczę o równość nie tylko dla LGBTI, ale dla wszystkich. Natomiast nasz premier – o, tak, on robi pinkwashing! Znamienne, że jeśli cokolwiek mówi na temat LGBTI, to po angielsku – na forum międzynarodowym. Po hebrajsku, do nas – nie. I tu zresztą wraca to, co chcę najmocniej podkreślić. W społeczności LGBTI pokutuje fałszywe przekonanie, że polityka jest brudna i zła. Jeśli politycy są brudni i źli, to i taka jest polityka – ale przecież możemy wymienić polityków! Boimy się powiedzieć, że działamy politycznie, że nasze postulaty są polityczne. Udajemy apolityczność – to błąd. Musimy odzyskać dobre znaczenie słowa „polityka” jako relację sprawowania władzy. Musimy jasno mówić: „Tak, walczymy o sprawy polityczne!” Musimy być przy stole, przy którym dzielą budżet – a nie tylko prosić tych, którzy tam są, o przysługi.

Tekst z nr 81 / 9-10 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ręce precz od naszych dzieci!

Tekst: Piotr Mikulski

Politycy wzniecili debatę na temat adopcji dzieci przez pary jednopłciowe – debatę powierzchowną, bo opartą na stereotypach i emocjach, a nie na faktach. Zmieńmy tę narrację

 

Do tablicy wywołały nas trzy rzeczy. Po pierwsze wypowiedzi „ekspertów” od homoseksualności z partii rządzącej, po drugie wypłoszone reakcje polityków z partii już nierządzącej na temat adopcji dzieci przez pary jednopłciowe – postulat wspomniany przez Pawła Rabieja, wiceprezydenta Warszawy z Nowoczesnej, spotkał się z dyscyplinującą reakcją prezydenta Trzaskowskiego podszytą pewnie lękiem o słupki poparcia (dla ścisłości, słowa Rabieja brzmiały tak: Najpierw przyzwyczajmy ludzi, że związki partnerskie to nie jest samo zło, że nie niszczą tkanki społecznej i polskiej rodziny. Potem łatwiej będzie o kolejne kroki, o równość małżeńską z adopcją). Wreszcie po trzecie – najnowszymi statystykami: poparcie dla związków partnerskich w polskim społeczeństwie wynosi już 56%, ale dla adopcji przez pary jednopłciowe ledwie 18%. Co więcej, choć nie ma na to reprezentatywnych badań, wydaje się, że także sama społeczność LGBTI nie popiera bezwarunkowo prawa do adopcji. Wobec tego uporządkujmy. Oto najczęściej pojawiające się argumenty przeciw. Zdemitologizujmy je.

Dziecko, żeby prawidłowo się rozwijało, potrzebuje mamy i taty. Nawet jeśli założymy, że tak jest, to życie rzadko układa się idealnie. Np. rodzice rozwodzą się. Czy ktokolwiek postuluje zakaz rozwodów dla małżeństw, które doczekały się już potomstwa? Nie słychać. Zdarza się też, że jedno z rodziców umiera. Czy w takich przypadkach politycy zgłaszają przymus zamążpójścia dla owdowiałych matek? Nie słychać. Czemu więc argument ten dotyczy tylko adopcji dzieci przez pary jednopłciowe? Odpowiedź jest prosta: homofobia.

Dziecko, żeby prawidłowo się rozwijało, potrzebuje wzorców męskich i kobiecych. Dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe nie są zamykane na 18 lat w piwnicach czy przetrzymywane wbrew swej woli w odosobnieniu lub z dala od społeczeństwa (jak to ma miejsce w niektórych rodzinach heteroseksualnych – np. wśród Amiszów). Obawa więc, że nie będą miały dostępu do kultury opartej na patriarchacie, jest nietrafiona. Dzieci na całym świecie, nieważne przez kogo są wychowywane, spotykają się z przekonaniem, że mężczyzna jest drwalem, szefem, politykiem, jest racjonalny, używa argumentu siły i podporządkowuje sobie kobiety. A kobiety to gospodynie domowe, sekretarki, zastępczynie ważnych polityków. Są emocjonalne, niedecyzyjne i można traktować je jak obiekty seksualne. Niestety popkultura na każdym kroku umacnia patriarchalne spojrzenie na świat. Nie ma więc obaw, że dziecko wychowywane przez pary jednopłciowe się z nim nie zetknie. Dostanie to w pakiecie życia w naszym nadal bardzo patriarchalnym społeczeństwie. Zetknie się za to z bardziej zbalansowanym spojrzeniem na role mężczyzn i kobiet w społeczeństwie. Bo, sprowadzając rzecz do banału, zobaczy, że mamy/kobiety umieją wbić gwóźdź, podejmować trudne decyzje i rozwiązywać problemy. Lub że mężczyźni/ojcowie potrafi ą zmywać i prać, przytulać i dawać dziecku ciepło. Badania potwierdzają, że dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe w późniejszym życiu w mniejszym stopniu powielają tradycyjne wzorce płciowe np. w wykonywaniu obowiązków domowych. Nie ma to już jednak wpływu na ich zainteresowania i wybierane przez nich hobby.

To wkładanie dziecka wbrew jego woli do dysfunkcyjnego domu. Zacznijmy od początku: w wielu sytuacjach, by geje i lesbijki mieli kogo adoptować, najpierw heteroseksualne rodziny muszą okazać się na tyle dysfunkcyjne, że obleją egzamin rodzicielstwa i stworzą swoim dzieciom warunki tak trudne, że sąd rodzinny zdecyduje skierować dziecko do domu dziecka lub rodziny zastępczej. Zatem drodzy heteroseksualiści, zanim zaczniecie szafować słowem „dysfunkcja”, zastanówcie się, czy nie pasuje ono bardziej/również do was. Przestańcie też zakładać, że procedura weryfikacji i dopuszczenia przyszłych rodziców nagle przestanie działać tylko dlatego, że są oni osobami homoseksualnymi. Jeśli kandydaci na rodziców się nie nadają, to psychologowie i pracownicy ośrodków adopcyjnych to zauważą.

Geje będą „seksualizować” zaadoptowane dzieci. To emanacja homofobicznej wyobraźni, która zakłada, że jedyną aktywnością gejów jest uprawianie seksu. Homofobia często idzie jednak dalej i zakłada, że każdy gej to pedofil. I że adopcja w związku z tym to nie tyle sprawowanie opieki nad dzieckiem, ale „rekrutacja” młodego kochanka. Jest to znany mechanizm dyskryminacji, w myśl którego członkowie nielubianej mniejszości są stereotypizowani i opisywani jako zagrożenie dla większości. To argument podobnego kalibru jak oskarżenia Żydów o przerabianie chrześcijańskich dzieci na macę czy oskarżanie uchodźców o przenoszenie pasożytów. Nie pomaga tu zdominowany przez płeć męską Kościół katolicki. W wybuchających w nim co chwila nośnych medialnie skandalach pedofilskich siłą rzeczy oprawcami są mężczyźni, księża, a ofiarami bardzo często chłopcy, a więc płeć męska. Tymczasem jak stwierdziła amerykańska Akademia Nauk w raporcie z 1993 r., większość mężczyzn molestujących dzieci płci męskiej w rzeczywistości nie odczuwa pociągu seksualnego do dorosłych mężczyzn. Nie są więc gejami. Hipoteza, że mężczyźni homoseksualni częściej molestują dzieci niż mężczyźni heteroseksualni, jest nieprawdziwa.

Homoseksualni rodzice „zarażą” dziecko homoseksualnością. Zapewne z taką samą skutecznością, jak nasi heteroseksualni rodzice zarazili nas – gejów, lesbijki i osoby biseksualne – swoją heteroseksualnością… Bez obaw, to niemożliwe. A jeśli ktoś obawia się, że dziecko wychowywane przez pary jednopłciowe będzie traktować kontakty homoseksualne jako standard i będzie chciało – wbrew swojej heteroseksualnej orientacji – wcielać je w życie, to po pierwsze musiałoby być bardzo zamknięte na kulturę, w zdecydowanej większości heteroseksualną, by nie dostrzec, że to jednak heteroseksualizm jest dla nich opcją pierwszoplanową, a po drugie – nawet jeśli będzie eksperymentowało, to orientacja szybko weźmie górę nad ewentualnie wdrukowanymi wzorcami. My, osoby LGBTI, znamy to z autopsji. A jeśli kogoś nie przekonuje ta analogia, może zajrzeć do badań naukowych, które potwierdzają brak wpływu orientacji seksualnej rodziców na orientację seksualną wychowywanego przez nich dziecka (warto przeczytać chociażby pracę Judith Stacey oraz Timothy’ego Biblarz „Czy orientacja seksualna rodziców ma znaczenie?” będącą podsumowaniem 21 innych opracowań na ten temat).

Dzieci par jednopłciowych będą prześladowane przez rówieśników i społeczeństwo. Całkiem prawdopodobne, ciężko jednak zrozumieć, dlaczego nie powoduje to lęku o stan społeczeństwa i debaty publicznej, lecz skutkuje nawoływaniem do zakazu adopcji przez pary jednopłciowe. Na podobne prześladowanie narażone są w Polsce dzieci osób czarnoskórych, Żydów, nawet Niemców, dzieci rodziców niepełnosprawnych, niezamożnych itd. Ale nikt o zdrowych zmysłach nie nawołuje takich par do zrzeczenia się prawa do potomstwa. Rozwiązanie jest tylko jedno – i nie jest nim wyeliminowanie ze społeczeństwa inności, lecz edukacja.

Skoro z biologicznego punktu widzenia nie możemy mieć dzieci, to po prostu zaakceptujmy to. Ależ możemy! Homoseksualność to nie bezpłodność! Nasze komórki jajowe i plemniki za nic mają sobie homofobię i okazują się tak samo skuteczne jak komórki jajowe/plemniki osób hetero. Szacuje się, że dziś w Polsce 50 tys. dzieci jest wychowywanych przez pary jednopłciowe. Ponieważ w naszym przypadku decyzja o posiadaniu potomstwa jest przemyślana, wpadek z natury rzeczy nie ma – nie ma też niechcianych ciąż lub rodziców z przypadku. To z kolei rzutuje na dobrostan dzieci i całej rodziny. Co więcej, okazuje się, że konfiguracje rodzinne tworzone przez pary jednopłciowe, mogą nawet dawać dzieciom określone przewagi. Jak zauważa dr Przemysław Tomalski, autor pierwszej tego typu w Polsce pracy „Nietypowe rodziny. O parach lesbijek i gejów oraz ich dzieciach z perspektywy teorii przywiązania”: Dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe są bardziej otwarte i tolerancyjne niż ich rówieśnicy, rzadziej blokowane przez stereotypy płci, często też w ramach przeciwdziałania stygmatyzacji środowiska, wchodzą w rolę liderów.

Geje wolą imprezować i spędzać czas w darkroomach – nie nadają się więc do wychowywania dzieci. Nawet jeśli lubimy imprezy i seks, to każdy, kto był w zwykłym heteroklubie wie, że nie jest to wyłączna domena osób homoseksualnych. Spacerując wieczorem po starówkach polskich miast, nie sposób nie dostać zaproszenia, czasem bardzo nachalnego, do heteroseksualnego klubu ze striptizem. Gdybyśmy mieli rozdawać prawo do posiadania potomstwa w środku heteroklubu, prawdopodobnie nikomu byśmy go nie przyznali. Wystarczy wspomnieć eksperyment „Th e Dress for Respect” przeprowadzony przez agencję Ogilvy i markę Schweppes, który unaocznił skalę napastowania kobiet i niechcianego podrywu w heteroklubach. Biorące w nim udział kobiety doświadczyły niechcianego dotyku ze strony heteryków ponad 50 razy w ciągu 4 godzin. Czy dalibyśmy tym mężczyznom prawo do adopcji? A poza tym: gdzie w tej narracji są lesbijki? W społecznym odbiorze nie są imprezowiczkami. Ba! W społecznym odbiorze nie uprawiają seksu prawie w ogóle, więc ten argument ich nie dotyczy. Czemu więc jest wysuwany? Odpowiedź znów prosta: homofobia. I to sprowadza nas do sensu odmawiania prawa do adopcji parom jednopłciowym. Nie ma obiektywnych przesłanek, które uzasadniałyby brak takiego prawa. Ciekawe w tym aspekcie jest publicznie dostępne badanie Cornell University, który zidentyfikował 79 prac akademickich poświęconych tematowi sporządzonych na przestrzeni trzech dekad. Spośród nich 75 konkluduje, że dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe nie różnią się od innych dzieci. 4 badania natomiast wskazują na niekorzystne aspekty takiego wychowania, niemniej są krytykowane przez akademików za błędy merytoryczne – skupiły się bowiem na dzieciach z rozbitych rodzin, w których jedno z rodziców dokonywało coming outu po kilku(nastu) latach życia w heteroseksualnym związku, co w oczywisty sposób traumatyzowało całą rodzinę. W nauce panuje konsensus, że pary jednopłciowe jako rodzice nie szkodzą dziecku. Jedyną przesłanką do odmawiania osobom LGBTI prawa do adopcji jest więc homofobia. Ponieważ sprawa dotyczy kwestii bardzo wrażliwej dla społeczeństwa – dobrostanu dzieci – stereotypy padają na bardziej podatny grunt. Ale z rzeczywistością nie mają nic wspólnego. Weźmy więc pogardliwe zdanie Jarosława Kaczyńskiego „Ręce precz od naszych dzieci” i w roku, w którym w rekordowej liczbie Marszów / Parad Równości weźmie udział rekordowa liczba Polek i Polaków, przekujmy to zdanie w nasz okrzyk – „Ręce precz od NASZYCH dzieci!” I wykrzyczmy to zarówno do tych homofobicznych polityków, którzy szczują społeczeństwo na osoby LGBTI, żeby stworzyć wroga potrzebnego do wygrania wyborów, jak i do homofobicznych i tchórzliwych polityków, którzy chowają głowę w piasek, gdy słyszą, że gej Paweł Rabiej ma „czelność” wspominać, że nie ma czegoś takiego jak półrówność dla osób LGBTI. Czy się wam to podoba czy nie, my już wychowujemy dzieci w tym kraju tak, jak wychowują je miliony par jednopłciowych na całym świecie. A wracając do samej adopcji, dla dziecka często jest ona tak traumatycznym doświadczeniem, że nic nie jest w stanie zrekompensować utraty więzi z rodzicem biologicznym. Ale kluczem do szczęścia takiego dziecka jest miłość, opieka, stabilność, szacunek i dbanie o jego potrzeby. Pary jednopłciowe są zdolne do zapewnienia tego, tak samo jak pary różnopłciowe (lub single). To, czy przyznać komuś prawo do adopcji, powinno więc wynikać wyłącznie z oceny, czy para kandydatów/ek na rodziców jest w stanie stworzyć dziecku kochający dom, a nie od tego, czy jest to para męsko-damska, męsko-męska, czy damsko-damska.

Według badań około 50 tysięcy dzieci w Polsce jest wychowywanych przez pary jednopłciowe. Zwykle są to pary kobiece, a dzieci pochodzą z poprzednich heteroseksualnych związków ich mam. Status tych rodzin jest nierozpoznany przez prawo. Ostracyzm społeczny powoduje, że są one niewidoczne w przestrzeni publicznej. W krajach z równością małżeńską jest już wiele wyoutowanych celebryckich par z dziećmi. Poniżej prezentujemy kilkanaście z nich (w tym dwie polskie pary, które opowiedziały o swych rodzinach publicznie). To tylko subiektywny wybór – dzieci mają również m.in. Elton John z mężem, reżyser Ryan Murphy z mężem, Wanda Sykes z żoną i wiele innych par. A zaledwie kilka tygodni media w USA obiegła wieść, że tatą został Andy Cohen, gej, jeden z czołowych prezenterów TV

Jacek Andrzej Kacprzak-Kubińscy mają dwóch adoptowanych synów. Mieszkają w Wielkiej Brytanii. Udzielili wywiadu „Replice” (nr 53), a potem też innym polskim mediom.

Ricky Martin został tatą w 2008 r., gdy surogatka urodziła jego bliźniaków: Mateo i Valentino. Od 3 lat piosenkarz wychowuje ich wraz z mężem, syryjsko-szwedzkim artystą Jwanem Josefem. 31 grudnia 2018 r. urodziła im się córeczka Lucia.

Beata Lipska Kamila Mańkowska mają synka. W 2012 r. wywołały debatę nt. rodzicielstwa par jednopłciowych, gdy pojawiły się na okładce „Newsweeka”. Dwa lata później wraz z synkiem wyjechały na stałe do Wielkiej Brytanii.

Robbie Rogers, jeden z tylko kilku wyoutowanych piłkarzy na świecie i jego mąż Greg Berlanti, reżyser m.in. „Twojego Simona”, mają 3-letniego synka Caleba, a 13 maja br. urodziła im się córeczka Mia.

Gdy w 2014 r. gwiazda światowego tenisa Martina Navratilova ożeniła się z Julią Lemigovą, byłą miss ZSRR, została „drugą” mamą jej córek.

Ruth Davidson, liderka szkockiej Partii Konserwatywnej i jej narzeczona Jen Wilson mają synka, urodzonego przez Ruth w październiku 2018 r.

Aktor Matt Bomer („Odruch serca”, „American Horror Story”, „Białe kołnierzyki”) i jego mąż dziennikarz Simon Halls mają trzech synów, których urodziła surogatka: Kita, Walkera i Henry’ego.

Aktorka Sara Gilbert („Roseanne”, „Teoria wielkiego podrywu”) ma dwójkę dzieci ze związku z producentką telewizyjną Alison Adler (jedno urodziła Gilbert, drugie Adler). Od kilku lat jest żoną kompozytorki Lindy Perry. W 2015 r. urodziła syna.

Aktorska para małżeńska Neil Patrick Harris („Jak poznałem waszą matkę”) i David Burtka mają 8-letnich bliźniaków urodzonych przez surogatkę: dziewczynkę Harper Grace i chłopca Gideona Scotta.

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tam, gdzie jest miłość, pojawia się dziecko

Agata – rocznik 70, filolożka angielska, tłumaczka. Ewelina, urodzona w 1977, magister filozofii i psychologii, Antoś – ich syn, w lutym skończył rok. Rodzina. Zwykła, niezwykła. Rozmawiała: Monika Detaff

 

Foto: Oiko Petersen

 

Monika Detaff: Jak to jest być mamą-lesbijką w Polsce?

Ewelina: Prawdę mówiąc, ja się nie utożsamiam z tym, że jestem mamą-lesbijką. Jestem mamą po prostu. Ciągle się uczę tej roli – jak być mamą, jak dbać o związek, jak budować relacje w naszej rodzinie. Zwyczajnie jesteśmy mamami – jak inne mamy.

Społeczeństwo bardzo różnie podchodzi do rodzicielstwa osób homoseksualnych. Jak wy jesteście odbierane?

E. Nie opowiem ci nic sensacyjnego. Agata normalnie mnie odwiedzała w szpitalu, razem rodziłyśmy. Co prawda, dla świętego spokoju, na patologii ciąży odwiedzała mnie jako moja siostra, ale generalnie nikt nam nie robił trudności ani krzywo na nas nie patrzył.

Agata: Rzeczywiście, w zakresie codziennych kontaktów z ludźmi mamy bardzo pozytywne doświadczenia. Jednak jeśli chodzi o ogólną, społeczno-polityczną, sytuację, to niestety nadleciało ptactwo z krewnymi i jeśli się to nie skończy, jeśli nasze dziecko miałoby się wychowywać wśród bojówek Giertycha i chodzić do szkoły, w której proponuje się zajęcia z wychowania patriotycznego, co jest jakimś przewartościowaniem pojęcia patriotyzmu i pożywką dla ekstremalnie prawicowych ruchów, to wyjedziemy z Polski – nie będziemy miały innego wyjścia.

Co byś odpowiedziała na zarzut egoizmu i bezmyślności w stosunku do matki-lesbjki: że rodzi dziecko z góry skazane na społeczny ostracyzm i brak akceptacji?

E. Jeżeli dwoje ludzi się kocha, bez względu na to, czy są to dwie kobiety, dwóch mężczyzn czy kobieta i mężczyzna, to zupełnie naturalne, że ci ludzie chcą się podzielić swoją miłością, sobą z kimś trzecim, najbliższym. W stu procentach. Tym kimś jest dla nas Antoś. To nie jest egoizm. Ciągle się mówi, że społeczeństwo jest homofobiczne, a ja tak naprawdę spotkałam się z dyskryminacją tylko raz.

A. Oczywiście, dziecko często może być formą rekompensaty braku miłości czy sposobem na scalenie lub ratowanie związku. Tak, takie rzeczy mogą się zdarzyć, jednak podobne sytuacje mają miejsce również w związkach heteroseksualnych. Poza tym myślę, że w przypadku Antosia jeszcze nie można mówić o ostracyzmie czy społecznej dyskryminacji, jest za malutki. Naprawdę dobrze sobie wszystko przemyślałyśmy. Wiedziałyśmy, na jaki świat go sprowadzamy. Poza tym rodzina Adamsów może nie wiem jak się starać, pienić i nadwyrężać – i tak lesbijki i geje będą mieć dzieci, bo prostu nikt nam tego nie zabroni. Mamy takie same prawa do rodzicielstwa jak inni i do głowy by mi nie przyszło, żeby pytać się kogokolwiek o zgodę. Inna rzecz – za jakieś 5-6 lat sytuacja w Polsce przecież może się zmienić.

Nie boisz się, że na gorsze?

A. Nie boję się. Widziałaś, co się działo na ostatniej Paradzie. Ile osób się do nas przyłączało. Różnych, zupełnie nie związanych ze środowiskiem. A widziałaś, ile par hetero było w tłumie? Ile ciężarnych kobiet? Społeczeństwo zaczyna dojrzewać do myśli, że w demokracji mniejszości mają takie same prawa jak większość.

To w takiej Warszawie, jednak jeżeli rzecz by się działa w pięcio- dziesięciotysięcznym miasteczku? Tam przecież jest o wiele gorzej. Geje i lesbijki czują się zupełnie osamotnieni.

A. No tak, ale żeby tak nie było, mamy organizacje gejowskie, grupy wsparcia, fora dyskusyjne, portale. Żeby jakoś ze sobą być, chronić się wzajemnie, pomagać. Nawet poprzez internet. To też pomaga ludziom. Wciąż tworzy się nowe fora, grupy wsparcia. Między innymi dla takich rodziców jak my. A jest ich naprawdę bardzo dużo. Razem szybciej znajdziemy rozwiązanie.

Musiałyście sobie jednak zdawać sprawę, że waszą trójkę czeka niełatwa droga. Długo podejmowałyście decyzję o  sprowadzeniu Antosia na świat?

E. Tak. Dojrzałyśmy do tej decyzji. Rozmawiałyśmy o tym. Co prawda zawsze wiedziałyśmy, że nie będzie łatwo, ale nie zakładałyśmy, że Antoś będzie miał przez to bardzo źle, że to będzie brzemię dla niego. Gdybyśmy tak zakładały, nigdy byśmy się nie zdecydowały na macierzyństwo. Wiem, że będzie dużo trudnych sytuacji dla niego i dla nas, jesteśmy na to przygotowane. Mamy wielu znajomych, również wśród osób heteroseksualnych. Dzięki nim nauczymy Antosia, że świat nie jest tylko czarno-biały, ale także w kolorach tęczy. Poza tym moja żona szuka kontaktów z homoseksualnymi rodzicami, buduje grupy wsparcia. Chcemy pokazać Antosiowi, że nie jest taki jedyny na świecie.

Agatko, starasz się kontaktować z rodzicami podobnymi do Was?

A. Tak, podejmuję wiele starań by „scalić” środowiska homoseksualnych rodziców. W tej chwili jesteśmy na progu otworzenia FORUM DYSKUSYJNEGO dla osób homoseksualnych, które chcą mieć lub mają dzieci. Mamy ogromną ilość już zapisanych, a wciąż napływają zgłoszenia. Chcemy, by to FORUM stanowiło podstawę do wymiany doświadczeń, wspólnych spotkań, spędzania razem czasu. Będą na nim poruszane problemy osób, które starają się o dziecko, jak również tych, które już dzieci mają, a także problemy samych dzieci. Pomoże nam psycholog, będą też tam zamieszczane różne informacje ważne dla homo-rodziców.

Jak można się zapisać na forum?

Wystarczy napisać do mnie na adres: [email protected].

Gdybyś miała udzielić jakiejś rady lesbijkom i gejom, którzy myślą o rodzicielstwie w Polsce, na co szczególnie chciałabyś ich uczulić?

A. Przede wszystkim ważne jest, by dobrze sobie to przemyśleli. By nabrali pewności, że są na to gotowi, że będą potrafili walczyć o dziecko. To najważniejsze.

Co wówczas, dwa lata temu, skłoniło was do podjęcia decyzji o urodzeniu Antosia?

A. Zegar biologiczny. I miłość. Bo to jest tak jak u Marii Dąbrowskiej w „Nocach i Dniach” – „tam, gdzie jest miłość, pojawia się dziecko”.

E. Tak naprawdę chyba zawsze na to czekałyśmy. To jest nasze wymarzone życie. W zupełnie innych barwach. Czy może być coś cudowniejszego niż niedzielny poranek z małym brzdącem? Nasze śmiechy, zabawy, czytanie bajek, dzielenie się tym, co mamy i znamy najpiękniejszego z małą istotą? Brzmi sielankowo i trochę jak z haseł LPR-u, z tą różnicą, że ta rodzina to dwie kobiety i ich synek.

Czy Antoś do was obu mówi „mamo”?

E. Ja bardzo chciałam, żeby tak było, bo tak czuję, ale Agata postanowiła, że będzie lepiej, jeśli do mnie Antoś będzie mówił „mamo”, a do niej po imieniu. Albo w ogóle do nas obu po imieniu, chociaż nie chciałabym go pozbawiać radości mówienia „mamo” w ogóle… Czas pokaże.

Czy to, że to ty rodziłaś wasze dziecko, spowodowało jakiś podział ról?

Agata jest tą mamą od szalonych zabaw, zwariowanych pomysłów i niespodzianek. Uwielbiam patrzeć, jak się bawi z Antosiem. Ja pamiętam o jego porach jedzenia, szczepionkach, pieluchach, kosmetykach. Podział powstał naturalnie, ale chyba nie dlatego, że ja rodziłam Antosia – chodzi raczej o to, że spędzam z nim więcej czasu.

A myślałyście o tym, by jakoś prawnie „scalić” waszą rodzinę?

A. Jedynym rozwiązaniem byłoby zaadoptowanie przeze mnie Antosia. Wiąże się to z bardzo skomplikowanymi, nieprzyjemnymi procedurami. Może z czasem znajdziemy prostsze rozwiązanie.

Zapewnicie małemu „wzorzec mężczyzny” i wszystkie te rzeczy, które stanowią przetargowy argument w dyskusji nad rodzicielstwem par jednopłciowych?

E. Agata się trochę obawia, że Antoś nie będzie miał męskich wzorców, ale dla mnie jest to bezpodstawne.

A. No, często wracamy do tego w dyskusjach. Dla mnie to ważne i chociaż sama mam sporo cech określanych jako męskie, typowych dla panów zainteresowań, takich jak futbol, majsterkowanie itp., to staram się, by Antoś spotykał się w swoim życiu z męskimi wzorcami. Wiemy, że im będzie starszy, tym częściej będziemy musiały mu to zapewnić. Ale to tak naprawdę nic trudnego. Mam kontakt w wieloma homo- i heteroseksualnymi rodzinami, mogę więc w każdej chwili zapytać o radę. Z drugiej strony, jak pisze Jeanette Winterson, „płeć to tylko ubranie”, nasz Antoś urodził się chłopcem, ale przede wszystkim jest człowiekiem, także chcę wychować go na mądrego, wrażliwego i silnego człowieka.

Mężczyzną po prostu się stanie, gdy pozna kobietę lub mężczyznę którą/którego pokocha. Poza tym tak naprawdę obecna era Wodnika promuje androgyniczność (cechę bogów). Dwupłciowość, również psychiczna, jest cechą ducha kreatywności i spełnienia, takiego zakończenia procesu jungowskiej indywiduacji – czyli stania się pełnią człowieka. Obecnie ciągle w mediach stawiamy sobie pytania o „męskość” i „kobiecość”, granice są coraz bardziej rozmyte.

Macie wsparcie ze strony waszych rodzin?

E. Różnie. Moja mama jest osobą bardzo dominującą, bardzo stanowczą. Powiedziała, że nigdy nie pogodzi się z tym, że jesteśmy razem. Ale kocha Antosia, przyjeżdża do niego, zaprasza nas do siebie. Rodzina Agaty jest bardzo otwarta. Jej ojciec podczas ostatnich świąt powiedział o Antosiu, że jest jego wnukiem, robił sobie z nim zdjęcia. Bawił się z nim bez końca Bardzo mnie tym wzruszył.

A. O tak! Mój ojciec jest bardzo zakochany w Ewelinie i Antosiu. Prawdę mówiąc, ogromnie mnie zaskoczył. Mój ojciec to w sumie klasyczny przykład antysemity i homofoba, ale odkąd jesteśmy z Eweliną i odkąd pojawił się Antoś, bardzo się zmienił.

Jak zareagowali znajomi na waszą decyzję i na fakt pojawienia się Antosia?

E. To jest coś, co nas bardzo zaskoczyło, bo nasi heteroseksualni znajomi bardzo się ucieszyli. Dopingowali nas, byli z nami. Natomiast znajomi geje i lesbijki byli zdziwieni i tak naprawdę ciągle patrzą na nas z niedowierzaniem. To właśnie im muszę się tłumaczyć z „pomysłu na dziecko” – im, a nie tym, którzy przecież mogliby podchodzić sceptycznie. Przyznaję, że jest mi z tym czasami źle.

A. Rzeczywiście, to było dziwne. Prawie wszyscy znajomi geje się przestraszyli. Ale to chyba typowy męski odruch paniki w sytuacji, kiedy ma się pojawić dziecko. Za to nasi heteroseksualni znajomi bardzo nas wspierali.

Ewelina jest na urlopie macierzyńskim, ty pracujesz od świtu do nocy – czy w pracy wiedzą, że de facto zostałaś rodzicem? Biorą to czasem pod uwagę?

A. Prawdę mówiąc, nie. Wiedzą, że jestem rodzicem, ale jakoś stereotypowo podchodzą do podziału ról – ja jestem osobą, która przynosi pieniądze, Ewelina ma się opiekować dzieckiem. Jednak często rozmawiam w pracy o tym, co się dzieje z Antosiem, pytam o rady, sama też już ich mogę udzielać. Jest normalnie, tak jak powinno być.

Antoś idzie do żłobka. Będziecie rozmawiały z kierownictwem placówki o nietuzinkowości waszej rodziny?

E. Niespecjalnie. Jedyne, co zrobimy, to poinformujemy żłobek, że obie mamy równe prawa do odbierania Antosia. Nie będziemy mówiły, że Antosia wychowują dwie lesbijki. Oczywiście, jeśli ktoś nas wprost zapyta lub jeśli zacznie panować jakaś niezdrowa atmosfera, to nie będziemy wymyślać kłamstw, tylko powiemy, jak jest.

A szkoły później?

E. Też tak samo. Jeśli sytuacja będzie tego wymagała, to będziemy mówić otwarcie. Nie wyobrażam sobie tego inaczej. Ukrywanie się, kłamstwa? Po co? Poza tym, jak w tym czułby się Antoś? Tego też chcemy go nauczyć. Żeby był silny, żeby siebie akceptował. Żeby był otwarty.

A sąsiedzi?

A. W Warszawie miałyśmy bardzo fajnych sąsiadów. Starsze małżeństwo, które o nas wiedziało. Bardzo się nami opiekowali, pomagali, kupowali Antosiowi zabawki, nawet zabierali go do siebie. Płakali, gdy się stamtąd wyprowadzałyśmy. Na wsi, kupiłyśmy tam niedawno dom, będzie inaczej. Tam zachowujemy dużą ostrożność. Zresztą mieszkańcy sami dla siebie przyjęli wersję, że jesteśmy siostrami. A my nie zaprzeczamy. Jednak myślę, że to generalizowanie, że Antoś ze względu na to, że ma dwie mamy, będzie predysponowany, by go nie akceptowano. Wcale się tego nie boję. Tak samo dokucza się okularnikom, piegusom, rudym. Jeśli stanie się coś nieprzyjemnego, to zwyczajnie pójdę porozmawiać z innymi rodzicami. I wiesz, wierzę, że uda mi się do nich dotrzeć. Doświadczenie mnie tego nauczyło. Poza tym dziecko otoczone miłością, akceptowane, traktowane z szacunkiem będzie miało bardzo wiele siły i wiary, by sprostać podobnym, nieprzyjemnym sytuacjom, a Antoś tę miłość od nas otrzyma.

Ewelino, niedawno zdecydowałaś się na pojawienie się w programie Ewy Drzyzgi – „Rozmowy w toku”. Co cię do tego skłoniło? Jakie masz wrażenia po programie?

E. Teraz mam mieszane uczucia. Troszkę żałuję, a trochę jestem zadowolona. Co mnie skłoniło? Chciałam pokazać, że lesbijki mają i mogą mieć dzieci. Żeby ludzie, którzy to oglądają (tacy właśnie jak ci z naszej wioski) przekonali się, że „łola boga, gieje majom dzieci” – jak to kiedyś pani powiedziała w telewizji.

A. Rzeczywiście, na początku nie chciałam, żeby Ewelina szła do tego programu. Nie podoba mi się jego formuła, ale zgodziłam się z jej decyzją i tak naprawdę byłam i jestem z niej bardzo dumna.

E. A dlaczego nie zapytasz o pierwszy ząbek Antosia, o to, jakimi lubi bawić się zabawkami, o jego pierwszy uśmiech? Ja wiem, że jesteśmy swoistym „wybrykiem natury” dla jednych ludzi, prekursorkami dla innych. Traktują nas jak jakieś cudo – jednak my tak naprawdę stanowimy rodzinę taką samą jak każda. Z tymi samymi problemami, radościami. Jesteśmy zwykłymi mamami. A dlaczego nie spytasz, czy Antoś będzie miał na przykład siostrzyczkę?

Myślicie o drugim dziecku?

E. No pewnie. Na razie nasza sytuacja finansowa musi się ustabilizować, poza tym ja jestem trochę zmęczona małym dzieckiem, ale fajnie by było mieć drugie. Tak, myślimy o tym. Zupełnie poważnie.

A. Chciałybyśmy mieć małą Balbinkę, poza tym jeszcze trzech synków. Jednak wiemy, że nie wystarczy nam na to czasu. Jesteśmy coraz starsze.

A adopcja?

A. Jak najbardziej. Gdyby to było możliwe, to zaadaptowałybyśmy nie malutkie dziecko, tylko już starsze. Nam nie chodzi o to, by dziecko było „z nas”. Nam chodzi o miłość do niego. O rodzinę. Chcemy zwyczajnie kochać dziecko. Pomóc mu się wykształcić. Pomóc mu w życiu. Gdyby adopcja była możliwa, nie zdecydowałybyśmy się nawet na rodzenie Antosia.

A jeśli kiedyś nie będziecie razem?

E. Bycie razem ma tylko wtedy sens, kiedy się zakłada, że będzie się razem właśnie do końca życia – czyż nie?

Zapewne cichutko każdy o tym marzy, ale mało kto się do tego przyznaje. Ale wróćmy do was: w zeszłym roku spotkałyśmy się na Paradzie Równości, w tym roku również – dlaczego tam byłyście?

A. Poszłyśmy, żeby zaakcentować, że jesteśmy. Że się kochamy, że mamy dziecko i że jesteśmy rodziną. Myślę też, że nawet ci, którzy teraz nie chodzą na Parady, kiedyś dojrzeją, dotrze do niech to, co się dzieje wokoło, wkurzą się i pójdą. Po prostu każdy ma swój czas i próg wytrzymałości – jak w piosence Lombardu „Przeżyj to sam”. Nie można być obojętnym na jakiekolwiek przejawy dyskryminacji.

To co, do następnej Parady? Za rok?

A. Oczywiście!

Wbrew powszechnie panującej opinii, w Polsce osoba homoseksualna ma prawo przysposobić dziecko. Kodeks rodzinny i opiekuńczy (ustawa regulująca tryb i warunki przysposobienia) nie zakazuje osobom homoseksualnym ubiegania się o przysposobienie. Stawia jednak określone, dość wysokie wymagania takiej osobie. Natomiast para gejów lub lesbijek nie może wspólnie przysposobić małoletniego. Prawo do tego  mają jedynie małżeństwa heteroseksualne.

Belgia
Holandia
Hiszpania
Wielka Brytania
Szwecja
Dania*
Islandia*
*tylko adopcja dziecka partnerki/partnera
źródło: http://www.ilga-europe.org/europe/issues/parenting

Kraje, w których pary gejów i lesbijek mają prawo do występowania z wnioskiem o wspólną adopcję dzieci.

 

Tekst z nr 3 / 7-8 2007.

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Szyszki trzy

Z KLAUDIĄ i ALENĄ SZYSZKAMI, mamami małej Dalianki, które na Instagramie prowadzą popularny profil @teczowe_szyszki, rozmawia Michalina Chudzińska

 

Klaudia z lewej, Alena z prawej, Dalianka w środku . Foto: Daria Joy Olzacka

 

W kwietniu tego roku, jeszcze przed narodzinami Dalianki, wystąpiłyście w „Dzień Dobry TVN”, robiąc tym samym coming out na dużą skalę, i opowiedziałyście milionowej publiczności o swoim związku i przygotowaniach do narodzin dziecka. Jak to się stało, że znalazłyście się w „DDTVN”?

Alena: Dzięki Instagramowi. Na początku lutego zrobiła się na naszym profilu pierwszy raz drama. Hejterzy pisali, że to nie do pomyślenia, by dwie lesbijki miały dziecko, bo zrobimy mu krzywdę. Starałyśmy się to ignorować. Zresztą wiele osób stanęło w naszej obronie. Burza na szczęście ucichła – i wtedy napisali do nas z „DDTVN”. Zaproponowali występ na żywo, zgodziłyśmy się bez wahania, ale po agresji Rosji na Ukrainę nas odwołali, po czym zapytali, czy zgodziłybyśmy się, by do nas przyjechali nakręcić reportaż. Zgodziłyśmy się znów bez wahania.

Z jakimi reakcjami się spotkałyście po programie?

A: Negatywnych nie było. Wielu znajomych napisało z gratulacjami. Do Klaudii odezwała się nauczycielka z gimnazjum, do mnie moja dawna klientka z pracy, która nie wiedziała o mojej orientacji. Pogratulowała, powiedziała, że przyniesie prezent dla dzieciaczka, jak się urodzi. Reakcji pozytywnych dostałyśmy wiele.

A jak wychodzicie razem z Dalianką, to zdarza się, że ktoś was zaczepia i mówi, że pary jednopłciowe nie powinny mieć dzieci czy coś podobnego?

A: Tylko na IG tak było, na żywo ani razu.

Jaka była wasza droga do decyzji o dziecku?

A: Obie o tym marzyłyśmy. Dla mnie warunkiem związku było, czy moja dziewczyna chce mieć dziecko. Dobrze się złożyło, że Klaudia też chce.

W jaki sposób starałyście się uzyskać te wymarzone dwie kreseczki?

A: Zdecydowałyśmy się na metodę kubeczkową (inseminacja domowa nasieniem dawcy – przyp. red.). Cały proces trwał niecałe 2 lata: po drodze pojawiały się u mnie różne komplikacje, np. choroby hormonalne, jak endometrioza, brak normalnej owulacji, niedoczynność tarczycy i torbiel na jajniku. Rok temu w poznańskim szpitalu moja pani doktor stwierdziła, że lepiej, by Klaudia starała się zajść w ciążę, bo u mnie są słabe szanse. To był dla mnie cios. Miałam kilkugodzinne załamanie, po czym stwierdziłam, że muszę się ogarnąć, a nie rozpaczać. Postanowiłyśmy, że jeśli do końca roku się nie uda, spróbujemy z Klaudią. Czułam lekką presję, ale jesienią było już pewne, że jestem w ciąży. Musiałam mieć dużo cierpliwości w sobie. Jak już się udało, słyszałam od bliskich, że mam się nie cieszyć, bo jednak przez moje choroby to nigdy nie wiadomo, ale wyszło dobrze. Moja teściowa, mama Klaudii, jako pierwsza dowiedziała się o płci dziecka.

Dawca jest wam znany?

A: Nie znamy go i za dużo o nim nie wiemy. Nie mamy żadnych dokumentów z nim podpisanych, bo są nic niewarte w Polsce.

Sama ciąża przebiegła już bez stresu czy komplikacji?

A: W drugim trymestrze musiałam mieć operacje usuwania pęcherzyka żółciowego. Lekarze przez ciążę nie chcieli podjąć się operacji, ale w końcu w Śremie trafiłam na świetnych specjalistów, którzy się zgodzili natychmiast mnie operować. Tam postanowiłam również rodzić. Poza tym wszystko było dobrze. Wszyscy specjaliści, na których trafiałyśmy, byli do nas bardzo pozytywnie nastawieni. Nasza pani ginekolog od początku nie miała z nami problemu. Okazało się, że jest bardzo religijna, a mimo tego pomagała nam i była bardzo profesjonalna. Pani położna też pozytywnie zareagowała na to, że jesteśmy dwiema mamami. Przez te 9 miesięcy trafiałyśmy na tolerancyjne osoby.

A same narodziny Małej Szyszki? Jak was traktowali w szpitalu?

A: Jakoś koło 2 w nocy z 26 na 27 kwietnia – gdy Klaudia smacznie spała – ja nagle poczułam, że wody płodowe mi odeszły. No nic, poszłam do sypialni i zaczęłam pakować się do szpitala.

Klaudia: Budzę się i słyszę, że Alena wręcz biega po mieszkaniu. Otwieram oczy i pytam: „A ty co? Rodzisz?”. Ona, że tak. Pomyślałam, że to żart, i dalej poszłam spać.

A: Po chwili jeszcze zapytałaś: „Serio? Czy sobie jaja robisz?”. A ja dopiero wtedy odwróciłam się, żeby ci pokazać, że cały tył mam mokry. I wtedy wyskoczyłaś z łóżka jak poparzona.

K: Poszłam szybko wyprowadzić psy, a Alena dalej się pakowała. Gdy wróciłam, okazało się, że wody zrobiły się zielone, więc od razu pojechałyśmy na pogotowie. Tam kazali Alenie wypełnić dokumenty i się przebrać, a mnie – wrócić do domu. Ona poszła dzielnie na porodówkę, a ja postanowiłam czekać w aucie.

A: Jak pani położna dowiedziała się, że Klaudia to moja partnerka, pozwoliła jej wejść, tylko zapytała, czy da radę być tyle czasu ze mną, bo to potrwa do jutra. Całe szczęście, że mogłyśmy być razem, bo skurcze były, ale wymaganego rozwarcia nie i musiała być cesarka. Nie czekając, wzięli mnie na salę operacyjną, gdzie Klaudia już nie mogła wejść.

K: Czekałam w pokoju dla ojców. (śmiech) Bardzo chciałam usłyszeć pierwszy płacz Dalianki, więc stałam przy drzwiach i nasłuchiwałam. W końcu usłyszałam i sama zaczęłam wyć. Nie minęło dużo czasu i przywieźli mi ją pokazać. Pielęgniarka powiedziała, że gratuluje, że duża, zdrowa córeczka, 56 cm i ponad 3,5 kg. Przyszła na świat 27 kwietnia o 11:49. 

A: Płacz naszej córeczki był najpiękniejszym płaczem, jaki kiedykolwiek słyszałam. Klaudia w ogóle pierwsza widziała malutką, bo ja nie dałam rady. Po cięciu położyli mi ją przy twarzy tak, że nie mogłam jej zobaczyć. (śmiech) Potem przewieźli mnie na salę poporodową i tam Klaudia pokazała mi ją na zdjęciach, a dopiero później zobaczyłam ją na żywo.

Cudownie o tym opowiadacie. To teraz może cofnijmy się w czasie – jak się poznałyście?

K: Luty 2018 r. Mieszkałam w Manchesterze w Anglii. Założyłam konto na Queer.pl i tam trafiłam na Alenę. Napisałam do niej na trzy strony. Pomyślałam, że wyjdę na wariatkę, więc usunęłam wszystko i wysłałam jej tylko uśmiech, samą emotkę. Odpowiedziała tym samym.

A: Więc wróciłaś do punktu wyjścia. (śmiech)

K: A niedługo później napisałaś, że nie masz czasu, ale potem zadzwonisz. I tak od telefonów się zaczęło. Rozmowy trwały niemalże codziennie po kilka godzin. Po 2 tygodniach zmarł mój dziadek, przyjechałam do Polski na pogrzeb. Umówiłyśmy się na spotkanie. Ona jest z Poznania, ja z Będzina spod Katowic, a spotkałyśmy się we Wrocławiu. Umówiłyśmy się na parkingu obok mojego hotelu. Czekałam w samochodzie i w końcu widzę, że idzie. Dama z dwoma psami. Wysiadam z samochodu, podchodzę, a ona: „Potrzymaj mi psy, bo muszę iść wyrzucić psią kupę”. (śmiech) Potem poszłyśmy do mojego pokoju w hotelu. Chciałam, żeby było romantycznie, a tymczasem dama była na kacu. Myślałam jeszcze o jakimś winie, ale stwierdziłam, że nie, bo mnie uzna za alkoholiczkę, a ona tuż po wejściu pyta: „Chcesz piwo?”. Pomyślałam, że to na pewno będzie moja żona. Wieczorem Alena szła na urodziny do kolegi, zabrała mnie ze sobą, a potem spontanicznie trafiłyśmy do HAH-u, gdzie Alena mnie pierwszy raz pocałowała. Wróciłam do Anglii. Przez kolejnych 7 miesięcy widywałyśmy się raz w miesiącu, albo w Anglii, albo w Polsce. W końcu któraś powiedziała „kocham”.

A: Ty powiedziałaś pierwsza.

K: Tak? To nie pamiętam. Pewnego dnia nadszedł ten trudny dzień. Stwierdziłam, że któraś z nas musi z czegoś zrezygnować i pewnie to ja będę musiała wrócić do Polski. Miałam duży dylemat, bo w Anglii byłam na takim etapie, że krótko przed poznaniem Aleny dostałam kontrakt na stałą pracę i mieszkanie socjalne – pracowałam jako operatorka drukarki cyfrowej, a Alena prowadziła wtedy już własną firmę, Ciacho z sercem, co zresztą robi do dziś, a ja jej pomagam. Nie planowałam wracać do Polski, ale w końcu się zdecydowałam i wróciłam.

Kiedy stwierdziłyście, że jesteście w związku?

K: Już 1 kwietnia 2018. W prima aprilis. Zapytałam, czy będzie moją dziewczyną, a ona, że tak. Do dzisiaj wierzy, że to nie był żart! (śmiech) Rok później, w czerwcu 2019, oświadczyłam się jej.

Rok później wzięłyście ślub humanistyczny.

A: Tak. Planujemy też wziąć taki prawdziwy, z weselem, w Hiszpanii. Mimo że w Polsce nie będzie uznawany, to chociaż po to, że jak się jednej coś stanie za granicą, to druga jako żona będzie mogła mieć dostęp do informacji w szpitalu.

Kiedy sobie uświadomiłyście, że romantycznie i erotycznie interesują was kobiety?

K: Ja się śmieję, że jestem urodzoną lesbijką! Już w przedszkolu byłam zauroczona panią Iwonką, moją przedszkolanką. Pamiętam, że za każdym razem, jak byliśmy na placu zabaw, przynosiłam jej koniczynki, a na jakichś występach zawsze chciałam obok niej siedzieć. Później, w gimnazjum podkochiwałam się w moich nauczycielkach. W technikum miałam pierwszą dziewczynę. Więc mogę powiedzieć, że od dziecka było to dla mnie normą, że podobają mi się kobiety. Później zauważyłam, że nie zgadza się to z normą społeczeństwa, i poznałam taki termin jak „lesbijka”.

A: Ja miałam 22 lata, kiedy sobie uświadomiłam. Bardzo słabo czytałam swoje własne sygnały. Kiedy analizuję przeszłość, widzę, że wszystko mi mówiło, że jestem lesbijką, ale ja wciąż miałam na to wszystko inne wytłumaczenie niż to oczywiste. W gimnazjum podobały mi się biusty innych dziewczyn, ale wyjaśniałam sobie, że to dlatego, że ja swojego nie mam. Nie podobali mi się chłopcy, ale twierdziłam, że podobają mi się czarnoskórzy – a wokół mnie byli oczywiście sami biali. I dopiero po tym jak jednak byłam z czarnym facetem pół roku, to się okazało, że to takie… bez fajerwerków. Nie rozumiałam, dlaczego ludzie tak sobie chwalą te związki. Potem byłam z białym mężczyzną. I podobna sytuacja. Dopiero jak spróbowałam pierwszy raz z kobietą, to zauważyłam, że „aha, to o to chodzi!”. Zrozumiałam, że naprawdę może być super i w łóżku, i w związku, i w życiu, tylko w moim przypadku chodzi o dziewczyny. Po kilku dziewczynach znalazła się Klaudia.

K: Każdy musi przejść przez ileś tam udanych bądź nieudanych związków, żeby w końcu znaleźć ten swój punkt zaczepienia, jak te kuleczki w pinballu wpadną do dziurki i koniec.

A: Jaki koniec? To jest początek dopiero. Początek najlepszej przygody w życiu.

Jak wyglądały wasze coming outy?

K: Miałam ok. 21 lat. Nigdy nie było czegoś takiego, że „mamo, to jest moja dziewczyna” albo „mamo, jestem lesbijką”. Dopiero jak się wyprowadziłam do niej do Anglii, to zauważyła, że wokół mnie kręcą się tylko koleżanki. Pewnego dnia przyszła z pracy, usiadła ze mną w kuchni i pyta po prostu: „To ty jesteś lesbijką czy nie?”, a ja na luzie mówię, że tak. Pamiętam jeszcze do dziś, jak mnie zapytała: „A jak to jest z kobietą?”, a ja na to „Sprawdź, to się dowiesz!”. Więc moja mama zareagowała megafajnie i megaciepło. Z tatą nie mam zbytnio kontaktu i nie przejmuję się jego opinią. Do dzisiaj nie przeszło mu przez gardło, że Alena to moja dziewczyna. Słyszałam, że kiedyś powiedział mojej cioci, że ma z tym problem i że gdyby wiedział wcześniej, toby mnie oddał na leczenie zawczasu, ale nie przejmuję się tym.

A: Ja miałam jakoś 22 lata, czyli to było ok. 7 lat temu. Jak sobie uświadomiłam, że wolę kobiety, to cały czas się bałam, że gdzieś, ktoś zobaczy mnie publicznie z dziewczyną i przekaże rodzinie. Takie ukrywanie się było bardzo męczące, więc postanowiłam powiedzieć. Najpierw dowiedziała się moja mama. Odpowiedziała: „Ale przecież chciałaś mieć dzieci?!”. Ja na to, że dalej chcę i na pewno będę miała. Stwierdziła, że OK. I tyle. Taka była jej reakcja – najważniejsza dla niej kwestia, to czy będę szczęśliwa i czy chcę dalej dzieci, i jak sobie, z tym poradzę. Poradziłam sobie jak widać, a mama wykazała się wielkim wsparciem w trakcie ciąży i teraz też. Miałam 26 lat, gdy dowiedziała się reszta rodziny, bo wiedziałam, że chcemy z Klaudią założyć wspólny IG, a nie chciałam, żeby dowiedzieli się o mnie z internetu. Zareagowali dobrze. Tylko mój brat nie był za tym, żebyśmy miały wspólny instagram, ale teraz już nic nie mówi. Co śmieszne, kiedy miałyśmy już założony profil, byłyśmy na weselu u mojej przyjaciółki w mniejszej miejscowości, w której wszyscy mnie znają, i ktoś mnie oznaczył na IG razem z Klaudią – jako jawna para lesbijek stałyśmy się sensacją miasteczka. Moja rodzina dostawała telefony typu: „ty, słuchaj, a Alena jest lesbijką”, jakby moja rodzina jeszcze o tym nie wiedziała.

Dziewczyny, a skąd pomysł, by prowadzić razem konto na Instagramie? To już był publiczny coming out.

A: Obserwowałam różne konta par lesbijskich i po prostu mi się podobały, chciałam tak samo, więc zwyczajnie założyłam konto w 2019 r. I tak powoli ono sobie rosło, zamieniając się po drodze z osobistego pamiętnika elektronicznego w bardziej aktywistyczny. Okazało się, że wiele osób, nie tylko lesbijek, nas obserwuje. Piszą do nas małżeństwa, ludzie hetero, którzy długo starają się o dziecko, wiele matek nieheteroseksualnych dzieci.

A dlaczego akurat nazwałyście się Tęczowymi Szyszkami?

A: Bo Szyszka to moje nazwisko i tak oficjalnie nazywa się cała nasza rodzina, bo Klaudia zmieniła niedawno swoje. Zależało nam, bo mamy nadzieję, że w wielu sytuacjach nie będzie pytania: „a kim pani jest”, tylko skoro dziecko powie „mama”, a w naszym dowodzie nazwisko będzie takie samo jak dziecka, to unikniemy zbędnego tłumaczenia się.

Jak widzicie swoją perspektywę życia w Polsce, gdzie rodziny takie jak wasza są nieuznawane przez prawo?

K: Wierzymy, że w końcu razem wywalczymy zmiany. Tymczasem planujemy powiększyć rodzinę. Kolejne dziecko miałam rodzić ja, ale stwierdziłam, że jednak Alenie wychodzą ładne dzieci. (śmiech) Choć i tak wszyscy twierdzą, że Dalia jest podobna do mnie!

A: Nawet ja zaczęłam tak twierdzić. Przez cesarskie cięcie będziemy mogły starać się o kolejne dopiero za rok. I miejmy nadzieję, że wtedy od razu się uda.

K: Teraz może będzie chłopiec.

A: Ja myślę, że będzie druga dziewczynka, ale zobaczymy.  

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chwała bohaterkom!

Biseksualna dziewczyna, która funkcjonowała jako heteromama, potem samodzielna mama. Teraz jest homomamą. O swych doświadczeniach bycia mamą po prostu, mamą w Polsce, pisze Małgorzata Klejn

 

foto: Dorota Klejn

 

Późno w nocy, z papierosem, na balkonie robię powolną ewaluację dnia. Konkluzja jest zawsze ta sama – sensowne wydaje mi się tylko bieganie po mieście i wrzeszczenie: król jest nagi! Jak to możliwe, że w kraju, którego duchową królową jest niepełnoletnia, uboga, nieuprawiająca seksu Żydówka z synkiem, matki muszą na każdym kroku walczyć o uznanie swojego człowieczeństwa?

Rodziłam Łucję przed całym dworem, Maria Antonina z Muranowa, obok mnie dzielny tata Łucji, a przede mną zakłopotani studenci i moja sprytna siostra, licealistka przebrana w wyfasowany dyskretnie fartuch. Ta pani tak pięknie rodziła – reklamował mnie kudłaty położnik przez kolejny tydzień przy obchodach. Kilka dni później wyszłam z ziewającym kłębuszkiem w kocyku – wprost w swoją nową tożsamość matki. Z żadnej części mojej tożsamości nie musiałam się tak bardzo tłumaczyć, jak z macierzyństwa. Żadna inna część mojej tożsamości nie zależała od moich decyzji. Bycie matką – to wybór.

Jak się czuję jako tęczowa matka w Polsce? Dzięki za pytanie. Zmęczona. Obie jesteśmy zmęczone. Ja od dwunastu lat, a Marta od dwóch, odkąd jesteśmy razem. Czy łatwo mi było zaryzykować wprowadzenie w życie swojego dziecka jeszcze jednego rodzica? Czy łatwo było Marcie zaryzykować i zostać mamą nastoletniej dziewczynki bez żadnych faz przejściowych? Łatwo nie, ale było warto.

Od półgodziny próbuję skoncentrować się nad tym tekstem, a dzieciaki – Łucja i jej kumpel – wciąż biegają po domu jak małe słonie, mimo, że pogoda piękna i jest i hulajnoga, i piłka, i rower. Marta wściekła segreguje pranie. Łucja nonszalancko dorzuca do niego czyste ubrania, których nie chce jej się odłożyć na półkę, ja, fałszywa zdrajczyni, udaję, że nie widzę. Napięcie im tam rośnie, a ja trochę rysuję z Łucji przyjacielem ryby, krowy, homery simpsony, a trochę staram się pisać. Idźcie stąd, myślę, kupię sobie zrujnowaną stodołę, spakuję się w jedną walizkę i nie podam nikomu adresu. OK, poszli grać w grę. Wreszcie chwila względnej koncentracji, za oknem nastoletnie „Andżeliny” zaczynają na pełnym szczebiocie obgadywać rodziców. Staram się usłyszeć, co u ojca, który w czasie drzemki spadł z fotela, a zarazem nie słyszeć i skupić się na pracy. Dzieci nagle obwieszczają, że nudno. Marta złości się, że nie słyszę, co do mnie mówi. Bardzo was wszystkich toleruję, ale idźcie stąd!

Może są gdzieś matki, tęczowe lub nietęczowe, nigdy niezirytowane, zachwycone koniecznością dekorowania budyniu dla niezapowiedzianych gości dziecka, przejęte każdym kontaktem wzrokowym z partnerką (lub partnerem), łaknące dwudziestoczterogodzinnego kontaktu ze swoją nietradycyjną, lecz jakże ciepłą rodziną. Ale ja takich nie spotkałam. Ani na kobiecych imprezach w klubie Le Garage, ani na uczelni, ani na placu zabaw, ani na warsztatach rodzicielskich, ani w Podkowie Leśnej, ani na Imielinie, ani w Tesco na Gdańskiej w Łodzi. Spotykałam za to kobiety szeptem zwierzające się, że fajnie byłoby już umrzeć, bo wtedy można się wyspać. Matki próbujące wyłudzić skierowanie do psychiatryka, żeby moc leżeć, udawać głuchą, robić nic, nikomu nie współczuć, wreszcie mieć kwity na obojętność, na brak czujności. „Pani założy jej czapeczkę!”, „O tej porze się dzieci nie wyprowadza!”, „Żałuje jej pani tej parowki?!”, „Niech pani coś zrobi, żeby nie krzyczała”, „Karmić można w toalecie, wymiona mi tu będzie wywalać!”, „Trzeba było najpierw zaoszczędzić, a potem dzieci robić!” I moje ulubione – jeśli wam się zdaje, że w tęczowym świecie nieobecne, to obsypcie misiami haribo swoich znajomych: „Widziały gały, co brały.” Wszystkie otoczone jesteśmy ekspertami, mieszkamy przecież w bastionie świętości rodziny, pewnie dlatego ludzie tak chętnie dzielą się z matkami tym, co mają najlepszego: nieproszoną opinią, krytyczną uwagą, najadekwatniejszą, bo własną, poradą, niewczesnym oświeceniem. Oburza ich nasza niewdzięczność.

Majtam na tę całą dobroć, dbałość o rodzinę, nogami, z wiaduktu, sypiąc popiół na wypucowane maski samochodów. Majtam serdecznie, radośnie wręcz, z całą hojnością wrodzoną pariasom. Bo i tak już jestem nietykalna – gdzie nie uderzysz, tam już są siniaki, nie zaskoczysz mnie.

Jestem:

  1. puszczalską alimenciarą,
  2. wstrętną lesbą, która od „normalnego” woli seks z dziewczyną,
  3. obrzydliwym biszkoptem, który na pewno zatęskni za fiutem,
  4. menstruacyjną poetką oraz feministką z sekatorem,
  5. kretynką z pieluchą zamiast ambicji – dla jednych,
  6. suką z karierą zamiast fartuszka – dla drugich.

Ćwiczę zen i wdupiemanie, ale przecież tak naprawdę jestem wściekła. Złości mnie:

  1. łaskawość internautów piszących, że homorodzic jest lepszy niż dom dziecka,
  2. protekcjonalne przyzwolenie na to, co należy się jak psu micha,
  3. znajomi twierdzący, że za wcześnie przecież na tak niesłychane roszczenia jak adopcja dzieci, bo „się społeczeństwo musi przyzwyczaić“. Jakby czekać na miłe przyzwolenie zamiast żądać tego, co się należy, to wciąż kobiety rodzące w samotności palono by na stosach za próbę tajnego porodu i zabójstwa dziecka, jak kilkaset lat temu.
  4. moda na słówko-wytrych: roszczeniowość. Roszczeniowa jest moja Marta, mama „bonusowa” – bo chce papieru od państwa na prawo do wychowywania dziecka, które przecież i tak wychowuje. Roszczeniowa jest wielodzietna matka, bo nie chce, pokornie spuszczając głowę, słuchać nieproszonych opinii o antykoncepcji. Roszczeniowy jest gej, który chciałby mieć prawo do adopcji. Roszczeniowa jest alimenciara, bo nie zachwyca jej 100% odpowiedzialności tam, gdzie powinno być 50%. Roszczeniowa jest uboga matka pytająca w Caritasie, czemu dostała spleśniały chleb. Roszczeniowa jest kobieta dopominająca się kupna bez przeszkód tabletki „po”. Nauczyłam się już, że kiedy słucham o nieuprawnionych roszczeniach, mowa jest o sprawach, o które nikt nie powinien musieć prosić.

Jestem wściekła na wygodną szufladkę deklaratywnej tolerancji, w której mości się wygodnie klasa średnia – to fasada śliczniutka jak bombonierka, za którą rozwijać się może zgnilizna najobrzydliwszych homo- i bifobicznych zachowani, mizoginii przychodzącej tak naturalnie jak oddychanie. Złości mnie wieczne i zdarte pytanie – czy nie boisz się, że inne dzieci będą Łucję wyśmiewać? Nie, nie boję się. Nie muszę się bać, bo na pewno będą, zarówno dzieci, jaki dorośli – już ją przecież wyśmiewano. Za ateizm, za ubrania, które przerabia sama, zamiast kopiować manekiny z sieciówek, za krótkie włosy, za marzenia. Dużo bardziej obawiam się, że to ona będzie wyśmiewać, że to ona będzie gardzić. Za brak penisa, za brak tableta, za oponę na brzuchu, za „faszyn from raszyn”, za obiad z Caritasu, za „jezdem”, za rurki, za sztruksy, za same piątki i za brak piątek, za jakąkolwiek słabość.

I my, Marta i ja, w tym wszystkim wychowujemy córkę. Próbując utrzymać ją w nie zawsze prawdziwym przekonaniu, że świat nie jest obrzydliwym miejscem. Że za węgłem nie czeka dobry doktor Chazan, że rodzice szczujący swoje maleńkie chrześcijaniątka na małą ateuszkę to brzydki błąd Matrixa, że nie musi przepraszać za to, że jest dziewczynką, że miesiączka to nie obrzydliwość, że nie musi pogardzać, by nie być pogardzaną, a antykobieca kultura gwałtu wcale jej nie dorwie. I umieramy ze strachu, że to jednak może się zdarzyć, że zdarza się czyimś córkom bez przerwy.

I nawet kiedy powinno być słodko, kiedy jesteśmy we trzy z blachą ciasta, zakopane w poduchach, muszę wciąż być gotowa, że prosto w mój talerzyk, na moją wisienkę z tortu, wypadnie mi trup z szafy. Czasem tęsknię do wyidealizowanej nostalgią samotności samodzielnej matki, kiedy kupowałam hagendazsy zamiast obiadu i tarzałam się z córką w śniegu. Bawiłam się świetnie.

Do czego tęskni Marta, nie wiem i nie muszę wiedzieć. Ciasno nam w łóżku idealnym dla trzech osób z filmem i kotem, niegotowym na pełne nienawiści zmory. A one wciąż wracają. Homofobia to choroba, chorym zazwyczaj się współczuje. Ale ja nie mam empatii dla rodziców Marty, oskarżających ją, niespełna wówczas szesnastoletnią, o napaście seksualne i powodowanie schizofrenii u innych dziewcząt. Karaną za to, że jest dziewczynką, że kocha dziewczyny, ukaraną nawet za próbę samobójczą. A Marta kupuje tanie jak jabol napomnienia, że „się martwią”. Czasem nie znajduję współczucia nawet dla Marty, gdy brnie w niejasne poczucie winy, tymczasem to jej rodzice powinni błagać ją o wybaczenie. Bo czas, miłość i uwagę, której nie poświęcili własnej córce, teraz kradną mojej. Naszej.

Są jednak takie dni – najlepsze – bez porażek i zwycięstw, popołudniowe słońce, dziecko śpiące wśród rozsypanych pasteli, koci włos tuż koło jej rzęs, kot tuż koło jej głowy, a my wymykamy się po cichu za rękę, między kamienicami bez lokatorów, miedzy Biedronką a wyburzeniem, do fabryki słodyczy. I chałwa bohaterkom!

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Grzebienisko – moje miejsce na Ziemi

replika_57_oklMarzena Frąckowiak, sołtyska Grzebieniska, opowiada o swej partnerce Dorocie, o swej 13-letniej córce Joasi, o coming oucie, o tęczowych rodzinach oraz o tym, co jest do zrobienia w Grzebienisku.

„Jestem z Dorotą, moją partnerką od jedenastu lat. Od siedmiu mieszkamy w Grzebienisku razem. Cała wieś wie. Nikt mi nie może zarzucić, że nie wie, w jakim ja związku żyję. Co prawda nie stanęłam na ulicy i nie krzyknęłam, że jestem osobą homoseksualną, ale żyjemy otwarcie. (…) 900 osób tu mieszka i wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, wie pan, jak to jest na wsi.

„Od paru lat jestem Przewodniczącą Rady Rodziców u córki Joasi w szkole. Razem z partnerką bierzemy czynny udział w życiu wsi i w życiu szkoły. Nie ma problemu. Córka w czerwcu kończyła szkołę podstawową i dostałyśmy od Pani Dyrektor dyplom za wzorowe wychowanie córki – jesteśmy na nim wymienione obie z Dorotą.”

„Dorota nie ma wobec Asi ani praw, ani obowiązków – i to doskwiera wszystkim rodzinom takim, jak nasza. Gdyby mi się coś stało? Asia jest na tyle duża, że może sąd wziąłby pod uwagę jej zdanie, ale tego nie wiemy. Prawo nie stoi po naszej stronie, według prawa Dorota jest dla niej obcą osobą.”

„Gdy okazało się, że w wyborach na sołtysa będzie tylko jeden kandydat, stwierdziłam: co to za demokracja? Powinien chyba być jakiś wybór. Zdecydowałam się. (…) Mogę się pochwalić, że zdobyłam ponad 80% głosów.”

„Na wsi bardzo ważna jest współpraca sołtysa z plebanem. Ja jestem osobą tak zwaną niepraktykującą – i ja z tym plebanem współpracuję i to całkiem dobrze. On też wie. Przychodzi do nas na kolędę, bo moja partnera jest wierząca i praktykująca. Wszystko się da ułożyć, tylko trochę szacunku potrzeba.”

Cały wywiad do przeczytania w „Replice” nr 57

spistresci