Za granicą łatwiej być sobą

O warszawskim światku gejowskim lat 70., o konserwatywnych historykach i o ślubie w Toronto z Johnem Stanleyem, kanadyjskim historykiem, badaczem polskiego ruchu LGBT rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Jak to się stało, że ty, Kanadyjczyk, zostałeś historykiem polskiego ruchu LGBT?

Zacznę od tego, że mieszkam w Kanadzie od ponad 40 lat, moja mama była Kanadyjką, ale urodziłem się i dorastałem w USA – w Seattle w stanie Waszyngton. Obywatelstwo kanadyjskie mam od 1980 r.

Studiowałem historię, kurs dotyczący Europy Środkowej i Wschodniej zainteresował mnie na tyle, że postanowiłem pisać pracę doktorską o historii tego obszaru. Ale jak tu pisać o dwudziestu krajach? Dwa uniwersytety zaoferowały mi stypendia; Indiana ze specjalizacją Jugosławia i Toronto ze specjalizacją Polska. Wybrałem Toronto, bo tam stypendium było wyższe. I już zostałem.

Historia Polski mnie zafascynowała. Pierwszy raz przyjechałem do was w 1971 r. Nie byłem jeszcze świadomym gejem, miałem nawet dziewczynę. Nie mówiłem ani słowa po polsku – nawet „tak”, byliśmy po prostu turystami. Zatrzymaliśmy się w warszawskim hostelu przy Smolnej. Poznałem facetów… Nie wszyscy byli gejami, ja zresztą siedziałem w szafie. Utrzymaliśmy kontakt, a rok później przyjechałem do szkoły językowej, już bez dziewczyny. Wtedy nastąpiła moja gejowska seksualna inicjacja i emancypacja. W Polsce.

Serio? Potrzebowałeś Polski, by zaakceptować swój homoseksualizm? Kanada lat 70, nie była bardziej LGBT-friendly?

(śmiech) Była. W 1971 r. zaczął wychodzić u nas pierwszy gejowski magazyn „Body Politic”, porządny, profesjonalny i mocno wywrotowy, subwersywny. Ale w Polsce czułem się bardziej wolny, oderwany od korzeni i od całego bagażu mojego „ja”. Wiesz, za granicą łatwiej jest być sobą. Byłem inny już na „dzień dobry” – jako Amerykanin, homoseksualizm stał się „tylko” jeszcze jedną cechą różniącą mnie od reszty. Zrozumiałem, kim jestem, co czuję. W 1974 r. przyjechałem do Polski na dwa lata. Gejowską scenę w Warszawie poznałem lepiej niż w Toronto.

Jak ona wyglądała?

Przede wszystkim miała charakter prawie wyłącznie erotyczny. Seks i cała sfera kontaktów społecznych były rozdzielone. Faceci, z którymi uprawiałem seks, nie byli moimi przyjaciółmi ani kolegami. To był seks anonimowy. Praktycznie nie istniało coś takiego jak społeczność. Facetów na przyjaźń czy na związek poznawało się przez hermetyczne grupki towarzyskie.

Główną pikietę odkryłem przypadkowo. Idąc do domu – wynajmowałem pokój przy Boya-Żeleńskiego, tuż przy Placu Unii Lubelskiej – mijałem któregoś razu blaszak na Placu Trzech Krzyży i ktoś krzyknął za mną „pedał”. Nie wiedziałem, co to znaczy. Zapytałem kolegów hetero, przed którymi nie byłem jeszcze wyoutowany. Gdy mi wytłumaczyli, stwierdziłem: o, w takim razie muszę odwiedzić to miejsce!

Potem chodziłem do baru Alhambra przy al. Jerozolimskich i baru w hotelu Ambasador przy al. Ujazdowskich. To też były miejsca głownie na cruising, na podryw, a nie na wspólne spędzanie czasu. W Alhambrze wyrwałem pierwszego w życiu hustlera, męską prostytutkę. Nawet nie zdałem sobie z tego sprawy na początku, dopiero gdy przyszło do płacenia. Ale OK, był wart tych 100 zł.

W Ambasadorze poznałem pewnego Kanadyjczyka z Winnipeg, który miał dobre rozeznanie w gejowskiej Warszawie. Raz zapytał, czy mam ochotę na orgię. Orgię? Nigdy w życiu nie uczestniczyłem w orgii! „No, więc chodźmy”. Zorganizował ośmiu czy dziewięciu chętnych i poszliśmy na nocny autobus. Nadjechał pusty i mój kolega dał kierowcy łapówkę, żeby zawiózł nas wprost pod wskazany adres.

I była orgia?

Była, a jakże! Potem, od początku lat dziewięćdziesiątych przyjeżdżałem do Polski z moim facetem – Helmutem. Dzięki Kazikowi Jędrzejczakowi poznałem w Krakowie Jerzego Krzyszpienia, z który przyjaźnię się do dziś. A sam Kazik prowadził w Toronto polskie stowarzyszenie gejów i lesbijek – Polish Lesbian and Gay Association (PLGA), w który ja też działałem. Tam było ze dwieście osób.

Organizacja dwustu polskich gejów i lesbijek w Toronto?

Och, tak, jak nie więcej. Mnóstwo polskich gejów i lesbijek emigrowało do Kanady. Kazik długo walczył, by to stowarzyszenie stało się częścią Kongresu Polonii Kanadyjskiej. Gdy w końcu dopiął swego, to… stracił zainteresowanie. Stowarzyszenie wkrótce przestało działać.

Wróćmy do twojego zainteresowania historią polskiego ruchu LGBT.

Doktorat na temat Księstwa Warszawskiego obroniłem w 1979 r. Mniej więcej wtedy wziąłem udział w dużej konferencji historyków homoseksualności w Toronto. Jej uczestnicy zaczęli mnie namawiać, bym napisał coś o homoseksualności w Polsce. Temat idealny dla mnie, ale jak się do tego zabrać? Od czego zacząć? Jaka w ogóle jest historia homoseksualności w Polsce? Przecież nie chodzi o zbiór faktów czy dat, tylko o ich powiązanie, o zbudowanie narracji. Znałem biograficzne teksty o ludziach, którzy podobno byli homoseksualni, ale na jakiej podstawie wyciągać ogólniejsze wnioski? Ogrom zadania obezwładnił mnie na całe lata. Pierwszy, krótki artykuł o homoseksualności w Polsce opublikowałem w „Body Politic” w 1984 r. Nosił tytuł „Poland. A Recollection”

Za pierwszy w polskiej prasie uznaje się tekst „Homoseksualizm a opinia” z 1974 r. autorstwa Tadeusza Gorgola („Życie Literackie”), następny to „Gorzki fi olet” z 1981 r. Barbary Pietkiewicz („Polityka”).

Potem stworzyłem hasło o homoseksualności w Polsce w encyklopedii LGBT, która wyszła w Kanadzie. Nieco dłuższy, ale wciąż szkicowy tekst, napisałem dopiero 10 lat temu. Od tamtego czasu pracuję nad książką o historii polskiej homoseksualności. Mamy masę pracy do wykonania. Mówię „my” jako my, historycy. Jesteśmy na początku drogi.

Powstały już pierwsze prace. Krzysztof Tomasik, z który „Replika” ściśle współpracuje, opublikował Homobiografie”, „Gejerel”.

Te pozycje są nie do przecenienia. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że Tomasik jest bardziej aktywistą i dziennikarzem niż historykiem. To typowe dla ruchu LGBT, że pierwsze prace historyczne wychodzą nie od historyków, tylko od aktywistów, dla których historia jest narzędziem do rozbudzania świadomości i do rozwoju społeczności.

Czytając o tym, jak kiedyś żyło się gejom, dowiaduję się więcej o samym sobie. Widzę siebie i swoją sytuację w kontekście. Lepiej wiem, kim jestem i skąd jestem.

Absolutnie tak. Nie deprecjonuję tego. Oprócz Tomasika mógłbym jeszcze wymienić Wojtka Szota, który jest bardzo zaangażowany i też funkcjonuje poza akademickim obiegiem.

Mamy też pracę „Homoseksualność staropolska” Piotra Oczki i Pawła Nastulczyka oraz kalendarium „LESteśmy w Polsce”, ktore powstało dzięki Porozumieniu Lesbijek. W historii seksualności, szczególnie kobiecej, lesbijskiej specjalizuje się Agnieszka Weseli.

I to też są inicjatywy aktywistyczne. Aktywiści przecierają szlaki, którymi podążą, miejmy nadzieję, historycy. Bo historia na uniwersytetach we wschodniej Europie i w Polsce jest zdominowana przez konserwatystów – nie wiem dlaczego, ale tak jest. Na Węgrzech czy na Słowenii – to samo. Jeśli historia LGBT gdzieś istnieje w akademickich kręgach, to raczej na socjologii czy literaturoznawstwie. Na historii – pustynia. Brakuje nam profesjonalnych historyków LGBT. Takich, którzy wykonają tę benedyktyńską robotę: dotrą do źródeł, posprawdzają fakty i ułożą z nich opowieść. Krzysztof Skwierczyński, świetny specjalista od średniowiecza na Uniwersytecie Warszawskim, podejmuje niekiedy problematykę LGBT.

Mogę dorzucić jeszcze Pawła Fijałkowskiego.

I Kamila Frejlicha. To już właściwie wszyscy – dość krótka ławka, ale z czasem ona się zapełni, zobaczysz. Mam nadzieję, że historia homoseksualności w Polsce stanie się częścią historii Polski.

Słyszałeś o awanturze, która wybuchła po tym, jak doktor Elżbieta Janicka powiedziała o możliwej homoseksualności Zośki i Rudego z „Kamieni na szaniec”?

Oburzenie, które nastąpiło, pokazuje, jak Polacy widzą samych siebie. Mianowicie: „wszyscy Polacy są heteroseksualni”. Dla homoseksualnych zwyczajnie nie ma miejsca. A już szczególnie dla homoseksualnych bohaterów. Przykro to stwierdzić, ale mit Polaka o jedynie słusznej heteroseksualnej orientacji jest podtrzymywany również przez wielu historyków.

Twoje zainteresowanie polskim ruchem LGBT nie jest w Kanadzie odbierane jako dziwne? Fanaberia? Oczywiście. „Pewnie jesteś Polakiem” – ciągle słyszę. A gdy mówię, że nie, to uznają, że kłamię. Na pewno nazywałem się „Stanisławski” i tylko zmieniłem na „Stanley”.

Dla LGBT Kanada jest dziś rajem. Od 2005 r. macie legalne małżeństwa jednopłciowe.

Stosunki homoseksualne zostały zalegalizowane w 1969 r., za rządów premiera Pierre’a Trudeau, którego w związku z tym natychmiast uznano za geja. Mimo że słynął z wielu romansów z kobietami.

M.in. z Barbrą Streisand.

Podobno. Zaraz potem zaczął wychodzić „Body Politic”, o którym już mówiłem, a ulicami Ottawy w 1971 r. przeszła pierwsza kanadyjska Parada Równości. W moim Toronto pierwsza Parada była kilka lat później. Początki były trudne: wyznaczono nam trasę wokół uniwersytetu, kilkaset osób paradowało w kółko. Dziś mamy ponad milion uczestników/ek.

Ty i Helmut jesteście małżeństwem?

Tak, wzięliśmy ślub 14 lutego 2012 r. w dwudziestą rocznicę naszego związku. Zaprosiliśmy trzystu naszych przyjaciół i znajomych na koncert w studio Glenna Goulda.

Żyjemy w niesamowitych czasach, ale walka mniejszości o równe traktowanie nie jest zakończona i być może nigdy nie będzie. Historia, niestety, nie jest prostą ścieżką ku lepszemu. Nie wierzę w coś takiego, jak ogólny postęp. Podobną, a może i większą akceptację dla męskiej homoseksualności już mieliśmy. Kiedy? Dwa tysiące lat temu. Co się potem stało? Popatrz na historię Żydów. Sycylia w IX wieku była uznawana za raj dla Żydów, tysiąc lat później przyszedł Holocaust. Musimy nieustannie pracować nad tym, by heteroseksualna większość uznała prawa mniejszości homoseksualnej za niezbywalne i w istocie – za naszą wspólną sprawę.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bo do walca trzeba… dwóch

Austria weszła na szybką ścieżkę do równości, a Wiedeń z miejsca niekojarzonego z LGBT w ciągu kilku lat stał się tęczowym hot-spotem na mapie Europy

 

foto: © CSD Vienna /gayboy.at/ DOST

Tekst: Wojciech Kowalik  

 

15 czerwca o tej samej porze szły dwie Parady Równości, jedna ulicami Warszawy, druga – Wiednia. W tej pierwszej, warszawskiej, wzięło udział 8 tysięcy osób – możemy cieszyć się z frekwencyjnego sukcesu. Było miło, słonecznie, zabawowo i politycznie, jak trzeba. Ale do Wiednia nam daleko – tam maszerowało około sto tysięcy osób.

Dzień wcześniej władze austriackiej stolicy wydały w Warszawie bankiet specjalnie dla polskiej społeczności LGBT. Zapraszamy na wycieczkę do Wiednia – mówił nam ambasador Austrii w Polsce, Herbert Krauss. Wtórowali mu Norbert Kettner z Biura Promocji Turystyki miasta Wiedeń (Wien-Tourismus) i Franca Kobenter z Biura Promocji Austrii (austria.info). W artystycznej części wieczoru wystąpiła drag queen Kim Lee, a tancerze z grupy Chrisa Adamskiego dali wyjątkowy pokaz walca wiedeńskiego. Wyjątkowy, bo w jednopłciowych parach. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków dostali burzę braw.

Bal na tysiąc jednopłciowych par

W Wiedniu tak tańczony walc ma już swoją tradycję. W lutym miałem przyjemność uczestniczyć w 16. Tęczowym Balu w Parkhotel Schőnbrunn. Na parkiet wychodzi kilkaset osób. Są pary jedno- i różnopłciowe, są osoby pełno i niepełnosprawne, drag queens i drag kings. Wieczór uświetniają gwiazdy pop; w tym roku – Andy Bell z zespołu Erasure.

Wszystkiemu najpierw tylko przygląda się licznie zgromadzona publiczność ubrana w większości w smokingi, później wszyscy ruszają do walca i nikogo nie dziwi, że czasem panowie proszą panów, a panie – panie. Wśród tańczących wypatrzyłem m.in. zastępczynię burmistrza Wiednia Renate Brauner czy eurodeputowaną Ulrike Lunacek, pierwszą wyoutowaną lesbijkę na austriackiej scenie politycznej. Lunacek rozpromieniła się, gdy powiedziałem, że jestem z „Repliki”. Zna nas i rokrocznie wspiera. To bardzo potrzebna inicjatywa, zwłaszcza w obecnej sytuacji w Polsce – Ulrike miała na myśli przegrane głosowanie dotyczące związków partnerskich w polskim Sejmie, sprawę szeroko komentowaną przez austriacką społeczność LGBT.

Bal balem, walc walcem, smokingi smokingami, ale w kolejnych salach pałacu trafi cie na inne atrakcje: dyskotekę, bar, restaurację, palarnię, salę z muzyką na żywo czy występy drag queens. O pierwszej w nocy kilkuset gejów i lesbijek wychodzi na środek parkietu. W parach tańczą kadryla. Impreza kończy się około szóstej rano, niejednokrotnie nawiązaniem nowych interesujących znajomości.

W maju w wiedeńskim ratuszu kolejny bal – Life Ball, największa impreza charytatywna w Europie poświęcona pamięci ofiar AIDS. Cały dochód z balu (datki) jest przeznaczany na walkę z HIV/AIDS. Kogo tam nie było na przestrzeni ostatnich 20 lat! Liza Minnelli, Sharon Stone, John Galliano, Versace, Vivienne Westwood, Elton John, Catherine Deneuve i oczywiście (niejeden) kanclerz Austrii.

Sissi, skorzacy i Villa Lila Rosa

Władze Wiednia dawno doszły do wniosku, że wspieranie praw LGBT jest nie tylko słuszne, ale również po prostu się opłaca. Tęczowi turyści to żyła złota. Dlatego nie szczędzi się pieniędzy na promocję, również w polskich mediach LGBT. Dla turystów LGBT bardzo ważna jest bogata oferta kulturalna oraz bezpieczeństwo – podkreślał na warszawskim bankiecie Norbert Kettner. Ale Wiedeń to nie tylko pałace, muzea, Sissi i czekoladowe torty, to również tętniąca życiem scena gej/les, obecnie jedna z fajniejszych w Europie. Centrum życia LGBT to okolice stacji metra Kettenbruckengasse, każdy/a znajdzie coś dla siebie. Fani ostrzejszych zabaw pójdą do jednego z kilku seksklubów, bez wątpienia zawitają też do kultowej knajpy Losch, słynnej z organizacji wielkich imprez ff (znawcy wiedzą, o co chodzi). Na przełomie maja i czerwca skórzacy spotkają się na Vienna Fetish Spring. Zaś na estetów spragnionych seksownych umysłów i intelektualnych pogawędek czekają wiedeńskie tęczowe kawiarnie, spośród których prym wiedzie Savoy i Cafe Berg oraz słynna, działająca od ponad 25 lat, Rosa Lila Villa, instytucja sama w sobie.

Wieczorami otwierają się kluby. Lesbijki nie muszą czuć się gościniami w gejowskich klubach – są tu miejsca im dedykowane. Jeśli zaś macie ochotę na „prawdziwie męską” (hmmm) saunę, to odwiedźcie Kaiserbrundl. „Sauna”, to tylko termin, w rzeczywistości to dzieło sztuki kąpielowej z XIX wieku, mające swoje korzenie jeszcze w XIV wieku, dziś umiejętnie dopasowane do gustów współczesnej klienteli.

Wiedeń to też kultura: m.in. czerwcowy wielki festiwal filmów LGBT czy pracujący tu Sepp of Vienna, austriacki odpowiednik kultowego Toma of Finland. I jeszcze jedno miejsce, do którego nie wypada nie zajrzeć: gejowsko-lesbijska księgarnia Lowenhertz z imponującym asortymentem książek i filmów po niemiecku i angielsku. Jest też polski akcent: na półkach można znaleźć „DIK Fagazine” Karola Radziszewskiego. Austriacki ruch LGBT prężnie rozwija się również w Salzburgu, Innsbrucku, Grazu i Linzu. Oczywiście na mniejszą skalę, ale również ulicami mniejszych miast przechodzą parady równości, a przy ulicach wyrastają knajpy spod znaku tęczowej flagi.

Coraz lepsze prawo

Karalność homoseksualizmu zniesiono w Austrii w 1971 r., wiek warunkujący dopuszczalność stosunków homo- i heteroseksualnych zrównano dopiero w 2002 r. – siedem lat po wejściu kraju do UE. Droga do legalizacji związków partnerskich w Austrii była żmudna. W 1998 r. udało się wprowadzić prawo odmowy składania zeznań w procesie karnym przeciwko partnerowi lub partnerce. Od 2003 r. austriackie prawo zaczęło uznawać homoseksualne konkubinaty i przyznawać im takie same prawa, jak nieformalnym parom hetero. Wymusił to Europejski Trybunał Praw Człowieka, rozpatrując sprawę Siegmunta Karnera. Urodzony w 1955 r. Karner zaskarżył decyzję austriackiego sądu, który odmówił mu prawa wynajęcia mieszkania po zmarłym partnerze, tłumacząc się koniecznością ochrony tradycyjnego modelu rodziny. Brzmi znajomo? Trybunał w Strasburgu wydał korzystny dla Karnera wyrok.

W 2004 r. zmiana w kodeksie pracy zakazała dyskryminacji ze względu na orientację seksualną w zatrudnieniu (podobny przepis jest w polskim prawie), wtedy też austriaccy socjaliści zaczęli się głośno domagać wprowadzenia rejestrowanych związków partnerskich. W tym miejscu wypada też wymienić doktora Helmuta Graupnera, wiedeńskiego prawnika, który od połowy lat 90. podejmuje sprawy LGBT. To bodaj najwybitniejszy w Europie specjalista od prawnych aspektów związanych z orientacją seksualną.

W końcu, w 2010 r. udało się: związki partnerskie stały się legalne. Póki co, bez prawa do adopcji, ale i w tej kwestii mamy zmiany na lepsze: Europejski Trybunał Praw Człowieka wyrokiem z 19 lutego br. uznał prawo do adopcji biologicznego dziecka partnera pozostającego w związku partnerskim.

Kiedy małżeństwa? Według badań popiera je 49% Austriaków/czek, więc być może już niedługo? Tymczasem przed Tęczowym Balem tamtejsze szkoły tańca same zapraszają pary jednopłciowe na przyspieszone kursy walca, a wypożyczalnie strojów wieczorowych przeżywają oblężenie par LGBT.

Kończąc ten krótki „przegląd” Austrii z perspektywy LGBT, nie mogę nie wspomnieć o HOSI (Homosexuelle Initiative) – organizacji istniejącej od 1979 r., która od 1983 r. przez kilka lat monitorowała sytuację gejów i lesbijek „za żelazną kurtyną”, m.in. w Polsce. To właśnie w Wiedniu, w ramach HOSI, Andrzej Selerowicz redagował pierwszy polski biuletyn gejowski „Etap” (patrz: strony 31, 32 i 33). To właśnie do Wiednia pisał Waldemar Zboralski (patrz: strony 12 i 13) z pierwszymi informacjami o akcji „Hiacynt”.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wystawa z rozstaniem w tle

Piotr Seweryn Rosoł i Łukasz Błażejewski. Kurator i artysta. Do niedawna para

 

Łukasz Błażejewski: fotografia z cyklu „Uwiedziony”

 

Przygotowała: Marta Konarzewska

Byli razem pięć lat. Jako Sewer Szymon i Prince Negatif przygotowywali retrospektywną wystawę „Prince Negatif/Szukajcie mnie po drugiej stronie”. Rozstali się na trzy tygodnie przed premierą. Ale sztuka okazała się silniejsza. 31 maja br. w warszawskim MiTo wspólnie otworzyli wystawę. Zaprezentowali też performens, w który wpletli własne rozstanie. I tak sztuka stopiła się z życiem.

Piotr Seweryn Rosoł:

Milczenie oznaczałoby śmierć

Sewer Szymon to… sam rdzeń tego, kim jestem, fundament, na który stoję, niewiele o nim wiedząc, zapoznana, może wyparta, z pewnością zaniedbana moja część święta i przeklęta zarazem. Ze wszystkich imion, które określają moje miejsce w świecie: Piotr Seweryn Szymon Rosoł (a są to imiona tyleż pospolite, co monumentalne, noszące w sobie brzemię tradycji, o której chcę zapomnieć, a nigdy nie zapomnę), wybieram sam środek, który dotąd określał jedynie moje miejsce poza światem, w odosobnieniu, w samotności, w występku. A całkiem zwyczajnie: to pseudonim kuratora, pisarza, performera i co tam jeszcze chcesz, po prostu artysty in spe, rozbuchane ego skromnego badacza literatury i sztuki, właściciela MiTo.

Prince Negatif to dla niego… był cały świat, a jest teraz wciąż żywą, choć mimowolną i niechcianą pamięcią pierwszej miłości, pierwszego wpół-życia, pierwszych myśli o wspólnym Domu, ale i pierwszej zdrady, ucieczki, pierwszego odrzucenia, był darem od losu, od samego Boga, a jest symptomem jego choroby, śladem jego porażki, zdeptanej wiary i roztrzaskanej nadziei. Nie może Sewer pogrzebać jego obrazu, w którym pogrzebał samego siebie, ale w pisaniu składa do trumny jego ciało, na zawsze.

Sewer do Piotra ma się jak… świadomość do nieświadomości, dojrzałość do niedojrzałości, pisanie do czytania, podwójne sweet espresso do rozwodnionego americano. I choć tworzą splot myśli i uczuć tyle nierozerwalny, ile antynomiczny, różnice między nimi zamiast przyciągać, coraz bardziej oddalają ich od siebie.

Odegrałem własne rozstanie, bo… było to pierwsze rozstanie i wstrząs był tak silny, i odrętwienie ciała tak upokarzające, bo przekroczyłem wszelkie granice rozpaczy na drodze do totalnej autodestrukcji, że milczenie oznaczałoby moją śmierć, przynajmniej duchową. Odegrałem rozstanie przeciw obojętności świata, przeciw innym rozstaniom, w niezgodzie, w niezrozumieniu, w poszukiwaniu swojej prawdy, może i czyjejś empatii.

Centralnym elementem scenografii była „szklana” trumna. Było w niej… jak w trumnie prawdziwej, bo był to pogrzeb prawdziwy, a nie „odegrany”, ale ja nie wiem jak było w trumnie, bo mnie tam nie było, lepiej zapytaj Prince’a. Gdy go tam odprowadzałem, wyobraziłem sobie, że idziemy do ołtarza, a nie do trumny, bo zawsze chciałem z nim pójść do ołtarza i wypowiedziałem, jak pamiętasz, słowa przysięgi: „Prince, zobacz, jakbyśmy szli do ołtarza. Ślubuję ci miłość, ślubuję ci wierność, i że cię nie opuszczę aż do śmierci. Mało? Kurwa, mało?”

On zawsze… a ja nigdy. On nigdy, a ja zawsze.

Ja nigdy… a on od czasu do czasu, o tyle, o ile, tylko do pewnego stopnia.

Sztuka jest, żeby… wydobywać na powierzchnię to, czego wydobyć się nie da. Po performensie część warszawki była zażenowana, zdegustowana, porażona moją pretensjonalnością, a część uwiedziona i zachwycona, i te skrajne emocje dosyć mnie zaskoczyły. W gruncie rzeczy bowiem performens był zupełnie onanistyczny, wpatrzony w siebie, zasklepiony we własnym języku, zatopiony w bólu, którego nie potrafi ł nikomu wyjaśnić, a jednak, stał się (choć nie było to jego zadaniem) wyraźnym przekazem. I wciąż dostaję mejle od ludzi, którzy chcą się ze mną podzielić swoimi historiami miłosnymi, rozstaniami i jestem zdziwiony ich otwartością, bo moja otwartość nie była obliczona na ich otwartość, a tylko na własne oczyszczenie.

Rozstanie przynosi… więcej niż zabiera. O ile komuś uda się przetrwać, o ile nie zapije się na śmierć, nie wyskoczy z okna, to pewnego dnia (pomoc psychiatry nie zaszkodzi) obudzi się w całkiem nowym świecie i ten świat będzie o niebo lepszy niż się mógł spodziewać. Gdy rozstanie jest jednostronne, a taka jest nasza historia, gdy jeden rzuca, odchodzi do innego, a drugi zostaje sam, a pragnie wciąż być z tym, który odchodzi, potrzebne są radykalne gesty, wyraźna cezura, niezachwiana świadomość, że nie ma powrotu. I ja w trakcie performensu zlicytowałem rzeczy, które od niego dostałem, a prawie całą resztę oddałem do Czerwonego Krzyża. Własne teksty jemu poświęcone zmieliłem w niszczarce. Wstaję teraz przed szóstą (wstawałem po jedenastej), biegnę na pływalnię i siłownię (dotąd chodziłem jedynie na spacer, zresztą rzadko), w wielkiej intensywności poznaję ludzi i ich historie (przez te wszystkie lata poznawałem jedynie jego, a poznałem go właściwie dopiero w chwili rozstania). I teraz ubieram się jedynie w czerń i biel i nie jest to przejaw ascezy, skromności, zamknięcia, lecz wybór jasno określonych wartości, oddzielenie ziarna od plew, a jednocześnie tło dla zdarzeń, dla spotkań, rozpoznań, feerii kolorów, którą napotykam na swojej drodze dzień w dzień. Są inne rozstania, z wyczerpania, ze znudzenia i nie potrzebują pewnie podobnego radykalizmu, płynnie przechodzą w przyjaźń trwającą latami. W naszym przypadku było inaczej. Moj doktorat w gruncie rzeczy jemu właśnie dedy kowany, bo on od samego początku był wpisany w moje pisanie, ma pięć rozdziałów: wejście-rozpoznanie-spotkanie-rozstanie-wyjście. Nigdy nie dziwił mnie perwersyjny związek mojego pisania z moim życiem, dziwi mnie to, że pisząc „rozstanie” i „wyjście”, nie przewidziałem tego, co było nieuchronne.

Cokolwiek będzie, Prince’a już nie będzie” – deklarowało MiTo na Facebooku. Co będzie? Inne wystawy, inne zdarzenia, inne spotkania. Z większych projektów w nowym sezonie wymienię tylko cykliczne aukcje tematyczne, trzy wielkie wystawy (w tym: Stasysa Eidrigeviciusa), „Czytanie w ciemnościach”, eventy LGBT (nieprzypadkowo MiTo jest pierwszą chyba w Polsce księgarnią z rozbudowanym działem LGBT i nie jest MiTo miejscem stricte branżowym, lecz miejscem, które wprowadza nasze środowisko do mainstreamu). A poza tym niemal dzień w dzień coś będzie: koncerty, panele dyskusyjne, targi sztuki ulicznej, wieczory autorskie, imprezy tematyczne, śniadania prasowe, itd. itd. Będzie się działo dużo i z rozmachem, i z dowcipem, i niebanalnie, ale mogę obiecać, że nie będę już rąbać tasakiem żadnych portretów, jak w performensie z Princem. I tyle. Adieu Prince! Szukałem cię przez tyle lat i nie znalazłem, a teraz już cię nie szukam, bo teraz już wiem, dlaczego cię nie znalazłem. Gdziekolwiek jesteś, chcę żebyś WRESZCIE był szczęśliwy!

Łukasz Błażejewski: ja jestem Prince!

Prince Negatif to… zabawa w przesuwanie granicy pomiędzy tym, co rzeczywiste i fikcyjne.

Sewer Szymon to dla niego… nie mam pojęcia! Wymyślił to w ostatnim etapie swojego tekstu o mnie… może też chciał mieć swojego Prince’a Negatifa?… a może na swój nowy ekshibicjonizm chciał na powrót nałożyć kapcie?

Prince do Łukasza ma się jak… kosmiczna kurwa do tragarza, który tej kurwie garsonki dźwiga, majtki pierze i pudle pasie, bawi.

Odegrałem własne rozstanie, bo… Ja? Ja się rozstałem, bo miałem powody. Nie chciałem robić wokół tego kampanii reklamowej, wystawy, ale Piotr popłynął, argumentując, że tego potrzebuje… No, to byłem pasywny, myśląc, że jestem mu to ostatni raz winny, ale nie wiedziałem, że takiego performera wyzwolę! Super! Co prawda miał być kurator, a wyszedł multimasturbator! No, ale kogo dzisiaj na to stać?

Centralnym elementem scenografi i była „szklana” trumna. Było w niej… cudnie! Uwielbiam leżeć na golasa pod pleksą, gdy wokół ludzie się gapią, powoli zamieniać się w obiekt… to powoduje drobnofaliste drżenia ciała, podniecenie i wzrost ciśnienia krwi związany z produkcją adrenaliny. Najważniejszy jest jednak stan świadomości i co z nim się dzieje! Dużą rolę odgrywają tutaj świadkowie akcji. Są zbiorem przekaźników, wzmacniaczem, łączą z kosmosem. Po sesji trwa uczucie dezintegracji myśli i ciała, aż nastąpi „powrót“, czyli coś w rodzaju przyspieszonego procesu asymilacji otoczenia, które wydaje się obce… to wyzwala Super Nowe procesy twórcze. Robię to często w duecie z Lady Ma-gą, moją partnerką sceniczną, która ma 160 lat i lubi to. Szukam też Innych, którzy chcieliby stać się obiektami w podobnych instalacjach.

On zawsze… to znaczy kto? Prince? Ja jestem Prince!

Ja nigdy… się nie narodziłem.

Sztuka jest żeby… ją (o)szukać!

Rozstanie przynosi… stanie przy nos osi przystanie roznosi taniec.

Cokolwiek będzie, Prince’a już nie będzie” – ogłosiło MiTo na Facebooku. JesteśTeraz jestem na przepięknie ukwieconym tarasie na Saskiej Kępie, z przepięknym Patriccim Delasceze, w cieniu przepięknej polskiej brzozy, piję sok z rabarbaru i moczę nogi w soli wielickiej… żart… no przecież jasne, że jestem po drugiej stronie! Szukajcie mnie!

 

***

Album „Prince Negatif/Szukajcie mnie po drugiej stronie” poświęcony twórczości Łukasza Błażejewskiego ukazał się 22 czerwca br. Został wydany przez Teatr Nowy w Krakowie. Tekst biograficzny napisał Piotr Seweryn Rosoł, tłumaczenia na angielski dokonała Dorota Sobstel, doktorantka UW, tłumaczka książki m.in. K. Lupy. Album jest dostępny m.in. w warszawskim MiTo.

Piotr Seweryn Rosoł (1981) [Sewer Szymon], literaturoznawca, kurator, właściciel warszawskiej MiTo. Absolwent Wydziału Polonistyki UW oraz Lettres modernes/ /Litterature francaise L’Universite Paris IV Sorbonne, gdzie w październiku ma nadzieję obronić rozprawę doktorską „Literatura i patologiczne. Historia uwiedzionego podmiotu w pisarstwie Witolda Gombrowicza i Jeana Geneta”.

Łukasz Błażejewski (1982) [Prince Negatif], scenograf, malarz, projektant, współzałożyciel i dyrektor kreatywny Teatru Nowego w Krakowie, doktorant Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, absolwent Wydziału Architektury Wnętrz i Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Twórca scenografii i kostiumów do przeszło 30 spektakli. Wystawy indywidualne i zbiorowe w: Głogowie, Zielonej Gorze, Wrocławiu, Kudowie Zdrój, Warszawie, Świnoujściu, Orleanie, Krakowie, Berlinie i Paryżu. Odbył staże w Institut d’Arts Visuels w Orleanie i w Ecole Nationale Superieure des Beaux-Arts w Paryżu. Został nagrodzony stypendiami Prezydentów miast Głogow, Wrocław i Kielce. Najbliższe wystawy: polsko-niemiecka w Norymberdze (wrzesień), polsko-francuska w Krakowie (październik).

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Edie Windsor

Kobieta, która obaliła tradycyjną definicję małżeństwa w USA

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Mariusz Kurc

84-letnia Edie Windsor przeszła do historii amerykańskiego ruchu LGBT 26 czerwca 2013 r., gdy wygrała proces, który wytoczyła trzy lata wcześniej Stanom Zjednoczonym. Ze swoją sprawą dotarła aż do Sądu Najwyższego, który stwierdził, że ustawa definiująca małżeństwo na poziomie federalnym jako związek kobiety i mężczyzny (DOMA – Defense of Marriage Act) jest niekonstytucyjna. Nie oznacza to automatycznej legalizacji małżeństw jednopłciowych na całym terytorium USA, ale zapewnia prawa małżeńskie na poziomie krajowym parom z tych stanów, w których małżeństwa te są legalne.

Thea byłaby ze mnie dumna

Związek małżeński nakłada na małżonków szereg obowiązków, ale też daje im ponad tysiąc (!) rożnych praw. Część z nich obowiązuje na poziomie stanowym, a część – na federalnym.

Zgodnie z Defense of Marriage Act, małżeństwom jednopłciowym (zawartym w tych stanach, w których są one legalne, czyli obecnie w trzynastu) przysługiwały wyłącznie prawa obowiązujące na poziomie stanowym. Na poziomie federalnym małżeństwa jednopłciowe były nieuznawane. Implikacje tej sytuacji miały dla Edie konkretny wymiar finansowy.

Edie wzięła ślub ze swoją partnerką, Theą Spyer, w 2007 r. w Kanadzie. Dwa lata później Thea zmarła. Kobiety mieszkały we wspólnym mieszkaniu w Nowym Jorku – stanie, w który małżeństwa jednopłciowe są legalne dopiero od 2011 r. Edie otrzymała, zgodnie z testamentem, spadek po Thei (czyli m.in. połowę domu), ale musiała od niego zapłacić podatek na takich zasadach, jdk gdyby była dla Thei obcą osobą. Gdyby moim małżonkiem był jakiś Theo, a nie Thea, nie zapłaciłabym nic – mówiła na konferencji praso- 363 tysiące dolarów – taką konkretnie w jej przypadku skalę miała dyskryminacja par homoseksualnych względem par heteroseksualnych.

Gdy po porażkach we wszystkich niższych instancjach, w końcu 2012 r. Sąd Najwyższy zgodził się rozpatrzeć moją sprawę, byłam wniebowzięta. Gdy usłyszałam wyrok, zdałam sobie sprawę, jak długą drogę przeszliśmy – ja i wszyscy geje i lesbijki, całe społeczeństwo. Czuję się spełniona. Thea byłaby ze mnie dumna. Pomyślałam też: muszę pójść pod Stonewall (nowojorski klub LGBT, gdzie w czerwcu 1969 r. doszło do starć z policją, które uznaje się za symboliczny początek emancypacji osób LGBT – przyp. red.). Bo jeszcze nie skończyliśmy, wiele jeszcze mamy do zrobienia.

Gdzie spotykają się lesbijki?

Edie Schlain miała 23 lata, gdy w 1952 r. wyszła za mąż za Saula Windsora. Byli małżeństwem niecały rok. Powiedziałam mu prawdę. Powiedziałam: kochanie, ty zasługujesz na więcej, a ja potrzebuję czegoś innego. O tym, że jest lesbijką wiedziała „od zawsze”. Już w dzieciństwie, gdy oglądałam filmy, identyfikowałam się zawsze z facetami, którzy podrywali dziewczyny, a nie z tymi dziewczynami. Nie znała kobiet takich jak ona. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że mogłabym żyć jako lesbijka. Jako lesbijka, czyli jak? Nie wiedziałam. Nawet to, że mogłabym sama się utrzymywać, nie przychodziło mi do głowy. Wyjście za mąż za mężczyznę, który mnie utrzymuje – to była jedyna, naturalna, oczywista opcja.

Po rozwodzie Edie przeniosła się do Nowego Jorku, znalazła pracę jako sekretarka i zaczęła studia – matematykę. Po ich ukończeniu dostała nową posadę – w IBM. Czasem widywałam kobiety razem i zastanawiałam się, czy są parą. Sama nie miałam jednak odwagi na żaden krok. W końcu miałam już tego dość. Zadzwoniła do zaufanej koleżanki. Wiesz może, gdzie w Nowym Jorku spotykają się lesbijki? Poszłabyś ze mną? Był rok 1962 r.

Klub w dzielnicy Greenwich Village nazywał się „Portofino”. Od razu podczas tej pierwszej wizyty Edie poznała dziewczynę. Theę. Zaczęłyśmy tańczyć i nie mogłyśmy skończyć, aż porobiły mi się dziury w rajstopach. Odtąd chodziły razem na tańce. W 1967 r. Thea oświadczyła się Edie. Nie marzyłyśmy nawet o ślubie, ale zrobiłyśmy sobie zaręczyny. Dostałam od Thei broszkę. Nie pierścionek, bo pierścionek sprowokowałby pytania moich współpracowników, kim jest mój wybranek.

Bardzo długie zaręczyny

Zakochałyśmy się w sobie bez pamięci i po prostu nie mogłyśmy przestać. Nawet umierając, Thea wciąż się dziwiła: Jezu, a my wciąż jesteśmy zakochane! – wspomina Edie.

Razem kupiły mieszkanie na Manhattanie, później również domek w Southampton. Edie awansowała na kierownicze stanowisko w IBM, a Thea, lekarka, przyjmowała pacjentów w domu.

Od początku, czyli od 1970 r. brały udział w nowojorskich Paradach Równości.

W 1977 r. u Thei zdiagnozowano stwardnienie rozsiane. W pierwszych latach jeszcze mogłyśmy tańczyć. Thea rzucała kule w kąt i prowadziła mnie zdrową nogą. Potem było gorzej, Thea usiadła na wózku, a Edie rzuciła pracę, by moc się nią opiekować na pełny etat.

Gdy w 2007 r. lekarze powiedzieli Thei, że został jej rok życia, zwróciła się do Edie: Wciąż chcesz się ze mną ożenić? Bo ja z tobą tak. Pojechały do Toronto (w Kanadzie małżeństwa jednopłciowe zalegalizowano w 2005 r.) z sześciorgiem przyjaciół. Edie wystąpiła w białej kreacji, Thea – w czarnej. Wiele znajomych par homoseksualnych pytało mnie, po co? Po co po 40 latach ładowałyśmy się do samolotu, leciałyśmy do Kanady. Co ten ślub zmienia? Otóż, okazało się, że zmienia. Gdy potem przedstawiałyśmy się jako małżeńska para, byłyśmy traktowane zupełnie inaczej. Poważniej.

Po śmierci Thei Edie miała atak serca. Miesiąc później dostała dokumenty i wezwanie do zapłaty podatku od spadku po Thei. Okazało się, że muszę sprzedać mnóstwo naszych rzeczy, by się wypłacić. Uznałam to za bardzo niesprawiedliwe i postanowiłam zawalczyć.

Miała rację.

Cztery dni po wyroku Sądu Najwyższego Edie Windsor poprowadziła czterdziestą czwartą nowojorską Paradę Równości jako jej Wielka Marszałkini.

 

***

Radość z wyroku

Sąd Najwyższy nie tylko uznał definicję małżeństwa na poziomie federalnym jako związku kobiety i mężczyzny za niekonstytucyjną, ale również, delegalizując tzw. Proposition 8, przywrócił legalność małżeństw jednopłciowych w Kalifornii, największym stanie USA. Wyrok Sądu natychmiast przełożył się na opinię publiczną: poparcie dla małżeństw jednopłciowych w USA wyniosło na początku lipca 55% (w grupie wiekowej 18-30 lat – 80%). Radość z wyroku wyrażali celebryci, m.in. Ben Afleck, Nick Carter, Cher, Ellen DeGeneres, Leonardo DiCaprio, Lena Dunham, Melissa Etheridge, Mia Farrow, Jesse Tyler Fergusson, Neil Patrick Harris, Lady Gaga, Adam Lambert, Madonna, Ricky Martin, Martina Navratilova, Marc Ruffalo oraz wielkie firmy, m.in. Apple, Citi, Ernst and Young, Facebook, GAP, Goldman Sachs, Johnson & Johnson, Marriott, Mastercard, Microsoft, Levi’s, Smirnoff, Starbucks.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Cioteczki i psychopaci

LGBT w kinie amerykańskim część pierwsza: do roku 1969

 

fot. mat. pras.
Vito Russo (1946-1990), autor „The Celuloid Closet” (1981), klasycznej książki o homoseksualności w kinie

 

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Klasyczną książką opisującą dzieje homoseksualizmu w kinie, obowiązkowym podręcznikiem dla wszystkich, którzy chcą się zajmować tą tematyką, jest „The Celluloid Closet” Vita Russo (niestety, wciąż nieprzetłumaczony na język polski). Po raz pierwszy praca ta ukazała się w 1981 r., sześć lat później pojawiło się wydanie poprawione. Autor zmarł na AIDS w roku 1990, w 1995 natomiast powstała filmowa wersja książki – dokument wyreżyserowany przez Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana (można go obecnie oglądać w ramach, objeżdżającego polskie kina, cyklu „Zabić geja”, polski tytuł – „Pułapka z celuloidu”). Od tej pory sporo się zmieniło w kinie, także hollywoodzkim, któremu Russo poświęcił najwięcej miejsca. Dzisiaj postać geja czy lesbijki nie budzi już wielkiej sensacji, a relacje homoseksualne bywają równoprawnym elementem fabuły. Nigdy wcześniej nie było nam tak dobrze. Nie znaczy to jednak, że jest zawsze różowo.

Świetnie przyjęty na ostatnim festiwalu w Cannes fi lm Stevena Soderbergha „Behind the Candelabra”, opowiadający o związku słynnego pianisty i showmana, Liberace’a ze Scottem Thorsonem, początkowo nie mógł w ogóle powstać. Producenci hollywoodzcy odrzucili bowiem scenariusz, uznając go za „zbyt gejowski”. Nie pomogła renoma reżysera – laureata Oscara za „Traffic” i autora kasowej serii „Ocean’s 11, 12, 13” – ani zaangażowanie dwóch gwiazd, Michaela Douglasa i Matta Damona. „Behind the Candelabra” wyprodukowała wreszcie telewizja HBO, którą żadnego tematu się nie boi.

Sissies

Nie narzekajmy jednak. Kiedyś było znacznie gorzej. „Odmieńcy seksualni” albo w ogóle nie mieli wstępu do filmów hollywoodzkich, albo mogli się tam pojawiać wyłącznie w rolach psychopatów, morderców, względnie samobójców. Najwcześniej jednak, w okresie kina niemego i wczesnego dźwiękowego, naszymi reprezentantami były przede wszystkim przegięte ciotunie, tzw. sissies, które przewijały się na drugim czy trzecim planie w komediach i musicalach. Nie tylko wywoływały one śmiech ze względu na swe „pedalskie” zachowanie, ale też były źródłem dwuznacznych, pikantnych dowcipów. Np. w parodii westernu „The Soilers” z roku 1923 przegięty kowboj przesyła bohaterowi całusa. A gdy ten reaguje z odrazą, zrzuca na niego doniczkę z kwiatem. Z kolei, w późniejszym o osiem lat dramacie „Call Me Savage” z udziałem szalenie wówczas popularnej gwiazdy, Clary Bow mamy pierwszą w hollywoodzkim kinie wyprawę do gejowskiej knajpy, gdzie dwóch młodych mężczyzn w strojach pokojówek odśpiewuje piosenkę o tym, jak bardzo im trzeba marynarza.

Przedmiotem śmiechów bywały także przebieranki płciowe (zwłaszcza gdy to mężczyzna przebierał się w damskie ciuszki) i, generalnie, zniewieściałe zachowanie. Jeden z klasyków burleski, Harold Lloyd odtwarzał w swoich komediach postać drobnego młodzieńca w okrągłych okularach, nieco pogubionego w agresywnym świecie samców alfa, ale dzielnie stawiającego im czoła. W filmie z roku 1927 – „The Kid Brother” („Młodszy braciszek”) – gra tytułową postać w rodzinie potężnych drwali. Ze względu na swą posturę i nietypową dla wiejskiego środowiska „wrażliwość” musi wykonywać w obejściu wszystkie kobiece obowiązki: pierze, gotuje, sprząta… Wzdycha jednak do braci-karków, chciałby być taki, jak oni. W jednej ze scen panowie biorą go omyłkowo za piękną dziewczynę, którą nocowała w ich domu. Obdarzają czułościami i śniadaniem. Gdy odkrywają prawdę, wpadają we wściekłość i zaczynają gonić swego braciszka po okolicy.

Przebieranki w drugą stronę – kiedy to kobiety zakładały męskie stroje – utrzymane były w znacznie poważniejszych tonacjach. Wyrażały bowiem najczęściej aspiracje bohaterek do robienia tego, czego ich płci robić nie było wolno. Ale zarazem także w tych scenach czuje się – jak zauważa Russo – seksualne napięcie, którego brakowało w uciesznych sekwencjach męskich zmian garderoby. Przypomnijmy chociaż „kultowy” pocałunek, jaki Marlena Dietrich, występująca na kabaretowej scenie we fraku i cylindrze, składa na ustach innej kobiety („Maroko” Josefa von Sternberga) czy Gretę Garbo, którą w „Królowej Krystynie” całuje księżnę Ebbę Sparre (graną przez Elizabeth Young).

Nieznajomi z… kina

„Niewidzialne lata” – tak nazywa Russo okres prawie czterech dekad, w czasie których homoseksualiści de facto zniknęli z hollywoodzkich filmów. Spowodowane to było wprowadzeniem Kodeksu Producenckiego, stworzonego przez amerykańskiego polityka, Williama Harrisona Haysa, czyli przepisów określających, co należy, a czego nie wolno pokazywać na ekranie. Stanowił ów Kodeks cenzurę obyczajową, którą ostro zwalczała wszelkie nawiązania do seksu, a szczególnie nienawidziła „zboczeń seksualnych”. Z ekranu nie mogło nawet paść słowo „homoseksualista” czy „homoseksualizm”.

W 1936 roku William Wyler po raz pierwszy przeniósł na ekran sztukę Lilian Hellman „The Children’s Hour”. Oryginalny tekst opowiada historię dwóch nauczycielek, które zostają „oskarżone” przez jedną z uczennic o lesbijstwo. Tymczasem w filmie, zatytułowanym „These Three” („Ich troje”), mamy absolutnie heteroseksualną historię podejrzeń o romans jednej pani z narzeczonym drugiej pani. Cenzura zakazała informowania, że fi lm oparty jest na dramacie Hellman. Wiele lat później Wyler po raz drugi sięgnął po ten utwór. Już nie musiał kamuflować, o co w nim naprawdę chodzi. W filmie z roku 1961 – „The Children’s Hour” (w Polsce znanym pod tytułem „Niewiniątka”) główne role zagrały Audrey Hepburn i Shirley MacLaine.

Podobna „podmianka” miała miejsce przy okazji thrillera Edwarda Dmytryka „Crossfire” („Krzyżowy ogień”) z roku 1947, adaptacji powieści Richarda Brooksa. W książce oś fabuły stanowi śledztwo w sprawie morderstwa na tle homofobicznym. W filmie homofobia została zastąpiona przez antysemityzm – ofiara ginie nie dlatego, że jest gejem, lecz dlatego, że jest Żydem. Dwuznaczność jednak pozostała. Każdemu „zorientowanemu” widzowi włączy się gejdar, gdy bohater zacznie zapraszać żołnierzy do swego domu „na drinka”.

Gdy już pojawiała się w filmie postać, której zachowanie sugerowało jakieś „nienaturalne skłonności”, to, niejako automatycznie, musiała okazać się ona złoczyńcą. Tak jest chociażby w klasycznych kryminałach kina noir – „Sokole maltańskim” (1941) Johna Hustona czy „Wielkim śnie” (1946) Howarda Hawksa. Skądinąd, to powiązanie „innej” seksualności z inklinacjami psychopatycznymi będzie pokutować w kinie hollywoodzkim jeszcze przez kilka dekad.

Jednym z twórców, któremu udało się nieco naruszyć zmowę milczenia wokół homoseksualizmu, był Alfred Hitchcock. W jego hollywoodzkim debiucie – filmie „Rebeka” (1940), według książki Daphne du Maurier – pojawia się postać demonicznej służącej (nominowana za tę rolę do Oscara Judith Anderson), którą jest obsesyjnie zakochana w swej nieżyjącej już pani. Jądrem fabuły dwóch innych thrillerów Hitchcocka – „Sznura” (1948) i „Nieznajomych z pociągu” (1951) – jest męska, ewidentnie homoerotyczna fascynacja. I tu jednak wykroczenie poza seksualną normę łączy się z psychopatią i, w konsekwencji, prowadzi do zbrodni.

Jeszcze inną strategię ukazywania „nienazwanego” obrali twórcy komedii i filmów obyczajowych. W tak znanych dziełach, jak „Żebro Adama” (1949), „Wszystko o Ewie” (1950) czy „Prymus” (1959) można wypatrzeć na drugim planie postać „najlepszego przyjaciela” głównych bohaterek. Przeważnie samotnego mężczyzny, „starego kawalera”, o nieco ekscentrycznym sposobie bycia.

Rożne tabu dotyczące seksualności zaczynają powoli pękać w kinie amerykańskim w latach 50. Między innymi, dzięki kolejnym ekranizacjom głośnych, „skandalizujących” sztuk Tennessee Williamsa. Jeszcze w słynnej adaptacji „Tramwaju zwanego pożądaniem” (1951) mąż Blanche popełnia samobójstwo nie z powodu swojego homoseksualizmu, lecz dlatego, że jest… poetą. Także w filmie „Kotka na gorącym blaszanym dachu” (1958) skrzętnie usunięte zostają wszelkie gejowskie sugestie.

Ale już Josepha L. Mankiewicza „Suddenly, Last Summer” („Nagle, ostatniego lata”, rok 1959) śmiało opisuje homoseksualne przygody człowieka, który podczas egzotycznych wakacji wykorzystywał swoją narzeczoną (Elizabeth Taylor) jako przynętę na młodych chłopców i w końcu został przez nich w bestialski sposób zamordowany. Trzy lata wcześniejszy, inny fi lm o teatralnej proweniencji – „Tea and Sympathy” („Herbatka i współczucie”) Vincente Minnelliego według sztuki Roberta Andersona – jest historią nastolatka prześladowanego przez swych kolegów z powodu odmiennej… wrażliwości. Zamiast bowiem grać w piłkę, on szyje, gra na gitarze, słucha muzyki klasycznej, czyta książki… W obu filmach ani razu nie pada z ekranu słowo „homoseksualizm” czy „gej”, lecz dokładnie wiadomo, o co w nich biega.

Zgwałcony przez grupę marynarzy

Trzeba jednak dodać, ze równolegle z kinem głównego nurtu istniało w Ameryce kino undergroundowe, niezależne. Tam pożądanie homoseksualne przejawiało się bez żadnych przeszkód, choć większość z tych filmów krążyła w obiegu podziemnym, była konfiskowana przez policję, a ich dystrybucji zakazywały sądy. W 1947 roku powstała krótkometrażówka Kennetha Angera „Fireworks” („Fajerwerki”). Jak głosi legenda, nastoletni reżyser nakręcił ją w domu pod nieobecność rodziców – wyraził w niej swe sadomasochistyczne fantazje. Na ekranie brutalnie gwałci go grupa marynarzy.

W latach 60. Andy Warhol i rezydenci słynnej Factory – czyli rożnego rodzaju artyści, freaki, odmieńcy – kręcili mocno odjechane, eksperymentalne filmy, pełne zarówno nagości, jak i aktów erotycznych wszystkich rodzajów. Trzeba też wspomnieć Jacka Smitha i jego zakazany w 22-och stanach fi lm „Flaming Creatures” (1961), iście transową podroż przez seksualne wizje.

Lata 60. XX wieku to generalnie czas kontrkultury i zmian obyczajowych. Zmieniają się zachodnie społeczeństwa, zmienia się kino. W Hollywood Kodeks Haysa powoli zaczyna odgrywać coraz mniejszą rolę, aż wreszcie odchodzi do lamusa. Coraz więcej filmów coraz bardziej otwarcie mówi o seksualności. Ale akurat homoseksualizm jest wciąż niemile widziany. Pojawia się gdzieś marginalnie, najczęściej w sensacyjnym kontekście. W głośnym dramacie politycznym Otto Premingera „Advise and Consent” (1962) mamy, na przykład, szantaż, którego ofiarą pada polityk mający romans z mężczyzną.

W 1968 r. trafi a na ekrany amerykańskich kin thriller Gordona Douglasa „The Detective” z Frankiem Sinatrą w tytułowej roli śledczego badającego sprawę brutalnych morderstw w środowisku nowojorskich gejów. Jest on człowiekiem tolerancyjnym, wyznaje zasadę „żyj i pozwól żyć”, ale widzimy w filmie sceny brutalnych najazdów policji na tzw. „miejsca schadzek homoseksualistów” i poniżającego traktowania gejów przez siły porządkowe. „Detektyw” pokazuje, jak napięta była sytuacja mniejszości w Stanach i dlaczego musiało w końcu dojść do wybuchu, którym stały się zamieszki w klubie Stonewall. Miały one miejsce ledwie rok po premierze filmu Douglasa, w czerwcu 1969 roku. Odtąd nic już nie będzie takie samo jak przedtem, również obraz osób LGBT w kinie amerykańskim. O filmach, które powstały po Stonewall, opowiem w następnym numerze „Repliki”.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Gayzety

W 1983 r. pojawił się pierwszy polski biuletyn skierowany do gejów. Z okazji 30-lecia polskiej prasy LGBT „Replika” przypomina swe poprzedniczki

 

 

Tekst: Krzysztof Tomasik

Na początku lat 80. nie było w Polsce zorganizowanego środowiska homoseksualnego, ale w dużych miastach pojawili się pierwsi chętni gotowi działać na rzecz mniejszości seksualnych. Ogromną rolę w ich aktywizacji odegrał Andrzej Selerowicz, od 1976 r. mieszkający w Wiedniu i związany z austriacką organizacją Homosexuelle Initiative (HOSI), którą stworzyła oddział do kontaktów z Europą Wschodnią – EEIP (Eastern Europe Information Pool). W 1983 r. Selerowicz przesłał do osób, z którymi korespondował, pierwszy numer biuletynu informacyjnego i w ten sposób rozpoczął historię prasy gejowskiej w Polsce.

Podziemny etap

Selerowicz najściślej współpracował z kierowaną przez Ryszarda Ziobrę grupą „Etap” z Wrocławia, więc od 1986 r. właśnie tak nazwano pismo przesyłane do Polski, a konkretnie Etapgazetka gejowska”. Drugi ośrodek mieścił się w Gdańsku, gdzie w listopadzie 1986 r. Ryszard Kisiel stworzył Filo Express”, a trzeci to stolica i środowisko skupione wokół Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego, które w latach 1987–88 wydało dwa numery pisma Efebos”.

Kiedy dziś sięga się po prekursorskie tytuły, może zadziwiać ich zgrzebny charakter, były to po prostu kartki papieru zapisane na maszynie i odbijane na ksero. Tworzone i powielane własnym sumptem, rozdawane kilkudziesięciu znajomym średnio raz na kwartał, stanowiły „trzeci obieg”, poza władzą i opozycją. Mimo niewielkiego zasięgu, tworzyły ważną część ruchu gejowsko- lesbijskiego, będąc przy okazji zapisem ówczesnej świadomości i świadectwem potrzeby osób LGBT do posiadania własnej narracji.

Pierwsze pisma były czymś w rodzaju gejowskiej agencji informacyjnej, donosiły także o wydarzeniach związanych z sytuacją mniejszości seksualnych w Polsce i na świecie, o nowych książkach i filmach „z wątkami”, o walce z HIV/AIDS. Oczywiście były też znaczące różnice, Selerowicz reprezentował już zachodnią świadomość, więc zachęcał do zrzeszania się i działania, a nie poprzestania na szukaniu partnera seksualnego, w biuletynie z 1985 r. tłumaczył: homoseksualizm to nie tylko, jeśli dwóch facetów idzie do łózka, ale też aspekt społeczno- polityczny, jeśli wiąże się z dyskryminacją jednych przez drugich. Promował coming out i dążenie do tworzenia monogamicznych związków, w 1986 r. jako wzór stawiał parę mężczyzn: mieszkają razem, gotują, przyjmują gości, jeżdżą na urlopy, słowem są nierozłączni. Oczywiście, że miewają kryzysy rodzinne…

„Filo” miało podobną strategię emancypacyjną, ale nieco inaczej realizowaną. Tam także zachęcano do uprawiania bezpiecznego seksu i piętnowano homofobię w mediach, ale jednocześnie sporo było dowcipu i dystansu do siebie. Dość powiedzieć, że pierwszy numer został podpisany „Blanka Kuśka”, a sam tytuł złożono z liter imitujących penisy i pośladki. Zwieńczeniem takiego podejścia był numer specjalny wydany na Wielkanoc 1989 (z życzeniami: „Wesołego Ale Luja”), chwilowo przemianowany na: „Połorgan Połperiodyczny Pedałów Polskich”, w całości złożony z żartów i prześmiewczego opisu społeczności gej/les. Kpiono z warszawskiej konkurencji, „Efebosa” przemianowano” na „Efemerydę”, a angielski skrót Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego – WHM (Warsaw Homosexual Movement) rozwinięto jako: „Warszawski Handel Mięsem”. Nie obyło się bez dowcipow wewnątrzredakcyjnych: Zatrudniliśmy najlepsze dziennikarki, których zadaniem będzie prowadzić wywiady wcale nie szpiegowskiej, oto one: Oralna Felletio, Onania Felletio, Onania Fallussi i Oralna Fillussi.

Etap przejściowy

„Etap” przestał się ukazywać w 1987 r., a pod koniec 1989 r. do akcji wkroczył wydawany w Łodzi przez Witolda Jabłońskiego „Kabaret”. Pismo zawieszone było między dwoma epokami, PRL-em i III RP. Z jednej strony rozmiar A5, brak kolorów i odbijanie na ksero przypominało „Filo”, z drugiej „Kabaret” stawiał w dużej mierze na męskie akty i zachęcał do prenumeraty. Pierwszy numer miał 16 stron i wyznaczył, co znajdzie się w kolejnych, był więc tekst „Geniusz perwersji” o Cadinocie, wiersze homoerotyczne, m.in. Tadeusza Olszewskiego, fragment powieści „Teleny” Oscara Wilde’a i rozpoczęcie cyklu „Homoseksualizm w Polsce średniowiecznej”. Była też wkładka informacyjna, w drugim numerze donoszono tam o pierwszym związku partnerskim zawartym przez Polaka, Darka, z 25-letnim Duńczykiem w kopenhaskim ratuszu, a także ogłoszenia towarzyskie, które w tamtym czasie były niezwykle ważnym elementem gejowskich pism, jednym z niewielu sposobów, jakie mieli czytelnicy na poznanie innych homoseksualistów. W samych ogłoszeniach pewne motywy powtarzały się stale, przede wszystkim dość wysokie wymagania: 17/178 nie mający doświadczeń seksualnych szuka uczuciowego, wiernego przyjaciela – męskiego, inteligentnego, przystojnego i bogatego w wieku 18-28 lat. Niewinny. Po dłuższym okresie bezowocnych poszukiwań następowało zmęczenie materiału, stąd także takie ogłoszenia: Znudzony „wiernymi, stałymi przyjaciółmi na dobre i na złe” poszukuję chłopaka na jedną noc. Tylko tak!

Potrzeba poznawania podobnych sobie była wśród gejów i lesbijek tak wielka, że niektórzy próbowali się w tym wyspecjalizować i zarabiać na łączeniu par. Powstawały liczne kluby i biura matrymonialne działające korespondencyjnie, czasem o zaskakujących nazwach, np. w Inowrocławiu działał Gay Club „Husaria”, a w Szczecinie Biuro Usług Towarzyskich „Fair Play 62”. Na tej samej zasadzie od 1989 r. funkcjonował „Remick” z Wrocławia, który w pewnym momencie zapragnął wydawać czasopismo i tak powstał kwartalnik Remick. Magazyn Gejowski”, tworzony całkowicie anonimowo (w stopce redakcyjnej nie ma żadnego nazwiska). Chociaż postawiono na seks, ukazał się tylko jeden numer, w środku były akty, erotyczny komiks i takowe opowiadania, ale też list proszącego o radę Tomka, który, uciekając przed homoseksualizmem ożenił się, a dziś czuje, że sytuacja go przerosła i nie jest w porządku w stosunku do żony.

Etap euforii

„Kabaret” i „Remick” przestały się ukazywać w 1990 r., ale w kolejce czekały już następne tytuły. Koniec cenzury i możliwość zrzeszania się zaowocowały mnóstwem inicjatyw gejowskolesbijskich, a obok knajp prym wiodły właśnie pisma. Wreszcie można było wyjść z podziemia, zarejestrować tytuł i trafi ć do kiosku Ruchu. Wielość prób w rożnych miejscach Polski nawet dziś może robić wrażenie. W czerwcu 1990 r. zadebiutowało Inaczej. Pismo mniejszości seksualnych” z Poznania, wydawane przez Softpress (redaktor naczelny: Andrzej Bulski), w sierpniu ukazał się pierwszy numer Okay. Miesięcznik dla panów” (wydawca: Włodzimierz Antos, pierwszym redaktorem naczelnym był Tadeusz Olszewski, potem Jerzy Masłowski), a miesiąc później pojawiła się Gayzeta” z tajemniczym podtytułem „Nie? Tak!”. Tutaj wydawcą był Mirosław Ast, a redaktorem naczelnym Sławomir Ślubowski. Jakby tego było mało, sprofesjonalizowało się także „Filo”, które w nowej odsłonie z podtytułem „Miesięcznik Kochających Inaczej” też zadebiutowało w październiku. Wydawcą początkowo była Lambda Gdańsk, a redaktorem naczelnym – Artur Jeffmański. Tak duża liczba tytułów gej-les pokazuje wiarę pierwszych redaktorów w wolny rynek i wolność, którą nadeszła w 1989 r. Panowało przekonanie, że polscy geje ujawnią się wreszcie w swej masie i ruszą do kiosków. Rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana, od początku były problemy z dystrybucją, liczni kioskarze odmawiali sprzedawania pedalskiej prasy, koszty druku gwałtownie rosły i coraz trudniej było utrzymać miesięczny cykl wydawniczy, a wielu potencjalnych nabywców zwyczajnie wstydziło się kupować „Gayzetę” czy „Inaczej”. Szybko okazało się też, że pisma są zbyt… ambitne. Męskich aktów było niewiele, publikowano za to wiersze, fragmenty książek, informacje o rozwoju ruchu gejowskiego na Zachodzie i sytuacji związanej z HIV/AIDS.

Trudno nie zauważyć, że wszystkie tytuły były skierowane przede wszystkim do facetów. Świetnie zdawano sobie z tego sprawę, w pierwszym numerze „Gayzety” zamieszczono wypowiedź 25-letniej Kaśki z Katowic: Wszystkie dotychczasowe pisma są wyłącznie dla chłopaków. Dziewczyna nie znajdzie dla siebie nic. A przecież nie jest nas tak mało. Myślę, że warto byłoby trochę miejsca poświęcić i dla nas. Tej prośbie stało się zadość, kobietom poświęcano „trochę” miejsca. W „Filo” dział lesbijski prowadziła Paulina Pilch, ale nawet jej funkcja miała w stopce męską formę („szef działu lesbijek”), a w „Inaczej” z czasem pojawił się cykl „Widziane z Lesbos”. Były też próby stworzenia pisma dla lesbijek, które podjęto w Toruniu, donosił o tym „Okay” w 1992 r.: Z dniem 5 lutego br. została utworzona Agencja Wydawnicza Rosapress, której celem będzie wydawanie miesięcznika tylko dla kobiet i dziewcząt zorientowanych homoseksualnie. Miesięcznik będzie się nazywał „SIGMA”. Nie ma pewności czy „Sigma” ujrzała światło dzienne, chociaż są tacy, którzy ponoć widzieli jeden numer. Biuletyn skierowany do lesbijek wydawała w latach 1994-95 Inicjatywa Gdańska, nosił tytuł „Fioletowy Puls” (dla gejów był „Różowy Puls”). W 1997 r. pojawiła się stworzona przez Olgę Stefaniuk „Furia Pierwsza”, łącząca kwestie homoseksualności z feminizmem. Robiona chałupniczo i dostępna jedynie korespondencyjnie, przetrwała do 2001 r.

Etap schyłkowy

„Gayzety” ukazały się tylko 3 numery, redakcja przekształciła się w pismo bardzo podobne, ale o innym tytule – O zmierzchu” i z innym redaktorem naczelnym – Andrzejem Wiśniewskim, które padło po dwóch numerach w 1991 r. Kłopoty szybko zaczął mieć także „Okay”, kolejne numery wychodziły w coraz większych odstępach, w sumie w latach 1990-93 ukazało się ich 14. Historię pisma definitywnie zakończyła na początku 1994 r. samobójcza śmierć Włodzimierza Antosa, wydawcy i ostatniego naczelnego. W siłę rósł za to Men”, najbardziej erotyczny ze wszystkich pism, a z czasem jako Nowy Men” już stricte pornograficzny, podobnie jak Adam”, Gejzer” i kolejne.

Wyraźny kryzys nadszedł na przełomie wieków, coraz większa dostępność internetu zmniejszyła liczbę ogłoszeń, trzeba było szukać nowych sposobów na finansowanie. „Filo” poszło w erotykę i przemianowało się bardziej jednoznacznie na Faceta”, a „Inaczej” wręcz przeciwnie – zrezygnowało z nagości. Zmiany nie na wiele się zdały. W maju 2001 r. po 15 latach przestał wychodzić „Facet”, a rok później, po 12 latach od pierwszego numeru – „Inaczej”. Oba te pisma, ze względu na swą (relatywną) długowieczność stały się instytucjami kultury gej/les w Polsce. Ich upadek wyznaczył kres pewnej epoki.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Siła przyciągania

Siła przyciągania (Freier Fall), Niemcy (2013), reż. S. Lacant, wyk. H. Koffler, M. Riemelt; dystrybucja: Tongariro, premiera w Polsce: 6 września 2013 r.

 

fot. mat. pras.

 

Oglądając „Siłę przyciągania” trudno pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ten fi lm widzieliśmy. Fabuła zdaje się bowiem posklejana z elementów znanych z innych branżowych produkcji. Nowością jest miejsce akcji, w której rozwija się uczucie między facetami, a mianowicie: policja.

Poznajemy Marca, małomównego i zamkniętego w sobie młodego policjanta. Marc ma kochającą dziewczynę, z którą planuje się pobrać, oczekują także narodzin pierwszego dziecka. Wkrótce jednak w ich uporządkowane i na pozór szczęśliwe życie wkroczy Kay, nowy kolega z pracy Marca. Jest otwarty i bezpośredni, nie próbuje nawet kryć swojego pociągu do Marca, którego opor stopniowo słabnie. W końcu między mężczyznami dochodzi do zbliżenia, a powściągliwy dotąd Marc okaże się człowiekiem gotowym zaryzykować wiele dla nieznanej mu dotąd namiętności.

Nawet średnio zorientowany w kinie LGBT widz potrafi wskazać produkcje opowiadające podobne historie. Ale tak, jak w przypadku szwedzkiego „Pocałuj mnie” (patrz: „Replika” nr 43 – przyp. red.), oglądając „Siłę przyciągania” nie czuje się znużenia ogranym schematem. Na pochwały zasługują również aktorzy, zwłaszcza odtwórcy głównych rol. Są przekonujący w każdym geście, włącznie z licznymi scenami gorących pocałunków. Największe wrażenie robi scena w lesie, w której napięcie erotyczne między bohaterami zostaje w końcu rozładowane. Chłodny i opanowany dotąd Marc ujawnia burzę targających nim emocji, od ciekawości i żądzy, do ulgi i wstydu. Jest przy tym tak rozczulająco nieporadny, że ani przez chwilę nie wątpimy w realizm całej sytuacji. O ile sceny zbliżeń pomiędzy bohaterami w branżowych filmach często rażą sztucznością, w „Sile przyciągania” urzekają autentyzmem. Także od strony warsztatowej fi lm nie pozostawia wiele do życzenia – zdjęcia i montaż umiejętnie podkreślają coraz większe zagmatwanie sytuacji Marca.

Przy okazji „Siły przyciągania” można się zastanawiać, ile jeszcze nowych tematów można poruszyć w filmach LGBT. O ile historia wewnętrznej przemiany Marca i jego nauki życia w zgodzie z samym sobą jest wciągająca i autentyczna, trudno zignorować fakt, iż oglądaliśmy ją już wielokrotnie. Czekam więc na następny „etap” – wciągające historie miłosne facetów, którzy proces samoakceptacji mają już dawno za sobą. Czy takie branżowe produkcje podzielą los filmów romantycznych, w których wszystko już pokazano i które różnią się jedynie detalami? Miejmy jednak nadzieję, że te nowe filmy będą miały tak dobrych realizatorów i tak dobrych aktorów, jak „Siła przyciągania”. (Mateusz Sulwiński)

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kalina

reż. M. Głuchowska, wyk. K. Figura. Teatr Polonia, premiera: 28 czerwca 2013 r.

 

foto: Teatr Polonia

 

Wielkie divy, mimo że nie muszą być, „technicznie” rzecz biorąc, ani L, ani G, ani B, ani T – to stanowią nieodłączny element kultury LGBT. Bez Judy Garland, Marleny Dietrich, Lizy Minnelli, Cher, Madonny czy Lady Gagi tęczowa flaga nie byłaby tak tęczowa.

Dlatego w „Replice” musimy odnotować spektakl „Kalina”, w którym wątków LGBT nie ma, ale potencjału „divowskiego” nie brakuje. Mamy tu w istocie aż trzy wspaniałe polskie divy gejowskie. Pierwsza z nich to oczywiście bohaterka – Kalina Jędrusik, największa seks bomba PRL-u. Druga – to odtwarzająca jej postać Katarzyna Figura, zresztą bezpośrednia spadkobierczyni Kaliny, gdy chodzi o seksbombowość. A trzecia to Krystyna Janda, miłościwie nam panująca Żelazna Dama polskiego teatru – właśnie jej Teatr Polonia wystawił spektakl.

Zmarła w 1991 r. Kalina Jędrusik była, jak na divę przystało, większa niż życie. Wyrazista, egzaltowana, kontrowersyjna, wyrastała ponad epokę, ponad politykę i ponad obyczajowość okresu „średniego” PRLu, kiedy odnosiła największe sukcesy. W siermiężnych czasach wykreowała magnetyczny typ kobiecości i na ekranie, i na scenie, i w telewizji. Czarowała nastrojem w piosenkach nie tylko z „Kabaretu Starszych Panow”. A dla męża Stanisława Dygata, z którym żyła w otwartym związku (opowiadali sobie nawzajem o swych kochankach), była polską Marylin Monroe. O sobie mówiła, że jest boleśnie zwyczajną kobietą.

Figura sprostała legendzie. Reżyserowana przez Małgorzatę Głuchowską, chwyta widza za serce (gdy mówi o utracie dziecka i o histerotomii) i bawi (telefoniczny „dialog” z Andrzejem Wajdą). Wykonuje też piosenki Kaliny, świetnie wypadając wokalnie. Jej mąż pojawia się w spektaklu tylko głosem (Piotra Fronczewskiego). Na scenie króluje Kalina – kobieta, która idzie własną drogą, za swe wybory płacąc nierzadko wygórowaną cenę. Teatr Polonia ma nadkomplety, a Figura – owacje na stojąco. (Arek Michalski)

Justin Vivian Bond „Tango. Powrót do dzieciństwa, w szpilkach”

WAB 2013

 

 

Justin Vivian Bond znany jest m.in. z kultowego filmu „Shortbus”. Jako gwiazda estrady grał w nim właściciela tytułowego klubu, w którym wszystko można. W „Tango…” też wszystko można. I wszystko tu jest, choć nic w nadmiarze. To jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Lekka, swobodna, zagadkowa. Błyskotliwa, ironiczna, szalona, namiętna. Oraz symetryczna. Każde pisanie o niej jest jak zagadywanie Justina – niepotrzebne. Ta książka to perfekcyjne tango, a tango to taniec płci: gra między męskością i kobiecością, niekoniecznie podzielona jednak na role. I tak tu jest: Justin Vivian Bond to „ani ani”. Ani ona, ani on, ani tragiczny, ani fatalna. Oraz jeden i druga. Mx – tak się podpisuje – w miejsce sztywnych Ms. albo Mr. Justin to trickster: żartownisia bez precedensów i uwodziciel. Daje nam wszystko: amerykańskie przedmieścia, sadogejowską relację nastolatków, toksyczność, dzikość, perwersję, ADD, działkę na sen i na bez-sen. A potem zabiera. Bo to bardzo krótka książka. Za krótka. Za znikoma. Za cienka – działka bez zapraszania na imprezę. Gdy ją kończę, czuję się porzucona. Zazdroszczę tym, którzy jeszcze nie czytali. Właśnie po polsku, bo przekład Jacka Poniedziałka – znakomity! (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dominik Florianowicz „Naznaczeni”

bearbook.pl 2013

 

Książka Dominika Florianowicza jest wzorcowym przykładem pewnego rodzaju powieści gejowskiej, który, mam wrażenie, już trochę w Polsce poznaliśmy (czy również pokochaliśmy?). A mianowicie: ramiona zawsze są mocarne, klaty lśniące i szerokie, penisy wielkie i sztywne, a każdy seks – namiętny i… niezbyt realny. Dzieło pozostaje jednak dość wyważone w swojej cukierkowatości; fabule do beztroski daleko. Śledzimy losy czworga przyjaciół zamieszkałych w niewielkiej, anonimowej mieścinie. Michał i Tomek kiedyś byli razem, teraz łączy ich tylko przyjaźń, okazjonalny seks, a także brak akceptacji rodziców. Chłopcy przyjaźnią się z Izką, koleżanką z pracy Michała. Michał i Izka mają też kochanka, ale nie będę spojlerował, kto nim jest. Do tego Agnieszka, dotknięta chorobą nowotworową, pragnąca spędzić ostatnie chwile życia w ramionach Ryśka, żonatego i z dzieckiem. Florianowicz nie oszczędza swoich bohaterów, mnożąc dramaty i przeciwności losu. I tak na zaledwie 150 stronach udało się zmieścić śmiertelną chorobę, alkoholizm, zdradę, niespełnioną miłość, męża oprawcę, emocjonalne trójkąty i czworokąty oraz sponsoring. Oraz mnóstwo, mnóstwo obowiązkowo nieziemskiego seksu, przede wszystkim gejowskiego. To wszystko okraszone solidną refleksją egzystencjalną wskazującą na silne inspiracje twórczością Paolo Coelho. Serdecznie polecam „Naznaczonych” jako lekturę wywołującą skrajne emocje, choć nie wiem, czy zawsze zgodne z zamysłem autora. (Mateusz Sulwiński)

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.