Arkadius – słynny projektant mody po raz pierwszy o swej gejowskiej tożsamości

ARKADIUS, słynny projektant mody, po raz pierwszy publicznie mówi o swej gejowskiej tożsamości. Rozmowa Karoliny Sulej

fot. Nikita Sitnikov

Jego droga projektanta zaczęła się w 1995 r., na wydziale mody w londyńskim Saint Martins i prowadziła przez światowe stolice mody i kolejne głośne pokazy haute couture. Marka „Arkadius” na początku millenium pojawiała się w wyszukiwarce Yahoo! równie często co nazwisko Alexandra McQueena. Jego kreacje nosiły m.in. Christina Aguilera, Pink, Kora i brytyjska arystokracja. Wymieniano go jednym tchem jako najsłynniejszego Polaka obok Jana Pawła II i Romana Polańskiego. Pisali o nim w „Vogue” i „iD”, ale także w niemal każdej polskiej gazecie, od „Vivy!” i „Wprost” po „Poradnik Domowy”.

Dopiero dekadę później kariera Arkadiusza Weremczuka wyhamowała w Warszawie, kiedy po bankructwie polskiego oddziału marki zamknął swój osławiony butik przy Mokotowskiej.

W 2006 r. odszedł ze świata mody i dosłownie zniknął z życia publicznego. „Odnalazł się” po kolejnej dekadzie jako szczęśliwy obywatel Brazylii, w nieodłącznym T-shircie i japonkach. Zdarzają mu się momenty powrotów do branży mody – ale swoją artystyczną energię od lat woli wkładać w działalność społeczną i proekologiczną. Jak mówi – znów żyje na prowincji, choć zamienił rodzinne Podlasie na brazylijską Bahię.

Choć nie raz opowiadał o swoich prowokacyjnych wobec kultury głównego nurtu kolekcjach – nierzadko podejmujących temat płci, seksualności i normatywności – to dla „Repliki” po raz pierwszy opowiada o swojej gejowskiej tożsamości.

Dorastałeś w Parczewie, niewielkim miasteczku na Podlasiu, w latach 80. Jak to było, dorastać jako młody gej w takim miejscu i czasie?

Gej? Nikt tak wtedy nie mówił. W telewizji czasem padło słowo „homoseksualista”, ale zawsze w kontekście obcości, zachodniości. Z kolei słowo „pedał” znałem tylko jako przezwisko – nawet nie miałem pojęcia, że ma jakiś związek z seksualnością. Wiedziałem tylko, że służy do wyrażenia negatywnej emocji wobec jakiejś osoby. Mówiło się: „O, zobacz, jaki pedał idzie!”, i wszyscy się śmiali. Nie znałem żadnego geja, nie wiedziałem o kimkolwiek ze sfery publicznej, że jest gejem. Może taka wiedza była powszechniejsza w większych miastach, ale w tym siermiężnym PRL-u, na prowincji? „Pedał” to był trochę taki diabeł, jakaś abstrakcyjna figura retoryczna, nie człowiek, którego możesz realnie dotknąć.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

 

Elliot Page – hollywoodzki transpłciowy aktor specjalnie dla „Repliki”

„Wstyd, który odczuwacie, nie powinien spoczywać na waszych barkach. Nie jesteście nikomu nic winni” – mówi nominowany do Oscara transpłciowy aktor ELLIOT PAGE („Juno”, „Incepcja”, „X-Men”). Jego autobiografia „Pageboy” pojawi się w polskich księgarniach w listopadzie. Rozmowa Mateusza Witczaka

okładka książki „Pageboy” | wyd. Marginesy

Czy potrafisz sobie przypomnieć film, grę wideo albo komiks, które pomogły ci dowiedzieć się czegoś o swojej tożsamości płciowej?

Jejku, chyba nie. Przykładów jakiejkolwiek reprezentacji było wówczas bardzo, bardzo niewiele. Po raz pierwszy zetknąłem się z męską trans osobą, oglądając „Nie czas na łzy” Kimberly Peirce. Ale to by chyba było na tyle.

Smutne kino. Opowieść oparta na faktach, która kończy się zabójstwem głównego bohatera. Nie masz wrażenia, że nawet dziś kultura popularna zbyt mocno skupia się na dramatach związanych z coming outem i tranzycją, a za rzadko opowiada o radości z bycia sobą?

Nieco się to zmienia, ale wciąż jest problemem. Przed nami długa droga, którą jednak potrzebujemy przejść. Nawet nie wiesz, jak bardzo tego potrzebujemy.

Kino długo pozostawało ślepe na transpłciowość, ale mogło być katalizatorem osobistej zmiany. W swojej autobiografii wspominasz w tym kontekście choćby „E.T.” Spielberga – za Elliota, postać z tego filmu, przebierałeś się zresztą na Halloween! W ciepłych słowach piszesz także o tytułowej roli w szkolnej adaptacji „Charliego i fabryki czekolady” oraz o swoim zaangażowaniu w społeczność emo. Czy cosplay i tego typu subkultury mogą być dla dorastających osób trans sposobem na odkrycie siebie?

Pewnie, i miło mi słyszeć, że tak się dzieje. Gdy byłem dzieckiem, nie mieliśmy reprezentacji, ale filmowcy dostarczali nam furtek, przez które przechodziliśmy. Nie znając nawet odpowiednich słów, nie mając możliwości, by o sobie mówić, szczególnie doceniałem takie właśnie momenty, gdy mogłem sobie chociaż wyobrazić, jak to jest. Gdy grałem w podstawówce Charliego, moja wyobraźnia wariowała! Wtedy czułem się sobą.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Krzysztof Śmiszek – 4 lata w Sejmie i plan na następne 4

Poseł KRZYSZTOF ŚMISZEK o ofiarach Prawa i Sprawiedliwości, o „rejestrze pedałów” Konfederacji, o Giertychu, o niewyouotowanych parlamentarzystach i powodach, dla których kolejny parlament powinien zająć się chemseksem, a także o tym, dlaczego Lewica jest w Sejmie niezbędna. Rozmowa Mateusza Witczaka

arch. pryw.

Rzecznik praw dziecka nasyła kontrolę na szkoły przyjazne LGBT+, sędzia Trybunału Konstytucyjnego outuje transpłciową nastolatkę, policja aresztuje Margot, prokuratura nęka osoby aktywistyczne, samorządowcy ustanawiają „strefy wolne od LGBT”, minister sprawiedliwości wypuszcza z więzienia sprawczynię homofobicznego rozboju, minister edukacji wyrzuca ze szkół równościowe stowarzyszenia, kuratorka oświaty sprzeciwia się Tęczowym Piątkom, a według prezydenta „LGBT to nie ludzie”… Mógłbym tak dalej. Jaką Polskę zostawia Zjednoczona Prawica po drugiej kadencji rządów?

Polskę pełną pogardy. Polskę cyniczną. Polskę, która instrumentalizuje nienawiść. Prawica uznała, że temat może przynieść jej polityczne benefity, ciągle więc odcina od niego kupony. Pytanie zresztą, czy to jest w ogóle prawica? Przecież w Europie konserwatyści niejednokrotnie wprowadzali związki partnerskie czy małżeństwa jednopłciowe, co tłumaczyli kultywowaniem tradycji, a więc wzmacnianiem instytucji rodziny. Tymczasem u nas wykorzystuje się resztki uprzedzeń, żeby zbić na nich wyborczy kapitał.

Młodzi ludzie z jednej strony słyszą więc od swoich rówieśników, że wszystko z nimi OK, z drugiej ich najwyższy przedstawiciel w resorcie edukacji twierdzi, że ich orientacja jest dewiacją. Nieważne, czy kieruje nim głęboka wiara w to, że osoby LGBT+ są złe, czy kalkulacja, która kończy się, gdy gasną kamery. Efekt jest ten sam: nieheteronormatywne dzieciaki dostają sygnał, że są gorsze.

2 dni przed naszą rozmową do mojego biura poselskiego zgłosiła się młoda osoba, którą wyrzucono z domu, bo jest LGBT+. Jej rodzice uznali, że to nie ich dziecko ma rację i po prostu jest sobą, tylko rację ma zatruwająca umysły propaganda rządu. U niektórych dzieciaków pojawiają się myśli samobójcze. Część targa się na swoje życie. Oskarżam tę władzę o to, że przez cyniczne wykorzystywanie homofobii ma na rękach krew.

Paradoksalnie jednak efektem tej kadencji jest – co widzimy z badań Eurobarometru i krajowych sondażowni – coraz większa akceptacja dla związków partnerskich, równości małżeńskiej, a nawet adopcji.

Żyjemy w kraju paradoksu: społeczeństwo stało się o wiele bardziej otwarte niż jego reprezentanci. Nie wiem, z czego ten rozjazd wynika, może z wygody, może ze strachu przed biskupem. Faktem jest, że centroprawica przestała rozumieć swoich wyborców, którzy przecież nie utkwili mentalnie w czasach Giertycha i Wierzejskiego.

Zmiana społeczna wymaga cierpienia?

W innych krajach dochodzono do równości w sposób, który nie pociągał za sobą ofiar, ale być może Polska musi iść drogą męczeństwa? Nie mówię tego z przekąsem, ale nasze władze włączyły po prostu tryb zwyczajnego prześladowania. Bo jak inaczej nazwać centralnie sterowaną łapankę na ulicach Warszawy w „tęczową noc” 7 sierpnia 2020 r.? Jak nazwać fakt, że jedna trzecia kraju przyjęła godzące w równość uchwały?

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Betty Q – królowa polskiej burleski

Z BETTY Q, królową polskiej burleski, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. Emilia Lyon

Jesteś pionierką polskiej burleski, którą zapoczątkowałaś w 2010 r. Jakimi drogami do niej docierałaś?

Wszystko zaczęło się od teatru amatorskiego „Nic pewnego” w Piasecznie, skąd pochodzę. Zajęcia prowadziła weteranka pracy z młodzieżą Anna Kolanowska. Tak naprawdę wychowywałam się w tym teatrze. Trafi łam do niego w wieku 13 lat. Moja przygoda z nim skończyła się, kiedy miałam lat 20 i na stałe wyjechałam do Warszawy. W „Nic pewnego” nauczyłam się dyscypliny, tworzenia czegoś z niczego, myślenia o tym, żeby występ miał sens, by postać, którą tworzę, spinała się z całością spektaklu. Wreszcie – dostałam narzędzia, by wyrażać siebie w bardzo niekonwencjonalny sposób. Był to teatr głównie plastyczny, w którym pracowałyśmy bez słowa.

Gdy miałam 16 lat, zaczęłam równolegle tańczyć taniec brzucha. Byłam tą solistką, która może zapomnieć kolejne kroki, ale tak zaczaruje, że nikt tego nie zauważy. Miałam świetny kontakt z publicznością.

Skąd u ciebie ta potrzeba tanecznej ekspresji?

Z niechęci do wuefu. Zraziłam się do niego przez złe traktowanie. Nasza nauczycielka sprowadzała aktywność fizyczną do grania w kosza. Jeżeli dziewczyna zgłaszała niedyspozycję, od razu była podejrzana. A ja od urodzenia nie widzę na lewe oko. Inaczej postrzegam przestrzeń i ją oceniam. Nikt w szkole nie brał tego pod uwagę. Tymczasem bałam się piłki od koszykówki, która wielokrotnie uderzała mnie w lewą stronę głowy. Po prostu jej nie widziałam. Nauczycielka nie rozumiała też, albo nie chciała zrozumieć, że nasze ciała dojrzewają, że chcemy z nimi nawiązać kontakt. Kiedy rosły mi cycki i zmieniała się figura, mogłam nie mieć ochoty latać za piłką. Podobnie gdy miałam okres i do końca nie wiedziałam, jak go obsługiwać. Bałam się, że podpaska przecieknie lub wypadnie spod krótkich spodenek. Nauczycielka powinna wspierać i rozumieć potrzeby dorastających dziewczynek. Nauczyć je, jak dbać o ciało. Moja tego nie robiła. Wiem, że to doświadczenie wielu osób. Bardzo mnie to odstraszało. Wreszcie się zbuntowałam. Pomyślałam: „Sama sobie zrobię wuef”.

Zaczęłam szukać czegoś innego, ciekawego, czegoś, co mnie do siebie przyciągnie. Tak trafi łam na wspomniane zajęcia z tańca brzucha. Wydały mi się niespotykane i jednocześnie ultrakobiece. Przy tych doświadczeniach, które miałam w liceum, to właśnie tego potrzebowałam. Co prawda zajęcia odbywały się w Warszawie, ale z Piaseczna to tylko 40 minut pociągiem. Na opłacenie kursu wydawałam całe moje oszczędności. Opłaciło się. Zajęcia prowadziła Jasmin Mazloum. Nauczyła nas nawiązywać kontakt z własnym ciałem, a nawet rozumieć własną seksualność. Miałam 18 lat, gdy od prowadzącej usłyszałam: „Masz do tego dryg!”. Zaproponowała mi prowadzenie własnej grupy. Zgodziłam się!

Jakie opowieści o kobiecości słyszałaś w domu?

Najwięcej opowieści o kobiecości słyszałam w salonie fryzjerskim mojej mamy. Wielokrotnie pomagałam jej, odbierając telefony i umawiając klientki. Myłam głowy i zamiatałam. Obserwowałam rytuały przejścia, którymi dla kobiet są ścinanie i farbowanie włosów. Słuchałam historii tych babeczek. Przychodziły nie tylko „zrobić włosy”, ale też wyżalić się, popłakać. Poszukać siebie na nowo. Zobaczyłam, że dbanie o siebie jest okej; że nie ma nic złego w byciu próżną przed lustrem.  

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Grzegorz Piątek – krytyk i historyk architektury o godności geja

Z GRZEGORZEM PIĄTKIEM, krytykiem i historykiem architektury, autorem nagradzanych książek „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949” (2020) oraz nominowanej w tym roku do Nagrody Nike „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939”, rozmawia Mariusz Kurc

fot. Marek Zimakiewicz

Przygotowując się do naszej rozmowy, sprawdzałem, czy w którymś z wywiadów lub na swoich mediach społecznościowych miałeś swój publiczny coming out. Niczego takiego nie znalazłem.

Nie było czegoś takiego, nie potrzebowałem żadnego „szczerego wywiadu dla »Vivy!«” ani oświadczenia na Instagramie. Po prostu w pewnym momencie, już wiele lat temu, przestałem uważać na to, co postuję, czy gryźć się w język i swobodnie używam takich pojęć jak np. „mój chłopak”. Gdyby wszystkie publiczne osoby LGBT, które wciąż gryzą się w język, przestały, to by w zupełności wystarczyło.

Właśnie. Większość się gryzie.

Od wydania „Najlepszego miasta świata” w 2020 r. mogę chyba myśleć o sobie jako o osobie publicznej. Dostałem tzw. walidację zewnętrzną. Książka świetnie się sprzedała, otrzymałem za nią nagrody. Poczułem się naprawdę doceniony. I powiem ci, że będąc w takiej pozycji, to już naprawdę nie ma się co opierdalać. Nie chcę nikogo stawiać pod ścianą, ale serio, niewyoutowani znani ludzie LGBT, co tak naprawdę wam grozi? Boicie się, że fani się odwrócą? Większość pewnie zostanie i doceni tę szczerość. Nasze społeczeństwo jest mentalnie dużo dalej w rozwoju niż politycy. Stracicie kontrakt influencerski na coś tam? To jest chyba najgorsze, co może się zdarzyć. Więc naprawdę nie ma się czego bać – a życie jest za krótkie, by zadawać się z ludźmi, którzy was nie szanują takimi, jakimi jesteście. Albo co gorsza się do nich wdzięczyć.

Z tego, co mówisz, rozumiem, że funkcjonowanie publicznie jako architekt, pisarz, ale też właśnie jako wyoutowany gej nie było wynikiem jakieś trudnej decyzji podjętej po namyśle, tylko oczywistością.

Kiedyś nie było takie oczywiste. Proces dochodzenia do tego „wyoutowanego geja” był długi i stopniowy. Trochę czasu mi zajęło, by nauczyć właśnie nie gryźć się w język. Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, chodziłem do pracy i wtedy na przykład, kiedy rozmawiało się o wakacjach, to starałem się używać jakichś bliżej niesprecyzowanych form „my”, podczas gdy byłem z chłopakiem. Co mi takiego groziło? Do pewnego momentu w życiu znajomi dzielili się na wtajemniczonych i niewtajemniczonych.

Zerwanie z tym niesamowicie dużo mi dało. To człowieka uskrzydla i wyzwala, a przy okazji pomaga innym. Każdy jest przecież jakoś rozpoznawalny – w miejscu pracy, w okolicy, w jakimś środowisku. Jeśli odważy się nie ukrywać, to pomaga tym osobom LGBT w jego otoczeniu, które wciąż się kryją. Ta odwaga, ta otwartość pączkują, rozmnażają się. Będąc otwartym w kwestii mojej homoseksualności, pokazuję innym, że jest to możliwe.

Jestem w uprzywilejowanej pozycji: urodziłem się i mieszkam w Warszawie, jestem niebiedny i jestem na tyle znany, że mam jakieś forum publiczne, jest grono ludzi, którzy będą słuchać, jeśli coś powiem. W takiej sytuacji, nawet powiedziałbym, że niesiedzenie w szafi e jest moją powinnością.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Marek Keller o swoich partnerach – Jerzym Andrzejewskim i Juanie Soriano

Jako nastolatek był kochankiem Jerzego Andrzejewskiego, autora „Popiołu i diamentu”, potem tańczył w Mazowszu. Następnie 30 lat spędził u boku meksykańskiego rzeźbiarza Juana Soriano. Teraz mieszka wśród jego ogromnych dzieł w Podkowie Leśnej pod Warszawą i jest największym darczyńcą Towarzystwa im. Fryderyka Chopina. Z MARKIEM KELLEREM rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Marek Zimakiewicz

W kwietniu minęła 40. rocznica śmierci Jerzego Andrzejewskiego. Jakie jest twoje pierwsze skojarzenie, pierwsze wspomnienie, gdy myślisz dzisiaj o Andrzejewskim?

To wszystko jest bardzo ambiwalentne. Są dwie strony medalu. Jedna wspaniała – wspominam Andrzejewskiego bardzo pozytywnie, bo to była wielka postać, szalenie inteligentny człowiek, którego książki czytało się w szkole jako lekturę obowiązkową. I ten człowiek raptem spadł mi z nieba. Mnie, 16-letniemu chłopakowi. Ale jednocześnie było w naszym związku mnóstwo problemów, które przecież były do przewidzenia, bo dzieliła nas ogromna różnica wieku – 37 lat. Wielu rzeczy wtedy po prostu nie rozumiałem, bo zwyczajnie byłem za młody. Czułem się jak w więzieniu, głównie z powodu zazdrości Andrzejewskiego. Chciałem latać, fruwać, poznawać świat, a on te moje wzloty ograniczał. Trzymał mnie za mordę, że tak brzydko powiem. Poza tym Jerzy, niestety, bardzo dużo pił i po pijaku stawał się innym człowiekiem. Robił mi awantury, urządzał sceny.

Urodziłeś się w 1946 r., a więc poznaliście się z Andrzejewskim w 1962. Jak w ogóle do tego doszło?

Poznał nas Zygmunt Mycielski, którego znałem wcześniej. Wiesz, jak to jest w środowisku gejowskim. Poznajesz kogoś, kto potem poznaje cię z wieloma innymi osobami, i tak to się zaczyna kręcić. To był świat bardzo kolorowy, ludzie fajni, dowcipni, interesujący. Bo jesteśmy fajni, dowcipni i interesujący, nieprawdaż?

Prawdaż! Chodziłeś do liceum w Warszawie?

Nie, najpierw w Zalesiu, potem w Piasecznie, gdzie się urodziłem. Ale do Warszawy jeździłem bardzo często, głównie na wagary. Potem także na lekcje fortepianu. Fascynowało mnie to miasto. Od niedawna stał w nim Pałac Kultury, na który patrzyłem w zachwycie. Do dzisiaj zresztą kocham Warszawę.

Jako nastolatek byłeś już świadomy swojej seksualności?

Całkowicie. Zresztą moi rodzice też szybko się zorientowali, ale nie robili żadnych kłopotów.

Jak reagowali na twój związek z Andrzejewskim?

Poznali Jerzego, ale nie dawali poznać po sobie, że wiedzą, o co chodzi. Miałem wtedy problemy w szkole, nie chciałem się uczyć. Jerzy przyszedł raz do mojego liceum i spotkał się z dyrektorką, żeby o mnie porozmawiać. Nikt nie zadawał zbędnych pytań, bo jak taki wielki pisarz zjawia się w szkole w Zalesiu Dolnym, to wszyscy są pod wielkim wrażeniem. A co sobie myślą, to już ich sprawa.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Queerowe ślady Anne Frank

Tekst: dr Anna Hájková
Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski
Konsultacja: Joanna Ostrowska

fot. Wikipedia Commons

Przed 2 laty opublikowałam w Niemczech „Menschen ohne Geschichte sind Staub” („Ludzie bez historii to proch”). Jest to krótka książka o czwórce queerowych nastolatków w czasie Holokaustu: dwóch dziewczynach i dwóch chłopakach; dwóch niemieckich i dwóch polskich Żydach (polscy to Melania Weissenberg i Natan Leipciger). Książka odniosła spory sukces, niedługo ukaże się w rozszerzonej wersji po angielsku oraz w drugim wydaniu niemieckim. Opisuję w niej ślady queerowej miłości i pożądania, ale też przemocy seksualnej. Pokazuję, jak młodzi ludzie queer w czasie ukrywania się po aryjskiej stronie, w czasie gett i obozów, byli w stanie przeżyć dzięki nadziei i sile, jaką dawała im miłość do drugiego człowieka tej samej płci. Świadkini Margot Heuman w trakcie prywatnej rozmowy powiedziała mi wprost: „To właśnie miłość do drugiej osoby pomogła mi przeżyć”. W przeciwieństwie do Margot Anne Frank, którą deportowano do obozów Auschwitz-Birkenau oraz Bergen-Belsen, nie dożyła wyzwolenia. Dziennik Anne Frank pokazuje, z jaką nadzieją patrzyła na wspólną przyszłość z przyjaciółką.

Anne Frank to prawdopodobnie najbardziej znana ofi ara Holokaustu. Jej dziennik to zapiski z życia uważnej i mądrej nastolatki powstałe w czasie 2-letniego ukrywania się w Amsterdamie. Świadectwo Anne należy do kanonu lektur wielu europejskich i północnoamerykańskich nastolatków. Nadal wiele uwagi poświęca się niektórym faktom z jej życia, wymieniając chociażby kasztanowiec, który obserwowała przez okno kryjówki, czy też dokładną datę jej śmierci. 1,5 roku temu najnowsza publikacja „Kto zdradził Anne Frank” autorstwa Rosemary Sullivan stała się bestsellerem i wywołała prawdziwe poruszenie, mimo że opierała się raczej na niepopartych odpowiednimi badaniami spekulacjach dotyczących tożsamości zdrajcy (osoby, która wydała rodzinę Frank). Tego typu publikacje wywołują frustrację także wśród historyków i historyczek.

Jednak niemal kompletne pominięcie queerowości Anne Frank w literaturze naukowej zaskakuje. Najważniejszy wyjątek od tej reguły stanowi praca magisterska kanadyjskiej anglistki Cheryl D. Hann. Sugerowanie, że Anne była queerowa, może dziwić czytelników i czytelniczki; zapewne wszyscy wiedzą o jej związku z 17-letnim Peterem van Pelsem, jedną z ośmiu osób ukrywających się w ofi cynie. Zauroczenie Peterem jest też jedynym nawiązaniem do uczuciowego życia Anne w najnowszym miniserialu „Światełko”, choć twórcy podjęli temat queerowej grupy ruchu oporu związaną z Willemem Arrondeusem.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Ania Matras i jej Lesbikon

ANIA MATRAS – prawniczka i aktywistka, członkini zarządu katowickiego Stowarzyszenia Tęczówka, inicjatorka i organizatorka ogólnopolskiego Lesbikonu. Kongresu Kobiet Queer, który odbył się w Katowicach 13-14 maja br. W wydarzeniu – jako organizatorki warsztatów „Czy lesbijki* potrzebują nagiego kalenadrza?” – wzięły udział redaktorki „Repliki”, w tym prowadząca tę rozmowę Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz

Lesbikon był promowany jako „pierwsze w historii ogólnopolskie wydarzenie skierowane do każdej osoby queerowej z doświadczeniem kobiecości”. Skąd wziął się ten pomysł?

We wrześniu zeszłego roku pojechałam na ogólnoeuropejską konferencję do Budapesztu organizowaną przez Eurocentralasian Lesbian* Community, która zbierała osoby z queerowo- -kobiecych organizacji pozarządowych i aktywistki. Toczyło się tam sporo rozmów o tym, że warto się zastanowić nad konferencją ogólnoświatową. Pomyślałam: wszystko super, ale nie kojarzę, żeby coś takiego było organizowane w Polsce, na poziomie lokalnym. A mnie zależało na stworzeniu wydarzenia, na które sama chciałabym pójść.

Zorganizowałaś Lesbikon praktycznie w pojedynkę, co robi ogromne wrażenie, szczególnie biorąc pod uwagę jego rozmach – 2 dni, panele z udziałem znanych postaci kultury queerowo-lesbijskiej z całej Polski (m.in. dziennikarki TVN24 Marty Warchoł, nominowanej do Nike pisarki Olgi Górskiej czy aktorki Heleny Urbańskiej), sesje warsztatów, drag king shows, a do tego znakomita lokalizacja w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach. Nie przerażała cię skala przedsięwzięcia?

Miałam wsparcie ze strony Tęczówki i wolontariuszek, natomiast jeśli chodzi o kwestie organizacyjne, to faktycznie zajmowałam się nimi przede wszystkim ja. Pomagało mi silne zaplecze organizacyjne w Tęczówce, która działa już od dłuższego czasu i może nie robiła niczego na skalę kongresu, ale organizuje m.in. Marsze Równości i różnego rodzaju warsztaty. Kilka miesięcy wcześniej odezwała się też do nas Ambasada Niderlandów z informacją, że zbierają propozycje projektów do finansowania. Poszłam za ciosem i napisałam wniosek.

To będzie trudny temat, ale muszę cię o to zapytać. Byłaś wtedy jeszcze z pisarką i aktywistką Gochą Pawlak, która zmarła w listopadzie zeszłego roku, kilka miesięcy po premierze jej debiutanckiej lesbijskiej powieści Nie rdzewieje.

Gocha bardzo mnie motywowała do złożenia tego projektu. Pamiętam, jak kończyłam wniosek po nocy, bo już trzeba go było oddać. Ślęczałam przy zapalonym świetle, Gocha popatrzyła na mnie i powiedziała: „Dobra, dobra, pisz”. (śmiech) Ambasada przyjęła projekt. Początkowo planowałam organizację kongresu w kwietniu, w okolicach Dnia Widoczności Lesbijek, ale już po śmierci Gochy wiedziałam, że nie ma opcji, żebym zdążyła na kwiecień.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

„Z panem pan” – wokalista Maciej Zawadzki

Z wokalistą MACIEJEM ZAWADZKIM rozmawia Mariusz Kurc

fot. Krystian Lipiec

Piosenkę „Z panem pan” wydałeś w zeszłym roku, ale trafiłem na nią dopiero kilka miesięcy temu. To było odkrycie! Świetny popowy numer. Tekst – w pierwszej osobie – jest o geju, a wyoutowany wokalista w Polsce to przecież rzadkość. Do tego równie świetny klip, w którym całujesz się z drugim mężczyzną. Potem jeszcze dowiedziałem się, że sam ten klip wyreżyserowałeś i sam uszyłeś swój niesamowity różowy kostium kowbojski.

Zgadza się. Nieskromnie powiem, że jestem kreatywną jednostką.

Artystyczna dusza?

Chyba tak.

To co ci jeszcze w tej duszy gra? Strzelam: rzeźbisz?

(śmiech) Nie, ale obrazy sobie namalowałem. Projektuję też witryny sklepowe i wnętrza sklepów odzieżowych. Z tego się utrzymuję. Zawód: visual merchandiser. I jeszcze mam do spółki z przyjaciółmi vintage shop w Krakowie.

Teraz mieszkasz w Warszawie, a pochodzisz z…

Wrocławia.

Więc wracając do „Z panem pan”, tekst utworu w dowcipny i celny sposób punktuje polską homofobię.

Napisała go Kira Bielska, która mnie zna. Lepiej bym tego nie ujął. Zależało mi, by nie było smutno ani dołująco, tylko radośnie i ironicznie. Ta piosenka jest bardzo moja i postanowiłem się z niczym nie hamować, stąd te motywy flamenco w pewnym momencie, stąd nawiązanie do „Tajemnicy Brokeback Mountain” w klipie.

Tyle że „Tajemnica…” kończyła się źle, a u ciebie jest happy end.

Tak właśnie chciałem. Mówią mi, że „wyglądam jak klown” i że „rodziców żal”, ale ja i tak się nie schowam, nie zmienię, nie ugnę. Zabijemy homofobię uśmiechem i będziemy szczęśliwi!

Moim zdaniem to jest materiał na hit.

Też tak uważam. (uśmiech)

Więc dlaczego nie został hitem, jak myślisz? Dlatego, że próbuję się przebić, nie mając za sobą żadnej wytwórni ani nawet menadżera. Wszystko robię własnym sumptem. Czasami, gdy mam gorszy dzień, nachodzą mnie myśli typu: a może polski pop jednak nie jest jeszcze gotowy na takiego kolorowego faceta, geja, jak ja?

Odbiorcy są gotowi. Natomiast czy muzyczny establishment jest gotowy, ci wszyscy menadżerowie? Sądząc po tym, że Andrzej Piaseczny jest praktycznie jedynym wyoutowanym wokalistą pop – z tych znanych szerokiej publiczności – i sądząc po tym, że plotki o homoseksualności krążą wokół całej plejady innych znanych wokalistów, to rzeczywiście jako ten, który od początku kariery nie ukrywa, że jest gejem, i porusza ten temat w swojej twórczości, jesteś chyba prekursorem. Rozważałeś opcję, by publicznie siedzieć w szafie?

Nie, absolutnie nie. Mam za sobą 3 lata terapii i nie po to na nią chodziłem, by teraz ukrywać tak ważną część siebie. Zdarzyło mi się usłyszeć, że jestem „za bardzo”, i tu zwykle się ucina, ale chodzi o „za bardzo gejowski”. Że musiałbym trochę stonować. Nie chcę tonować. Denerwuje mnie też ten nieśmiertelny argument, że jak wokalista się wyoutuje, to jego fanki się w nim odkochają.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Aga Zano tłumaczy queer

Z AGĄ ZANO, tłumaczką literatury anglojęzycznej, o queerowych powieściach, które przetłumaczyła, o jej biseksualności, o syndromie oszustki i o przekładaniu niebinarnego języka rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz

Oprócz tego, że jesteś uznaną tłumaczką literatury anglojęzycznej – w tym głośnych queerowych powieści: Dziewczyna, kobieta, inna Bernardine Evaristo i Trans i pół, bejbi Torrey Peters – często wspominasz w mediach społecznościowych o swojej biseksualności, syndromie oszustki i wymazywaniu osób biseksualnych. Opowiesz więcej o tym, jak kszałtowała się twoja tożsamość seksualna?

Byłam i jestem – wbrew pozorom – osobą dość nieśmiałą. Nie za bardzo się odnajduję w sytuacjach społecznych, nieraz potrafi ę coś palnąć, co bywa odbierane jako przebojowość, a po prostu często nie wiem, co mam powiedzieć. Gra to na moją korzyść, więc spoko. (śmiech) Ale ta nieśmiałość też sprawiła, że bardzo późno zaczęłam się zastanawiać, kim jestem i czy mogę z kimś randkować. Kiedy dorastałam i zaczynałam odkrywać swoją tożsamość seksualną, była ona aktywowana głównie za sprawą innych dziewczyn. Moje doświadczenia zaczęły się pod koniec liceum od bardzo intensywnej relacji z dziewczyną, w Koszalinie, skąd pochodzę.

Jak ci się tam żyło w związku z dziewczyną?

Moja pierwsza dziewczyna została napadnięta i obrzucona kamieniami w drodze do domu. Jacyś kolesie zauważyli nas, kiedy wracałyśmy, trzymając się za ręce, i napadli ją po tym, jak się rozdzieliłyśmy. Nawet wtedy nie odważyłam się na coming out przed rodzicami, chociaż w szkole wiedziano, że się spotykamy. W domu moja orientacja była – i nadal jest – tematem tabu. Wolałabym o tym nie mówić.

Rozumiem i współczuję ci tej sytuacji.

Przez kilka kolejnych lat identyfi kowałam się jako lesbijka i spotykałam się z dziewczynami. Na studiach, już w Warszawie – studiowałam na międzywydziałowych studiach humanistycznych na UW – chodziłam w cylindrze, więc pewnie dla niejednej osoby był to sygnał, że jestem queerowa. (śmiech) W pewnym momencie – to był mniej więcej 2008 r. – zorientowałam się, że podobają mi się nie tylko kobiety. Miałam poczucie, że trzymam się jednej, kobiecej strony dlatego, że tak się zadeklarowałam i powinnam przy tym trwać, ale czułam, że jest to ze mną niezgodne. Pod koniec licencjatu poznałam swojego pierwszego chłopaka i na prawie cztery lata wyjechałam z nim za granicę. Po rozstaniu i powrocie do Polski wchodziłam w różne relacje, zarówno z dziewczynami, jak i z facetami, ale „przesuwało” mi się w stronę mężczyzn. Co nie znaczy, że zrezygnowałam z kobiecej strony. Ale powiem wprost: nie szło mi. (śmiech) W związkach z kobietami przeżyłam kilka mocnych rozczarowań sercowych i sytuacji przykrych i niebezpiecznych, bo nie zawsze stawiałam swoje bezpieczeństwo na pierwszym miejscu.

Jakie sytuacje masz na myśli?

Na przykład kompletnie nie wiedziałam, jak się zabezpieczać w seksie lesbijskim. Dominował pogląd, że seksualność kobiet jest bierna, a jak się zabezpieczać przed czymś, co jest bierne? Nie miałam kogo o to zapytać. Znalazłam tylko informację: „rozetnij prezerwatywę i zasłoń miejsca intymne partnerki”. Yikes. (śmiech) Nie było w tym ani żadnej ciałopozytywności, ani sekspozytywności, ani jakiegoś ośmielenia do rozmowy z partnerką, ani instrukcji, o czym właściwie powinnaś myśleć, jeśli masz one night stand.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.