Urs Tors „Bardziej niż wczoraj, lecz mniej niż jutro”

wyd. Poligraf 2012

 

 

Zaledwie 120 stron – lektura na dwie, trzy godziny. To swego rodzaju dziennik lub raczej „rocznik” doświadczeń mężczyzny, który będąc z kobietą, stopniowo odkrywa świat seksu męsko-męskiego. Jest bezpruderyjnie i dosadnie. Związek z Rosą rozpada się, a bohater eksploruje swe erotyczne możliwości, penetrując tyłki, tudzież gardła coraz to nowych młodzieńców, nierzadko kleryków. Wypływ cieczy sekretnej ma więc miejsce w Polsce i za granicą. W pociągu, na plaży i w parku, w publicznej toalecie i w domu, na stole. Oprócz tego „Bardziej…” jest też brykiem ze zmian obyczajowo-technologiczno-kulturowych, jakie zaszły w gejowskiej społeczności w Polsce miedzy 1989 rokiem a początkiem XXI wieku. Akcja rozpoczyna się tuż po upadku PRL-u, gdy innych gejów poznaje się najczęściej listownie. Potem nieśmiało wchodzą na scenę komórki oraz portale randkowe. I, niestety, również AIDS. Przewijają się też postaci ważne dla polskiego ruchu LGBT lat 90. – Włodek Antos, Sławek Starosta, Rysia Czubak, a także wielkie gejowskie divy, m.in. Marlena Dietrich i Zarah Leander. Póki autor trzyma się stylu „relacja z życia”, jest znośnie, gorzej, gdy robi wycieczki w publicystykę. Ale dla spragnionych gejowskiej erotyki to pozycja „do zaliczenia”. (Arek Michalski)

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pancerna Biedronka

Z posłem Robertem Biedroniem, pierwszym otwartym gejem w polskim parlamencie, rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Dagmara Molga

 

Rozmawiamy ponad miesiąc po wyborach. Już ochłonąłeś?

Nie miałem czasu, by ochłonąć. Od kilku miesięcy funkcjonuję na zwielokrotnionych obrotach. Najpierw kampania, teraz pierwsze obowiązki poselskie. Minął pierwszy szok i niedowierzanie, ale poziom adrenaliny nadal jest wysoki. Mam jeszcze więcej siły do działania niż zwykle.

Gdy w sierpniu z hukiem rezygnowałeś z niekorzystnego miejsca na liście SLD, wydawało się, że perspektywy są kiepskie. Niecałe dwa miesiące później zostałeś pierwszym otwartym gejem w polskim parlamencie.

Janusz Palikot zaraził mnie determinacją. Wierzył niezbicie, że wejdziemy do parlamentu. W czasie kampanii przemierzyłem wzdłuż i wszerz mój okręg wyborczy (gdyńsko-słupski – przyp. red.), byłem dosłownie w każdej miejscowości. Dziękuję wszystkim wolontariuszom i wolontariuszkom, którzy mi pomagali; było wśród nich sporo gejów i lesbijek. Również Izabela Filipiak. Pamiętam, że gdy przyszedłem do gejowskiego klubu „69” w Sopocie, by zbierać podpisy potrzebne do zarejestrowania naszej listy wyborczej, to ustawiła się długa kolejka, wszyscy chcieli się podpisać. To było fenomenalne.

A sama kampania… Wyobrażasz sobie, że nigdzie nie pytano mnie o orientację seksualną?!

To dobrze, czy źle?

Byłoby źle, gdyby moja homoseksualność stanowiła jakieś tabu. Ale przecież jej nie ukrywam. Dla ludzi to była oczywistość. Nie widzieli żadnego problemu w tym, że gej startuje do Sejmu. Raz tylko się zdarzyło, że ktoś krzyknął za mną „Biedroń, ty homofobie!”. Coś mu się najwyraźniej pomieszało, ale tak krzyknął. A, i jeszcze jedno: podczas jednej z debat, w której uczestniczyłem wraz z innymi kandydatami, padło pytanie: „Jak byś zareagował, gdyby twój syn powiedział ci, że jest gejem?” Odpowiedziałem, że powiedziałbym: „Nie przejmuj się, twój tata też jest homoseksualny” (śmiech).

Po wyborach poseł PO John Godson odniósł się do zdobycia przez ciebie mandatu, mówiąc, że geje byli już w Sejmie przed tobą.

Pewnie, że tak. Ale co z tego, skoro albo udają heteryków, albo siedzą cicho jak mysz pod miotłą, zestrachani o to, żeby się przypadkiem „to” nie wydało. Ukrywanie homoseksualnej orientacji to najprostszy a zarazem dość powszechny mechanizm obrony przed homofobią. „Ukryję moje »piętno«, żeby uciec przed stygmatyzacją”. Fakt, że pierwszy kandydat nieukrywający homoseksualności dostał się do Sejmu świadczy o tym, że walka z homofobią przynosi efekty, że tej homofobii wokół nas jest mniej.

Mandat posła dla ciebie jest zwycięstwem niespodziewanym, ale nie urwałeś się z choinki. Pierwszy raz startowałeś w wyborach samorządowych w 2002 r.

Zapisałem się do Frakcji Młodych SdRP jeszcze w 1995 r. jako dziewiętnastolatek. Poglądy lewicowe wyniosłem z domu, polityką interesuję się od dawna. Gdy byłem nastolatkiem, koledzy grali w gry komputerowe, a ja wolałem czytać gazety. Skończyłem politologię. W 2000 r. odniosłem pierwszy polityczny sukces. Na założycielskim kongresie SLD zgłosiłem propozycję, by do statutu partii dopisać zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Zbierałem podpisy pod tą poprawką razem z posłanką Joanną Sosnowską. I udało się! Zapis znalazł się w statucie.

Otrzymałeś za to Tęczowy Laur w 2001 r.

A w wyborach 2002 r., o których wspomniałeś, kandydowałem już jako wyoutowany gej, prezes zarządu Kampanii Przeciw Homofobii. Wiesz, co mówiła wtedy o mnie Ewa Kopacz, dziś marszałkini Sejmu?

Wiem, znalazłem ten cytat: „Nasze społeczeństwo jest tradycyjne. Inność nie może liczyć na poparcie i tolerancję. Ten pan [Robert Biedroń – przyp. red.] wyznaniem o homoseksualizmie raczej sobie zaszkodził niż pomógł. Moim zdaniem, nie powinien on sprawować żadnych funkcji publicznych i kandydować w wyborach” (Echo Dnia, 16.09.2002). To było 9 lat temu, a brzmi tak, jakby z innej epoki.

Bo to jest z innej epoki. Mam nadzieję, że marszałkini zmieniła poglądy.

Jako polityk z powołania nie myślałeś nigdy: kurczę, gdyby nie to gejostwo, zaszedłbym już dawno dużo dalej.

Przyjaciółka mojej mamy pytała ją kiedyś: „Helu, co ten Robert zrobił? Tak się dobrze zapowiadał! Działal w tym SLD… Po co on powiedział, że jest gejem? Już by dawno był posłem!” Myślałem o tym nieraz, ale gdzie bym teraz był, gdybym ukrywał homoseksualność? Całe dorosłe życie poświęciłem walce z homofobią. Teraz wchodzę do Sejmu i mam czystą kartę. Wszyscy wiedzą. Nie muszę niczego odkręcać.

No i nie można mówić, że to homoseksualność przeszkadza w byciu politykiem. Jeśli homoseksualny polityk ma gorzej, to znaczy, że winna jest homofobia, a nie jego homoseksualność.

A wracając do twojej kariery…

Startowałem jeszcze w wyborach 2005 r. To była ciężka, nieprzyjemna kampania sromotnie przegrana przez SLD. Zniechęciłem się na tyle, że w wyborach 2007 r. nie startowałem.

A w tym roku sukces. Zdobyłeś prawie tyle samo głosów – niecały tysiąc mniej, ściśle mówiąc – co startujący w tym samym okręgu Leszek Miller (1. miejsce na liście SLD). Miller mówił przed wyborami, że nie jesteś dla niego żadnym konkurentem.

On czuł się słoniem, a mnie miał za mrówkę. Tymczasem on jest chyba bardziej mamutem, a ja oczywiście nie jestem żadną mrówką, tylko biedronką (śmiech).

Idziesz do Sejmu z konkretnymi planami, prawda?

Interesują mnie prawa człowieka i polityka zagraniczna. Chciałbym pracować w komisji sprawiedliwości i praw człowieka oraz w komisji spraw zagranicznych.

Sprawy LGBT w ramach komisji sprawiedliwości i praw człowieka, tak?

Tak jest.

A konkretnie?

Mam nadzieję, że czytelnicy i czytelniczki „Repliki” znają tę listę już na pamięć: związki partnerskie, penalizacja homofobicznej mowy nienawiści, rzetelna edukacja seksualna, ustawa dotycząca procesu korekty płci.

Projekt ustawy o związkach partnerskich może uda się złożyć do laski marszałkowskiej jeszcze w tym roku.

Masz realny wpływ na kształt ustawy, według której będzie funkcjonował potem twój własny związek.

No, tak – pary hetero wchodzą w buty, które ktoś wcześniej im przygotował, a my dopiero przygotowujemy nasze buty.

A ja mojego Krzysia nawet jeszcze nie pytałem o rękę (śmiech).

A on ciebie?

Też nie.

Ale chyba zamierzacie wejść w związek partnerski, jeśli to stanie się możliwe?

Zamierzamy, zamierzamy. To oczywiste, ale dotąd wydawało się nierealne. Może dlatego „oficjalnych” oświadczyn nie było? A teraz naprawdę widzę, że legalizacja związków partnerskich to kwestia najbliższych lat. Wierzę, że to się stanie w tej kadencji Sejmu.

Krzysiek jest strasznie dumny, że zostałem posłem. Ciągle mi doradza. Bez niego zresztą nie osiągnąłbym tego, co osiągnąłem.

Penalizacja homofobicznej mowy nienawiści będzie łatwa w tym Sejmie do przegłosowania?

Przypomnę: chodzi o to, by w kodeksie karnym do katalogu cech chronionych z urzędu, czyli takich, jak np. wyznanie, pochodzenie etniczne, narodowość, dopisać m.in. orientację seksualną i tożsamość płciową. W tej sprawie jest szeroka zgoda partii, prace w poprzednim Sejmie były już zaawanasowane. Myślę więc, że ta nowelizacja zostanie uchwalona bez większych przeszkód.

Edukacja seksualna to temat rzeka.

Trzeba zacząć od przeglądu podręczników szkolnych. Zobaczyć, czego uczy się młodzież w szkołach. Jeśli chodzi o sprawy LGBT – wygląda to fatalnie.

I jeszcze kwestia dotycząca osób transpłciowych – ustawa związana z korektą płci będzie z pewnością pilotowana przez Annę Grodzką (patrz: strony 6 i 7). Ja będę Anię wspierał.

A poza „pakietem LGBT”?

Poza „pakietem LGBT” będę aktywnie działać na rzecz ogólnego „pakietu światopoglądowego” lewicy. Jestem za refundacją zabiegów in vitro, za liberalizacją prawa antyaborcyjnego, za parytetami płci (a nie 35% kwotami) na listach wyborczych, włącznie z tzw. zasadą suwaka (czyli zasadą umieszczania kobiet i mężczyzn na przemian na listach wyborczych, bez której kobiety są spychane na dalsze miejsca – przyp. red.), za refundowaniem środków antykoncepcyjnych. Za świeckością państwa, a więc na przykład za wyprowadzeniem religii ze szkół, przeciwko finansowaniu Kościoła z budżetu państwa. Będę też lobbował za tym, by Polska wreszcie podpisała unijną Kartę Praw Podstawowych, co premier Tusk obiecywał jeszcze przed wyborami w 2007 r.!

Masz dopiero 35 lat, niewiele jak na parlamentarzystę. Jesteś jednak działaczem LGBT z dużym stażem – i to tym, który przebił szklany sufit – pierwszy poseł otwarty gej. Po tobie będą, miejmy nadzieję, następni. Co byś poradził dziś młodym osobom LGBT z zacięciem działaczowskim i pasją polityczną?

Praca i konsekwencja. I gruba skóra. Nie można przejmować się atakami, wiele osób będzie próbowało ściągać cię w dół, ośmieszać, dyskredytować, obrzucać błotem – trzeba się na to uodpornić, opancerzyć. Trzeba mieć wizję i nie zniechęcać się, w aktywizmie LGBT o wypalenie bardzo łatwo. Nikt cię nie pochwali. To trudna dziedzina i bardzo niewdzięczna. Do tej pory nie przynosiła uznania zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, bo nasza społeczność dopiero się emancypuje, dopiero zaczyna pojmować, na czym polega równość i że orientacja seksualna to również sprawa polityczna.

No i coming out. Niewyoutowani homoseksualni politycy odchodzą do lamusa.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Grodzka na Wiejskiej

Z posłanką Anną Grodzką, pierwszą osobą transseksualną w polskim parlamencie, rozmawia Wiktor Dynarski

 

foto: Dagmara Molga

 

Anię Grodzką poznałem na forum internetowym, na którym przerzucaliśmy się pomysłami na temat zmiany sytuacji osób transpłciowych i interseksualnych w Polsce. Potem zaczęliśmy realną współpracę – ona została prezeską, a ja wiceprezesem Fundacji Trans-Fuzja. Razem planowaliśmy strategię działania, szczególnie kwestię widzialności w polityce. Żartowaliśmy, że zaczniemy od wejścia do Sejmu – tak bardzo Sejm wydawał nam się nierealny. To było 3 lata temu.

Artykuł o tobie widziałem niedawno nawet w internetowym wydaniu chińskiej gazety.

Od kiedy się dostałam do parlamentu, nie mogę się opędzić od mediów.

Dziwisz się? Przecież jesteś pierwszą w Polsce transparlamentarzystką!

Ale nie pierwszą na świecie, więc mogliby się do tego już trochę przyzwyczaić… Chociaż w sumie masz rację, zrobiła się z tego sensacja i w zasadzie tak miało być. Jednym z powodów, dla których kandydowałam w wyborach, było zwrócenie uwagi mediów na transpłciowość, więc cel osiągnęłam.

 Powiedziałbym, że nawet więcej.

Szczerze powiedziawszy, nie byłam pewna, czy się dostanę. Nie miałam nawet pojęcia, czy chcę kandydować. Pamiętam, że kiedy zgłosili się do mnie ludzie z Ruchu Palikota, pierwsze, co zrobiłam, to zaczęłam obdzwaniać przyjaciół i pytać, czy naprawdę warto.

Wszyscy jednomyślnie polecali?

Tak, chociaż ostrzegali mnie przed ewentualnymi konsekwencjami. Oczywiste było, że wystartuję jako osoba trans, więc w moją kandydaturę wpisany był polityczny coming out. Polityczny, bo coming out jako taki wykonywałam już niejednokrotnie, zresztą działam w Trans-Fuzji, a to już samo w sobie jest przecież wyjściem z szafy. Z nim wiążą się różne prywatne sprawy, których media, wiadomo, uczepiły się, jeszcze zanim ogłoszono mnie posłanką. Staram się to wciąż przepracowywać. Nigdy nie wiadomo, co komu przyjdzie do głowy.

Zapewniam cię, że ten wywiad będzie merytoryczny.

Nawet nie wiesz, jak mnie to cieszy.

Wspomniałaś, że to Ruch Palikota zgłosił się do ciebie. Rozpoznali w tobie materiał na kandydatkę?

Zgłosili się, owszem, ale nie znikąd. Współpracę z Ruchem zaczęłam całkiem niedawno – jakiś rok temu zostałam zaproszona na spotkanie, w którym brał również udział Janusz Palikot. Próbowaliśmy tam zdefiniować problemy, których nie poruszało się do tej pory zbyt często w polskiej polityce, problemy dyskryminacji i wykluczenia, potrzebę ustawy o związkach partnerskich i o określaniu płci. Jako prezeska fundacji Trans-Fuzja opisałam sytuację osób trans w Polsce – dyskryminację, niezauważalność, problemy z dostępem do służby zdrowia, no i przede wszystkim kwestię określania płci, zwłaszcza jeśli chodzi o procedury diagnostyczne oraz sądowe. Janusza Palikota bardzo to zainteresowało i niedługo potem, myślę, że także pod wpływem Kapsydy Kobro, prezeski Stowarzyszenia Ruch Poparcia Palikota, zdecydował się włączyć postulat stworzenia regulacji prawnej dotyczącej korekty płci do programu partii.

A stąd już w zasadzie niedaleko do twojej kandydatury.

Nie wiem, czy aż tak „niedaleko”. Przecież zaproponowali mi Kraków jako miejsce startu. Nie mam nic złego na myśli, bardzo lubię Kraków, ale do głowy by mi nie przyszło, że będę w stanie przekonać niemalże 20 000 ludzi z Krakowa, o którym mówi się, że jest jednym z najbardziej konserwatywnych miast w Polsce, żeby oddali na mnie swój głos.

Otóż to! Jak to zrobiłaś?

Dzięki wspaniałym ludziom. Lalka Podobińska, która była ze mną podczas całej kampanii, praktycznie ją niemalże w całości poprowadziła, była w stanie zwerbować armię wolontariuszy, którzy poświęcili mnóstwo czasu i energii, żebym odniosła sukces. Rozdawaliśmy ulotki, rozklejaliśmy plakaty i pojawialiśmy się na debatach. Kilkanaście osób towarzyszyło mi podczas pikiety „Kraków laicki nie katolicki”. Było dla mnie bardzo cenne, że poparli mnie również krakowscy artyści. Pod apelem poparcia Anny Grodzkiej podpisało się 100 osób ze środowisk twórczych. Zrobili nawet znaczki z napisem „Grodzka na Wiejską!”.

Postawiłaś zatem na bezpośredni kontakt, a nie spoglądanie na ewentualnych wyborców z billboardów?

Postanowiłam nie przesadzać z kampanią wizerunkową. Zresztą nie miałam na nią pieniędzy. Liczył się przede wszystkim kontakt z ludźmi i internet. Billboardy nie wchodziły w grę, ta forma kampanii to według mnie obciach. Chciałam, żeby ludzie zobaczyli prawdziwą osobę. Dlatego też nie skupiłam się tylko i wyłącznie na sprawach trans. W kampanii mówiłam o tym, co jest dla mnie ważne i ważne dla ludzi, którzy dostrzegają pustkę dotychczasowej polityki. Debatowaliśmy o podatkach, problematyce równości płci, związkach partnerskich, ekologii – sądzę, że pokazałam się wyborcom jako człowiek z całym zestawem poglądów. Nie chciałam być postrzegana, bo taka nie jestem, jako polityczka jednego problemu, mimo że sprawy transowe i szerzej – kwestie LGBT, zawsze będą mi najbliższe.

Sądzisz, że w tej kadencji Sejmu będzie czas na to, aby sprawy transowe w ogóle zaistniały?

Mam taką nadzieję i na pewno będę poruszała ten temat przy każdej okazji. W tej chwili jest mi ciężko powiedzieć, co realnie mogę zrobić. Na pewno pierwsze miesiące w Sejmie spędzę na budowaniu sojuszy, bo bez nich ani rusz.

Wiesz już, gdzie możesz poszukiwać sojuszników?

Roberta Biedronia szukać nie muszę, on już jest sojusznikiem (śmiech). Na pewno zacznę w klubie poselskim Ruchu, a później poszukam dalej.

Jak się czujesz w Ruchu? Musisz „poszukiwać sojuszy” – czy to znaczy, że nie wszyscy są otwarci na sprawy trans?

Ruch Palikota, jak każda grupa, jest zróżnicowany pod wieloma względami, światopoglądowo trochę też. Nie mogę powiedzieć, że spotykałam się z bezpośrednią transfobią, ale nie oznacza to, że każdy przyjmował mnie bez żadnych problemów. Tak jak w przypadku samej kampanii, musiałam przekonywać członkinie i członków Ruchu o swojej kandydaturze. To już jest chyba wpisane w życie osoby przychodzącej z organizacji pozarządowej do polityki. Musisz pokazać, że zależy ci na czymś więcej niż tylko na tym, o co walczyłaś, działając w trzecim sektorze. Działając w polityce, osoby LGBT nie powinny ograniczać się do problematyki osób LGBT. Powinniśmy działać w imieniu szerszych grup społecznych, innych dyskryminowanych i wykluczonych. Tylko wtedy mamy szansę uzyskania poparcia szerszych grup społecznych – także dla problemów środowiska LGBT. My wszyscy po pierwsze jesteśmy obywatelami i ludźmi, po drugie działaczami LGBT.

A na co, jak sądzisz, już jest czas?

Na podnoszenie kwestii transpłciowości wszędzie tam, gdzie to możliwe. I to nie tylko na poziomie lokalnym, lecz także międzynarodowym. Będę mieć możliwość spotykania się z transaktywistami z innych krajów i im w jakiś sposób pomóc. Najbardziej jednak zależy mi na realnych zmianach w Polsce.

Jakie są twoje priorytety, jeśli chodzi o polską społeczność trans?

Po pierwsze i najważniejsze – zmiana prawa dotyczącego procedury określania płci. I to nie tylko w kwestii osób trans, lecz także interseksualnych. Chciałabym, żeby prawo zakazało wykonywania operacji na noworodkach, które według lekarzy mają „nieidentyfikowalne” genitalia. Chciałabym, żeby każdy człowiek mógł decydować o swojej płciowości. Czy dotyczy to jedynie zmiany imienia, oznaczenia płci w dokumentach, czy niezbędnych zmian w ciele. Dobrze byłoby też zastanowić się, jak przeciwdziałać patologizacji zjawiska transpłciowości. Najwyższy czas na tę dyskusję językiem praw człowieka, a nie medycyny.

A kwestie rodzinne? Da się coś z tym zrobić?

Uważam, że potrzebne jest wprowadzenie kompleksowego prawa regulującego kwestię określania płci, które dotykałoby również kwestii rodzinnych, szczególnie rodzicielstwa i związków. Trans-Fuzja wielokrotnie otrzymywała pytania od osób trans, czy przejście przez proces korekty płci prawnej nie wpłynie na ich prawa rodzicielskie. Niestety, wciąż możemy tylko rozkładać ręce. Prawo źle opisuje tę sytuację. Problemem dla osób transseksualnych jest także brak instytucji związków partnerskich. Przy korekcie płci procedura wymaga rozwodu od osoby w związku małżeńskim, małżeństwa jednopłciowe w Polsce nie istnieją. Co wcale nie oznacza, że wszystkie związki osób transpłciowych faktycznie się rozpadają.

Może się nie rozpadają, ale w oczach państwa nie mają prawnej racji bytu.

I właśnie m.in. dlatego wspieram inicjatywę o związkach partnerskich.

Pamiętasz naszą dyskusję na temat transpłciowości w polityce sprzed kilku lat?

Pamiętam. Zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że we Włoszech, tak strasznie katolickim kraju, Vladimir Luxuria dostała się do parlamentu. Zwłaszcza, że Włochy przodują w ilości zgłaszanych przestępstw na tle transfobicznym.

A jednak im się udało. I nam też. Wystarczy odrobina wiary?

Nie wolno mówić pas, kiedy jest szansa. Najważniejsze, że są ludzie, którzy wierzą, że to, co robisz, ma sens. Wielu nie ogranicza się do poparcia w głosowaniu. Pomogą – bo wiedzą, że ewentualny sukces jest NASZ. Chciałabym, żeby moi wyborcy czuli, że mogą liczyć na to, że to, co głosiłam do tej pory, także i teraz będzie dla mnie ważne. Jednak nie jestem wyłącznie ambasadorką praw trans, inter czy LGB. Głosowało na mnie wiele osób, które oczekują znacznie szerszego przełomu. Przełomu w polityce i ludzkiej świadomości. Nowoczesnego, wrażliwego na sprawy społeczne państwa.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie dramatyzuj, nie bagatelizuj

O tym, jak się nie zakazić wirusem HIV i jak z nim żyć, gdy do zakażenia dojdzie z dr Jadwigą Gizińską, z warszawskiej Poradni Profilaktyczno-Leczniczej dla osób żyjących z HIV/AIDS, rozmawia Wojciech Kowalik

 

fot. arch. pryw.

 

Śledzi pani statystyki dotyczące zakażeń HIV?

Tak. W ciągu ostatnich czterech, pięciu lat liczba wykrytych zakażeń, przynajmniej z perspektywy naszej poradni, jest mniej więcej stała – zwykle około 300 rocznie. W ponad 80 procentach do zakażenia dochodzi na drodze kontaktów seksualnych. A spośród tej grupy większość to MSM – mężczyźni utrzymujący kontakty seksualne z mężczyznami. Miałam nadzieję, że ta liczba będzie się zmniejszała – niestety, nie zmniejsza się.

Z czego to wynika?

Grupa MSM jest niewątpliwie najbardziej świadomą grupą; taką, która najczęściej poddaje się badaniom, czy to po ryzykownym kontakcie, czy po spotkaniu z kolegą, u którego stwierdzono zakażenie. Są i tacy w tej grupie, którzy po prostu dla zasady badają się regularnie, na przykład co pół roku. To dlatego wykrywalność w tej grupie jest największa. Przychodzą do nas osoby, które nie ukrywają, że mają liczne kontakty seksualne z często nieznajomymi partnerami. Ale przeraża mnie raczej to, że trafiają do nas coraz młodsi pacjenci, już tacy od 18 roku życia. Przeraża mnie też to, że w tej chwili u sporej ilości pacjentów zakażenie przestało budzić jakikolwiek lęk. Ja nie mówię, że trzeba się bardzo bać, bo istnieje wiele cięższych chorób, niemniej jest to stan mocno obciążający organizm.

Trafiają do pani pacjenci, którzy kilka dni wcześniej dowiedzieli się, że są zakażeni. W jakim oni są stanie psychicznym?

No, właśnie to zależy od wieku. Bardzo młodzi, do 22-23. roku życia, często zakażenie bagatelizują. Nie w każdym pacjencie umiem wyczuć ten wewnętrzny lęk, bo czasem jest to po prostu kozaczenie. Są oczytani w temacie, mają znajomych na Zachodzie, którzy też są zakażeni i normalnie z tym żyją. Inaczej z trzydziestoparolatkami. Ten lęk chyba wiąże się z perspektywą zmiany stylu życia. Ja to tak odbieram, że pewna furtka się zamyka – jest się w miarę odpowiedzialnym, nie chciałoby się nikogo skrzywdzić, ale chciałoby się poznać partnera i nie wiadomo, jak i kiedy mu o tym powiedzieć.

Na forach internetowych dla osób żyjących z HIV lęk przed samotnością jest bardzo wyraźny.

Mam dużo pacjentów, którzy już po dowiedzeniu się o zakażeniu znaleźli sobie partnerów, niekoniecznie też zakażonych. I te związki trwają – znam pary, które od kilku czy nawet kilkunastu lat są razem. Drugi rodzaj lęku to ten przed ujawnieniem: w pracy, w rodzinie, czy choćby w środowisku kolegów gejów. HIV nadal, niestety, stygmatyzuje. Przynajmniej w pokoleniu osób w średnim wieku. Nie wiem, jak to wygląda w towarzystwie gejów, czy kolega może powiedzieć koledze, że jest zakażony. Ale jak pacjenci świeżo zakażeni czekają w poradni, to często mają jakiś duży kaptur na głowę naciągnięty albo chcą się spotkać ze mną po godzinach pracy.

Nie ma możliwości, żeby jakiekolwiek dane pacjentów wydostały się poza przychodnię.

Widoczne zakażenie HIV często zaczyna się od ostrej choroby retrowirusowej. Ma ona objawy podobne do grypy – wysoka gorączka, bóle głowy i mięśni, powiększenie węzłów chłonnych. Zawsze to tak wygląda?

Nie. Ostra choroba retrowirusowa występuje u mniej więcej 60 procent pacjentów, reszta nie przypomina sobie wystąpienia jej objawów. Ostra retrowiroza, poza klasycznym obrazem znanym z literatury, może objawiać się w różny sposób: zapaleniem wątroby, opon mózgowych, biegunkami, objawami przeziębienia bez powiększenia węzłów chłonnych. Później ten stan przechodzi w stan bezobjawowego zakażenia. Ale w tym czasie wirus cały czas działa i krzywdzi organizm.  

I może dać o sobie znać?

Może, zwłaszcza, gdy jest jeszcze obniżona liczba limfocytów CD4 – stan po ostrej retrowirozie, a układ immunologiczny jest jeszcze mocno zdruzgotany. Wtedy może być łatwiejsze uleganie infekcjom, częściej dochodzi do reaktywacji opryszczek, występowania półpaśca – to są takie przypadłości, które u pacjentów niezakażonych mogą również występować, ale u zakażonych – znacznie częściej. Ale układ odpornościowy później się odbudowuje i stara się walczyć z wirusem.

I co się dzieje później?

Jeśli nie wiemy o zakażeniu i nie leczymy się, nasze mechanizmy obronne, mówiąc kolokwialnie, wymiękają. Nie dają rady, nie są w stanie sprostać wirusowi. Wtedy zaczyna spadać liczba limfocytów CD4 i namnaża się wirus. Jeśli ta liczba spadnie poniżej granicy 200, możemy spodziewać się wystąpienia wielu chorób związanych z niedoborem odporności. I jeśli jedna z tych ściśle określonych chorób, jest ich około 30, wystąpi, rozpoznajemy zespół niedoboru odporności, czyli pełnoobjawowy AIDS.

Można temu zapobiec.

Tak jest. Większość odpowiednio wcześniej zdiagnozowanych pacjentów, którzy są pod naszą opieką, nigdy do takiego stanu nie dojdzie. Jeśli będą się poddawać zaproponowanej terapii.

Jak wygląda terapia? Czego może spodziewać się człowiek, który przyjdzie do pani z pozytywnym wynikiem testu?

Przede wszystkim, będzie przyjęty w miły sposób. Najpierw trafia do internisty o specjalności chorób zakaźnych, który ustali, co pacjent wie na temat HIV. Przeprowadzi typowy wywiad: dlaczego pacjent wykonywał badania, czy znał osobę, z którą miał ryzykowne zachowanie itp. Dla nas niezwykle ważna jest wiedza o źródle zakażenia, czy był nim człowiek leczony, a jeśli tak, to jakimi lekami. Ma to wpływ na terapię pacjenta. Musimy też wiedzieć, czy pacjent był leczony na inne choroby przenoszone drogą płciową, czy w rodzinie występowały nowotwory, cukrzyca, kłopoty z układem sercowo- naczyniowym. To wszystko ma znaczenie w dalszej terapii. Równie ważne dla nas są przyjmowane używki, alkohol, papierosy. Oczywiście najlepiej, żeby pacjent nie palił. Pierwsze badania pokazują, na jakim etapie zakażenia pacjenta odnaleźliśmy. Poza oznaczeniem parametrów immunologicznych – liczby limfocytów CD4, wiremii HIV, wykonujemy też badanie określające typ wirusa HIV i jego lekowrażliwość, żebyśmy mogli w odpowiednim momencie zastosować odpowiednią terapię. Robimy też wszystkie badania podstawowe krwi, badamy w kierunku kiły, wirusowego zapalenia wątroby typu B. Jeśli pacjent nie był szczepiony, zostanie zaszczepiony u nas.

Jak często trzeba się potem zjawiać w przychodni?

Jeśli pacjent ma dobre wyniki, czyli nie planujemy jeszcze terapii, to przychodzi co 4-5 miesięcy, czasami co pół roku. Oczywiście, jeśli coś mu dolega, może przyjść w każdej chwili. Poza stałą opieką, zapewniamy również opiekę psychiatry, jeśli pacjent nie może poradzić sobie psychicznie z zakażeniem. Mamy chirurga wykonującego drobne zabiegi chirurgiczne, dermatologa, neurologa, reumatologa. A jeśli pacjent wymaga terapii, to rozpoczynamy ją według zaleceń Polskiego Towarzystwa Naukowego AIDS, wzorujemy się na rozwiązaniach europejskich. Możemy zaproponować taką samą terapię, jak w krajach Unii Europejskiej – i wtedy zgłasza się po leki co miesiąc.

Te leki są skuteczne?

Są bardzo skuteczne, o ile są regularnie przyjmowane. Terapia daje bardzo dobre efekty i pozwala utrzymać pacjenta w dobrym zdrowiu i dobrej jakości życia. Są to leki, które nie uniemożliwiają ani podróżowania, ani rozwijania zainteresowań, ciekawej pracy, hobby. Niektórzy pacjenci pytają, czy mogą brać kredyt na mieszkanie, czy dożyją spłaty. Ależ oczywiście tak! Byle tylko mieli pracę.

Stosowane kilka lat temu leki miały wiele skutków ubocznych. Te nowszej generacji mają ich mniej?

Niestety, nie można powiedzieć, że pozbawione są działań niepożądanych. Nie są to już jednak tak drastyczne działania, które miałyby wpływ na wygląd pacjenta – co też ma przecież znaczenie. Te leki natomiast zaburzają metabolizm organizmu i zwiększają ryzyko chorób: mogą powodować nadciśnienie tętnicze, zawały, udary, cukrzycę, osteoporozę. Za nimi idą więc leki obniżające cholesterol, leki nasercowe – nasz pacjent jest szybciej narażony na choroby cywilizacyjne niż człowiek niezakażony. I choć leki antyretrowirusowe to nasilają, to sam nieleczony wirus robi to dużo szybciej i, niestety, skuteczniej. Dlatego podkreślam, że owszem, zakażenie nie jest wielkim dramatem, ale nie można tego bagatelizować i nie można w życiu seksualnym nie zabezpieczać się odpowiednio – to jest tego niewarte. HIV to wirus, który bardzo łatwo ginie poza organizmem człowieka. Kontakt seksualny, a zwłaszcza wśród gejów – kontakt analny bez zabezpieczenia – jest najbardziej ryzykowny. A wystarczy użyć prezerwatywy, żeby to ryzyko znacznie zmniejszyć. Kontakty oralne również nie są do końca bezpieczne – można przecież mieć ranki czy uszkodzenia w jamie ustnej. Uwaga na kontakty oralne po wypiciu alkoholu! Dochodzi wówczas do przekrwienia błony śluzowej jamy ustnej i wirus może łatwiej wniknąć do organizmu. Mamy kilku mężczyzn, którzy zakazili się w ten sposób.

Ale niezabezpieczony seks to przecież nie tylko ryzyko HIV.

Zdecydowanie. Od kilku lat w całej Europie odnotowuje się olbrzymi wzrost zachorowań na kiłę. Wynika to chyba z braku lęku przed tą chorobą – jest ona wyleczalna, ale leczenie trwa długo, jest trudne. Kiłą można zarazić się dużo łatwiej niż HIV.

Mówimy o gejach, ale czy problem HIV dotyczy też lesbijek?

Sporadycznie. Pod naszą opieką są zakażone lesbijki, ale u nich do zakażenia doszło drogą dożylnego przyjmowania narkotyków. Owszem, istnieje ryzyko zakażenia w czasie kontaktu seksualnego kobiety z kobietą, ale jest ono zdecydowanie mniejsze.

Co powiedziałaby pani komuś, kto boi się wykonać test na HIV?

Lepiej się zbadać i poznać swój status serologiczny. Jeśli wynik byłby pozytywny, jesteśmy w stanie uchronić życie i zdrowie takiego człowieka przed niedoborem odporności. O ile wiele lat temu, na początku lat 90., rozumiałam lęk przed wykonaniem badania – wynik pozytywny był wyrokiem śmierci – o tyle przy obecnym stanie wiedzy, nie bardzo rozumiem, dlaczego ktoś może się bać testu na HIV.

Czego życzyłaby pani doktor wszystkim zakażonym przy okazji 1 grudnia – Światowego Dnia Walki z AIDS?

Przede wszystkim cierpliwości w oczekiwaniu na lek na HIV – doczekają się na pewno. Życzyłabym systematyczności w przyjmowaniu leków, pogody ducha i dużo, dużo zdrowia. Sobie natomiast życzyłabym więcej pieniędzy na leki i profilaktykę.

Więcej zakażeń w tym roku

Według danych Państwowego Zakładu Higieny z początku listopada br., od 1 stycznia do 31 lipca br. stwierdzono 817 nowych zakażeń (w analogicznym okresie 2010 r. było ich 378, w całym 2010 r. – 649), w tym – 147 w grupie MSM (mężczyźni utrzymujący kontakty seksualne z mężczyznami). W grupie MSM w tym czasie stwierdzono 34 zachorowania na AIDS, 7 osób zmarło. Od początku istnienia epidemii, czyli od 30 lat, stwierdzono w Polsce 14725 przypadków HIV, 2623 osoby zachorowały na AIDS, 1103 zmarły. Według różnych szacunków, zakażonych osób może być nawet trzy razy więcej.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Gdybym zakochała się w geju…

O nowej płycie, starych przebojach, berlińskich Paradach Równości, fanach gejach i fankach lesbijkach z Izabelą Trojanowską rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Sebastian Skalski, www.sebastianskalski.com

Impreza z okazji 10-lecia Kampanii Przeciw Homofobii w gejowskim klubie Toro w Warszawie, 12 września br. Na dobry początek – występ drag queen Żakliny. Wie pani, jaką piosenkę wykonała?

Nie wiem, ale skoro pan o tym mówi, to już się domyślam. Zgadnąć?

Proszę.

„Wszystko, czego dziś chcę”?

Jasne. Cały klub tańczył. Bardzo się cieszę i pozdrawiam Żaklinę.

Tekst „Wszystko, czego dziś chcę” jest odważny nawet jak na dzisiejsze czasy, a przecież powstał ponad 30 lat temu.

Od miłości wszystko się zaczyna i na niej się kończy, a jednym z niezbędników miłości jest, co tu dużo gadać, seks.

Ale w tej piosence nie ma romantycznej miłości, niewinnego marzenia o tym przysłowiowym księciu z bajki…

Jest marzenie o seksie z księciem z bajki! Wiem, o co panu chodzi. Mężczyzna może wprost mówić o swych marzeniach erotycznych, a kobiecie nie przystoi. Kobieta może na ten temat tylko milczeć i spuszczać oczęta. I bławatami trzepotać.

A tymczasem Trojanowska śpiewa w 1980 r., że nie chce tzw. małej stabilizacji – „adresu w bloku” czy „małego fiata”, bo „wszystko hurtem możesz dać mi teraz” i „chcę dolecieć z ramion twych wprost do nieba”.

No, tak. Podejście do seksu na szczęście się zmienia i pożądanie kobiety jest dziś mniejszym tabu. Niedawno w jednym z seriali widziałam scenę: młoda dziewczyna mówi do przyjaciela, z którym od czasu do czasu miewa seks: „Rozbieraj się, bo chcę się rozluźnić”. Aż mnie wbiło w fotel. Dziś już tak można, ale wtedy…

Do tego dochodził image. Na festiwalu w Opolu wykonywała pani „Wszystko, czego dziś chcę” w krótkiej fryzurze, ubrana w garnitur z kamizelką.

To był okres mojego buntu przeciw temu, że nie jestem facetem. Kiedyś kobiety miały dużo gorzej w pracy i zresztą nie tylko w pracy. Dziś nadal nie jest tak, jak by się chciało, ale już dużo lepiej. Wtedy kobieta była niemal „przypisana” do dziecka i do domu. Mnie to bardzo nie odpowiadało, stąd ta postawa: chcę być facetem i proszę dać mi te same prawa.

Dziś można by powiedzieć, że pani była prekursorką polskich drag kingów.

Są drag kingi w Polsce?

 Tak. Na przykład zespół Da Boyz.

Muszę zobaczyć.

Wróciła pani właśnie na rynek muzyczny płytą „Życia zawsze mało”, pierwszą po długiej, 15-letniej przerwie.

Żeby pogodzić dom – a mieszkam „stereo”, w Warszawie i w Berlinie – i wychowywanie dziecka, musiałam z czegoś zrezygnować. Zrezygnowałam z teatru i z muzyki, a zdecydowałam się tylko na jedną rzecz – rolę w serialu „Klan”. A przede wszystkim – na rolę mamy. Moja córa Roxanna jest dla mnie najważniejsza.

Teraz jest już dużą dziewczynką.

Tak. Ma 20 lat. Studiuje antropologię kulturową w Wiedniu.

I dlatego fani mogą „odzyskać” Izabelę Trojanowską – piosenkarkę?

Dokładnie. Chciałam, by ta nowa płyta była w pewnym sensie kontynuacją moich pierwszych nagrań. Gdy Wojtek Byrski, który pisze znakomite, nietuzinkowe teksty – współpracował m.in. z Maleńczukiem, z Irą, De Mono, Kombii – zgodził się pisać i dla mnie, stwierdziłam „Tak, nadszedł moment na wydanie nowej płyty”.

Koleżanki aktorki, które ostatnio były na moich koncertach, mówiły mi, że te stare utwory przetrwały próbę czasu, a nowe – bronią się w ich „towarzystwie”. Zależało mi, by moja nowa propozycja była spójna z tym, co nagrałam wcześniej.

To jest nadal elegancki pop rock. Na przykład pierwszy singiel z płyty – „Nie od razu”.

Tak jest.

Występuje pani z zespołem Mafia.

Gramy razem od jakichś 2 lat. Dopisują starzy fani, ale widzę też sporo bardzo młodych ludzi. Przy okazji płyty zagram wiele koncertów i już się na nie cieszę.

Świetny był warszawski koncert z okazji premiery płyty w październiku. Wiernych fanów gejów nie zabrakło. Pani jest divą gejowską.

Na początku nie miałam o tym zielonego pojęcia. Gdzieś tam nagle odkryłam, że wśród moich fanów jest wielu gejów. Schlebia mi to. Chociaż oczywiście nie jest tak, że jak ktoś jest gejem, to od razu bardziej go lubię.

Zastanawiała się pani, co przyciąga fanów gejów?

Zastanawiałam się, ale nie wiem. Może pan redaktor mi powie?

Wyrazisty image, wyzwolona seksualność, bunt przeciw rolom płciowym, liberalne poglądy. W „Klanie” pani jest polską Alexis, która należy do gejowskich ikon.

Dzięki, porównanie do Joan Collins to dla mnie komplement.

I jeszcze dość niski głos, niekonieczna, ale częsta cecha div – można wymienić Amandę Lear, Grace Jones czy Cher. Diva gejowska to jest też przeważnie „kobieta z przeszłością”. Pani ma za sobą wielki sukces na początku lat 80., a potem nagłą emigrację.

Słyszał pan te plotki, że wyjechałam, by robić karierę w pornobiznesie?

Nie!

Takie krążyły. Prawda jest taka, że byłam inwigilowana. Pewnego razu po prostu nie wróciłam z koncertów w Holandii. Postanowiłam zostać na Zachodzie.

Zamieszkała pani w Berlinie Zachodnim.

Na początku to był dla mnie szok. Szok materialny – okazało się, że rzeczy nie do zdobycia w Polsce – nawet, jeśli się miało pieniądze – tam można było kupić bez problemu. I szok obyczajowy. W Berlinie Zachodnim widziałam pierwsze Parady Równości, które wtedy były gwałtowne – zniszczenia, wybite szyby, ofiary. Ledwo mogłam uwierzyć, że te demonstracje w ogóle mają miejsce! Zachodni Niemcy lubili drażnić tych wschodnich. Na przykład wielki dom handlowy Ka De We postawili tuż przy murze. Koncerty znanych zachodnich wykonawców też odbywały się blisko muru, żeby było słychać po wschodniej stronie. Żeby pokazać, jak fajnie jest na Zachodzie. I myślałam, że te Parady to nie są prawdziwe demonstracje, tylko taki medialny element drażnienia wschodnich Niemiec. Ale nie, one były naprawdę. Ten indywidualizm był dla mnie niemal nie do uwierzenia, ale podobał mi się. Nie ma przecież jednego rodzaju miłości: kobiety do mężczyzny czy odwrotnie.

Ostatnio widziałam w telewizji program o ludziach zakochanych w przedmiotach. Na przykład facet ubóstwiający swój samochód. Nawet go całował, traktował ten przedmiot erotycznie, praktycznie uprawiał z nim seks. I ponoć oni mają swoje portale, znają się. No i dobrze, dopóki innym tym nie wyrządzają krzywdy, niech sobie będą i tacy.

Pamięta pani moment, w którym zdała sobie sprawę, że nie wszyscy ludzie są hetero?

Byłam wkurzona. Okazało się, że facet, który mi się podobał, jest gejem. No więc co? Nie ma się z czego cieszyć, bo raczej nie mam szans. Na szczęście znałam go tylko z ekranu TV.

Ale wie pan… Gdybym się autentycznie zakochała w geju i gdyby było nam ze sobą dobrze, w sensie: wspólne tematy, zainteresowania, a przede wszystkim partnerstwo, bo nie znoszę, jak facet coś kobiecie każe tylko dlatego, że jest facetem – to może (nie wiem, bo jeszcze w takiej sytuacji nie byłam), gdybym bardzo chciała z nim być – zdecydowałabym się na taki związek. Bez zakłamania.

Zdarzyło się, że któryś z przyjaciół zrobił pani coming out?

Nie. Albo są tacy, o których wiem już od początku znajomości, albo tacy, którzy nie chcą o tym mówić. Kryją się. Czasem chyba nawet i przed sobą. Odpowiadają wymijająco na pytania o uczucia, o seksualność, czują się wtedy niezręcznie. Jest lęk. Powiedziałabym nawet, że taka jest chyba większość gejów.

A ja delikatnie daję do zrozumienia, że nie mam z tym problemu.

Na Zachodzie homoseksualni piosenkarze coraz częściej się ujawniają…

Ricky Martin – uwielbiam go!

 …a w Polsce jeszcze nie. Dlaczego?

Presja menadżerska. Oni nie należą do siebie, tylko do biznesu. Ale pierwsze coming outy w polskim show biznesie już były. Niektórzy twierdzą, że to niesmaczne, takie „obnoszenie się”. Nie zgadzam się z tym. Gwiazdy heteroseksualne mogą mówić o swych mężach czy żonach, to dlaczego geje czy lesbijki mieliby milczeć na temat swoich partnerów czy partnerek?

Rozmawialiśmy o fanach gejach… Ma pani fanki lesbijki?

Och, tak! Bardzo je lubię. Sama nie jestem lesbijką, ale jestem przez nie hołubiona. Cudownie mnie adorują, cudownie! I mam na to dowody.

Piszą listy?

Ba! Czasem nawet przysyłają paczki. Jedna z nich jest moją przyjaciółką i kocham ją mentalnie. A inna cały czas czeka, aż zrozumiem swój „błąd” i odkryję moją „właściwą” orientację (uśmiech). Działają na mnie faceci i co ja na to poradzę?

To chyba dobre zdanie na koniec wywiadu. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Ja również dziękuję. I uciekam. Dziś jeszcze czekają mnie zakupy. Zamierzam sobie sprawić iPada.

To jeden z tych przedmiotów, w których można się zakochać.

Tak? Ale seksu z iPadem sobie nie wyobrażam.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Homo + sztuka + kontekst

Z artystą Bartłomiejem Jarmolińskim o jego pracach, orientacji seksualnej w sztuce, o Warholu, Leonardzie, byciu Madonną i granicach płciowości rozmawia Bartosz Reszczak

 

 

W projekcie video „Confessions after hours” wcieliłeś się w Madonnę. Fajnie było poczuć się Madonną?

Madonną po godzinach pracy, w sali lustrzanej Łódzkiego Domu Kultury. Założyć różowe body i w rytm jej przeboju „Hung up” powyginać się do woli… Fajnie było! Ale ta praca, pokazywana podczas wielu różnych wystaw, sprawiła, że przylgnęła do mnie łatka „Pana Madonny”. Tyle tylko, że nie o zabawę tu chodziło, nie o kolesia przebranego w ciuchy Madonny, ale o, skazaną z góry na niepowodzenie, próbę bycia kimś, kim się nie jest.

Dużo w twojej twórczości przekraczania granic płciowości…

A kim jest prawdziwy mężczyzna? Prawdziwa kobieta? Jestem przekonany, że każdy ma w sobie pierwiastki męskie i żeńskie. Te pęknięcia znajdują mnie same. Gdybym miał stabilne życie, był szczęśliwy, a świat akceptowałby moje wybory, prawdopodobnie moja twórczość obrałaby zupełnie inny kierunek. Pewnie skupiłbym się na rozważaniach formalnych, eksplorował inne przestrzenie. Ale tak nie jest, dlatego poruszam tematykę społeczną, wartości estetyczne są równie istotne, oba czynniki stanowią o całości prac.

Twoja koncepcja sztuki zaangażowanej zderza się z rzeczywistością. Kiedy dyrektorka szkoły, w której uczyłeś plastyki zobaczyła twoje, będące elementem projektu, zdjęcia, na których nosisz blond perukę i kabaretki…

…tak, musieliśmy się pożegnać. Po prostu zrezygnowałem z pracy. Nie chciałem nawet dyskutować z nią o sztuce. Mam świadomość, że od nauczyciela wymaga się, aby był wzorem do naśladowania, by był wzorem także w wymiarze moralnym i edukacyjnym.

Ale czy sztuka może być niemoralna? Czy uzasadniona przecież artystycznie transgresja to już brak moralności?

Można używać różnych środków artystycznych, ale najważniejszy jest przekaz, kontekst. Jeżeli praca ma czemuś służyć, postawić przed widzem pytanie, to rozważania na temat moralności są nieuzasadnione. Sama prowokacja nie ma żadnej wartości. Staje się tandetą.

Są granice prowokacji?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.

Twojej twórczości blisko do pop artu.

Spotkałem się z taką oceną, wielokrotnie w dobrym tego słowa znaczeniu. Słyszałem też opinie mówiące o tym, że blisko mi do banału, że ocieram się o kicz. To oczywiście zależy od interpretacji osób oglądających moje prace.

Ale to działania kontrolowane, pop-art nie przyjąłby takiej formy, gdyby nie formalne uproszczenia, które miały przybliżyć przekazywane treści publiczności.

I właśnie w tym rzecz, poruszam istotne dla mnie kwestie, na przykład analizując społeczne znaczenie płci, przy czym rzeczywiście do tej pory używałem często stylistyki bliskiej pop-artowi.

Czy nie sądzisz, że projekt „Santo Subito”, w którym wykorzystałeś ikony popkultury w charakterze świętych-patronów, spotkałby się z większym oddźwiękiem, gdybyś wziął na warsztat polskie ikony?

Tworząc, nie zastanawiam się nad odbiorem prac. Przedstawiam to, co porusza mnie. „Moi” święci patronują – w różnym wymiarze, choćby tylko symbolicznym – warstwom społecznym lub ludziom, którzy w różnym stopniu przyczynili się do ich śmierci (np. Gianni Versace – patron celebrytów, Freddie Mercury – patron bezpiecznie kochających, Michael Jackson – patron lekarzy – przyp. red.). Owszem, np. malarz Zdzisław Beksiński mógłby zostać patronem młodych, z kryminałem w tle. Takich symbolicznych polskich postaci można by znaleźć więcej, a jednak zależało mi na bardziej uniwersalnym przekazie.

Jest w tym dużo cynizmu, bo jak inaczej nazwać określenie Grace Kelly, która zginęła w wypadku samochodowym, patronką podróżnych? A zarazem większość z tych osób to ikony LGBT. To przypadek?

A czy nie jest tak, że środowisko LGBT, niezależnie od tego, jak jest naprawdę, kojarzy się z najlepszą zabawą, swobodnym stylem życia, optymizmem, zabawą, glamourem? Wśród naszej społeczności jest duże grono osób kształtujących gusta estetyczne. Może stąd ta zbieżność. Kreujemy rzeczywistość, czy komuś się to podoba, czy nie. W pewnym sensie wprowadzamy „na salony” nasz gust, pewnie jest w tym coś ze snobizmu, ale też po prostu dobra jakość. A do tego wszyscy artyści, twórcy są w mniejszym lub większym stopniu ekshibicjonistami. Inaczej nie tworzyliby sztuki.

I stąd już blisko do Warhola.

Wszystkie drogi prowadzą do niego – jego osobowości i twórczości. To, że Warhol był gejem, nie pozostawało bez znaczenia w kontekście jego prac, zresztą nie tylko jego.

To dlaczego polscy artyści nie chcą, aby ich homoseksualność była znana?

Myślisz, że nie chcą?

Pierwszym i zarazem zbiorowym wyjściem z szafy była wystawa „Ars Homo Erotica” i album „Art Pride”, w którym znalazły się również twoje prace.

Rzeczywiście, trafnie to nazwałeś – to było zbiorowe wyjście z szafy. Myślę, że dobry pod to grunt zrobił coming out Tomasza Raczka, osoby znanej i szanowanej za erudycję i kulturę osobistą, oraz kolejne coming outy osób publicznych.

 Sztuka może istnieć bez kontekstu? Bez wiedzy o artyście ją tworzącym?

Nie można odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Jest to uzależnione od istoty pracy, która może skupiać się jedynie na wartościach czysto formalnych lub też na treści, która będzie najistotniejsza. W tym znaczeniu sztuka nie istnieje bez kontekstu.

Ale kiedy malarz, który jest gejem, maluje nagiego mężczyznę, to trudno mi uwierzyć, że jego postrzeganie tego ciała nie jest podszyte erotyką lub chociaż jakąś dwuznacznością…

Nie mogę się z tym zgodzić, to nie jest regułą, choć interesujące wydaje się spojrzenie w tym kontekście na prace Leonarda da Vinci. Homoseksualność Leonarda jest widoczna w jego dziełach. To bardzo ważny dla mnie twórca właśnie w kontekście mniejszościowym. Mężczyźni są u niego piękniejsi i – jak sądzę – bardziej kobiecy niż kobiety, które namalował. Są zmysłowi, erotyczni i eteryczni. No, i ta słynna tajemnica leonardowych uśmiechów. Zgadzam się z teorią wielu biografów Leonarda, według której sam często był dla siebie modelem. Twarze z jego przedstawień – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – są do siebie podobne. To rodzaj krypto-autoportretów. Z kobiet, które przedstawił, najbardziej zmysłowa jest Gioconda, ale dla mnie nie jest to portret kobiety. Gioconda zawiera w sobie pierwiastek męski i żeński.

Tak więc jego sztuka jest kontekstualna. A twoja? Na ile twoja orientacja seksualna przekłada się na twórczość?

Na tyle, na ile ważne jest dla mnie, abym mógł spokojnie iść z mężczyzną ulicą, nie budząc krzywych spojrzeń, tak jak pary heteroseksualne ich nie budzą.

Czy jest coś takiego, jak sztuka homoseksualna?

Nie. Jest sztuka tworzona przez osoby homoseksualne, ale tu orientacja twórcy jest jedynym spoiwem. Czy nagie męskie ciało musi mieć aspekt homoseksualny, skoro maluje je gej? Gdzie miałaby tu przebiegać granica?

Moim zdaniem, właśnie w kontekście. Wracamy do kontekstualności sztuki. Nie wrzucałbym jednak prac artystów LGBT do jednej szufladki „sztuka homoseksualna”, to uproszczenie. Niemniej nie można zignorować twojej tezy, co unaoczniła wystawa „Ars Homo Erotica” Pawła Leszkowicza. Tam właśnie sztuka została wtłoczona w kontekst i nawet dzieła dawnych artystów, o których orientacji seksualnej nie mamy pojęcia, były pracami stricte homoseksualnymi. Myśląc o sztuce „homoseksualnej”, mam na myśli nie tyle akty męskie czy damskie, gdyby były tworzone przez lesbijkę, ile raczej „sztukę walczącą”, czyli przekaz. Społeczne uwarunkowanie. Niezależnie od formy dzieła. Sztukę, która pokazuje, że to także może być miłość, „uczłowiecza” homoseksualizm. Bo niebezpośrednim przekazem takiego dzieła jest wołanie o równość. Poprzez obcowanie z tego typu sztuką widz ma możliwość zobaczenia odpychanych lub marginalizowanych przez samego siebie tematów z innej niż dotychczas perspektywy.

Tyle mówi się o środowisku artystycznym jako o „przestrzeni homoseksualnej”. Jak to wygląda z twojego punktu widzenia – wyoutowanego artysty funkcjonującego na co dzień w Łodzi?

Podobnie jak w innych miejscach, tak w Łodzi jest wiele osób homoseksualnych, które działają aktywnie w obszarze sztuk wizualnych, mody, filmu. W obszarze tej płaszczyzny to duża społeczność, nie czuję się odosobniony. Przynajmniej nie w tym wymiarze.

Pisarki buntują się, gdy ich twórczość nazywa się „literaturą kobiecą”. Czy tobie uwłaczałoby, gdyby twoje prace nazwano „sztuką homoseksualną”?

Nie, to nie jest przymiotnik piętnujący, a jednak mogłoby się to odnosić tylko do niektórych prac. Jest to szczególnie uzasadnione, bo niektóre z nich znalazły się w albumie „Art Pride”, który ukazał się mniej więcej w tym samym czasie, gdy otwierano wystawę „Ars Homo Erotica”. Odpowiedziałem na tę propozycję z dużym entuzjazmem, szczególnie, że był to pierwszy raz, kiedy pokazałem moje prace w tym kontekście.

A więc kontekst!

(śmiech) Dla mnie był to przełom, bo jedynie bliscy wiedzieli o mojej orientacji, niby nigdy nie robiłem z tego tajemnicy, a jednak w sferze publicznej – w tym szerszym wymiarze – zaistniałem jako gej pierwszy raz właśnie wtedy.

 

***

Bartłomiej Jarmoliński (ur. 1975) – absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Wybrane wystawy indywidualne: COOLTOWI, Otwarta Pracownia, Kraków 2011, Galeria Studio, Warszawa 2010; Saint M, Galeria Zero, Berlin (z Iwoną Demko) 2011; Santo Subito, Labolatorium, Centrum Sztuki Galeria El, Elbląg; MAN-RW, Galeria Wozownia, Toruń 2010; Dobre wszystko co dobre, Galeria przy automacie, Warszawa 2010; POProgram, Galeria Stara, Łódź 2009, Galeria Ateneum, Warszawa 2009. Prace i projekty Bartka Jarmolińskiego: www.bartekjarmolinski.com

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Freddie Mercury

Show trwa, choć już od dwudziestu lat bez niego

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Wojciech Kowalik

„Show Must Go On” („Show musi trwać”) – śpiewał Freddie Mercury w piosence wydanej sześć tygodni przed jego śmiercią. Show wprawdzie trwa, ale od dwudziestu lat bez niego. Mercury pozostaje wielką gwiazdą rocka, a także symbolem walki z AIDS i ikoną kultury gejowskiej.

Gaga

Jako lider zespołu Queen święcił triumfy w latach 70. i 80. XX wieku. „Somebody to love”, „Bohemian Rhapsody”, „We Will Rock You”, „I Want It All”, „A Kind of Magic”, „Innuendo” – lista przebojów tej supergrupy jest długa. „We Are The Champions” stał się hymnem sportowym i hymnem ruchu homoseksualnej emancypacji (Freddie na scenie prężył się w białym body). „I Want To Break Free” oszałamiało crossdressingowym clipem, „Bicycle Race” puszczało oczko do biseksów, a „I’m Going Slightly Mad” bawiło kampowym stylem. No, i „Radio Gaga” – hit, bez którego pewna dzisiejsza Lady, też zresztą już ikona LGBT, nie miałaby swego scenicznego imienia.

Żonkil

Freddie nigdy nie zrobił spektakularnego coming outu, ale i nie zaprzeczał swej homoseksualności. Zachowywał się jak przegięta królowa, ale kropki nad „i” nie stawiał. W wywiadzie z 1974 r. sugerował, że miał doświadczenia homoseksualne. Innym razem naciskającemu dzienikarzowi powiedział: Kochanie, jestem tak gejowski, jak żonkil (I am as gay as daffodil, my dear). Utrzymywał też, że jest bi. W latach 70. był żonaty z Mary Austin, z którą przyjaźnił się do końca życia. Niemniej, „wszyscy” wiedzieli o jego romansach z mężczyznami: i tymi na dłużej, i tymi na jedną noc. A były ich setki w czasach nocnych rajdów Freddiego po gejowskich barach Londynu czy Nowego Jorku. Wyznawał zasadę trzech F: find them, fuck them, forget them (znajdź ich, przeleć ich, zapomnij ich) – mówił jego osobisty asystent Peter Freestone w dokumencie „Freddie’s Loves”. Kochankowie wspominali, że pociągały ich pewność siebie, image macho, wąsik (gejowski znak rozpoznawczy lat 70.), owłosiony tors i… duży penis Freddiego, o którym on sam mówił. Nie wkładam gumowego węża. Mam własnego. Nie mam tam żadnej butelki po Coca-Coli, niczym nie wypycham sobie spodni. Przyjaciółka Barbara Valentin opowiadała zaś w biografii Mercury’ego pióra Lesley- Ann Jones: Innym razem zastałam Freddie’ego nagiego na balkonie, jak śpiewał „We are the champions” do grupy robotników budowlanych i krzyczał „Kto ma największego fiuta, niech wejdzie na górę”. (…) To było urocze.

Jim

Ostatnią miłość – fryzjera Jima Huttona – poznał w 1983 r. Zostali parą dwa lata później, gdy Freddie zaczął nazywać Jima „mężem”. Byli razem sześć lat. Jim czuwał przy łóżku ukochanego do końca.

Facetom swojego życia Freddie kupował drogie prezenty, każdemu nadawał przezwisko („Stokrotka”, „Malutka”, „Zośka”, „Czarna dziwka”), śpiewał o nich piosenki. W testamencie zapisał po pół miliona funtów Huttonowi, asystentowi, kucharzowi i kierowcy (wszyscy mieszkali razem w luksusowym domu w Londynie). Kochankowie przychodzili i odchodzili. My, przyjaciele, zostaliśmy z nim do końca – wspominał jeden z nich.

HIV

Pogłoski o tym, że Freddie ma AIDS, pojawiały się od połowy lat 80. (brytyjski „The Sun” w 1986 r. pisał: AIDS zabija dwóch kochanków Freddiego). U schyłku dekady wokalista nie występował już publicznie. W ostatnich clipach, np. „These Are The Days Of Our Lives”, pojawiał się z grubą warstwą makijażu na twarzy. Brian May, gitarzysta Queen, wspominał po latach, że gdy Freddie nagrywał „Show Must Go On”, był już tak słaby, że nie mógł chodzić. Ale zaśpiewał głosem mocnym jak dzwon.

O chorobie Mercury napisał w specjalnym oświadczeniu dopiero na dzień przed śmiercią: W związku z licznymi doniesieniami prasowymi w ciągu ostatnich dwóch tygodni pragnę poinformować, że test na HIV był pozytywny i jestem chory na AIDS. Uważałem za właściwe utrzymać tę informację w tajemnicy, aby chronić swą prywatność. Jednak teraz nadszedł czas, aby powiedzieć prawdę. Zmarł 24 listopada 1991 r. Jim Hutton, również nosiciel HIV, opublikował później książkę „Freddie Mercury i ja”, rak płuc dopadł go 1 stycznia 2010 r.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Colette

„Natalie, mój mąż całuje Twoje ręce, a ja całą resztę” Colette

 

Tekst: Magdalena Zajkowska

Colette w Reve d’Egypte, 1907

 

Sidonie-Gabrielle Colette – pisarka, aktorka, skandalistka, feministka, biseksualistka, lesbijska ikona – przychodzi na świat 28 stycznia 1873 roku. Jest dziewczyną z prowincji, która podbije literackie salony Paryża pierwszej połowy XX wieku. Matka od wczesnych lat wpaja jej obraz silnej, wyemancypowanej kobiety, dla której posiadanie męża niekoniecznie jest ostatecznym sukcesem życiowym.

Pantomima z markizą

Niemniej, mając 20 lat, Colette poślubia dużo od siebie starszego mężczyznę. Później stwierdzi: młoda dziewczyna potrzebuje trochę czasu, by znaleźć mężczyznę na całe życie. To jej nie przeszkadza wychodzić tymczasem za mąż. Jej wybrankiem jest Henry Gauthier- Villars, znany jako Willy, paryski bawidamek i literat o wątpliwej reputacji; podobnie jak żona biseksualny. Plotka głosi, że gdy tylko odkrył pisarskie zdolności Colette, zamykał ją na całe dnie w pokoju, aby tworzyła. A ona tworzyła – i to jak! Pierwsze wydanie kultowego dziś (patrz: strona obok) cyklu o Klaudynie ukazało się właśnie pod jego nazwiskiem (zjawisko dość częste w tamtych, mocno patriarchalnych czasach). Dzieło Colette wywołało skandal bezpruderyjnym podejściem do romansów i flirtów lesbijskich i… odniosło ogromny sukces komercyjny.

W 1906 r. Colette porzuciła męża i rozwinęła skrzydła zarówno jako pisarka, jak i aktorka – występowała w rewiach, pantomimach, wodewilach i musicalach Paryża pod czujną opieką swej kochanki – markizy de Morny. Panie żyły razem jawnie, jak na owe czasy. Obie chadzały w męskich strojach, a ich pocałunek na scenie w jednej z pantomim stał się sensacją Paryża.

Mężowie i narzeczone

Pisarka była również związana ze słynną amerykańską aktorką Josephine Baker, a w 1912 r. wyszła ponownie za mąż – za dziennikarza Henriego de Jouvenela. Rok później urodziła córkę. Swój ponoć najgorętszy romans przeżyła z Natalie Clifford Barney, emigrantką z USA, otwartą lesbijką, która prowadziła słynny salon literacki Paryża. To właśnie do niej napisała w post scriptum do liściku: Natalie, mój mąż całuje Twoje ręce, a ja całą resztę. W 1924 r. do historii przeszło drugie małżeństwo Colette, gdy pisarka wdała się w romans z własnym pasierbem (wywołując oczywiście towarzyski skandal). W 1935 r., mając 62 lata, wyszła za mąż po raz trzeci i ostatni – za 35-letniego Maurice’a Gaudeketa. Przeżyli razem prawie 20 lat.

Najsłynniejszym dziełem Colette jest powieść „Gigi” o dziewczynie szykowanej na kurtyzanę, w której zakochuje się kulturalny dżentelmen Gaston (adaptacja filmowa z Audrey Hepburn). Niedawno kinowej wersji z Michelle Pfeiffer doczekała się również powieść „Cheri” o młodzieńcu zauroczonym znacznie starszą od siebie kobietą.

Sex, drugs & Belle Epoque

Colette sięgała po tematy kontrowersyjne, budziła zgorszenie opinii publicznej, co rusz oskarżana byla o obrazę morlaności. Jednocześnie stworzyła podwaliny śmiałej literatury kobiecej. To w jej książkach po raz pierwszy pojawiają się wulgarne kobiety, które piją, palą, narkotyzują się i uprawiają wolną miłość, również biseksualną czy lesbijską. Kobiety silne, twarde, bez zahamowań związanych ze sferą obyczajową. A także mężczyźni nieodpowiadający wzór com męskości.

Była jedną z tych dam, które pojawiły się po pierwszej wojnie światowej i – jak pisze Maria Janion – ścięły włosy i rujnowały się, kupując męskie koszule (dostępny jest u nas szkic Colette o seksualności „Czyste, nieczyste” z przedmową Janion). Również bohaterki Colette dążą do zatarcia różnic między płciami. Sama pisarka mówiła: Uwodzicielska moc, która emanuje z osób o nieokreślonej płci czy ukrywanej seksualności jest naprawdę potężna.

Colette nie żyje od ponad pół wieku, ale pozostaje symbolem Belle Epoque. Jej utwory wciąż są wydawane i czytane, a niezłomna, niezależna postawa oraz barwne koleje losu są inspiracją dla kobiet marzących o karierze pisarek, czy lesbijek obawiających się swej seksualności.

Niedługo przed śmiercią ta ikona skandalu wyznała: Och, jakie wspaniałe życie miałam! Gdybym tylko uświadomiła to sobie wcześniej!

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mikołaj Milcke „Gej w wielkim mieście”

Wyd. Dobra Literatura, Słupsk 2011

 

 

Debiut Mikołaja Milckego to nie jest „Seks w wielkim mieście” po polsku i „po gejowsku”, choć tytuł dobrze oddaje treść książki. To sprawnie napisana, bezpretensjonalna opowieść o dwudziestodwuletnim geju z prowincji, który przyjeżdża na studia dziennikarskie do Warszawy. Na początku jest niewyoutowany i trochę zakompleksiony. Wprowadza się na stancję do pewnej emerytki i rozpoczyna wielkomiejskie życie. Studia, zawiązywanie znajomości z koleżankami i kolegami z roku, poznawanie stolicy… Ale także dojrzewanie do stopniowego „wychodzenia z szafy”. W tej nowej dla niego, warszawskiej rzeczywistości, ważne miejsce zajmują przyjaciółka Nina i kumpel z rodzinnego miasteczka, Robert. Są też szkolne koleżanki – Maria i Matylda.

Nowe życie jest dla głównego bohatera znakomitą odskocznią od problemów rodzinnych – słabości matki, konfliktu z ojcem, problemów z narkotykami młodszego brata. W Warszawie chodzi on do kultowej „Utopii”, poznaje pierwszą miłość, biznesmena Wiktora, zakochuje się i przeżywa rozczarowania, odwiedza internetowe portale gejowskie, potem wyjeżdża do Krakowa, odczuwa stres oczekiwania na wynik testu na HIV, rozpoczyna pracę w prywatnej telewizji…

Całość okraszona przywoływanymi często tekstami znanych przebojów Anny Marii Jopek, Kasi Nosowskiej i Madonny.

Prosta historia, ale w sumie tak niewiele jest podobnych w polskiej literaturze. Takich książek potrzeba nam więcej! (Marcin Dąbrowski)

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dariusz Chęciński „Poniżej pasa, czyli bezpruderyjna miłość”

wyd. autor 2011

 

Debiut 25-letniego Dariusza Chęcińskiego łączy dwa gatunki – powieść (mocno) homoerotyczną oraz narrację formacyjną, czyli opis kształtowania się tożsamości gejowskiej. Historia głównego bohatera, Kuby, z jednej strony, ocieka seksem rodem z najbardziej wyuzdanych fantazji, pełnych saun, darkroomów i dość sporych, dwudziestodwucenymetrowych kutasów. Z drugiej strony, jest to typowy gejowski Bildungsroman – historia poszukiwania swojego miejsca na ziemi przez młodego geja. Początkowo Kuba idealistycznie wierzy w możliwość społecznej akceptacji, marzy o stałym związku. Skonfrontowany z wszechobecną homofobią, rozczarowany nieudanymi związkami, szukając sensu istnienia ucieka w seks. Jego seksualna uległość to jakby rodzaj zapłaty za ulotne chwile w niehomofobicznej przestrzeni, w której jako przedmiot (nie podmiot) cielesnej rozkoszy zostaje zaakceptowany. Niestety, w działaniach Kuby można zaobserwować rys autodestrukcyjny, programowo nie stosuje się on bowiem do zasad bezpiecznego seksu. Można zaryzykować tezę, że zagubiony, odczuwający duchową pustkę bohater wręcz pragnie zarazić się HIV, by się zmienić, odnaleźć w sobie utraconą niewinność. Czy odnajdzie wewnętrzny spokój i miłość?

Książkę czyta się błyskawicznie. Jeśli przy okazji skłoni ona kogoś do refleksji – tym lepiej. A jeszcze lepiej, jeśli nieprzekonanych przekona do używania gumek. (Maciej Kirschenbaum)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.