Weronika Kostyrko. Tancerka i zagłada. Historia Poli Nireńskiej

Wyd. Czerwone i Czarne

 

„O nim – wydawałoby się – wiemy już wszystko”. Rzeczywiście Jan Karski, kurier Polskiego Państwa Podziemnego, to postać powszechnie znana. Pola Nireńska pozostaje w cieniu. Jeśli już ktokolwiek o niej wspomina, to raczej jako o „dekoracji” – po prostu „małżonka Karskiego”. Nireńska to doskonały przykład „niebezpiecznej” biografii, którą nikt przez lata nie miał ochoty się zajmować. Żydówka, awangardowa artystka, tancerka i emigrantka.

Weronika Kostyrko mierzy się z historią Poli. Rzeczywiście szuka jej nie tylko w dokumentach osobistych, archiwaliach męża, albumach fotograficznych, ale również próbuje odnaleźć świadków. Problematyzuje żydowską tożsamość Nireńskiej, choć jej nazwisko w języku jidysz zapisuje błędnie. Symboliczne.

Autorka „Tancerki i zagłady” nie ucieka od wątków homoseksualnych, choć hołduje tezie, że nie ma wystarczających dowodów. Miłość i inne związki intymne Pola dzieliła z kobietami. I nie chodzi tylko o romans z Mary Wigman, „przyjaźń” z Rosalią Chladek, ale także o płomienną relację z Priaulx Rainier i kilkoma innymi kobietami. O swojej tożsamości seksualnej Pola pisała w listach. Oczywiście niczego nie nazywała po imieniu, ale Priaulx tytułowała „kochanie”. Zostawiła mnóstwo tropów. Nie wykluczają one relacji z mężczyznami. Pierwszy mąż Poli, aktor John Justin, był biseksualny. Drugie małżeństwo było umową. Trzeci był Jan.

Biografie osób nieheteronormatywnych to przede wszystkim kolekcje pojedynczych śladów. Tutaj nigdy nic jest jasne. Próżno szukać konkretnych deklaracji. Jednak warto choć raz napisać wprost: Pola Nireńska była lesbijką. Będzie to tak samo prawdziwe, jak opinia, że Jan kochał Polę, a ona miała „cudownego mężczyznę, który [był] profesorem nauk politycznych”. (Joanna Ostrowska)

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Adam Silvera. Nasz ostatni dzień

Wyd. We need YA

 

5 września 2017 r. 18-letni Mateo Torrez i 17-letni Rufus Emeterio nie znają się, ale łączy ich jedno – dziś umrą. Dowiadują się o tym z call center Prognoza Śmierci, dzięki któremu przyszli zmarli mogą przygotować się na śmierć, pożegnać z najbliższymi. Ci dwaj mają przed sobą jeden dzień. Ich drogi zetkną się za sprawą Ostatniego Przyjaciela, aplikacji pomagającej znaleźć „Zgonersom” osobę, która będzie chciała spędzić z nimi ostatnie godziny. Mateo i Rufus wyruszają w krótką odyseję. Poznają się lepiej, rodzi się więź, choć czasu jest mało. Prognoza Śmierci nie myli się, „ułaskawienia” nie będzie. Mateo, wycofany, wrażliwy, bojący się życia, otwiera się na świat i własne potrzeby. Sam też ofiaruje coś Ostatniemu Przyjacielowi. Adam Silvera prezentuje nietuzinkową opowieść rozgrywającą się w rzeczywistości naznaczonej śmiercią. To więcej niż następne love story w blasku tęczy. Bardziej liczy się tu konfrontacja z nieuniknionym, wykorzystanie życia – dosłownie – do ostatka. Co zrobią bohaterowie? Zdążą się nawzajem zrozumieć? Powieść zaskakuje, angażuje emocjonalnie, prowokuje i wzrusza. Adam Silvera, autor „Zostawiłeś mi tylko przeszłość” i „Raczej szczęśliwy niż nie”, staje się gwiazdą literatury LGBTI. (Michał Paweł Urbaniak)  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Andrzej Selerowicz. Inna tajemnica wiary

Wyd. Novae Res 2019

 

 

W swej kolejnej powieści Andrzej Selerowicz, legenda polskiego ruchu LGBTI, bierze na warsztat gorący ostatnimi czasy temat hipokryzji i przestępstw seksualnych w Kościele katolickim. Chcąc uciec od swej homoseksualnej tożsamości, Paweł wstępuje do seminarium duchownego. Od razu dostrzega obłudę i ciche przyzwolenie na kontakty seksualne wśród mężczyzn, sam przeżywa tu swój pierwszy raz. Zaprzyjaźnia się też z księdzem Tadeuszem, który nie stroni od nastoletnich chłopców. Gdy Paweł opuści mury seminarium, tylko przez chwilę będzie cieszył się dawno wyczekiwaną wolnością. Wkrótce przytłoczy go samotność i będzie musiał prowadzić podwójne życie, odkrywając zarazem kolejne „grzechy” Kościoła. Sensacyjny, świetnie nadający się do literackiej dramatyzacji temat został jednak zmarnowany. Sugerowana przez wydawnictwo atmosfera thrillera okazuje się niewypałem, większych mrocznych tajemnic do odkrycia tutaj nie ma. Fabuła jest prosta i nie zaskakuje, za to obfituje w nieścisłości (np. urwany wątek uwodzenia w Rzymie). Postaci są sztampowe, jednowymiarowe (Paweł – młody idealista, Tadeusz – zły, mama Pawła – troskliwa itd.) Celem książki miało być zapewne ukazanie mechanizmów ukrywania przestępstw w Kościele, ale w oczy kole toporność, z jaką są one przedstawiane. Bohaterowie mówią o Kościele sztucznie brzmiącymi, napompowanymi frazesami przypominającymi oświadczenia i konferencje prasowe. Szkoda, bo temat ważny. (Mathias Foit)

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

WOJOWNIK I WRAŻLIWIEC

O Wiośnie, o ich związku, o polityce i oczywiście o równości małżeńskiej z ROBERTEM BIEDRONIEM i KRZYSZTOFEM ŚMISZKIEM rozmawia HUBERT SOBECKI z Miłość Nie Wyklucza

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Na rozgrzewkę – jak byście opisali jeden drugiego w trzech słowach?

Krzysztof Śmiszek: Robert jest miłością, inspiracją, wojownikiem.

Robert Biedroń: Krzysiek na pewno jest miłością, inspiracją i spokojem.

Czyli w dwóch trzecich się zgadzacie. Jak to się robi po szesnastu latach związku?

KŚ: Siedemnastu!

RB: Zacytuję psychologa Andrzeja Wiśniewskiego, który powiedział coś ciekawego na ten temat: „Receptą na udany związek jest tyle miłości, ile wolności”.

KŚ: Na pewno receptą jest to, że jest uczucie. Do tego potrzeba dużo wyrozumiałości i dawania przestrzeni drugiej osobie.

I dajecie sobie tę przestrzeń?

RB: Na pewno się staramy, choć czasem człowiek jest zazdrosny (śmiech).

KŚ: Właśnie! W związku pomaga jeszcze szczypta zazdrości, ale nie takiej destrukcyjnej, tylko takiej, która motywuje do tego, by się ciągle starać.

RB: Po siedemnastu latach znasz nawyki drugiego człowieka, wiesz, co cię w nim denerwuje, a na co trzeba zwracać uwagę. Jesteś przez to bardziej ostrożny i bardziej się starasz. Przez pierwsze miesiące czy lata związku patrzysz przez różowe okulary. My znamy się jak łyse konie.

Krzysiek, co się stało, że zdecydowałeś się wejść do polityki?

KŚ: Dojrzewałem do tej decyzji przez ostatnie dwa lata. Czytelnicy i czytelniczki „Repliki” pewnie wiedzą, że pracowałem do tej pory w organizacjach społecznych (m.in. w Kampanii Przeciw Homofobii i w Polskim Towarzystwie Prawa Antydyskryminacyjnego – przyp. „Replika”). Spełniałem się w tej pracy, ale doszedłem do wniosku, że moje działania przynoszą zmianę, która jest dla mnie albo zbyt mała, albo zbyt powolna. Nigdy nie powiem, że praca w organizacji jest nieskuteczna, bo wiem, że tak nie jest. Jednak z jednej strony do zmiany skłoniło mnie to, co robi PiS, a z drugiej poczułem potrzebę wdrożenia tych wszystkich postulatów w świecie polityki. To może zabrzmi banalnie, ale jeśli chce się mieć wpływ na państwo, trzeba wejść w struktury władzy.

Podobnie o swoim przejściu z organizacji społecznej do polityki mówił Marek Szolc (w wywiadzie w poprzednim numerze – przyp. „Replika”).

KŚ: Organizacje przynoszą ogromną zmianę i dużo mi się na tej arenie udało zdziałać. Myślę po prostu, że w polityce można te rzeczy osiągnąć szybciej.

Czyli godzisz się na to, że teraz to do ciebie będą przychodzić tacy petenci jak ja, by lobbować za swoimi postulatami?

KŚ: Jasne. Już odczuwam zmianę nastawienia do mnie i godzę się na to.

Jakie będą twoje priorytety w Wiośnie, masz już przydzielone portfolio?

KŚ: Kwestie praworządności, wymiaru sprawiedliwości i świeckiego państwa. Współpracuję z ekspertami i ekspertkami doradzającymi, jakie rozwiązania prawne powinniśmy wdrożyć, gdy dostaniemy się do Sejmu. Oczywiście wiele osób w Wiośnie patrzy na mnie też przez pryzmat mojej dotychczasowej pracy, jako na specjalistę w dziedzinie praw człowieka i równości.

RB: Krzysiek w kulisach robi za Claire Underwood. Gdy ludzie chcą coś załatwić u mnie, próbują znaleźć dojście przez Krzyśka!

To uważaj, bo wiesz jak to się z Claire skończyło. Fatalnym ostatnim sezonem!

KŚ: Tak, tragicznie dla wszystkich! (śmiech) Na szczęście my jesteśmy na tym lepszym, pierwszym sezonie.

RB: Bo Claire nigdy nie powinna była przejmować władzy!

KŚ: Wszyscy zakładają, że jestem blisko „ucha prezesa”, a my się teraz prawie nie widzimy. Robert dopiero co wrócił ze Słupska, a ja ciągle jestem w rozjazdach, odwiedzam mniejsze miasta i spotykam się z tzw. strukturami naszej partii.

Kiedy już się widzicie, to rozmawiacie o polityce?

RB: Trochę mnie to już denerwuje, że ciągle mówimy o pracy, bo kiedyś tak nie było. Jest dużo emocji, a Krzysiek jest w tym nowy, więc mocno się wszystkim przejmuje.

KŚ: Bardzo dużo się teraz dzieje. Ty już swoje przeszedłeś i masz grubszą skórę.

RB: Tyle było już tych ataków, że niewiele mnie może zdziwić. Już tego tak nie analizuję, nie przeżywam.

Wojownik i wrażliwiec.

KŚ: Nie przejmuję się hejtem, ale wciąż zaskakuje mnie, gdy dziennikarze, którzy przyznawali mi rację, gdy wypowiadałem się jako ekspert organizacji społecznych teraz mnie krytykują w tych samych kwestiach. Polityka to też teatr. Wchodzimy klinem między dwa duże ugrupowania, które na zewnątrz się atakują, ale tak naprawdę potrzebują się nawzajem, żeby móc budować elektorat na strachu przed tym drugim. Dlatego obrywa nam się z każdej strony, również od osób, z którymi jeszcze niedawno współpracowałem.

Śledząc wasze działania, można pomyśleć, że w rozbijanie tego dwupartyjnego systemu chcecie chyba angażować głownie ludzi młodych? To wasza grupa docelowa?

RB: Chodzi raczej o wartości, które chcemy promować, a których do tej pory w polskiej polityce brakowało. Politycy mówili, że dbają o równość, bezpieczeństwo i zdrowie, a w samej działce LGBT+ nie wprowadzili równości małżeńskiej, ochrony przed przestępstwami z nienawiści czy ustawy o uzgodnieniu płci. W przeciwieństwie do innych partii, Wiosna wyrosła z organizacji pozarządowych, ruchów miejskich, ludzi, którzy nie raz protestowali na ulicy, bo mają wrażliwość społeczną. Dlatego pytania dziennikarzy o naszą grupę docelową mnie dziwią, bo my się nigdy na nikogo nie „targetowaliśmy”. Po prostu robimy swoje, żeby świat był lepszy.

KŚ: Nasza strategia budowania struktur i poparcia partii jest raczej konsekwencją tego, że w sposób naturalny pociągnęliśmy za sobą określony elektorat.

RB: To osoby, które chcą państwa bardziej opiekuńczego, dbającego o wykluczonych i tych, którzy zostają z tyłu. Ludzie, którym zależy na edukacji, służbie zdrowia, transporcie, mieszkalnictwie…

KŚ: Jesteśmy też partią zdecydowanie proeuropejską. Sami siebie nazywamy „europejskimi fundamentalistami”. Zresztą całe moje życie zawodowe pokazuje, że uważam, że powinniśmy czerpać wzorce z Zachodu, a nie ze Wschodu. Myślę, że ludzie przychodzą na nasze spotkania tak licznie, bo jesteśmy wiarygodni.

Jak pobudzicie do działania młode osoby, które nie chodzą na wybory, bo nie wierzą, że mają na cokolwiek wpływ i albo odliczają dni do wyjazdu z Polski, albo jeśli nie mają takiej możliwości, popadają w apatię?

RB: To pokolenie wyrastało w epoce, w której od zawsze w telewizji byli Kaczyński i Platforma. Po raz pierwszy od lat nadarza się realna szansa na zmianę – pojawia się partia polityczna, która mówi ich językiem i reprezentuje ich wartości. Taka sytuacja zdarza się raz na wiele lat, więc albo ją wykorzystamy, albo nadal będziemy oglądać Kaczyńskiego, Schetynę i innych polityków, którzy nic nie zmienią. Młodzi chcą w Polsce takich standardów, jakie są w Europie i tylko Wiosna o nie walczy.

KŚ: Te wartości to część naszego DNA. Pół życia spędziłem, walcząc o takie sprawy, jak równość małżeńska czy ochrona środowiska. Te sprawy są dla nas naturalne i nawet przez myśl nam nie przeszło, żeby się ich wstydzić. Tymczasem Platforma Obywatelska wciąż kręci w sprawie ledwie związków partnerskich.

RB: Czy chcemy, czy nie chcemy, politycy decydują o najmniejszych sprawach. Czego i od kogo uczymy się w szkole, jak i czy w ogóle do niej dojedziemy, jakim powietrzem oddychamy albo ile pieniędzy jest na edukację, a ile na obronność. Możemy to kontestować i nie iść na wybory albo zagłosować i dać sobie szansę na lepsze życie. Ta szansa na zmianę to Wiosna.

Robert, a widzisz taką zmianę w sytuacji społeczności LGBT+ w Polsce? Gdy zostałeś posłem, w jednym z tygodników pojawiła się okładka z twoim zdjęciem i nagłówkiem „Ten cholerny gej”. Co się według ciebie zmieniło od tamtej pory?

RB: Pamiętam czasy, gdy kwestie LGBT+ były tabu i w ogóle się o nich nie mówiło. Dziś poparcie dla związków partnerskich i małżeństw to odpowiednio 60 i 40 procent. Kiedyś nawet w naszej społeczności mówiło się, że nie powinniśmy angażować się w politykę, tylko siedzieć „w domu po kryjomu”, więc gdy na to patrzę, to czuję się, jakbym był na innej planecie. Słowem: społeczeństwo się zmieniło, ale jakieś przekleństwo sprawia, że politycy za nim nie nadążają.

Co to za przekleństwo, możesz postawić diagnozę?

KŚ: Politycy nie mają kontaktu ze społeczeństwem. Są oderwani od debaty publicznej.

RB: Dlatego musimy uwierzyć, że możemy ich wymienić. Przecież większość społeczeństwa jest za wycofaniem religii ze szkół, umożliwieniem przerywania ciąży, czy odejściem od węgla. Politycy nie mieli odwagi tych spraw załatwić, bo reprezentują inne pokolenie. Ich myślenie w 2019 roku jest niezrozumiałe dla społeczeństwa.

Bo klasa polityczna w Polsce się raczej reprodukuje, a nie zmienia.

KŚ: Dokładnie tak. Młoda posłanka z Platformy kluczy w kwestii związków partnerskich tak samo, jak Grzegorz Schetyna. Naśladuje swojego mistrza, mimo że jest między nimi czterdzieści lat różnicy. Po Czarnych Protestach polityczki z PO jeżdżą po Polsce i rozdają kobietom pilniczki do paznokci. Przecież to jest żenujące. W starych partiach nie ma miejsca na dyskusję, bo ważniejsza jest walka o miejsca na listach i strach przed proboszczem.

RB: Ludzie nie chcą pilniczków, tylko pilnego rozwiązania problemów.

Powraca temat rozdziału państwa od Kościoła. To dla was priorytet?

RB: Nie, ale państwo musi pilnować Konstytucji i tak samo traktować polityka, księdza i zwykłego „Nowaka”. Nie może być tak, że ksiądz krzywdzi dzieci albo nie płaci podatków, choć płaci je fryzjer czy mechanik samochodowy, którzy mieszkają w tej samej miejscowości. To po prostu niesprawiedliwe.

KŚ: Poza tym religia nie może mieć wpływu na tworzenie prawa. Ręce mi opadają, gdy dziennikarze pytają, jak w praktyce Kościół wpływa na państwo. To, że biskup Hoser grozi politykom, że obłoży ich ekskomuniką, można porównać do sytuacji, w której premier państwa grozi biskupom aresztowaniem.

RB: Nie może być tak, że to ksiądz sądzi państwo, że decyduje o ciele kobiety. Chodzi o podstawę demokratycznego funkcjonowania, a nie światopogląd, bo tym ostatnim w Wiośnie nie chcemy się zajmować.

Czyli nie boicie się biskupów?

KŚ: Kwestie wolności religii i wyznania są dla mnie bardzo ważne, ale tu chodzi o autonomię. Póki co, państwo idzie na ustępstwa wobec instytucji Kościoła, a nie vice-versa.

To zejdźmy na najbliższy mi temat: kiedy będzie w Polsce równość małżeńska?

RB: Jak Wiosna wygra wybory. Nie ma się co łudzić, że równość wprowadzi PO, która mentalnie nie jest w stanie przeskoczyć tego tematu. Oszukiwali nas przez lata. Pamiętasz, jak byłem w Sejmie?

Pamiętam. Byłem z tobą w tym Sejmie nieraz jako członek Miłość Nie Wyklucza.

RB: No właśnie. Byli przeciw i to się nie zmieni.

A co jeśli po wyborach będziecie małym koalicjantem PO i postawicie im warunek wprowadzenia pełnej równości, a oni go rozwodnią jakimś „konserwatywnym kompromisem”?

RB: Nie wiemy, jak będzie wyglądać układ sił w Sejmie. Może będziemy największą siłą polityczną?

KŚ: Gdybyśmy zakładali, że będziemy małą partią z poparciem na poziomie 4-5 procent, to moglibyśmy się już wszyscy rozejść do domów.

RB: Nie będziemy małą partią. Wejdziemy do Sejmu na fali zmiany społecznej i załatwimy sprawę.

Nie boicie się, że idąc do wyborów z równoległymi postulatami związków partnerskich i równości małżeńskiej pozwolicie na przegłosowanie złej ustawy, takiej jak projekt Artura Dunina z PO, która nie rozwiążżadnych problemów par tej samej płci, a zamrozi temat na lata? Posłanki z Platformy już przebąkują, że jest dla niego poparcie. Co, jeśli wprowadzą prawo-bubel i powiedzą, że sprawa załatwiona?

KŚ: W przeciwieństwie do tych polityczek wiemy, jakie rozwiązania prawne są potrzebne. Protezy tylko blokują równość.

RB: Wciskanie kitu dwóm facetom w siedemnastoletnim związku nie przejdzie.

Czyli nie pójdziecie na układy w imię wyższych racji? Na przykład tworzenia koalicji?

RB: Tu nie chodzi o układy, tylko o standardy, z których nie zejdziemy. Nie twórzmy złego prawa. Jeśli ustawa będzie rozwiązywać realne problemy, to ją poprzemy. Bez względu na to, jak się będzie nazywała.

Ostatnie miesiące spędziliśmy w Miłość Nie Wyklucza na rozmowach z prezydentem Rafałem Trzaskowskim w sprawie Warszawskiej Deklaracji LGBT+ i w końcu udało się zdobyć jego podpis. Na samym początku uznaliśmy, że po tylu latach ich uników nie mamy nic do stracenia i będziemy rozmawiać twardo. To chyba pierwszy raz, gdy strona społeczna LGBT+ przyjęła taką filozofię działania. Jak oceniacie ruch prezydenta stolicy?

RB: Dużo ugraliście i dużo ugraliśmy wszyscy jako społeczność LGBT+, a każda sytuacja, w której ktoś korzysta z programu organizacji LGBT+ i nasze postulaty, również postulaty Wiosny, są realizowane, jest sukcesem. Tylko że to powinien być początek, bo jeden Rafał Trzaskowski wiosny nie czyni. Liczę, że jego śladem pójdą inni prezydenci i prezydentki miast oraz cała PO.

KŚ: Niech może wreszcie przyjmą ustawę antydyskryminacyjną? Jest projekt przygotowany przez Koalicję na rzecz Równych Szans, który w swoim czasie utopiła właśnie posłanka Platformy. Tymczasem ten projekt zakładał między innymi nałożenie na władze samorządowe obowiązku tworzenia planów równościowych. Wspaniale, że prezydent Trzaskowski podpisał Deklarację, ale nigdy się nie dowiemy czy to efekt jakiejś ewolucji, czy jedynie ruchy pozorowane. Zresztą miejska polityka tego rodzaju jest standardem na świecie, więc naprawdę oczekujemy więcej.

RB: Wprowadzimy to w całej Polsce, bo to standard. o który walczymy od lat. Tym bardziej cieszę się, że wam się udało, bo wiem, jakie to trudne. Przekaż gratulacje całemu zespołowi.

Na koniec mam do was dwie prośby. Najpierw prywata: pani Wanda, która ma 73 lata, mieszka w małym miasteczku na Mazowszu i jest moją mamą, a twoją fanką, kazała mi przekazać Robertowi, że bardzo docenia, że się tyle uśmiechasz, ale są chwile, gdy jednak powinieneś zachować powagę.

RB: Bardzo dziękuję pani Wandzie, chociaż mam wrażenie, że polskiej polityce bardzo brakuje uśmiechu. Oczywiście pozdrawiam!

Ostatnia sprawa już dla całej społeczności. Kilka lat temu spotykaliśmy się podczas prac nad ustawą o związkach partnerskich. Dziś mówicie, że nadeszła Wiosna i nowe otwarcie, więc mam dla was gotowy projekt ustawy o równości małżeńskiej, przygotowaną 4 lata temu przez MNW. (Projekt widać na naszym okładkowym zdjęciu – przyp. „Replika”)

KŚ: Brawo. To jest dla mnie kwintesencja pracy organizacji pozarządowych.

Przekazuję ją w wasze ręce w imieniu wszystkich organizacji LGBT+ i czekam na obietnicę, że złożycie ją w Sejmie.

KŚ: Obiecujemy!

RB: Nie wiem czy na pewno tę, bo może będzie trzeba ją zaktualizować, ale na pewno złożymy w Sejmie ustawę o równości małżeńskiej.

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Robert Biedroń (1976) jest z wykształcenia politologiem. Działaczem LGBT został w wieku 20 lat, gdy na pierwszym roku studiów dołączył do Lambdy Olsztyn. W 2001 r. założył Kampanię Przeciw Homofobii, w której przez następną dekadę był prezesem/członkiem zarządu. W 2005 r. założył „Replikę”. W 2011 r. zdobył mandat posła z listy Ruchu Palikota. W 2014 r. wygrał wybory i został prezydentem Słupska. 3 lutego 2019 r. założył partię Wiosna.

Krzysztof Śmiszek (1979) jest doktorem prawa. W 2002 r. dołączył do Kampanii Przeciw Homofobii i od podstaw zbudował Grupę Prawną KPH. W 2006 r. założył Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego, którego członkiem zarządu jest do dziś. W l. 2008-2010 pracował w Brukseli jako koordynator programowy Europejskiej Sieci Współpracy Urzędów ds. Równego Traktowania. Na początku br. zaangażował się w działalność partii Wiosna.

Robert i Krzysiek są razem od Walentynek 2002 r.

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

WIEM, ŻE JESTEM UPRZYWILEJOWANY

Adwokat PAWEŁ KNUT opowiada o najważniejszych sprawach prawnych Kampanii Przeciw Homofobii, a także o tym, jak to jest być heterykiem – działaczem LGBT

Tekst: Mariusz Kurc

 

Foto: Rita – Photography on Demand

 

Paweł Knut jest adwokatem. Ma 30 lat, z czego ostatnich 8 spędził, pracując dla Kampanii Przeciw Homofobii.

Paweł jest hetero. Od tego zaczynamy rozmowę. Pytam, czy zna innych heteryków wśród działaczy LGBT. Bo działaczki LGBT – heteryczki, to są, znam co najmniej kilka. Ale heteryk? Nie kojarzę. Zdarzało się, że przy konkretnych sprawach współpracowałem z heteroseksualnymi prawnikami, ale żaden z nich nie był na stałe związany z żadną organizacją LGBT.

Jak trafił do KPH? Kończyłem studia prawnicze. Równolegle studiowałem psychologię i historię sztuki. Wahałem się, czy chcę dalej pójść ścieżką prawniczą. Miałem już wówczas doświadczenie pracy w kancelariach. Zaczynałem rozumieć, co lubię w tym zawodzie. Wspomaganie bogatych ludzi, którzy korzystają z prawników, by jeszcze bardziej pomnożyć majątek, nie bardzo mi się uśmiechało. Za to ochroną praw człowieka, w tym LGBT, interesowałem się już od jakiegoś czasu. Pewnego dnia odkryłem na portalu ngo.pl, że KPH szuka prawnika wolontariusza. Postanowiłem spróbować. Nie miałem poczucia, że wybieram „nieortodoksyjną” ścieżkę. Rodzice wspierali mój wybór, mam to szczęście, że dorastałem w domu otwartym na różnorodność. Na psychologii, gdzie atmosfera generalnie była bardziej przyjazna, poznałem dwóch gejów, którzy nie obawiali się mówić o sobie. To byli pierwsi geje w moim życiu, ale pomyślałem tylko: no tak, statystycznie rzecz biorąc, spotkanie osób LGBT powinno się prędzej czy później zdarzyć i to jest właśnie ten moment.

Czasem również ja muszę się wyoutować

Dziś Paweł zna dziesiątki, jeśli nie setki historii osób LGBT. Dzięki pracy w KPH choć trochę lepiej rozumiem, jak to jest nie móc powiedzieć otwarcie rodzinie o swojej orientacji, iść z duszą na ramieniu ze swoją drugą połówką za rękę przez miasto, czy oglądać się przez ramię przy wychodzeniu w nocy z lokalu LGBT.

Zajmowanie się ochroną prawną osób LGBT pociąga mnie również dlatego, że jest wypełnianiem luk w systemie prawa, kombinowaniem, jak dołożyć kolejną cegiełkę, by budowana konstrukcja stała się wyższa i stabilniejsza. Praca w KPH to też obserwowanie zmieniających się norm obyczajowych w naszym kraju. Stosunek do osób LGBT jest dla mnie papierkiem lakmusowym kondycji naszego społeczeństwa, stosunku do mniejszości. Nie chcę, by zabrzmiało to górnolotnie, ale uważam, że m.in. w organizacjach LGBT, często niepozornych i niewielkich, tworzy się współczesna historia Polski.

Regularnie słyszę, że moja praca jest postrzegana jako wyjątkowa dlatego, że jestem mężczyzną heteroseksualnym. Jest to oczywiście dla mnie miłe, ale jednocześnie dość kłopotliwe. Nie do końca bowiem czuję, że jest coś wyjątkowego w mojej obecności w tym miejscu. Wręcz przeciwnie, jeśli wziąć pod uwagę, że jestem heteroseksualnym, wykształconym i pochodzącym ze szczęśliwej rodziny mężczyzną, można uznać, że jestem na uprzywilejowanej pozycji i może wręcz być mi nieco łatwiej wykonywać taką pracę. Nie musiałem przezwyciężać uprzedzeń, mam pełne prawa.

Tłumaczę to sobie jednak tak, że przynajmniej na razie moja obecność jest uzasadniona, bowiem robię rzeczy, na które nieheteroseksualni prawnicy być może nie mogą sobie jeszcze pozwolić, z uwagi na to, że zazwyczaj wciąż mają – w sensie zawodowym i prywatnym – dużo do stracenia. W tym momencie chylę czoła przed Krzyśkiem Śmiszkiem i innymi, którzy jednak mieli tę odwagę. (Krzysztof Śmiszek był w 2003 r. założycielem i pierwszym szefem Grupy Prawnej KPH – przyp. „Replika”). Mam nadzieję, że jeśli takie osoby zaczną częściej pojawiać się w organizacjach, wyczuję ten moment i zamiast zastępować ich głos w dyskusji na temat ochrony praw osób LGBT, zrobię dla nich przestrzeń.

Wyobrażam sobie, że pracując w takiej organizacji Paweł bywa czasem brany za geja. Tak, to się czasem zdarza. Ciekawe doświadczenie – polecam wszystkim, którzy sądzą, że nie ma nic wielkiego w powiedzeniu o swej orientacji (śmiech). Myślę, że część osób, z którymi współpracuję, przyjmuje „z automatu”, że jestem gejem. Niekiedy dopiero po latach ktoś nagle „odkrywa”, że jest inaczej. W zeszłym miesiącu rozmawiałem z dziennikarzem, z którym znam się od dawna. Zadzwonił mój telefon i powiedziałem: „Przepraszam, muszę odebrać, to moja partnerka”. Zobaczyłem na jego twarzy wielkie zdziwienie. Obu nas to rozbawiło. A czy był podrywany przez gejów? Tak, to też się zdarza. Gdy wyczuwam, że coś jest na rzeczy, robię po prostu coming out – i sprawa z głowy (uśmiech).

Ponad 350 spraw rocznie

Gdy w 2011 r. trafiłem do KPH, zacząłem pracować w Grupie Prawnej kierowanej przez radczynię prawną, Zofię Jabłońską. Bardzo wiele jej zawdzięczam. Szybko dopuściła mnie do prowadzonych spraw, już po paru tygodniach wsiąkłem na dobre. Gdy w 2015 r. Zofia odeszła do Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego, stałem się jej następcą.

Ilość obsługiwanych przez nas spraw stopniowo rośnie. W zeszłym roku udzieliliśmy ok. 350 porad prawnych, co oznacza przynajmniej jedną poradę dziennie. Równolegle prowadzimy kilkanaście postępowań sądowych w różnych miejscach Polski, a także przygotowujemy raporty dla krajowych i zagranicznych instytucji. Zwiększenie naszych „mocy przerobowych” jest możliwe dzięki dołączeniu do zespołu drugiej prawniczki, adwokatki Karoliny Gierdal. We dwójkę, wspólnie z zespołem wolontariuszy – m.in. Barbarą, Marcinem, Maciejem, Kubą i Łukaszem – staramy się realizować działania prawne organizacji.

Paweł tłumaczy mi, że wszystkie sprawy można z grubsza podzielić na trzy grupy:

  1. sprawy dotyczące przestępstw z nienawiści – pobicia, znieważenia, nękania. Tych spraw jest wciąż dużo – ponad 100 rocznie, a to i tak pewnie wierzchołek góry lodowej, bo w większości przypadków pokrzywdzeni boją się szukać pomocy czy sprawiedliwości;
  2. sprawy z zakresu prawa pracy dotyczące dyskryminacji w miejscu zatrudnienia; tu stopniowo liczba spraw maleje; być może dlatego, że od 15 lat obowiązuje Kodeks pracy z zakazem dyskryminacji ze względu na orientację seksualną i świadomość społeczna tego przepisu rośnie;
  3. sprawy z zakresu prawa rodzinnego, w których pary tej samej płci chcą albo jakoś uregulować swą sytuację prawną (np. wydziedziczyć homofobicznych członków rodziny), albo sytuację prawną swych dzieci; albo chcą wziąć ślub za granicą – i potrzebują porady. Liczba takich spraw zdecydowanie rośnie.

 

5 precedensowych postępowań

 

Razem z Pawłem ustalamy pięć najważniejszych spraw w obecnej dekadzie, w które zaangażowana była Kampania Przeciw Homofobii.

Pierwszy azyl w Polsce dla geja (2012)

Wilson Seki jest pierwszą osobą LGBT, która uzyskała w Polsce azyl ze względu na swą orientację. Wilson pochodzi z Ugandy. Był tam prześladowany za to, że jest gejem i aktywistą LGBT. Przyjaźnił się z Davidem Kato, ugandyjskim działaczem LGBT zamordowanym przez nieznanych sprawców 26 stycznia 2011 r. Polska udzieliła Wilsonowi azylu po wielomiesięcznym procesie, w którym otrzymał wsparcie prawne KPH. Sprawa Wilsona przypadła na początek mojej pracy dla KPH. Pamiętam, jak Wilson przyszedł do naszego biura z listem zawierającym rozstrzygnięcie w ręku. Było ono napisane po polsku. Wilson widział tylko, że było długie, przez co był przekonany, że jest odmowne. Miał łzy w oczach. Rzuciliśmy się, by zacząć go pocieszać, aż w końcu ktoś spojrzał na dokument: „Czekajcie, wygraliśmy!” (O sprawie Wilsona Seki pisaliśmy w numerze 38 „Repliki”)

Pięć par jednopłciowych walczy o uznanie swych związków przed Trybunałem w Strasburgu (2015-?)

W 2015 r. pięć par jednopłciowych zgłosiło się do urzędów stanu cywilnego z zamiarem zawarcia związku małżeńskiego. Oczywiście, wszystkie spotkały się z odmową. Po przegraniu postępowań sądowych w kraju pary wniosły skargi przeciwko Polsce do Trybunału w Strasburgu, zarzucając brak wprowadzenia jakichkolwiek uregulowań prawnych dla związków tej samej płci. Wszystkie pary wraz ze swymi pełnomocnikami działają według jednej strategii, stanowiąc Koalicję na rzecz Związków Partnerskich i Równości Małżeńskiej. Paweł jest pełnomocnikiem jednej z par i pod auspicjami KPH i Miłość Nie Wyklucza koordynuje całość prac Koalicji. Skargi zostały przyjęte i oczekują na rozpoznanie przez Trybunał. Potrwa to pewnie jeszcze kilka lat. Zakładamy, że mamy szanse na wygraną. W podobnej sprawie, dotyczącej Włoch, Trybunał nakazał wprowadzenie uregulowań. Włochy w ciągu pół roku przyjęły związki partnerskie. („Replika” opublikowała wywiady z trzema spośród tych pięciu par – z Krzysztofem Łosiem i Grzegorzem Lepianką w numerze 59, z Barbarą Starską i Cecylią Przybyszewską w numerze 60 oraz z Wojciechem Piątkowskim i Michałem Niepielskim w numerze 67)

Sprawa Jakuba Lendziona – sąd uznaje odpowiedzialność szkoły za brak reakcji na homofobię (2017)

Sprawa bez precedensu w Polsce. Jakub Lendzion, uczeń jednego z warszawskich techników, po zrobieniu coming outu spotkał się z homofobicznymi atakami ze strony innych uczniów. Informował o tym władze szkoły, które jednak nie podjęły żadnych działań. Kilka lat po skończeniu szkoły Jakub, wraz z pomocą KPH, złożył do sądu pozew. Nie domagał się pieniędzy, lecz przeprosin i uznania, że szkoła złamała prawo, nie reagując na homofobię. Kuba miał wszystko udokumentowane – emaile i posty na Facebooku, w których informował o całej sytuacji. Z uwagi na brak przepisów zakazujących dyskryminacji w obszarze edukacji, musieliśmy poszukać innych środków ochrony. Uznaliśmy, że to, co spotkało Kubę, stanowiło naruszenie jego dóbr osobistych. Proces trwał dwa lata, ale okazał się dla Kuby korzystny. Sąd wytyczył standard zachowania szkół w takich sytuacjach. Ich obowiązkiem jest nie tylko przeciwdziałanie homofobicznej przemocy, ale także przekazywanie uczniom zasad szacunku i tolerancji dla osób LGBT tak, by do podobnych zdarzeń nie dochodziło. Szkoła musiała przeprosić Kubę, który był w tej sprawie reprezentowany przez Pawła. (O sprawie Jakuba Lendziona „Replika” pisała w numerze 71).

Pobił geja i… trafił do KPH na spotkanie edukacyjne o homofobii (2018)

Chłopak wyszedł z klubu gejowskiego i tuż obok natknął się na grupę pijanych mężczyzn. Zaczęli go wyzywać, następnie jeden podbiegł i zaczął go bić. Chłopak zdołał uciec i po chwili zawiadomić policję, która błyskawicznie zjawiła się pod klubem i zatrzymała sprawców. Ten zaatakowany chłopak skontaktował się z KPH. Zapewniliśmy mu pomoc prawną. Sporządziliśmy prywatny akt oskarżenia. Miałem okazję reprezentować go przed sądem. W trakcie procesu sprawca zaproponował pojednanie się, by uniknąć skazania. Przystaliśmy na to rozwiązanie pod warunkiem zapłacenia przez niego odszkodowania oraz odbycia spotkania edukującego z osobami z KPH. Sąd zaakceptował takie zakończenie sprawy i strony zawarły ugodę. Kilka tygodni później odbyliśmy umówione spotkanie. Jak się okazało, była to pierwsza w życiu tego mężczyzny okazja do rzeczowej .rozmowy o tym, czym jest orientacja seksualna, jaka jest sytuacja osób LGBT w Polsce, a także jakie są konsekwencje homofobii. Jedno dwugodzinne spotkanie nie zmieni raczej człowieka, ale mamy nadzieję, że nasz rozmówca przynajmniej nie będzie już stosował przemocy.

Sprawa drukarza z Łodzi – potwierdzenie ochrony przed dyskryminacją w dostępie do usług (2018)

Fundacja LGBT Business Forum zleciła druk plakatu zawierającego jej logo i nazwę. Drukarz odmówił, stwierdzając, że nie będzie „promował” swą pracą ruchu LGBT. W polskim systemie prawnym nie ma przepisów, które wprost chroniłyby przed dyskryminacją ze względu na orientację seksualną w dostępie do dóbr i usług. Po interwencji ze strony Rzecznika Praw Obywatelskich, Policja zdecydowała się na wniesienie do sądu wniosku o ukaranie za popełnienie wykroczenia, polegającego na nieuzasadnionej odmowie świadczenia usług. Wówczas do sprawy przyłączyła się KPH, zapewniając organizacji pomoc adwokata, czyli Pawła. Mimo zaangażowania się w sprawie po stronie drukarza konserwatywnej organizacji Ordo Iuris oraz ministra sprawiedliwości sprawa została wygrana. Kończące postępowanie orzeczenie Sądu Najwyższego było jasne: drukarz popełnił wykroczenie i słusznie został uznany za winnego. Argumentacja ta została następnie wykorzystana przez nas w tożsamej sprawie instruktora krav magi z Poznania, który odmówił świadczenia usług dla Grupy Stonewall. Podobnie jak w sprawie drukarza, sądy poznańskie uznały, że odmowa stanowiła wykroczenie.

Obie sprawy pełnią dużą rolę edukacyjną. Wiele osób przyjmuje bowiem fałszywie „liberalną” postawę. Mówią: „To jego prywatna drukarnia, może drukować, co chce i odmawiać, komu chce, a ta organizacja mogła przecież wydrukować ulotkę gdzie indziej”. Zapominają jednak, że każda firma w Polsce musi działać w granicach prawa. Tak jak nie może być piekarni, która chleb sprzedaje tylko białym, ani restauracji, która odmawia wstępu np. katolikom, tak nie może być drukarni, która „z założenia” tęczowych materiałów nie drukuje.  

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Była sobie dziewczyna

Z reżyserem LUKASEM DHONTEM, którego głośny debiutancki film „Girl” o transpłciowej nastolatce właśnie wchodzi do polskich kin, rozmawia ADAM KRUK

 

Foto: ®Johan Jacobs 4

 

Od 22 marca oglądamy w polskich kinach twój debiutancki film „Girl”, nominowany do Złotego Globu, nagrodzony m.in. Queerową Palmą na ostatnim festiwalu w Cannes. Wiem, że pracowałeś nad nim bardzo długo – kiedy zaczęła się ta historia?

Prawie dekadę temu, miałem wówczas 18 lat i przygotowywałem się do rozpoczęcia studiów w szkole filmowej. Natknąłem się na artykuł prasowy o Norze Monsequer – młodej transpłciowej dziewczynie, której marzeniem było zostać tancerką klasyczną. Gdy przeczytałem jej historię, coś ukłuło mnie głęboko, długo przechowywałem to uczucie w sobie. W końcu udało mi się z nią skontaktować. Jako młody, nieopierzony filmowiec bardzo chciałem zrobić dokument o niej i o świecie tańca, w którym się obracała. Nora nie chciała jednak wystąpić przed kamerą. Zgodziła się natomiast być po jej drugiej stronie. Wspólnie zaczęliśmy więc pracować nad scenariuszem filmu fabularnego.

Dlaczego odmówiła? Przecież zawód tancerza przyzwyczaja do występowania przed publicznością, do tworzenia spektaklu z własnego ciała.

Mnie także to zastanawiało. Paradoks ten wydał mi się ogromnie interesujący wizualnie i emocjonalnie, stał się w końcu jednym z ważniejszych motywów w filmie. Dlaczego młoda transpłciowa osoba, która ma bardzo trudną relację z własną fizycznością – odrzuca ją i okalecza, niecierpliwe czeka na tranzycję – wybiera środowisko, gdzie musi swe ciało eksponować, pracować z nim, gdzie jest ono poddawane nieustannej ocenie? W tym właśnie znalazłem napięcie, z którym chciałem pracować, które chciałem zrozumieć. Zależało mi, by ta partykularna opowieść dała szerszy obraz naszej rzeczywistości, bo świat baletu jest dla mnie także metaforą społeczeństwa, które posługuje się bardzo binarnymi kategoriami, gdzie jedne role przypisane są kobietom, inne mężczyznom. Chciałem przyjrzeć się, co takie społeczeństwa robią osobom, które się w tych kategoriach nie mieszczą, dla których są one trochę bardziej skomplikowane.

Pokazujesz to w najzwyczajniejszych sytuacjach życiowych. Nawet takie miejsca jak toalety czy szatnie, dla osób z jednoznaczną identyfikacją przezroczyste, dla innych stanowią problem i wyzwanie.

Podziały te obecne są właściwie we wszystkich dziedzinach życia – spójrz na świat filmu i to, jak różnią się gaże aktorów i aktorek. Albo wyróżnienia im przyznawane, zawsze zróżnicowane na role męskie i żeńskie – nie wystarczyłaby nagroda po prostu za najlepszą rolę? Lara z „Girl” jest ofiarą tych kategoryzacji: rówieśnicy, nauczyciele, a nawet jej własny brat, nie wiedzą, jak do niej podchodzić, jak ją zakwalifikować. Ale czy problemem jest naprawdę tożsamość jednostki czy raczej konstrukcja społeczna, która wymusza tego rodzaju sztywne opozycje? Dla wielu moich widzów, a film pokazuję bardzo różnej publiczności, w tym gender-queer, gender-non-binary, drag, tak mocny podział na męskie/żeńskie jest fikcją. Zwyczajnie się w nim nie mieszczą, ale dlaczego właściwie zmuszani są, by się mieścić? Może raczej to społeczeństwo powinno wreszcie odrobić lekcję z różnorodności.

Do głównej roli zorganizowałeś casting neutralny genderowo. Mogli wziąć w nim udział i chłopcy, i dziewczyny, zarówno cis, jak i trans. Dlaczego?

Ogromnie istotne było dla mnie, by film, który miał stanąć w kontrze do tych binarnych podziałów, nie powielał ich w procesie powstawania. Casting był jedną z najważniejszych i najtrudniejszych jego części, bo tytułowa rola była bardzo wymagająca jak na piętnastoletnią osobę. Nie tylko emocjonalnie, ale i czysto fizycznie, bo wymuszała opanowanie tańca klasycznego. Poza tym, będąc w tym wieku, czasem sam jeszcze nie wiesz, jak się określić. Nie chciałem narzucać, że ma to być chłopak albo dziewczyna, homo czy hetero, brunet lub blond. Byłem otwarty na wszystko, co może się zdarzyć. Najważniejszym kryterium była wola wystąpienia w filmie i pewne emocjonalne pokrewieństwo z Norą, którego poszukiwałem. Mając w głowie jej wizerunek, chciałem znaleźć osobę podobnie wrażliwą i mocną oraz na tyle charyzmatyczną, by zdołała rozbłysnąć na ekranie i porwać widzów.

Zaangażowałeś cispłciowego chłopaka. Niektórzy, również w społeczności trans, tę decyzje obsadową krytykują. Trwa debata o marginalizowaniu aktorów/ek trans, wysuwane są postulaty, że postacie trans powinny być grane przez aktorów/ki trans. Przesłuchiwałeś nastolatków trans?

Tak, parę ich pojawiło się na castingu. Współpracowaliśmy blisko ze szpitalem w Gandawie, będącym w europejskiej czołówce pomocy osobom trans oraz z punktami informacyjnymi dla nich, które mają szeroką bazę kontaktów. Dzięki nim poznaliśmy wiele dzieciaków i wiele z ich doświadczeń, którymi się dzieliły, okazało się pomocne w budowaniu wiarygodności filmu. Jednak większość z tych młodych ludzi – trochę jak sama Nora, gdy ją poznałem – miało problem z odkryciem się przed kamerą, nie czuło się przed nią komfortowo. Bo to bardzo trudny okres w ich życiu, nie zawsze czas na to, by w pełni się odsłonić. Czuliśmy dużą odpowiedzialność, bo fi lm zostanie przecież na lata. Nie chcieliśmy skrzywdzić nikogo, kto nie byłby gotowy, by utrwalić siebie samego w tym momencie życia.

Viktor Polster jako Lara; kadr z filmu

 

Kiedy pojawił się Victor Polster?

Przesłuchaliśmy chyba z pięćset młodych osób, kilkoro bardzo interesujących. Kiedy jednak stanął przede mną Victor, od razu się w nim zakochałem. Zrozumiałem, że poznałem osobę, która ma w sobie całe spektrum emocji, których poszukiwałem. Osobę, która będzie potrafiła wcielić się w tę postać w najbardziej elegancki i pełen szacunku dla tematu sposób. Jak dowodzą nagrody dla jego występu, nie pomyliłem się.

Jak Norze patrzyło się na Victora?

Nora brała udział w castingu i dzieliła moje przekonanie, że to on będzie najlepszy do tej roli. Powiedziała wtedy, że odnalazła w nim cząstkę siebie. Był bardzo zdyscyplinowany, czasem wręcz obsesyjny, subtelny, rozmarzony – z wieloma tymi rzeczami czuła osobisty związek. Dla mnie ważne było, że Nora była cały czas obecna, także na planie. Tylko dzięki temu, że opowiadaliśmy tę historię razem, byłem spokojny, że niczego nie przekłamuję, nie dopuszczam się nadużyć i moja wizja artystyczna nie jest oderwana od rzeczywistości. Co więcej, proces powstawania filmu okazał się istotny także dla niej samej, gdyż mogła dzięki temu przerobić ze sobą sprawy, które wydarzyły się w jej dzieciństwie i emocje, które wówczas czuła. Myślę, że jej obecność, porady dawały i Victorowi komfort pracy, poczucie, że – choć był to jego pierwszy przed kamerą – jest wiarygodny i akceptowany w tej roli.

Mimo jej akceptacji, ze strony osób transpłciowych pojawiły się głosy krytyczne, zarzucające ci nazbyt cisseksualną perspektywę. Jak na nie reagujesz?

Nie obrażam się. Myślę, że to dobrze, że fi lm wywołuje dyskusje, że wzbudza różne reakcje. To przecież rola sztuki: stymulować dialog. Jeśli więc ludzie zabierają głos, reagują na mój fi lm, mówią, w jakim stopniu ich reprezentuje, a w jakim nie, to jest to rzecz cenna. W „Girl” opowiedziałem historię jednej transpłciowej dziewczyny, staraliśmy się rzucić światło na to, co dzieje się z nią w trudnym okresie dojrzewania. Nigdy nie było moją intencją, by opowiedzieć o całej społeczności trans, nic dziwnego więc, że nie wszyscy jej przedstawiciele się w niej odnajdują. Czekam na kolejne fi lmy, które ukazałyby inne doświadczenia, problemy i radości środowiska, bo myślę, że każdy kolejny obraz ułatwia powstawanie następnego. „Girl” to mój portret Nory, w której się zakochałem i chciałem się tym uczuciem podzielić – zrozumiałe, że nie wszystkim musi się on podobać. Nie mam z tym problemu.

Nawet kiedy czytasz, że to film obsesyjnie skupiony na ciele, a życie transpłciowej osoby nie ogranicza się wyłącznie do tego aspektu?

Oczywiście, pokazuje dużo fizyczności, ale mając piętnaście lat wszyscy – bez względu na identyfikację płciową czy seksualną – uważnie obserwujemy mocno wówczas zmieniające się ciała: swoje i cudze. To przecież wówczas ogromnie zajmujące. Próbuję ten moment w życiu uchwycić. Poza tym, świat baletu jest zafiksowany na punkcie ciała – jego ćwiczeniu, tresowaniu, na formie, którą zdolne jest przyjąć. Musiało się to pojawić w filmie. To, że Lara jest trans i ma skomplikowaną relację z własnym ciałem także nie było bez znaczenia – takie były też wspomnienia Nory z jej dzieciństwa. Z tych powodów fi lm musiał skupiać się na fizyczności, ale myślę, że nie dzieje się to kosztem życia wewnętrznego bohaterki. Więc owszem, interesuje mnie ciało – zawsze zresztą mnie interesowało, widać to także w moich krótkich filmach – ale nie zgodzę się, że „Girl” jest filmem w jakikolwiek sposób voyerystycznym.

Mierzysz się tu z problemem autoagresji. Dlaczego bohaterka nie szuka wsparcia w internecie, mediach społecznościowych, nie kontaktuje się z innymi transami?

Nie wiem, czy wizualnie byłoby to ciekawe, gdyby Lara siedziała ciągle przed komputerem albo telefonem – na pewno nie byłaby to moja estetyka. Ale na spotkaniach po projekcji ludzie często mnie o to pytają. Odpowiadam na to, dzieląc się wspomnieniem z własnego dzieciństwa, że jako 15-letni homoseksualny nastolatek nie szukałem innych gejów, nie chciałem być z nimi widziany, utożsamiany. Siedziałem głęboko w szafie, musiałem najpierw zaakceptować samego siebie, by móc nawiązać więź z innymi. W tym sensie Lara ma dużo nie tylko z Nory, ale także ze mnie samego. W filmie pojawia się zdanie: „Nie chcę być przykładem, chcę tylko być dziewczyną”. To jest moment w jej życiu, kiedy próbuje nie odstawać od reszty, woli przynależeć, a w jej przypadku wpasowanie się oznacza dostosowanie do dziewczęcej grupy w szkole baletowej. Bycie stuprocentową, zwyczajną dziewczyną.

Podoba mi się w „Girl” ciepły obraz wsparcia ze strony rodziców. Przynajmniej w Polsce wcale nie jest to regułą. Jak sytuacja wygląda w Belgii?

Niestety i w Belgii znajdziesz przypadki – często dość dramatyczne – kiedy tego wsparcia nie ma, gdy brakiem akceptacji rodzice krzywdzą dzieci, których dorastanie i tak jest dużo trudniejsze niż ich rówieśników. Zazwyczaj w kinie oglądamy właśnie tego rodzaju problematyczne relacje. Ja chciałem pokazać wersję optymistyczną: relację ojciec-dziecko pełną miłości, zrozumienia, troski. Taki był właśnie ojciec Nory, taki był i mój ojciec, który wspierał mnie, gdy odkrywałem w sobie homoseksualizm. Myślę, że potrzebujemy więcej tego rodzaju ojców i trzeba ich częściej pokazywać – w kinie, sztuce, literaturze. Bo dają przykład. Bo możemy się od nich wiele nauczyć. Chciałbym, aby mój fi lm zobaczyło jak najwięcej rodziców – obecnych i przyszłych – aby tematy takie jak seksualność czy identyfikacja genderowa nie były tabu, by można spokojnie o nim rozmawiać. By podróż w stronę dorosłości odbyć można było razem.

Najbardziej urzekło mnie to, w jaki sposób tę podroż pokazujesz. Skąpane w żółciach i błękitach kadry pchają opowieść w stronę mitu, baśni.

Jako debiutant miałem ogromne szczęście móc pracować ze wspaniałym, doświadczonym operatorem Frankiem van den Eedenem, prawdziwym wizjonerem. Dużo rozmawialiśmy o tym, w jaki sposób przekuć scenariusz w obrazy, by to one, a nie dialogi, pchały opowieść do przodu. Zdecydowaliśmy się na użycie dużej ilości światła słonecznego, ciepłego, żółtego koloru. Chodziło o nawiązanie w portrecie Lary do mitu Ikara – kogoś, kto pragnie lecieć wyżej i wyżej, ale w końcu może się sparzyć i upaść. Ojciec zaś jest Dedalem, czyli kimś bardziej rozważnym, kto próbuje uchronić swe dziecko od tragedii. By wydobyć tę metaforę, wiele scen oświetlanych jest naturalnym światłem słonecznym, niebieski zaś pojawia się w scenach wzmożonych konfl iktów, rozczarowań, deziluzji.

Mimo scen drastycznych, „Girl” jest jednak filmem optymistycznym – mógłby być częścią kampanii „It Gets Better”. Jak reaguje na film młoda publiczność?

Od nastolatków zazwyczaj mam wspaniały feedback, wielu z nich odbiera go bardzo osobiście. Wynika to, jak sądzę, z tego, że czy jesteś trans czy cis, homo czy hetero, musisz w tym wieku odpowiadać sobie na pytania o własną tożsamością, konfrontować się ze swoją fizycznością, odnajdywać się w często nieprzychylnym rówieśniczym otoczeniu. Niektórzy reagują bardzo żywo, płaczą, inni buntują się przeciwko filmowi albo oczekują wyjaśnień. Mam poczucie, że w słowniku kina nie było jeszcze takiej postaci jak Lara i skoro jest w jakimś sensie pierwsza, wielu domaga się, by była wzorem. Myślę, że to właśnie wzbudza w filmie największe kontrowersje, że Lara wzorem być nie chce i nie potrafi . Nie jest aktywistką, jest po prostu istotą ludzką.

A czy ty, jako filmowiec, czujesz się aktywistą?

Na pewno chcę opowiadać o postaciach i tematach, które nie są częścią popularnego języka filmowego i mówiąc o nich, docierać do jak najszerszej publiczności. „Girl” to tylko pierwszy etap poszerzania tego języka – pracuję obecnie nad kolejnym filmem, który również oswajać będzie widownię z bohaterem z grupy mniejszościowej. Bo to jest mój cel: rozszerzać pole widzialności, przełamywać strach, budzić empatię. Mam nadzieję, że „Girl” jakoś się do tego przyczynia.  

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

JESTEM NA PrEPie

Tekst: Adam Fotek

 

Od redakcji: Adam zamieścił komentarz na facebookowym profilu „Repliki”. Nasz post dotyczył PrEPu, pod nim ktoś napisał, że przecież wystarczy być wiernym jednemu partnerowi, a nie pieprzyć się z kim popadnie. Tego Adam nie wytrzymał i zamieścił ripostę. Była tak mocna, że poprosiliśmy o rozwinięcie. Tak powstał poniższy tekst.

 

Jestem na PrEPie. Dzień, w którym kupiłem tabletki, był pełen jakiejś ekscytacji. Dopiero w tamtym momencie zrozumiałem, jakim obciążeniem, z którego nawet nie zdawałem sobie sprawy, było gdzieś w środku we mnie zagrożenie zakażeniem HIV. Niby starałem się bezpieczniej, znałem drogi zakażenia, ale dopiero kupienie PrEPu uświadomiło mi, że spadł ze mnie ogromny ciężar. Sam fakt, że w końcu go mam, uwolnił mnie od balastu, który wcale nie był lekki. Gadanie o bezpieczniejszych zachowaniach i wierności to życzenia. Mogą działać, ale trafi się ten jeden raz i o jeden za dużo.

Tobie to się nie zdarzy? Tak, jasne

Widzę w klubach młodych chłopaków marzących o wielkiej miłości. Trafi a się, że ten najpiękniejszy, przy którym serce wali, kolana miękną, a nad nimi twardnieje, właśnie zwrócił uwagę i chce z tobą, właśnie z tobą, tylko z tobą! Stawia piwo, patrzy w oczy, stawia kolejne. W głowie szumi i nie wiesz, czy od alkoholu, czy od emocji. Potem tańczycie wtuleni, ręce nie wytrzymują i wędrują, sprawdzając różne miejsca, a jego usta i język smakują tak, że świat przestaje istnieć. Potem on za rękę prowadzi cię do darkroomu. Masz opory? Miałeś. Teraz nie odmówisz, bo chcesz tego. Chcesz Jego, a przede wszystkim – Jemu nie odmówisz, bo jest zbyt ważny. Bo to przecież On, to będzie On – właśnie ten. Wierność? Przecież będziesz mu wierny. Dla HIV to już może nie mieć znaczenia.

W klubie w otwartej kabinie darkroomu śpi chłopak. Ma ściągnięte spodnie. Wchodzę sprawdzić, co z nim. Coś kontaktuje, ale nie jest w stanie sam wstać. Numerek z szatni ma napisany markerem na nadgarstku. Podciągam mu spodnie i trzymając, wyprowadzam. Po jakimś czasie udaje mi się wyciągnąć z niego adres. Zamawiam taksówkę, odwożę, odprowadzam. Pod mieszkaniem jest już z nim lepszy kontakt. Jest mu głupio i bardzo się mnie wstydzi. Uspokajam, opowiadam sytuację. On mówi, że to było jedno piwo. Ktoś coś dosypał? Kabiny już nie pamięta.

Tobie się to nie zdarzy? A skąd wiesz? On poszedł do klubu potańczyć. Kabiny nie planował. Kiedy się badałeś? Co ile się badasz? Zakażenie można wykryć po 15 dniach od kontaktu, a potwierdzić – po 3 miesiącach. Co ile masz seks? Bywa, że co tydzień? Badasz się co tydzień? Niech będzie, co miesiąc. Badasz się co miesiąc? Skąd wiesz, że nie masz HIV? Bo w to wierzysz? Wiara może i jest dobra w kościele, ale tu nie działa.

On poleciał tak pięknie!

Masz seks zabezpieczony, zawsze w prezerwatywie? To dobrze. Ale loda nie robisz w prezerwatywie, prawda? Wszyscy geje, których znam, robią loda i nikt nie robi tego w prezerwatywie. Zakażenie tą drogą jest mało prawdopodobne, ale zawsze lepiej pamiętać, by nie mieć poranionych ust, dziąseł, podniebienia. Nie myć zębów przed lodem, nie jeść wcześniej ostrych chipsów czy ostrego chleba, bo mogą powstać malutkie ranki. Następna rzecz to spust. Niestety, nie do buzi, ok? I uważaj, bo jeśli on poleciał tak pięknie, że przypadkiem… chlapnął ci w oko, to możesz się zakazić.

Po domówce zostaje kilka osób na noclegu. W łóżku z tobą śpi fajny chłopak. Ma być grzecznie, ale w nocy jest napięcie, delikatnie się dotykacie, niby przez sen sprawdzając wzajemną reakcję. Jest odpowiedź. Drobne muśnięcie daje ci przyzwolenie. Nadal jest grzecznie, bawicie się nawzajem tylko rękami. Przecież to nie seks. Definiujesz go inaczej. Ale z minuty na minutę nakręcacie się i na koniec on wchodzi w ciebie. Tylko na chwilę. Kończy w tobie… Takie sytuacje się zdarzają szczególnie, jeśli jesteście po alkoholu – opuszcza się wtedy gardę, a po wszystkim – nie pamięta.

Jestem singlem już ponad dwa lata. Randkuję. Wchodzisz w związek w ciemno, a seks po ślubie? Ślubów, przypomnę, na razie nie mamy – więc kiedy? Od razu, bo trzeba sprawdzić jak jest, a przecież może być różnie i może nie zagrać? Po drugiej, trzeciej, czwartej randce? I najpierw grzecznie idziesz się przebadać, żyjesz w celibacie trzy miesiące i dopiero masz seks? Serio? A jeśli nawet, ale wam nie wyszło? To z każdym kolejnym, z którym randkujesz, robisz tak samo?

Lekarka w punkcie profilaktyki HIV/AIDS, gdzie robię badania, opowiada mi o najczęściej słyszanym przez nią zdaniu:

– Na pewno jestem zdrowy, bo on wyglądał na zdrowego. Był zadbany, ładny, czysty, pachnący itp.

Gdy masz z kimś seks, „automatycznie” obdarzasz go większym zaufaniem? Czasami jeszcze zdążysz zapytać:

– Jesteś zdrowy?

Zawsze przytakują, nie? To cię uspokaja, bo podniecenie jest większe niż rozsądek? HIV nie wybiera między ładnymi i mniej atrakcyjnymi, czystymi i nie. HIV nie widać.

Bezpieczny seks? W prezerwatywie jest bezpieczniejszy. Po użyciu PrEP też. Dopiero ich połączenie czyni seks bezpiecznym. Przy okazji możesz zaszczepić się na wszystko, na co tylko są szczepienia, a jest przenoszone drogą płciową. Reszta całkiem szybko się leczy.

Najbezpieczniejszy partner

Najbezpieczniejszym partnerem nie jest ten, który mówi, że jest wierny (a ilu, którzy chociaż raz wierni nie byli, powiedzieli partnerowi, że są wierni?), lecz – oprócz tych na PrEPie – ten, który ma HIV, regularnie (to ważne!) przyjmuje leki i ma niewykrywalną wiremię (niewykrywalną we krwi ilość wirusa) – i nie można się od niego zakazić; ten będący pod stałą kontrolą lekarską, mający regularne badania – jest całkowicie bezpieczny. Paradoks? Dlatego jeżeli wiesz, że chłopak jest HIV-pozytywny i jest skutecznie leczony, to masz szczęście. Ale gdy mówi, że jest zdrowy, lecz nigdy się nie badał lub robił to rok temu, to możesz równie dobrze przed seksem się pomodlić. Identyczna skuteczność. HIV nie reaguje na wiarę. Wiarę w partnera, wiarę w szczęście, wiarę, że się uda. HIV reaguje na PrEP.

Są takie słowa, które zamykają dyskusję i wyłączają myślenie. Wywołują lęk, który przekreśla jakikolwiek ciąg dalszy. Jednym z nich jest właśnie AIDS. Wielu nie odróżnia AIDS od HIV. AIDS to choroba, HIV to wirus, który jest w organizmie, ale można nigdy nie zachorować na AIDS i inni nie mogą się zakazić, gdy się leczy. Jak się leczy? To codzienne przyjmowanie tabletek. Dlatego określenie „leczy” nie jest precyzyjne. To utrzymywanie wirusa w ciągłym uśpieniu – do poziomu niewykrywalności we krwi i bez możliwości zakażenia nim innych.

Wypowiedzenie słów: „mam HIV” nadal stygmatyzuje. Ci żyjący z HIV ukrywają to na portalach randkowych/ aplikacjach, piszą: „plus dla plusa”, „pozytywny”, „plusowy” itp. I nigdy nie zamieszczają widocznego zdjęcia twarzy. To problem wynikający ze stygmatyzacji, odrzucenia, braku możliwości znalezienia partnera. Plus dla plusa? Bo co? Przecież nie zakażasz. To po co tak piszesz? Bo już doświadczyłeś tylu przykrości i odrzucenia, że wiesz, że nie masz szansy na związek z osobą niezakażoną. No to tak zwani „zdrowi”, albo lepiej: „myślący, że są zdrowi”, poświęćcie kilka chwil na refleksję. Taka osoba jest dla ciebie pewna, że się nie zakazisz HIV, a jednocześnie jest prawdopodobne, że zakazisz się od innego, który myśli, że jest zdrowy i nawet ci tak mówi. Ten lęk jest nieracjonalny. Nie ma uzasadnienia. Nad nim popracuj. Czego się boisz? Własnej niewiedzy. Życie HIV-pozytywnych dziś już niczym nie różni się od twojego. Ani nie choruje się częściej, ani nie ma objawów, ani nie umrze się wcześniej. Boisz się HIV „po prostu”? To zrozumiałe, ja też, dlatego nie obawiam się ludzi z HIV regularnie przyjmujących leki i jestem na PrEPie – z powodu tych myślących, że są niezakażeni.

Nie znasz nikogo z HIV? Ciekawe, dlaczego

Znam wiele osób HIV-pozytywnych w różnym wieku, wielu bardzo młodych, ładnych, świetnie tańczących w dyskotece, dobrze ubranych, z masą znajomych i lubianych. To też twoi znajomi, może nawet niektórych nazywasz przyjaciółmi. Tacy burzą twój stereotyp „tych z HIVem”? HIV mają tylko „puszczalscy”, wyrywający na fun, umawiający się na seks grupowy, chemsex, czy chodzący do darkroomów? Fakty są inne. Możliwe, że mamy też wspólnych znajomych, bo świat jest mały. Zastanawiasz się, dlaczego nie znasz nikogo z HIV? A można ci powiedzieć? Można ci ufać? Co mówisz publicznie na ten temat? Z mówieniem o tym, że ma się HIV, jest tak samo jak z twoim powiedzeniem rodzicom o tym, że jesteś gejem. Jeżeli od zawsze słyszysz nieprzychylne opinie, potępienie, niewybredne komentarze, a słowo „a słowo “hifiasz, “hifowiec” czy „ma ejds” to obraźliwe epitety, których używasz, to jak można ci coś takiego o sobie powiedzieć? Nie oceniaj innych. To tylko twoja decyzja, czy chcesz żyć w swoim ograniczonym świecie, czy widzieć go takim, jakim jest. I dotyczy to wszystkich sfer twojego życia, nie tylko znajomych z HIV. Metoda jest prosta: przestań oceniać innych i stań się bardziej obserwatorem i słuchaczem. Pokazuj w rozmowie akceptację i otwartość na rozumienie światów innych od twojego, a swój zmieniaj tak, by był coraz bliższy prawdy.

Skoro dziś HIV nie musi prowadzić do AIDS, nie obniża standardu życia, nie skraca go, ani nie zakaża, gdy przyjmuje się leki zgodnie ze wskazaniami lekarza, to po co tyle gadania o tym, żeby się zabezpieczać? Brać jakiś tam PrEP, który przecież kosztuje? Bo HIV to wirus, którego ktoś zakażony będzie miał do końca życia. Jeżeli go masz, to do końca życia musisz brać leki, by nie zachorować na AIDS, które, jak większość leków, obciążają organizm. Musisz też regularnie chodzić do lekarza i się badać. Leki są refundowane, ale ich cena jest bardzo wysoka. A gdyby refundację wstrzymano? A gdybyś chciał wyjechać na rok do Afryki? A gdyby była wojna, czy inne zawirowania polityczne? Jednak lepiej HIV nie mieć. PrEP to około 130 zł miesięcznie. Z wizytami lekarskimi w granicach 160-ciu. Może jednak cię stać?

 

Wywiad przeprowadzony w ramach projektu „Jak bezpiecznie żyć z osobą zakażoną HIV” dofinansowanego w ramach konkursu „Pozytywnie Otwarci” przez Gilead Sciences Poland. Koncepcja i opieka merytoryczna: Michał Pawlęga

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

APARAT I INNE MOJE FETYSZE

Z fotografikiem PAWŁEM SPYCHALSKIM rozmawia OSKAR MAJDA

 

Foto: arch. pryw.

 

Wchodzę na twoje konto na Instagramie* regularnie i za każdym razem robi mi się gorąco. Homoerotyka aż kipi. Wspaniale umięśnieni faceci, wiele męsko-męskich par w zmysłowych pozach. Skąd bierzesz tych wszystkich modeli?

Teraz już sami się zgłaszają. A na początku szukałem po prostu wśród znajomych. Trochę inaczej jest z parami – większość to faceci z zagranicy. Polskie pary gejowskie wciąż nierzadko obawiają się upubliczniać swój „normalny” wizerunek, a już ciut nagości? Brońciępanieboże, mama, szef, brat, sąsiadka zobaczy…! (mimo to na zdjęciach prezentowanych na kolejnych stronach są aż cztery pary z Polski – przyp. „Replika”)

Od kiedy fotografujesz zawodowo?

Nie fotografuję zawodowo. Na co dzień pracuję w korporacji, fotografia to pasja, która pochłania coraz więcej mojego czasu „po godzinach”. Na serio zainteresowałem się fotografią dopiero siedem lat temu, czyli jako już dorosły, 38-letni facet. Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? Jestem totalnie atechniczny. Wszelkiego rodzaju sprzęty elektroniczne przerażały mnie. Poza tym fotografia wydawała mi się zbyt drogim hobby, zbyt skomplikowanym. Interesowałem się rysunkiem, malarstwem, ale nigdy fotografią. Przypadek sprawił, że „kliknęło”, gdy mieszkałem w Australii z siostrą, która jest moją odwrotnością – bardzo „techniczną” osobą. Była wtedy w piątym miesiącu ciąży, miała jazdy hormonalne, wszystko ją wkurzało, włącznie ze mną, więc w pewnej chwili dała mi aparat i powiedziała, żebym zszedł jej z oczu, bo inaczej mnie zabije. Pojechałem na plażę i tam zrobiłem kilka zdjęć. Nie wiem, co się stało, ale nagle zrozumiałem, że już aparatu z ręki nie wypuszczę.

Poszedłeś na jakieś szkolenia?

Nie, jestem całkowitym samoukiem. Mój dorobek jest efektem pracy metodą prób i błędów oraz intuicji. Oczywiście, jak dziś patrzę na pierwsze zdjęcia, to mi się śmiać chce.

Od początku wiedziałeś, że twoją „specjalizacjąbędą męskie akty?

Jestem fanem klasycznego piękna ludzkiego ciała, a że orientację mam taką, jaką mam, to mocniej działa na mnie piękno ciała męskiego. Zaczynałem od pejzaży i budynków, ale szybko okazało się, że mój obiektyw będzie kochał przede wszystkim mężczyzn.

Porozmawiajmy o cenzurze. Na twoich zdjęciach nie widać penisów.

Wielu modeli nie zgadza się na pokazanie penisa, ale przede wszystkim – jak większość artystów, pokazuję swoje zdjęcia w internecie, w mediach społecznościowych, a tam cenzura staje się z roku na rok coraz większa. Teraz nawet pokazanie pośladka może doprowadzić do blokady konta. Absurd! Facebook zablokował mi na miesiąc fanpage z powodu fragmentu męskiego tyłka na jednym zdjęciu! Tylko w ostatnim roku blokowano mnie osiem razy. Więc to nie ja cenzuruję penisy.

Kultura wciąż jest pruderyjna, nie tylko w Polsce.

Inną sprawą są hejterzy, którzy wykorzystują tę pruderię, by utrudnić ci życie. Jakiś czas temu zablokowano instagramowe konto mojego znajomego, Łukasza Sabata, Mr. Gay Poland 2018. Okazało się, że zrobił to między innymi… jego fan, który sam się nawet przyznał – był rozżalony, że nie udało mu się poznać Łukasza w realu.

Masz jakieś ulubione części męskiego ciała, które świetnie ci się fotografuje?

Nie, patrzę na całość, myślę obrazami i staram się wydobyć to, co najpiękniejsze. Kiedyś robiłem zdjęcia parze bear chaser, jeden był dużym facetem, drugi – szczuplutki. Pewnie na niejednym zdjęciu wychodzili tak, że różnica między nimi była szczególnie widoczna. Ja ustawiłem ich tak, by to zniwelować. Gdy zobaczyli efekt, popłakali się ze wzruszenia.

Trudno jest namówić modeli do rozebrania się?

Na początku tak, bardzo trudno było. Brak portfolio, brak warsztatu, brak pozycji w środowisku robiły swoje. Teraz jest inaczej. Mam na koncie wiele publikacji, sporo wystaw. Moje nazwisko jest rozpoznawalne. Modele wiedzą, że gwarantuję jakość i że na moich sesjach będą czuć się bezpiecznie. Pracuję zazwyczaj sam na sam z modelem (lub parą modeli), bez makijażystek, oświetleniowców czy fryzjerów. Wcześniej poznaję ludzi, z którymi pracuję, rozmawiamy. Mam wykształcenie psychologiczne, co, jak mniemam, pozwala stworzyć mi komfortowe warunki podczas sesji. Nie zdarzyło mi się mieć niezadowolonego modela.

Zastanawiam się, jak wygląda taka sesja Masz przed sobą dwóch zabójczo przystojnych facetów, oni się obejmują, całują, przyjmują rożne pozy. Udaje ci się zachować zimną krew?

(śmiech) Przede wszystkim nie kryję, że jestem nimi zachwycony. Pary, które fotografuję to są prawdziwe pary; nie potrzebują czasu, by poczuć się ze sobą na luzie i naprawdę się kochają. Ja tylko staram się podczas sesji być niewidzialny, wtedy oni czują się pewniej i zdjęcia wychodzą lepiej.

Robisz zdjęcia tylko gejom?

Nie, skąd. Jest przecież mnóstwo przystojnych heteryków, po co się ograniczać (śmiech). Jestem zresztą otwarty na wszelkich ludzi, nie tylko płci męskiej, w których zobaczę to „coś”. Nawet żałuję, że jak dotąd nie miałem okazji fotografować pary lesbijek.

Publikowałeś nieraz zdjęcia w zagranicznych czasopismach kierowanych głownie do gejów. Zdarzyło się, że jakiś model miał z tym problem?

Nie zdecydowałbym się na współpracę z modelem o skłonnościach homofobicznych. Moje zdjęcia nie są nigdy wulgarne ani nie narażają modeli na śmieszność. Ukazywały się w renomowanych pismach gejowskich na całym świecie – „The Advocate”, „Out Magazine”, „Wings” „Gavin Magazine” to tylko kilka tytułów– a teraz i w „Replice”. Moi modele są dumni, że ich wizerunki ukazują się obok zdjęć czołowych światowych modeli.

Czy jest jakaś sesja, która szczególnie zapadła ci w pamięć?

Diego Arnary (USA) i Peter Junak (AU). Umawiali się na sesję niezależnie od siebie i kiedy wreszcie udało nam się dograć termin i spotkaliśmy się w studiu – okazało się, że byli parą, ale rozstali się miesiąc wcześniej. Myślałem, że sesja nie dojdzie do skutku. Tymczasem Diego i Peter nie tylko zachowali się profesjonalnie, ale też… pogodzili się podczas mojej sesji! Wyszli z niej znów jako para. Inna sprawa. Dwa lata temu robiłem sesję w Irlandii. Był kwiecień. Z modelem wymyśliliśmy, że zrobimy zdjęcie pod wodospadem. Wskoczył do wody i… doznał szoku termicznego, na chwilę stracił przytomność. Na szczęście nic się nie stało, nawet się potem z tego śmialiśmy.

Pewnie więcej zleceń dostajesz z zagranicy niż z kraju?

Tak. Niedawno oglądałem stary fi lm „Frida” o Fridzie Kahlo z Salmą Hayek. Zapytana o największe marzenie, Frida mówi, że chciałaby wystawiać w Meksyku, na co słyszy, że najpierw musi być uznana za granicą. Wiem, co miała na myśli. Kilka razy robiłem sesje dla polskich agencji reklamowych pod konkretne kampanie, ale nie były one w estetyce, w której czuję się najlepiej. Czasami coś „przemycam” jak np. na potrzeby pewnej kampanii biżuterii męskiej. Moje prace będą natomiast ozdabiać wnętrza The Fire, nowej sauny gejowskiej w Warszawie. Jestem z tego bardzo dumny, bo miejsce będzie w zasadzie moją prywatną galerią.

Ale wystawiałeś już prace w Polsce.

Pierwszy wernisaż odbył się 6 lat temu – podczas imprezy cyklicznej dla gejów 35+, które organizowałem w Warszawie. Ostatnia jak dotąd moja wystawa odbyła się półtora roku temu w nieistniejącym już gejowskim klubie Blok Bar. Na jesień planuję kolejną. Miałem objazdową wystawę moich fetyszowych fotografii m.in. w Antwerpii, Amsterdamie i Berlinie podczas fetyszowych imprez, z których te miasta słyną. Jedna z moich prac jest wystawiona w Schwules Museum w Berlinie jako element stałej ekspozycji.

Znalazłeś się też w rankingu 100 fotografów 2018 r. prezentujących prace w „The Advocate”.

Prosili o 20 moich prac. Nie mogłem się zdecydować i wysłałem 70 z opcją wyboru. Opublikowali wszystkie. Zatkało mnie.

A co do fotek fetyszowych

Jestem skórzakiem i wraz grupą znajomych i przyjaciół pracujemy nad oswojeniem społeczności LGBT z tematyką fetyszy. W Polsce fetysz nadal jest postrzegany jako coś negatywnego. Nawet w gejowskim środowisku. Wiesz, że wybrany po raz pierwszy w historii w 2017 r. Mr. Rubber Poland – Michał Neighbour reprezentował nas na wyborach Mr. Rubber International w Chicago i je wygrał? Spektakularny sukces! Mało kto wie też, że w Polsce organizowane są od dwóch lat imprezy fetyszowe Oscura (nominowane do imprezy roku podczas Leather & Fetish Pride), a w maju br. odbędą się kolejne edycje wyborów Mr. Leather Poland i Mr. Rubber Poland. Jak co roku zjadą się ludzie z całego świata. Polska scena fetyszowa jest zauważalna w Europie i na świecie.

Jesteś też administratorem facebookowej grupy dla gejów w średnim wieku.

 W wieku 29 lat wyjechałem do Stanów. Tam zobaczyłem, co to jest gejowski aktywizm. Trafiłem do Stonewall Inn, zobaczyłem jak geje wspierają się nawzajem, pracowałem jako wolontariusz w kilku organizacjach LGBT. Amerykanie nie są idealnym narodem, ale tamtejsza społeczność LGBT naprawdę się wspiera. U nas takiego poczucia wspólnoty brakuje. Gdy wróciłem do Polski po niemal 10 latach, podjąłem kilka inicjatyw aktywistycznych, ale zamiast wsparcia słyszałem słowa krytyki, fochy. Wielu gejom w Polsce wystarczy, że mogą odpalić Grindr i „zamówić” sobie faceta do domu – na raz albo na dłużej. Czyżby brak innych potrzeb? Grindr czy wszelka wirtualna działalność nam realnych praw nie zapewni.

Na Zachodzie też jest Grindr.

Ale na Zachodzie więcej gejów wie, że na Grindrze gejowskie życie się nie kończy. Że jeśli sami sobie równości nie wywalczą, to jej nie będą mieli.

*Konto Pawła na Instagramie: gay_art_photography

 

Diego (Wenezuela) i Peter (Australia)

 

Juris i Doron (Izrael)

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

 

OBOZOWE PIPLE

Wyróżniali się urodą, mieli zwykle 16-20 lat. Służący i kochankowie więźniów funkcyjnych. Mieli lepiej niż inni w obozie, dlatego często byli znienawidzeni. O orientację nikt nie pytał. „PIPLE”, „panienki”, „szwungi”, „fajfusy” – kolejna z zapomnianych grup ofiar nazizmu

TEKST: JOANNA OSTROWSKA*

 

 

Pipel to słowo z gwary obozowej, które pochodzi z dialektu berlińskiego i oznacza młodego chłopca albo penisa. Dziś dla większości pozostaje zagadką. Można na nie trafi ć jedynie w dyskusjach dotyczących więźniów nieheteronormatywnych w obozach koncentracyjnych. Powszechnie – ale wbrew prawdzie – łączy się zjawisko pipli z sytuacją więźniów skazanych na mocy paragrafu 175 niemieckiego kodeksu karnego, który penalizował homoseksualność, a dokładnie – relacje intymne między mężczyznami.

W polskiej pamięci zbiorowej pipel jest przedstawiany jako ofiara obozowych gwałtów homoseksualnych, których sprawcami mieli być rzekomo więźniowie z paragrafu 175, czyli często ci z różowymi trójkątami na pasiakach. Przez lata powtarzano, że nie ma sensu przywracać pamięci więźniów skazanych na mocy tego paragrafu, bo to zwykli kryminaliści – na dodatek gwałciciele. Koniec końców tabuizowano nie tylko doświadczenia więźniów z różowym trójkątem, ale wyparto również narrację o piplach. Uważano, że jeśli dochodziło do przemocowych relacji homoseksualnych w obozach, to na pewno było to związane z różowymi trójkątami.

Ofiara czy zdrajca?

Pipla najczęściej opisywano jako sfeminizowanego chłopaka, który spełnia zachcianki więźniów funkcyjnych w obozie. W wielu świadectwach pipel pozostaje anonimowy. Był ofiarą przemocy seksualnej, ale często traktowano go jak zdrajcę – wroga sprzedającego się więźniarskim nadzorcom za dodatkowe jedzenie i lepsze warunki życia.

W książce Mikołaja Grynberga „Oskarżam Auschwitz” córka ocalałego z Zagłady, który był piplem, wspomina ojca. Po wojnie, w Izraelu mężczyzna raczej unikał kontaktów ze światem zewnętrznym: No więc ten mój przystojny, niebieskooki tata był pieprzony przez okrągłe dwa lata przez jednego skurwysyna, któremu się wydawało, że jest kimś. Ten skurwysyn urządzał przedstawienia dla innych funkcyjnych. W rolach głównych: on i mój tata. Organizowali też seanse dla szerszej publiczności. […] Mój tata go zabił niecałą godzinę po wyzwoleniu obozu. Mężczyzna zemścił się na sprawcach, ale nigdy nie opowiedział swojej historii.

Pipel był kimś w rodzaju służącego blokowych i kapo. Funkcyjnych w większości przypadków rekrutowano wśród więźniów kryminalnych i politycznych, co automatycznie obala mit różowego trójkąta jako archetypicznego gwałciciela młodych chłopców. Do obowiązków pipla należało przynoszenie posiłków, sprzątanie sztuby, czyszczenie obuwia i ubrań swego mocodawcy. Był chłopcem do wszystkiego. Również w obozach kobiecych zdarzało się, że więźniarki funkcyjne miały swoje służące tzw. kalifaktorki. W przypadku pipla bardzo często pojawiał się jeszcze kontekst seksualny. Heinz Heger pisze brutalnie: Zimą 1940/41 przybyły do obozu Flossenbürg pierwsze transporty Polaków. (…) Mieli 16- 60 lat i wszyscy wyglądali na zbiedzonych i zaniedbanych. Przypuszczalnie jeszcze przed wywózką do obozu musieli przejść straszne rzeczy. (…) Już po kilku dniach blokowi i kapo, przynajmniej większa ich część, powybierali sobie po jednym młodym Polaku. Mieli być oni osobistymi służącymi, zwano ich sprzątaczami, lecz przede wszystkim służyli jako „cukierek na dobranoc” – musieli dzielić łoże ze swoimi „szefami” i spełniać wszystkie ich zachcianki. Dla chłopców z Polski, z których wkrótce wszyscy byli zajęci, nie było to tak całkiem nieprzyjemne, gdyż szybko zrozumieli, że bez swoich funkcyjnych przyjaciół i ich paczek żywnościowych musieliby głodować i pracować tak ciężko, jak reszta więźniów. (…) Te „kociaki” czy też „panienki”, jak nazywano ich w innych obozach, miały przeważnie od 16 do 20 lat.

Śmieci

Ten krótki fragment pokazuje, jak w sytuacji obozowej wykorzystywano pozycję w hierarchii więźniarskiej. Barterowe relacje seksualne był czymś codziennym. Podobnie jak w przypadku seksualnych pracownic przymusowych w obozowych burdelach, pipel nie miał wyboru. Jeśli odmówił, kończyło się to w następujący sposób: Jeżeli to był chłopak niezorientowany, który z tym się zetknął po raz pierwszy w życiu – nie zgadzał się i następnego dnia już nie szedł do niego robić. Wtedy też blokowy czy kapo posyłał go do roboty. Tam już wiedzieli kapowie, że mają mu dać szkołę (…) Nie tak, żeby zabić, ale tak, że chłopak był ledwie żywy i miał wrażenie, że w każdej chwili mogą go zabić. Po kilku dniach jego pan znów kazał mu usługiwać, dał mu jeść i nie posyłał do roboty, a jeszcze okazał dobroć i współczucie (…). Po trzech dniach znów kazał mu przyjść w nocy do łóżka – i chłopak szedł (Stanisław Grzesiuk). Oprawcy wykorzystywali swoją władzę w obozie i wymuszali relacje seksualne w zamian za jedzenie, ciepły kąt, dobrą posadę, zdrowie i możliwość przetrwania.

Wielu byłych więźniów wspomina, że piple bardzo często wykorzystywali swoją pozycję w życiu codziennym w obozie. Czuli się jak obozowa elita. Grzesiuk pisze: Częste były wypadki, że taki wyżarty zasraniec bił po twarzy innych więźniów, często ludzi starych. Rozpierała go siła i męstwo wobec słabych kolegów, którzy nie mieli szczęścia mieć osiemnastu lat, gładkiej gęby i możnego „pana”. Tego typu zachowania bardzo mocno wpłynęły na to, jak kształtowała się pamięć o tej grupie więźniów już po wojnie. Częściej wspominano „wyżartych zasrańców”, niż ofi ary gwałtów. Pogarda innych więźniów była tak powszechna, że powstawały wiersze potępiające tego typu zachowania w obozie (KL Gusen 1944):

„(…) Tyś za mizerną miskę soczewicy

Sprzedał swój honor i młodzieńczą cześć,

Pędziłeś żywot nędznej nałożnicy

I z Walkiriamiś śpiewał podłą pieśń (…)

Ząb hańby toczyć będzie cię powoli,

Duchy harcerzy zasłonią swą twarz.

Nie pożałuje nikt twej strasznej doli,

Boś trędowaty, boś ty już nie nasz!

Wiersz Mieczysława Cieniaka nosi tytuł „Śmieci”. W tych wybranych wersach widać jak na dłoni, że podobne doświadczenie obozowe jest jednoznaczne ze stygmatyzacją. Hańba ma także charakter polityczny, wręcz antypolski. W końcu żaden polski więzień polityczny nie mógł „zhańbić się” relacją seksualną, żeby przeżyć. Ponadto homoseksualizm w tym przypadku był wręcz jednoznaczny ze zdradą narodu.

I była miłość w obozie

Zdarzało się, że w układzie pipel – funkcyjny nie było przemocy. Czasem pojawiało się uczucie. Karl Gorath, skazany z paragrafu 175 (różowy trójkąt), trafi ł do obozu Neuengamme. Następnie przetransportowano go do KL Auschwitz I, gdzie udało mu się zmienić trójkąt na czerwony (polityczny). Został blokowym na bloku nr 3. Do końca życia wspominał swych dwóch obozowych kochanków: Zbigniewa i Tadeusza. Pierwszego nazywał miłością swojego życia. Jeden i drugi zginęli w obozie. Można przypuszczać, że przynajmniej jeden z nich mógł być piplem Karla. Taki układ był możliwy tylko dlatego, że Karla uznawano za więźnia politycznego. Heger wyjaśnia, co było potępiane, a co uważano za „naturalne”, ale raczej przemilczane: My, mężczyźni z różowym trójkątem, tak jak przedtem byliśmy w oczach pozostałych brudnymi świniami. Ci sami więźniowie, którzy nas potępiali i obrzucali takimi obelgami, nie komentowali relacji łączących polskich chłopców z blokowymi czy kapo, wręcz z uśmiechem traktowali je jako coś naturalnego. Podobnie zachowywali się SS-mani, którzy nie zwracali uwagi na relacje homoseksualne w różnych grupach więźniów, ale jeśli była okazja do zaatakowania różowego trójkąta – wykorzystywali ją.

Ten skomplikowany układ zależności, prześladowania i pohańbienia to kolejny dowód na to, jak chętnie wykorzystywano przemoc seksualną w okresie wojny jako kartę przetargową. Tuż po wojnie był to skuteczny element szantażu. Pipel do dziś jest anonimowy. Cytowane relacje, podobnie jak wiele innych obozowych wspomnień zawierają tylko lakoniczne fragmenty dotyczące pipli. Standardowa wersja pokrywa się z definicją służącego i wskazaniem jego roli w hierarchii więźniarskiej. Pipel rzadko ma imię. Jeszcze rzadziej nazwisko. Pipel nie zostawiał relacji – nie wolno mu było opowiadać. Nawet jeśli jego doświadczenia służby u blokowego nie wiązało się z przemocą seksualną, raczej nie przyznawał się do tej funkcji.

Znamy trzy świadectwa więźniów, którzy opowiedzieli o swym doświadczeniu przemocy seksualnej w trakcie służby u więźnia funkcyjnego. Jedno z nich jest narracją opartą na połączeniu doświadczeń obozowych autora i opowieści powojennych. Przywołuję ją, bo izraelska książka Kacetnika pod tytułem „Kar’u lo Pipel” (1961) to pierwszy tekst literacki, który mierzył się z tym zjawiskiem. Niecałe dwie dekady po wojnie ktoś opowiedział o obozowych gwałtach na dwunastoletnim chłopcu. Autor utrzymywał, że książka powstała na podstawie doświadczeń jego brata Moniego. Dziś wiemy, że w tym przypadku mamy przede wszystkim do czynienia z fantazją, która w znaczny sposób wpłynęła na tabuizację zjawiska. Kacetnik opisał doświadczenia pipla w narracji pierwszoosobowej w sposób perwersyjny, momentami wręcz pornograficzny. Jednocześnie podtrzymał milczenie wśród potencjalnych świadków utrzymując, że tego typu cierpienia po prostu nie można było przeżyć. Te ofiary nie miały prawa przetrwać.

Druga relacja autorstwa polskiego Żyda Romana K. (Kennetha R.) powstała trzy dekady później. Roman udzielał wywiadu już w latach 50. XX w., ale dopiero w 1990 r. zdecydował się opowiedzieć, co wydarzyło się w obozie Flossenbürg, w sztubie blokowego. Mówił o przemocy seksualnej dwóch funkcyjnych. Jeden z nich był sadystą, drugi – koniec końców zmienił dane na liście transportowej w marszu śmierci i dzięki niemu Roman stał się więźniem politycznym, udało mu się przeżyć. W jego świadectwie dominuje opis fizycznego bólu, apatii i przerażenia. Podobnie jak w przypadku Romana Fristera, autora książki „Autoportret z blizną” (1996), który zmarł w 2015 r. Był więźniem m.in. obozu w Świętochłowicach. Jego świadectwo pokazuje nie tylko asymetrię w relacjach między więźniami, ale także towarzyszące temu wstyd i upodlenie: Zdusiłem krzyk w krtani. Jadłem mu z ręki. Gdy tylko połknąłem pierwszą porcję, podsunął mi drugą. Łykałem duże kęsy, aby musiał podsunąć trzeci kawał nim skończy. Arpad Bacsi, fachowiec także w tej dziedzinie, wchodził we mnie krótkimi, rytmicznymi uderzeniami. Każdy ruch rozdzierał ciało. Pierwszy, krótki ból zamienił się w nie kończące się cierpienie. Czułem, że krwawię. Ale dopiero gdy wycofał się ostatecznie, a ja przełknąłem ostatni kęs chleba, obudziło się we mnie poczucie wstydu za to, że za trzy kromki komiśniaka oddałem swoją ludzką cześć. To nie był gwałt. Nie sprzeciwiałem się, nie protestowałem, nie wołałem o pomoc. Milczałem również wówczas, gdy pożegnał mnie niemal przyjacielskim uderzeniem w pośladek i wrócił na swoje wyrko w pokoiku sąsiadującym z klitką starszego baraku.

***

Nie jesteśmy w stanie podać konkretnych liczb dotyczących więźniów wykorzystywanych seksualnie przez innych więźniów. Robert Sommer szacuje, że było ich około tysiąca, wliczając w to dziewczęta. Ta liczba jest czysto informacyjna. W przypadku pipli jesteśmy uzależnieni od relacji więźniów. Nie ma innej dokumentacji, która mogłaby pomóc przywrócić tę pamięć. Ponad 70 lat po wojnie jest już za późno na poszukiwanie nowych świadectw. Historię pipli można odzyskać tylko i wyłącznie poprzez obalanie mitów i włączenie tych zapomnianych ofiar do grupy ofiar przemocy seksualnej. Doświadczenia gwałtów na piplach należą do sfery życia seksualnego w obozie związanego ze wszystkimi grupami więźniów. Więźniowie z „różowym trójkątem” to zupełnie inny rozdział, który po wojnie przemilczano, oskarżając ofiary o przemoc.

W obu przypadkach mamy do czynienia z przemocą seksualną w stosunku do mężczyzn. W obu przypadkach działała powojenna stygma. W obu przypadkach odzyskujemy historię o nieheteronormatywnych ofiarach nazizmu. W końcu jak pisał Grzesiuk: (…) w okresie ostatnich kilku miesięcy pobytu w obozie zauważyłem, że i mnie zaczynają się młode chłopaki podobać. Nie okazywałem tego, ale jednak czułem. A przecież dopiero dwa lata minęły, jak mi się poprawiły warunki w obozie. Zaczynali się podobać i nic na to poradzić nie można było. Nie wiem, jak być to u mnie wyglądało, gdyby mi przyszło siedzieć jeszcze dwa lata w tych samych warunkach.   

***

*DR JOANNA OSTROWSKA korzystała m.in. z tekstu Roberta Sommera „Pipels: Situational Homosexual Slavery of Young Adolescent Boys in Nazi Concentration Camps” (2014), z oświadczeń byłych więźniów zgromadzonych w Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau oraz z licznych wspomnień obozowych. Rozszerzona wersja tekstu będzie częścią książki o losach „różowych trójkątów” z terenów Generalnego Gubernatorstwa i tzw. terenów włączonych, która ma ukazać się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Ostrowska jest autorką książki „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018). Doprowadziła również do wydania i opatrzyła posłowiem dwie książki o homoseksualnych ofiarach nazizmu: „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera (2016) i „Cholernie mocną miłość” Stefana K. i Lutza van Dijka (2017). Obszerny wywiad z Joanną Ostrowską opublikowaliśmy w numerze 55 „Repliki” (maj/czerwiec 2015).  

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

LEONARDO DA VINCI

2 maja mija 500 lat od śmierci genialnego mistrza, najsłynniejszego geja w historii sztuki

Tekst: Arkadiusz Ratajczak, współpraca: Mariusz Kurc

 

„Człowiek witruwiański” (ok. 1485) – studium proporcji ludzkiego ciała; być może również autoportret 33-letniego wówczas Leonarda

 

Geniusz

Urodził się 14 kwietnia 1452 r. w Vinci pod Florencją (Toskania, dzisiejsze Włochy). Zmarł w wieku 67 lat 2 maja 1519 r. we francuskim Amboise nad Loarą. Był nieślubnym synem notariusza Piero da Vinci i nieznanej bliżej kobiety ze stanu chłopskiego o imieniu Catarina. W wieku 14 lat został oddany na naukę zawodu artysty malarza do pracowni Andrea del Verrocchio. Liczne talenty i zdolności ujawnił wcześnie. Leonardo był archetypicznym reprezentantem epoki, dosłownie człowiekiem Renesansu. Najbardziej znany jest jako genialny malarz – autor m.in. „Ostatniej wieczerzy”, „Mony Lisy”, „Damy z gronostajem”, „Ledy z łabędziem”, ikonicznego szkicu „Człowiek witruwiański” (na zdjęciu wyżej) czy „Salvatora Mundi”, który, sprzedany w 2017 r. za 450 milionów dolarów, jest najdroższym obrazem na świecie. Obszar zainteresowań Leonarda był jednak dużo szerszy – obejmował także anatomię, architekturę, astronomię, botanikę, geologię, geometrię, hydrodynamikę, inżynierię, kartografię, optykę, projektowanie maszyn, zoologię. Da Vinci był autorem setek planów przeróżnych wynalazków mechanicznych (jedne ziściły się już za jego życia, inne na realizację czekały setki lat) od mostów, po pierwowzory czołgu, spadochronu, lotni czy wiropłatu.

Ciacho

Był wielce atrakcyjnym mężczyzną, kształtnym, grackim i przystojnym. Nosił krótką, różową tunikę do kolan w czasach, gdy większość ludzi chodziła w długich szatach. Miał piękne, kręcące się, starannie utrefi one włosy, opadające do połowy piersi – tak opisywał wygląd Leonarda Anonimo Gaddiano. Mistrz podobno również ładnie pachniał, regularnie skrapiając ciało wodą różaną.

Uczniowie i kochankowie

Nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci, nic nie wiadomo o jego związkach z kobietami. Wiadomo natomiast, że przez całe życie otaczał się młodymi protegowanymi płci męskiej. Dwóch przeszło do historii z uwagi na trwałość relacji. Gian Giacomo Caprotti da Oreno znany jako Salai (Diabełek) był asystentem da Vinci przez 30 lat. Miał ponoć niesamowitą urodę i wdzięk, Leonardo zachwycał się szczególnie jego gęstymi lokami (jak pisał biograf Vasari). Po roku od przyjęcia Diabełka pod opiekę, Leonardo sporządził listę jego grzeszków, używając takich określeń jak złodziej, żarłok, uparciuch i kłamca. Diabełek wydawał też fortunę na stroje (24 pary butów, różowe pończochy). Leonardo musiał jednak darzyć Salaia wyjątkowym uczuciem, skoro przekazał mu w spadku swe najsłynniejsze, jak się miało okazać, dzieło: portret kobiety znanej jako Mona Lisa. Wiele rysunków mistrza z jego szkicowników ma charakter jawnie homoerotyczny – „Anioł Wcielony” („Angelo Incarnato” – wygooglujcie) z lokami i członkiem w erekcji to prawdopodobnie Diabełek. W „Kodeksie Atlantyckim” (jednym z kilku zbiorów zapisków Leonarda) znajduje się strona z rysunkiem dwóch penisów (mistrz operował słowem cazzo, co można by przetłumaczyć jako „pała”) w erekcji – doprawiono im nóżki tak, że wyglądają jak z kreskówki, a jeden z nich trąca „główką” dziurkę, nad którą widnieje imię „Salai”.

Drugi z podopiecznych Leonarda, Francesco Melzi, trafił pod jego skrzydła w 1506 r., w wieku 14 lat i pozostał przy mistrzu aż do jego śmierci. Potem był strażnikiem jego spuścizny.

Jednymi z kochanków Leonarda byli również prawdopodobnie praktykant Paolo i młodzieniec Firavanti.

W zapiskach Leonarda wielkie myśli często przeplatają się z frywolnymi. W 1510 r. 58-letni artysta na okładce jednego z notatników nagryzmolił: Co sobota odwiedzaj gorącą łaźnię, a zobaczysz nagich mężczyzn.

Florentczycy czyli geje

Co znaczyło być gejem we Florencji przełomu XV i XVI w.? Sodomia, czyli stosunki analne między mężczyznami, podlegała karze śmierci przez spalenie na stosie. W latach 1430-1505 o sodomię oskarżono ok. 10 tys. mężczyzn – średnio 130 rocznie. Co piąty był uznawany za winnego. Stracono niewielu, pozostałych wygnano, napiętnowano, ukarano grzywnami lub publicznie upokorzono. Homoseksualizm regularnie potępiano z ambon. Jednak w kręgach artystycznych za rządów Medyceuszy homoseksualizm był tolerowany. Gejami byli również m.in. dwaj inni wielcy malarze Michał Anioł i Sandro Botticelli, rzeźbiarz Donatello, poeta Poliziano czy bankier Filippo Strozzi. Tolerancja toskańskiej stolicy była tak duża, że jej sława przekraczała granice: w Niemczech „florentczyk” stał się potocznym określeniem geja.

Sodomita

9 kwietnia 1476 r. 24-letni Leonardo został oskarżony o sodomię. Tego dnia w siedzibie władz Florencji złożono donos. Czterech mężczyzn: krawiec Bacino, bliżej nieznany Bartolomeo di Pasquino, arystokrata Leonardo Tornabuoni oraz Leonardo da Vinci mieli odbywać stosunki analne z niejakim Jacopem Saltorellim, 17-letnim kowalem, który miał dorabiać jako eskort. To ostatnie było znane florenckim rajcom – wcześniej skazali już innego nieszczęśnika za seks z Jacopem.

Zarzuty zostały jednak oddalone z powodu braku świadków i dowodów, jednak ponownie pojawiły się dwa miesiące później, 7 czerwca 1476 r. I znów zostały oddalone, tym razem ze względu na brak podpisu – donos mógł być tajny, ale nie anonimowy. (Podpisanie donosu niosło niebezpieczeństwo: jeśli autor wiedział o aktach sodomii, to może sam w nich uczestniczył?)

Korzystny dla pięciu mężczyzn obrót spraw wynikał zapewne z nacisków wpływowej rodziny jednego z nich – Tornabuonich. Ród ów był powiązany z ówczesnym władcą Florencji z rodziny Medyceuszy – Wawrzyńcem Wspaniałym (Lorenzo de’ Medici, il Magnifico), wielkim mecenasem sztuki. Być może więc sam Lorenzo uważał ewentualne skazanie Leonarda za niestosowne.

Niemniej, oczekując na wyrok, Leonardo spędził jakiś czas we florenckim więzieniu, co było traumatycznym doświadczeniem. Niewykluczone, że skutkiem całej afery była wielka dyskrecja, z jaką Leonardo traktował swą seksualność przez resztę życia. Trudno się dziwić.

„Gra odtylna” i 400 lat w szafie

Malarz i teoretyk sztuki Gian Paolo Lomazzo jako pierwszy pisał o homoseksualności Leonarda. W pracy z 1564 r. zamieścił m.in. wyimaginowany dialog między Leonardem a wielkim starożytnym rzeźbiarzem Fidiaszem. Fidiasz pyta o jednego z ulubionych uczniów Leonarda:

Fidiasz: Bawiłeś się z nim kiedyś w „grę odtylną”, w której tak lubują się florentczycy?

Leonardo: Wiele razy! Trzeba ci wiedzieć, że był bardzo urodziwym młodzieńcem, zwłaszcza około piętnastego roku życia.

F: I nie wstydzisz się o tym mówić?

L: Nie! Czemu miałbym się wstydzić? Pośród ludzi wartościowych trudno o większy powód do dumy.

Przez prawie 400 następnych lat homoseksualność Leonarda była tabu. Dokument oskarżający artystę o sodomię po raz pierwszy opublikowano dopiero w… 1896 r.! Dziś przyjmuje się powszechnie, że Leonardo był homoseksualistą – pisze Charles Nicholl w biografii „Leonardo da Vinci. Lot wyobraźni” (WAB, 2006 r.).

Serial „Demony da Vinci” (2013- 2015)

Strata czasu. Bzdurne wątki sensacyjne i elementy fantasy. Leonardo jest tu połączeniem Sherlocka Holmesa z Indianą Jonesem i prawie nigdy nie maluje (!). Masa zmyślonych zdarzeń i postaci. Homoseksualność? Leonardo ma ognisty romans z… kobietą. Która nigdy nie istniała. Jednocześnie piąty odcinek poświęcony jest uwięzieniu i procesowi o sodomię. O której wcześniej nie było ani słowa.

Korzystaliśmy m.in. z biografii „Leonardo da Vinci. Lot wyobraźni” Charlesa Nicholla.

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.