Normalni ludzie

Ze znakomitym reżyserem FELIKSEM FALKIEM, autorem takich filmów jak „Wodzirej”, „Samowolka”, „Komornik” czy „Joanna”, rozmawia Rafał Dajbor 

 

Foto: Maciej Zienkiewicz

 

Czy pamięta pan moment, gdy pierwszy raz zetknął się pan z męską homoseksualnością? Czy było to w szkole, na studiach, czy już w środowisku filmowym?

Trudno mi sobie teraz przypomnieć. W tamtych czasach, to znaczy w latach mojej młodości, funkcjonowało to w ten sposób, że o kimś się mówiło, „że jest”. Tak było i na Akademii Sztuk Pięknych, i w gronie studentów szkoły filmowej, ale… To nie był temat, który byłby w sposób wyjątkowy omawiany i nikt też nie był chętny się „przyznawać”, bo powszechnie uznawano to za temat wstydliwy. Nie istniał jeszcze skrót „LGBT”, a o homoseksualistach często mówiło się w sposób wręcz wulgarny, używając słowa „pedał”. Dziś się to zmieniło i coraz częściej używamy słów, które są nie tylko wyrazem tolerancji, a wręcz akceptacji. Ale pierwszego mojego zetknięcia się… Nie, zdecydowanie nie pamiętam.

Pytałem o gejów – a czy na początku swojej drogi spotkał pan lesbijki?

Jeśli tak – to jeszcze bardziej nic o tym nie wiedziałem. Wydaje mi się, że kobiecy homoseksualizm był ukrywany jeszcze mocniej, niż męski. Nawet dziś, gdy tak przeglądam zestaw moich znajomych, to jestem prawie pewien, że znam osobiście tylko dwie lesbijki – reżyserki Kasię Adamik i Olgę Chajdas.

A czy był pan obiektem podrywu ze strony mężczyzny?

Była kiedyś w Warszawie taka słynna postać, Henryk Kurek, powszechnie znany jako „Henio Meloman”. W okresie studenckim, zaraz po maturze, byłem chłopaczkiem dosyć ładnym. Nie pamiętam, gdzie się spotkaliśmy, ale Henio jakoś wyczuł moją ówczesną samotność. Najpierw namówił mnie na wspólne pójście do „Stodoły”, a w Sopocie, gdzie spotkaliśmy się na festiwalu jazzowym, zaprosił mnie do wynajmowanego przez siebie pokoju i zaczął się do mnie dobierać. Taka relacja mnie nie interesowała, więc po prostu od niego wyszedłem. Potem jeszcze się nieraz widywaliśmy, wiem, że śledził moją pracę, spotykaliśmy się nieraz w teatrze i na imprezach muzycznych. Był bardzo sympatyczny.

Gdy był pan wykładowcą w szkole filmowej w Łodzi, miał pan studentów, którzy byli na tyle jawni, że wiedział pan, że są gejami?

Zaskakuje mnie pan tym pytaniem, bo dopiero teraz w ogóle zaczynam się zastanawiać, czy ktokolwiek z moich studentów mógł być gejem. Kompletnie się w tym nie orientowałem. Muszę powiedzieć, że wielu gejów, z którymi pracowałem, nigdy nie zachowywało się w sposób jakkolwiek „informujący” otoczenie o swojej orientacji, a o tym, że są gejami dowiadywałem się później. Na przykład Krzysiek Kolberger. Albo inny aktor, który też grał u mnie w jednym z filmów, ale jego nazwiska nie wymienię.

O Kolbergerze porozmawiamy za chwilę, bo teraz chciałbym zapytać o pana „Opus Magnum”, czyli „Wodzireja” (1977), w którym wątek homoseksualny jest bardzo ważny, ponieważ ma wpływ na akcję filmu, a dwaj żyjący ze sobą geje, których grali Wiktor Sadecki i Stanisław Chmielorz pokazani są nie jako samotne i śmieszne cioty, ale jako normalni ludzie tworzący coś, co dziś nazywamy związkiem partnerskim. W tamtych czasach było to na polskim ekranie wręcz prekursorskie. Wzorował się pan na jakichś znanych panu gejach ze środowiska estradowego? Skąd pomysł na obsadzenie tych ról tymi dwoma aktorami?

Wprowadziłem ten wątek całkowicie ze swojej wyobraźni, nie wzorowałem się na nikim, kogo znałem, a jeśli chodzi o aktorów, to Chmielorza i Sadeckiego zasugerował mi Jurek Stuhr. To byli jego starsi koledzy z krakowskich scen.

Czyli to, że Sadecki zagrał geja w „Diable” Andrzeja Żuławskiego nie miało wpływu na Pana decyzję?

Nie mogło mieć wpływu, bo kręcąc „Wodzireja” nie widziałem „Diabła”, który był filmem skierowanym przez cenzurę na półkę. Natomiast pamiętam, że scena z Sadeckiem, Chmielorzem i Jurkiem Stuhrem budziła na widowni śmieszek. Co ciekawe – nie wzbudziła żadnej reakcji ze strony cenzorów, nie zauważyłem, by wspomniano o niej w recenzjach, nie przypominam sobie także, by jakikolwiek gej rozmawiał ze mną na jej temat. Myślę, że to dlatego, iż ci bohaterowie zostali – jak pan zauważył – pokazani jako normalni ludzie, których wyróżnia jedynie inna orientacja seksualna. Bardzo nie lubię, kiedy aktorzy zaczynają w rolach gejów „udawać gejów”, przesadzać z rzekomo gejowską akcentacją i ruchami. Sadecki i Chmielorz nie grali w sposób przegięty.

A czy homoseksualizm jako taki – był tematem dla twórców nurtu „Kina moralnego niepokoju”, którego i pan jest przedstawicielem? Agnieszka Holland wspomina, że postać geja w filmie „Aktorzy prowincjonalni” to pomysł nie jej, ale współscenarzysty filmu, Witolda Zatorskiego, geja.

Nie był tematem i przyznam szczerze, że gdyby chcieć wtedy uczynić wątek homoseksualny wątkiem głównym – to nie wiedzielibyśmy w ogóle jak to ugryźć. Jak już mówiłem ta kwestia uchodziła w latach 70. i 80. za wstydliwą. Odnosiłem wrażenie, że środowisko homoseksualistów żyje jakby osobno, za pewną zasłoną.

W filmie będącym kontynuacją losów Lutka Danielaka z „Wodzireja”, czyli w „Bohaterze roku”, w roli prowadzącego konkurs Miss Polonia występuje homoseksualny Mieczysław Gajda.

O orientacji Gajdy wiedzieli wszyscy, ujawnił to proces Nasierowskiego, więc o nim akurat wiedziałem i ja. Natomiast do obsady trafi ł dlatego, że ktoś mi go zasugerował jako aktora, który prowadzi tego rodzaju imprezy, więc będzie w takiej scenie „u siebie”. To, że był homoseksualny, nie miało po raz kolejny żadnego znaczenia.

Z kolei w filmie „Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce…” (1989) grali Igor Przegrodzki i Marek Barbasiewicz.

Igor Przegrodzki nigdy swojego homoseksualizmu nie ukrywał. Po prostu zachowywał się tak, że nie mogło być co do tego żadnych wątpliwości. Zagrał u mnie główną rolę w „Mamucie” Tankreda Dorsta w Teatrze Telewizji, w którym jego postać wzorowana była na Knucie Hamsunie. Był znakomity. Z Markiem Barbasiewiczem współpracowałem jeszcze później, po „Kapitale…”, zawsze świetnie nam się pracowało.

Jest też fi lm, którego pan nie reżyserował, ale którego scenariusz pan napisał. Mówię o „Barytonie” w reżyserii Janusza Zaorskiego, w którym wątek gejowski jest szalenie ważny. W rolę geja wciela się Jan Englert, a fi lm zawiera interesującą scenę, w której grany przez Englerta bohater zlizuje szampana z torsu swojego kochanka. To pierwsza tak odważna scena homoerotyczna w polskim kinie.

Tak, ale to wszystko nie moja zasługa. To, jak ta scena przebiega, wymyślił Janusz Zaorski z aktorami. Sporo pomysłów w tym filmie jest od Zaorskiego. Ja się do reżyserii zupełnie nie mieszałem, ale potem obejrzałem gotowy już fi lm i bardzo mi się podobał.

Trochę odżegnuje się pan od swojej roli w pokazywaniu tematyki LGBT w polskim kinie, ale jednak „Wodzireja” i „Barytona” pominąć w tym kontekście się nie da. Dlaczego umieszczał pan w scenariuszach tak ważne dla akcji gejowskie postacie?

Dlatego, że jako autora zawsze najbardziej interesowało mnie to, że ludzie są tak różnorodni. A w tych wszystkich różnorodnościach istnieją także różne orientacje seksualne. To, że umieszczałem w scenariuszach postaci gejów nie miało na celu niczego poza ukazaniem ludzi w całej rozpiętości ich charakterów, zachowań, także seksualnych. Wprowadzenie postaci homoseksualnej wprowadza w naturalny sposób nowy rodzaj relacji między bohaterami.

Wróćmy więc na koniec do Krzysztofa Kolbergera. Niedawno na łamach „Repliki” o jego orientacji opowiedziała wprost jego córka. To chyba jedyny, obok wyznań córki Jarosława Iwaszkiewicza przypadek, w którym o homoseksualnej orientacji rodzica opowiada jego dziecko.

Z Krzyśkiem współpracowałem wiele razy – w teatrze, Teatrze Telewizji i w filmie. Był w jakimś sensie „moim” aktorem. Na początku nie wiedziałem, że jest gejem. Krzysiek często obsadzany był w rolach facetów bardzo szorstkich, kojarzących się z tradycyjną męskością. Sam go przecież tak obsadziłem – grany przez Krzyśka reżyser w serialu „Twarze i maski” to taki wręcz skurwysyński macho, choć gdy kręciliśmy ten serial to już o jego orientacji wiedziałem. Od pewnego momentu było wiadomo, że Krzysiek ma w Brukseli przyjaciela, do którego regularnie jeździ. Ten człowiek jest zresztą teraz już na stałe w Polsce. Dla Ani Romantowskiej był to szok, gdy dowiedziała się, że do mężczyzny odchodzi od niej człowiek, z którym ma dziecko. Spotkaliśmy się kiedyś nad morzem, w Dziwnowie, ja i moja żona i właśnie Ania, która wtedy nam opowiedziała, że dopiero od niedawna sama wie o Krzyśku. To musiał być chyba początek lat 90. Wtedy i ja się dowiedziałem. Krzysztof Kolberger był tak poza wszystkim bardzo ciepłym i miłym człowiekiem. Nie znam – i mówię to zupełnie szczerze – nikogo, kto by Krzyśka nie lubił.  

***

Feliks Falk (ur. 1941) – reżyser filmowy i teatralny; autor scenariuszy, sztuk i słuchowisk radiowych. Jedna z czołowych postaci nurtu „kina moralnego niepokoju”. Zaczynał w połowie lat 60. jako scenograf w Teatrze im. A. Mickiewicza w Częstochowie. Reżysersko debiutował w kinie dramatem psychologicznym „W środku lata” (1975), potem był słynny „Wodzirej” (1977) z brawurową rolą Jerzego Stuhra. Trzeci fi lm Falka („Szansa”, 1979) został nagrodzony na festiwalu w Gdańsku za scenariusz i wyróżniony w Locarno i Rotterdamie. Falka nagrodzono w Gdyni także za scenariusz „Barytonu” (1984) w reż. Janusza Zaorskiego. Dwa z jego filmów („Bohater roku”, 1987, i „Komornik”, 2005) były polskimi kandydatami do Oscara. Liczne laury (Gdynia, Chicago, Moskwa i Orły) zebrała „Joanna” (2010), opowieść o kobiecie ukrywającej w czasie wojny żydowską dziewczynkę. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla kultury polskiej (2011) oraz złotym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2014). Właśnie ukazał się zbiór jego prozy „Gmach. Opowieści prawdopodobne i prawdziwe”.

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Teatr ciotopozytywny

Z DELLFINĄ DELLERT i AGNIESZKĄ MAZANEK, reżyserkami serialu dokumentalnego „Nago. Głośno. Dumnie” o polskiej sztuce drag i o polskiej burlesce, rozmawia Jakub Wojtaszczyk 

 

Na zdjęciu od lewej: Dellfina Dellert i Agnieszka Mazanek. Foto: HBO

 

Wasz dokumentalny serial „Nago. Głośno. Dumnie” portretuje drag i burleskę we współczesnej Polsce. Kiedy spotkałyście się z tymi scenami?

Dellfina Dellert: 100 lat temu! (śmiech) Pierwszą drag queen, którą zobaczyłam na żywo, była Lola Lou, choć oczywiście znałam temat z filmów. To było jakoś w połowie lat 90. Natomiast z burleską, a w zasadzie neo-burleską spotkałam się w 1999 r., kiedy mieszkałam w Londynie. Był to występ Dity von Teese z czerwonymi wachlarzami w słynnym Torture Garden. W 2006 r. skończyłam nawet jej kurs w Paryżu i dla funu raz wyszłam na scenę. Zafascynował mnie wtedy ten świat, w którym można zdjąć z siebie poczucie winy i wstydu, pokochać swoje ciało i poczuć się wystarczająco dobrą taka, jaka jestem. To bardzo terapeutyczne doświadczenie. Burleska zainteresowała mnie też, bo wtedy już od kilku lat pracowałam nad projektem Self-Portraits of Others. Najdłużej działam jako artystka wizualna, często używam własnego ciała jako medium, wcielam się w różne postaci. Burleska stała się przez chwilę elementem tej eksploracji. Po powrocie do Polski w 2009 r. byłam na pierwszym występie Betty Q & Crew, gdzie występowała również Pin Up Candy. Bardzo ucieszyłam się, że scena burleski dotarła również do nas.

Agnieszka Mazanek: Wiedziałam, że burleska istnieje, ale po raz pierwszy zabrała mnie na nią Dellfi na w ramach dokumentacji do serialu. W Worku Kości (warszawskim barze – przyp. red.) występowały Kim Lee, Red Juliette i Bunny de Lish, które później również zaprosiłyśmy do serialu. To było dla mnie niezwykłe i poruszające doświadczenie. Zachwyciła mnie wolność, dowolność i frywolność, odwaga i różnorodność cielesna. Pamiętam szok, że oglądam show tu, w Warszawie, w Polsce, a nie gdzieś na świecie. Poczułam się bardziej wolna. Wyszłam z klubu w euforii. Pomyślałam: „Róbmy ten serial!”

A drag?

A: Na przestrzeni lat drag widziałam wielokrotnie. Moi koledzy w liceum przebierali się za kobiety, choć wtedy nie wiedzieli pewnie, że robią drag. Pamiętam, gdy jeszcze na studiach mieszkająca w Niemczech ciotka mojej przyjaciółki, zabrała nas na wycieczkę do Hamburga. Włócząc się po artystycznej dzielnicy St. Pauli, pełnej teatrów i peep-showów, co krok mijałyśmy wspaniałe kolorowe osoby, w tym drag queens. Był 1991 r. Myślałam, że wystrzelono mnie w kosmos! W Polsce, już w latach 2000, czasem widywałam drag queens. Spotkałam je też pracując przy filmie o Katarzynie Kozyrze. Drag funkcjonował gdzieś w tle.

Czy wcześniej byłyście blisko społeczności LGBTQ+?

D: Nie lubię dzielenia, wszyscy jesteśmy jednym, ale rozumiem, o co pytasz. Odkąd pamiętam, miałam znajomych gejów i lesbijki. Jeden z moich najbliższych przyjaciół jest osobą trans. Mój pierwszy seks w życiu był z dziewczyną. 11 lat mieszkałam poza Polską, w krajach, w których queerowa społeczność dawno wywalczyła swoje prawa. Biorę udział w Paradach Równości od tej pierwszej, w 2001 r. Świat artystyczny, z którego się wywodzę, sam w sobie jest wolny i otwarty. Odkąd pamiętam, imprezy organizowane dla i przez osoby niehetero były moimi ulubionymi. Tylko tam mogłam szaleć i czuć się bezpiecznie. Nikt mnie nie oceniał i przede wszystkim nie molestował. Mogłam być w pełni sobą. Wielu hetero mężczyzn w krajach konserwatywnych, również w Polsce, myli chęć zabawy kobiety z ochotą na seks. To bardzo męczące. Nieheteronormatywny świat jest dla mnie zdecydowanie bardziej naturalny niż ten, który propagowany jest w dzisiejszej Polsce rządzonej przez skrajną prawicę.

A: Dorastałam we Wrocławiu. Tak jak Dellfina, obracałam się w środowisku artystycznym, otwartym i ciekawym różnorodności. Na wernisażach, koncertach i wszelkich imprezach nie odczuwałam homofobicznej czy jakkolwiek wykluczającej atmosfery. Pamiętam, że wspomniana znajoma z Niemiec miała przyjaciela, geja, u którego pomieszkiwałam. Gdy przychodziłam z pracy w barze, leżeliśmy w łóżku, piliśmy szampana, oglądaliśmy MTV i gadaliśmy o tym, który chłopak się nam podoba i dlaczego. (śmiech) Wydaje mi się, że w tamtych czasach nie znałam nazwy „społeczność LGBTQ+”. Ale organicznie egzystowałam w bardzo różnych światach i miałam tego świadomość. Gadałam na kwadracie z punkowcami, na ulicach we Wrocławiu grający na bębnach koledzy nauczyli mnie, czym jest reggae, spotykałam się na imprezach u chłopaka, który był w trakcie tranzycji, bawiłam się najlepiej w gejowskich klubach i słuchałam opowieści niemieckich homoseksualnych feministek. To się wszystko przenikało. Dziś mam niebinarne dzieci. Mają prawo do bycia tym, kim się czują. Wspieram je i akceptuję. Cały czas uczę się zaimków. Zdarza się, że mi się mylą i wtedy dostaję bana. Najważniejszym zadaniem rodzica jest dawanie wsparcia swoim dzieciom i kochanie ich bezgranicznie. Jeśli to robisz, przyjmujesz wszystkie ich odrębności, róźnorodności. W taki sposób masz szansę dowiedzieć się czegoś nowego nie tylko o nich, ale i o sobie. Moje dzieci inspirują mnie i ja je pewnie też.

Jak wspominasz ich coming outy?

A: Moje dzieci są już dorosłe. Mimo ma 23 lata, a Sonik 21. Coming outy nie były żadną rewolucją, raczej spokojnym oznajmieniem tego, kim są i jak się czują. To starsze, kiedy się zakochiwało i wchodziło w relacje romantyczne z osobami o różnych tożsamościach płciowych i orientacjach, naturalnie skłaniało mnie do rozmyślań nad moimi związkami i relacjami. Zrozumiałam między innymi, że jestem osobą biseksualną. Wcześniej nawet nie miałam czasu, żeby pomyśleć o sobie w tym kontekście. Odkrycie tego i nazwanie było dla mnie uwalniające.

Agnieszko, czy fakt, że nakręciłyście serial w dużej mierze o społeczności LGBTQ+, był dla twoich dzieci ważny?

A: Z pewnością. Bardzo przeżywały wszystko, co działo się w trakcie powstawania serialu i były prawdziwym wsparciem. Pokazywałam im różne zmontowane fragmenty i czekałam przejęta na ich reakcję. Były pierwszymi odbiorcami niekończących się wersji montażowych. Na premierę zaprosiły swoich, jak mówią, ziomków, które w większości są niebinarnymi osobami, trans dzieciakami. Widziałam, że czują się przejęte, akceptowane i dumne, że ich mama to zrobiła. Serial bardzo im się spodobał, wzruszył je i sprowokował do rozmów. Wiem, że polecają go swoim znajomym. Żałują tylko, że jest taki krótki. Chcą więcej takich produkcji.

D: Na ekranie widziały opowieść o podchodzeniu do społeczności LGBTQ+ z ciekawością. Jeśli podchodzi się z lękiem, będziesz się siłą rzeczy separował.

Kiedy narodził się pomysł na serial?

A: Poznałyśmy się lata temu, kiedy przeniosłam się do Warszawy. Miałam pomysł, żeby robić programy dotykające seksualności. Kierował mną optymizm: skoro jest taki problem z edukacją seksualną w szkołach, może uda się go obejść i działać w innej przestrzeni. Znajomy reżyser, wiedząc, że Dellfina ma podobne zainteresowania, stwierdził, iż musimy się poznać. Od razu między nami kliknęło.

D: Mimo wielu prób z programem nam nie wyszło. Ale wiedziałyśmy, że coś razem zrobimy. W 2019 r. producentki z ZPR Media trafiły na występ Pin Up Candy. Zakochały się w burlesce. Postanowiły zrobić o niej serial. Zadzwoniły do Agi, Aga do mnie i poszłyśmy na spotkanie. Ponieważ zależało nam na zrobieniu serialu o wolności, miłości i odwadze bycia sobą, w tym też o nieograniczonej od patriarchalnych wzorców kobiecości i męskości, postanowiłyśmy dodać bohaterów dragowych. Tak powstał serial o kobietach i LGBT-ach. Co jednak ważne, od początku zakładałyśmy, że ma być to serial dla wszystkich, nie tylko dla środowiska. Dlatego o osobach bohaterskich myślałyśmy jak o superbohaterach z różnymi mocami, którymi mogą inspirować.

Co było pierwsze: casting czy tworzenie scenariusza?

A: Przebiegało to równocześnie. Zaczęłyśmy od dużego researchu, spotkań z różnymi osobami, które tworzyły krajobraz środowiska burleskowego i dragowego w Polsce. Eksplorowałyśmy go. Zastanawiałyśmy się, za jakimi historiami warto pójść, by zainteresować widownię. Potrzebowałyśmy też jednego lub dwóch nowicjuszy, którzy przeprowadzą nas przez proces stawania się osobą performerską – wejdą w drag czy w burleskę, wyjdą na scenę. Stąd w serialu główny wątek Pawła Mężyńskiego, czyli Silver Daddy’ego. To on nas prowadzi. Pozostałe osoby mają już swoje osiągnięcia. Ich historie objaśniają świat dragu i burleski.

D: Przy wyborze osób bohaterskich bardzo zależało nam na jak najszerszej reprezentacji, tak aby drag i burleskę pokazać z różnych stron. Ważnym czynnikiem było dla nas zaangażowanie polityczne, bo to – naszym zdaniem – odróżnia polską scenę od tej zachodnioeuropejskiej czy amerykańskiej.

Namawiałyście Pawła do dragu?

D: Szukałyśmy nowicjusza, ale jego historia po prostu się wydarzyła! Zupełnie nie planowałyśmy, że stanie się głównym bohaterem serialu. Paweł pojechał z nami na Prague Burlesque Festival jako chłopak Gąsia (performera drag – przyp. red.), który był naszym bohaterem i tam występował. Poznaliśmy się na dworcu w Warszawie. Potem pół drogi przegadaliśmy w Warsie. Na imprezie Paweł obejrzał występ Dirty Martini (światowej sławy performerka burleski – przyp. red.) i po prostu się zakochał. Faktycznie obudziły się w nim dawno zakopane marzenia o wyjściu na scenę. Szczęśliwie mogłyśmy to nakręcić. Wyjazd do Pragi w marcu 2020 to były jednocześnie nasze pierwsze zdjęcia do serialu – na kilka dni przed ogłoszeniem pandemii i lockdownem. Premiera w HBO Max odbyła się 1 czerwca 2023 r. Śmiało możemy powiedzieć, ze pracowałyśmy nad nim nieprzerwanie przez ponad 3 lata.

A: Wtedy w Pradze Paweł przede wszystkim nam zaufał. Nie tylko stworzył Silver Daddy’ego, czyli postać sceniczną, ale też opowiedział nam poruszającą historię swojego życia.

Rejestrujecie też, co działo się z queerową sceną podczas pandemii. W grudniu 2020 r. na COVID zmarła Kim Lee. Jak zmienił się scenariusz po jej odejściu?

D: Na początku cały scenariusz oparty był o ratowanie upadającego w pandemii Klubu Madame Q. Jednak tak, jak w przypadku Pawła, również historię Kim Lee napisało za nas życie. Powstała klamra fabularna. W pewnym momencie stało się oczywiste, że robimy serial o tym, jak jeden bohater rodzi się na scenie, a drugi umiera.

Jak dobierałyście pozostałe osoby bohaterskie?

D: Miałyśmy rok, by zrobić serial o dziesiątce bohaterów, reszta czasu była przeznaczona na dokumentację czy montaż. Nakręciłyśmy ok. 180 godzin materiału, z czego musiałyśmy wybrać trzy. W trakcie montażu wypadło wiele naszych ukochanych scen i wątków. Finalnie zdecydowałyśmy się skupić na historiach, które, choć osobiste, mają wymiar uniwersalny. Mówiąc ogólnie, drag stał się dla nas przestrzenią poszerzenia pojęcia męskości, a burleska – kobiecości. Na przykład opowiadamy o Pin Up Candy, dziewczynie z artystycznym zacięciem, która przez rodziców była wciskana w sztywne ramy. Jeśli kariera, to w korporacji. Koniecznie mąż. Była nieszczęśliwa. W końcu odważyła się pójść własną drogą, co poskutkowało zerwaniem kontaktu z rodzicami. Dopiero zaczyna go odbudowywać, już na własnych zasadach. Candy powiedziała, że burleska ją uratowała. Gdyby nie ona, zostałaby alkoholiczką z grupką dzieci, „bo wypadałoby je mieć”. Dzięki swoim występom chce zmienić wizerunek polskiej kobiety. Z kolei drag queen Hieemera, czyli Staś, opowiada o tym, jak mimo iż czuje się stuprocentowym mężczyzną, odkrył i pokochał swoją wewnętrzną kobietę, która jest dla niego źródłem inspiracji. Wie już, że nie musi i nie chce wpisywać się w utarte męskie kanony.

Postawiłyście na binarny podział?

A: Miałyśmy za mało czasu antenowego, aby zagłębiać się w szczegóły. Dlatego postanowiłyśmy na wspomniany uniwersalny przekaz, który przemówi do większości widowni. Wyciągałyśmy z bohaterów poszczególne historie. Na przykład Betty Q dotyka ciałopozytywności. Twoja Stara opowiada o aktywizmie, gdzie drag jest tylko uzupełnieniem tej drogi. Zrezygnowałyśmy z przedstawienia jego marzeń o – jak mówi – ciotopozytywnym teatrze, który chce założyć na starość. Dla mnie w jego historii największy ładunek emocjonalny mają na równi momenty, kiedy Stara mówi: „Wszyscy gramy w tę grę, która nazywa się człowieczeństwem, tylko że ja jestem w tej grupie, której to człowieczeństwo się odbiera”, jak wtedy, gdy zszywa tęczową flagę i stwierdza, że naszym zadaniem jest nieustannie zszywać się i scalać, a nie wykluczać.

D: W historii Gąsia i Pawła, prócz wątku stawania się performerem, bardzo poruszyła nas ich historia miłosna i to jak się wspierają. Chciałyśmy to pokazać, bo to wspaniała inspiracja dla wszystkich.

A: Jest też performerka burleski Bunny de Lish, która łamie schemat na temat postrzegania kobiety, jej roli i wyglądu. Mieszka z rodzicami. Ci, choć wspierający, mają przecież pewne wyobrażenie o córce i oczekiwania wobec niej. A ona nadal ma siłę, by pozostać sobą. Każda z naszych osób bohaterskich niesie sobą jakieś cechy i idee, z którymi można się utożsamić, które wywołują rozmowy. Nie chodzi o to, że nagle wszyscy mamy robić drag czy burleskę, ale możemy być bardziej sobą. Od samego początku pracy przy serialu to właśnie wolność była najwyższą wartością i drogowskazem.

Czy mogłybyście odnieść się do kontrowersji, które krążą wokół serialu? Unikacie nazwania burleski pracą seksualną, a jedna z osób bohaterskich wręcz seks working deprecjonuje.

D: Część bohaterek serialu burleskę nazywa striptizem, część sztuką. Dlatego wypowiedź Kali Katharsis: „Burleska to nie jest zwykły striptiz” wydawała się łączyć te dwa podejścia. Przyjmujemy, że nie wszystkie osoby się z tą definicją zgadzają. Wspaniałe jest to, że nie muszą. Każdy ma prawo do swojej własnej. Na tym polega wolność i różnorodność w praktyce. Uważamy też, że nasz serial to świetna platforma do merytorycznej rozmowy i poszerzania horyzontów. Czym innym jednak jest dzielenie się swoim zdaniem i pytanie o nasze wybory, a czym innym zakładanie najgorszych scenariuszy, oskarżanie i atakowanie. Wiele osób stojących na straży równości, inkluzywności i poprawności politycznej jest wobec innych przemocowa i wykluczająca. Kultura unieważniania, która istnieje wszędzie, również w naszym środowisku, jest poważnym problemem. Może o tym warto zrobić kolejny dokument. Wracając do tematu, zarzucanie nam, że boimy się hasła „praca seksualna” wynika, moim zdaniem, z niewiedzy. Zachęcam np. do przeczytania mojego wywiadu z prostytutką BDSM z 2015 r. „Prostytucja od podszewki, bez oceny i bez cenzury” czy wywiadu z Ericą Lust – reżyserką filmów porno.

A: Każdy artysta ma swoją definicję, czym jest sztuka, a przecież drag i burleska do niej należą. Potrzeba nazewnictwa wszystkiego, jest straszną pułapką, bo trudno zamknąć każdy aspekt w jednym określeniu. Nie ścigajmy się za słowa. Każda kontrowersja jest zaproszeniem do rozmowy. Tak, jak wspominałyśmy, nie robiłyśmy serialu dla społeczności, tylko dla szerokiego odbiorcy, któremu pokazujemy, że można inaczej żyć i otwierać się na samego siebie. W heteroseksualnym świecie ludziom naprawdę otwierają się oczy. Piszą do nas: „To wspaniałe!”. Nie musisz być osobą queerową, by serial coś w tobie uwolnił.

D: To naturalne, że osoby bohaterskie miały swoje oczekiwania wobec serialu. Tego jak zostaną pokazane. Ile ich w tym serialu będzie. Czy będą głównymi, czy drugoplanowymi postaciami. Jednak my tych oczekiwań, nawet jeśli bardzo byśmy chciały, nie jesteśmy w stanie spełnić. Starałyśmy się przedstawić historie wszystkich z poziomu serca, najlepiej jak umiałyśmy, tak, aby były wartościowe dla jak najszerszej grupy odbiorców. Natomiast jesteśmy artystkami, co oznacza, że każdą historię filtrowałyśmy przez siebie, swoją wrażliwość, swoje wartości, swoje pragnienia i też ograniczenia. Jednak wydaje mi się, że te opowieści koniec końców działają. Ludzie się wzruszają, inspirują i pytają, kiedy będzie drugi sezon.

A będzie?

D: Nie wiemy.

A: Zobaczymy, co się wydarzy.

***

Agnieszka Mazanek – scenarzystka i reżyserka filmów dokumentalnych, autorskich programów o sztuce i kulturze współczesnej, widowisk telewizyjnych. Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Współpracowała ze stacjami: TVP1, TVP2, TVP Kultura, Polsat, ZDF, Arte i Deutsche Welle. Wybrane filmy: „Luxus – prosta historia”, „Katarzyna Kozyra – w sztuce marzenia stają się rzeczywistością” (Zachęta Narodowa Galeria Sztuki), „Survival Przegląd Sztuki” (Fundacja Art Transparent), „Dokumenta X”, „Dokumenta XII” (TVP 2), „TVP Kultura na MFF Nowe Horyzonty” (TVP 2 i TVP Kultura). Realizując krótkie formy filmowe, współpracowała z takimi twórcami jak: Min Tanaka, Agnieszka Holland, Piotr Łazarkiewicz, Magdalena Łazarkiewicz, Genesis P Orridge i Psychic TV, Peter Greenaway, Guy Maddin czy Mike Figgis.  

Dellfina Dellert – multidyscyplinarna artystka, arteterapeutka, niezależna reżyserka i dziennikarka, zajmująca się psychologią. Jest współautorką, wraz z dr Andrzejem Depko, książki „Zbrodnia i seks. Kim są i jak działają przestępcy seksualni?” (Wydawnictwo Agora, 2019), współtwórczynią pierwszego internetowego serwisu społecznościowego dla kobiet skupionych na eksploracji i rozwoju swojej seksualności (Femmera, 2012-2014). Tworzyła i prowadziła także programy i filmy dokumentalne dla telewizji, radia i internetu o tej tematyce. Współpracowała m.in. z: TVN Style, Discovery Life, „Vogue Polska”, „Vogue Italy”, „Newsweek”, „Wysokie Obcasy”, „Gazeta Wyborcza”. W swojej twórczości silnie inspiruje się psychologią głębi C.G. Junga. Bardzo często używa własnego ciała jako medium. Wybrane wystawy: Lucie Foundation, Los Angeles; Houston Photography Center; Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia, Gdańsk; Galeria BWA Warszawa; Debora Zafman Gallery, Paryż; Ricart Gallery, Miami; Fomento de las Artes y del Diseno, Barcelona.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Życie jest za krótkie, by pić marne wino

DORIAN ZIĘBA i TOMASZ PILAWKA są parą od 12 lat, w 2015 r. założyli nietypowy dla polskich warunków atmosferycznych biznes – Winnicę 55-100. Dlaczego właśnie wino? Jak homofobia niektórych środowisk doprowadziła do tego, że Tomek pożegnał się z polityką? Dlaczego przez 2 lata walczyli w sądzie o opiekę nad psem? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Dorian Zięba (z lewej) i Tomasz Pilawka w swojej winnicy. Foto: arch. pryw.

 

Produkcja wina w Polsce to niezbyt popularny pomysł. Czemu wybraliście taką branżę?

Dorian: Pomysł na założenie winnicy dojrzewał przez wiele lat, a główną inspiracją były podróże, zwłaszcza na zachód i południe Europy, gdzie kultura picia wina jest dużo bardziej rozwinięta. Złapaliśmy bakcyla, zaczęliśmy odwiedzać najbardziej popularne regiony winiarskie. Pewnego razu, w 2012 r., Tomek otrzymał od swoich dziadków winogrona z ich ogródka. Postanowił wykorzystać je do produkcji wina. Niestety, pierwsza próba nie powiodła się. (śmiech) Wlał zbyt dużo moszczu, przez co rurka fermentacyjna się zatkała, co doprowadziło do ogromnego wybuchu w środku nocy oraz konieczności malowania ścian na drugi dzień. (śmiech)

Co robiliście wcześniej, zanim odkryliście wino?

Tomek: Gdy poznałem Doriana w 2011 r., on prowadził sklep ze zdrową żywnością w centrum Wrocławia odziedziczony po rodzicach. Ja wtedy skończyłem pracę jako asystent europosła w Brukseli, robiłem doktorat z ekonomii, pracowałem w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Dolnośląskiego we Wrocławiu i byłem mocno zaangażowany politycznie. Rok później, przeprowadziliśmy się do Warszawy, gdzie zostałem doradcą Ministra Rolnictwa. Tak, Tomku, widzę, że zaintrygował cię mój tytuł doktora ekonomii. Specjalizuję się w rozwoju regionalnym ze szczególnym uwzględnieniem obszarów wiejskich, dlatego też Ministerstwo Rolnictwa to dla mnie naturalny obszar. Z kolei Dorian znalazł pracę w Ministerstwie Obrony Narodowej, gdzie zajmował się rozliczaniem inwestycji związanych z NATO. Zabawnie to zabrzmi, ale to był wtedy mój żołnierz! (śmiech) Ale żarty na bok, Dorian wykonywał tam odpowiedzialne zadania. Jednak Warszawa nie przypadła nam do gustu i po półtora roku postanowiliśmy wrócić do Wrocławia. Wtedy właśnie odbywały się wybory samorządowe, w których zostałem wybrany na radnego sejmiku Województwa Dolnośląskiego.

D: Ja po powrocie do Wrocławia zacząłem pracę w biurze jednego z europosłów. Zajmowałem się działem prasowym, prowadzeniem strony internetowej i social mediami. Reprezentowałem również posła podczas wydarzeń, w których nie mógł uczestniczyć i brałem udział w wyjazdach studyjnych do Brukseli. Mimo że nie znam się na polityce i jej nie lubię, to była naprawdę fajna praca.

T: Po 3 latach jako radny miałem już tego naprawdę dosyć. Wtedy właśnie na poważnie zaczęliśmy myśleć o założeniu winnicy. Nasze rodziny były bardzo sceptyczne, jednak doprowadziłem do tego, że kupiliśmy ziemię we wsi Rzepotowice pod Wrocławiem. I to z rozmachem, bo od razu 5 ha. Pożegnałem się z polityką, rozpocząłem pracę w Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, w katedrze Ekonomii Stosowanej, gdzie mam swój Zakład Badań nad Rozwojem, a w międzyczasie realizowaliśmy nasze marzenie o winnicy.

Tomku, z polityką pożegnałeś się raz na zawsze?

T: Wiele osób twierdzi, że z polityki się nie wychodzi, ale ja już doświadczyłem tego na własnej skórze. Otrzymuję często nowe propozycje, szczególnie teraz, gdy zbliżają się wybory. Jednak po wielu doświadczeniach mam już pełne zrozumienie, czym jest polityka i nie wiem, czy chciałbym do tego wracać. Kiedyś byłem związany z konserwatywną partią Polskim Stronnictwem Ludowym, chociaż mój światopogląd zawsze był po lewej stronie.

Przynależnością do tej partii rzeczywiście mnie zaskoczyłeś. PSL nigdy nie miał w swoim programie postulatów LGBT.

T: Pochodzę ze wsi i to rządzi się swoimi prawami. Gdy jesteś młody, poszukujesz swojej drogi, podejmujesz różne decyzje. Faktem jest, że PSL nigdy nie miał w swoim programie postulatów LGBT, ale wierz mi, są tam niesamowite osoby, które mnie wspierały. Mimo to moja moja „przygoda” z polityką doprowadziła mnie do depresji. Poczułem się odrzucony przez partię i nie chciałem do niej wracać. Jednak nigdy nie mów nigdy. (śmiech) Nie wiadomo, czy w przyszłości nie wrócę do polityki. W tym temacie Dorian jest dla mnie swojego rodzaju bezpiecznikiem, a on chyba nigdy nie lubił mojego zaangażowania politycznego.

D: Zawsze miałeś silny kręgosłup moralny i zasady, co niestety często było wykorzystywane przeciwko tobie i często za to płaciłeś wysoką cenę.. Twoje zaangażowanie nie było odpowiednio doceniane, a wręcz działano przeciwko tobie. Trudno mi było uwierzyć, że osoby z własnej partii mogą działać przeciwko tobie, widząc w tobie zbyt dużą konkurencję. Wiedziałem, że polityka to twój żywioł, ale ona zabierała ci zbyt wiele czasu, który nie mógł być poświęcony naszej relacji. Wolałem, byś zajął się czymś bardziej przewidywalnym, satysfakcjonującym i jasnym pod względem twojego zaangażowania oraz czasu, który poświęcasz na pracę.

To kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby założyć winnicę?

D: Tomek. Ja z początku byłem raczej sceptyczny, ponieważ jestem z natury pesymistą i podchodzę z dystansem do nowych pomysłów, zwłaszcza tak egzotycznych jak ten. Uprawianie winorośli w Polsce wydawało się nieprawdopodobne. Jednak, jak się okazało, istnieją winnice w naszym kraju. Razem odwiedzaliśmy takie miejsca, degustowaliśmy ich wina. Z racji Tomka pracy mieliśmy dostęp do studiów podyplomowych z winiarstwa na UP, które umożliwiły nam dostęp do fachowej wiedzy i konsultowanie naszych pomysłów z ekspertami z tej dziedziny.

Jak, Tomku, przekonałeś Doriana?

T: Muszę przyznać, że w pewnym momencie przestałem nawet pytać Doriana o zdanie i po prostu kupiłem tę ziemię.

Tak otwarcie o tym mówisz?

T: Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Nie powiedział „nie”, więc uznałem to za pewnego rodzaju ciche przyzwolenie. (śmiech)

D: Nie żałuję jednak, że Tomek postawił mnie przed faktem dokonanym. Faktycznie, nie byłem przeciwnikiem tego pomysłu. Często brakuje mi pewności siebie, gdy napotykam coś, co jest mi obce, natomiast Tomek jest bardziej zdecydowany i nie marnuje czasu na zastanawianie się, tylko działa.

Byliście przygotowani na to, co się wiąże z otwarciem biznesu? A szczególnie tak nietypowego jak winiarnia?

T: Byliśmy tym tak zafascynowani, że nie widzieliśmy żadnych przeciwności. Według naszego biznesplanu w ciągu 2 lat mieliśmy zacząć budować winiarnię. To się nie udało, bo samo uzyskanie zgód trwało znacznie dłużej. Do tego przygotowywanie projektu, dokumentacji. Krzewy już zostały posadzone, a my nie mieliśmy gdzie tego wina robić, nie mieliśmy winiarni – budynku, którego cena, jak się okazało była jeszcze wyższa niż sam zakup ziemi, krzewów i sprzętu rolniczego. Wstrzymaliśmy wtedy inwestycję, musieliśmy stworzyć winiarnię tymczasową na produkcję pierwszych roczników. Gdybym dzisiaj, z tą wiedzą, którą mamy, miał zakładać winnicę – bardzo poważnie bym się zastanowił. (śmiech) Nie chodzi tylko o te przeciwności, ale też o ogrom naszej fizycznej pracy. Przez pierwsze 2 lata wykonywaliśmy wszystkie prace z pracownikami, by nauczyć ich tego, co i jak mają robić.

D: Dziś, na szczęście, mamy przyjemność współpracować ze wspaniałymi osobami, które zajmują się wszystkimi aspektami pracy w winnicy. Dla nas pozostaje zaangażowanie w mniej wymagające zadania, jak naciąganie drutów czy naprawa rusztowań. Dzięki temu możemy skupić się na tworzeniu innowacyjnych strategii marketingowych, budowaniu relacji z klientami oraz rozwijaniu naszych produktów i usług. Tomek lubi innowacyjne rozwiązania i właśnie otrzymaliśmy duże dofinansowanie z UE na budowę innowacyjnej linii do produkcji wina musującego. To pozwala nam w pełni wykorzystać naszą kreatywność i ambicje, mając na uwadze długoterminowy rozwój i sukces naszej marki.

Same studia podyplomowe wystarczą, by nauczyć się produkcji wina?

T: Studia dostarczają teoretycznej wiedzy, ale nie zapewniają pełnego doświadczenia produkcyjnego. Gdy zaczynaliśmy, brakowało nam możliwości zdobycia praktycznych umiejętności. Mieliśmy trochę kontaktów z Niemcami, z Czechami. Tu koleżanka, tu kolega… i tak zrobiliśmy nasze pierwsze wino. W kolejnych latach kontynuowaliśmy tę samą praktykę, ciągle ucząc się czegoś nowego, doskonaląc proces produkcji lub czasem wracając do poprzednich etapów, gdy coś nie wychodziło tak, jak planowaliśmy.

D: Mówi się, że nauka wytwarzania wina wymaga 30-40 lat praktyki. Dopiero wtedy zaczynamy pełniej rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi i jak osiągnąć najlepsze efekty. Dużo więc jeszcze przed nami, choć zdaniem wielu osób już teraz nasze wina są jednymi z lepszych na polskim rynku. Świadczą o tym chociażby zdobyte medale na wielu polskich i międzynarodowych konkursach winiarskich, czy certyfikaty jakościowe.

Z tego, co widziałem w social mediach, wasze wino promujecie m.in. w Singapurze.

D: Wspólnie z Tomkiem staramy się uczestniczyć we wszystkich możliwych wyjazdach zagranicznych i szkoleniach związanych z naszą branżą. Oprócz naszego rozwoju, widzimy w tym także doskonałą okazję do promocji naszej winnicy i budowania prestiżu naszej marki. Chociaż jeszcze nie skupiamy się na eksporcie, chcemy już teraz wzbudzać zainteresowanie naszymi winami. Mamy bardzo pozytywny odbiór, który różni się nieco w zależności od kraju, ale wszędzie ludzie doceniają smak i aromat naszych win. Szczególnie w przypadku Brytyjczyków nasze wino zdobyło uznanie. Mieliśmy przyjemność uczestniczyć w jednym z największych targów winiarskich w Europie, London Wine Fair, gdzie reprezentowaliśmy Polskę jako jedną z trzech winnic. Brytyjczycy cenią wina o wyższej kwasowości, a nasz chłodny klimat daje nam możliwość produkcji świeżych, owocowych win, które idealnie wpisują się w ich gusta.

Wspomniałeś, Tomku, że wasi rodzice nie byli na początku zachwyceni pomysłem. A jak jest dzisiaj?

T: Rodzina bardzo nam kibicuje, wspiera i pomaga jak tylko może, to dla nas ogromne wsparcie, za co im dziękujemy. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, ile wysiłku włożyliśmy w naszą działalność, bez rodziny i przyjaciół nie byłoby to możliwe.

Z punktu widzenia ekonomicznego – ryzykowna inwestycja, tak?

T: Przeprowadziłem szczegółowe analizy inwestycji i długoterminowy plan wypadł korzystnie, chociaż nieco lepiej niż obecnie. Wynika to z tego, że założenia były bardziej kompromisowe, a w praktyce zdecydowaliśmy się na wyposażenie winiarni w lepszej jakości sprzęt, co wpłynęło na wyższe koszty. Obecnie widzimy powolny zwrot zainwestowanych środków, ale cały nasz zysk wciąż reinwestujemy. Rozpoczęliśmy budowę docelowej winiarni, która powstaje na terenie winnicy. Gdy nas odwiedzisz za rok, będziesz już mógł zjeść obiad w restauracji i przespać się w hoteliku. To kolejna duża inwestycja, która czasami może być trochę przytłaczająca, ale gdy ma się dobre wino, to wszystko idzie zgodnie z planem. A nie ukrywam, że nasz związek w tym wszystkim jest nie tylko nieproblemowy, ale także stanowi pomoc dla całego biznesu.

To dosyć odważne stwierdzenie, bo jednak wciąż wiele osób, szczególnie w biznesie boi się, że coming out może im wszystko zepsuć.

T: Bo w wielu biznesach może pewnie tak być, choć z drugiej strony… może to tylko jakieś nasze wewnętrzne obawy? Ja uważam, że świat jest na nas gotowy, ludzie w większości odbierają nas pozytywnie, chociaż być może taka jest akurat specyfika branży winiarskiej, która budzi pozytywne reakcje. Najważniejsze, by się nie bać i z podniesioną głową iść do przodu. Nie wszyscy muszą nas kochać (śmiech), ale szacunku mamy prawo wymagać.

D: W relacjach biznesowych nie „obnosimy się” szczególnie z tym, że jesteśmy parą, wydaje mi się jednak, że to po prostu widać. Wielu gości wręcz nas o to pyta. W tym roku z okazji Pride Month zdecydowaliśmy się na odważną kampanię, która jasno to komunikuje. Przygotowaliśmy specjalne logo z motywem tęczy i wyprodukowaliśmy limitowaną serię różowego wina Pride. Jeżeli więc ktokolwiek miał jakieś wątpliwości, co do naszego związku, to chyba zostały one rozwiane. (śmiech) Po reakcjach widzę jednak, że przyjęto to mega pozytywnie. Bliscy ostrzegali, że może pojawić się hejt, więc byliśmy na to gotowi, jednak do tego nie doszło. Nie było ani jednego negatywnego komentarza czy telefonu.

T: U mnie w pracy też wszyscy o nas wiedzą, nigdy w żaden sposób nie byłem inaczej traktowany czy upokorzony. Jedynie w polityce zostało to wykorzystane przeciwko mnie.

To znaczy?

T: Część osób mnie lubiła, ale część nie, więc dla nich to, że jestem gejem, było idealnym argumentem, by mnie dyskredytować. Naiwnie myślałem, że nie będzie to nikomu przeszkadzać. Niestety, zasugerowano mi wycofanie się z polityki. To były słowa, które mocno mnie przybiły, miałem problem z odnalezieniem się na nowo. Tak, z pełną świadomością mówię, że zostałem wykluczony z rozwijania swojej kariery w PSL ze względu na moją orientacją seksualną. Może i dobrze się stało, ale wtedy zabolało mnie to mocno. Nie miałem już siły oraz ochoty i przygodę z polityką zakończyłem, nie startując w kolejnych wyborach. Może kiedyś wrócę, ale obecnie poukładałem swoje życie na nowo, otaczają mnie wspaniali ludzie, stworzyłem z Dorianem wspaniały dom, robimy to, co lubimy, więc po co teraz to wszystko komplikować? Przyznam, że rozmowa z tobą o tym to dla mnie swego rodzaju katharsis.

Przygotowując się do wywiadu, natrafiłem na artykuły o tym, jak przez 2 lata walczyliście w sądzie o opiekę nad psem, którego znaleźliście w 2020 r. porzuconego przy drodze, przygarnęliście, a potem nagle znalazł się jego właściciel. Niesamowita historia.

D: Gdy go znaleźliśmy, nie miał żadnego chipa identyfikacyjnego, więc po zgłoszeniu do schroniska i nieznalezieniu się właściciela zaczęliśmy się nim opiekować. Po 1,5 roku zgłosił się do nas mężczyzna, który stwierdził, że Charlie, bo tak go nazwaliśmy, to jego pies, a jak go nie oddamy, to zawiadomi policję i oczerni nas wśród grupy blisko 120 tys. swoich fanów na Facebooku. Osoba ta nie zapytała nawet, jak się czuje pies i co z nim jest! Sprawa trafi ła do sądu i w pierwszej instancji nakazano nam zwrot „rzeczy”. Wyobrażasz sobie, że wedle prawa zwierzęta traktuje się jako „rzecz” i w związku z tym 3 lata od zagubienia „mienia” cały czas ma się do niego prawo? Nie zgodziliśmy się z tym wyrokiem, a przede wszystkim z traktowaniem psów jak rzeczy. Odwołaliśmy się od wyroku do sądu drugiej instancji, który powołał biegłego psychologa zwierząt, behawiorystę, który zbadał, do kogo pies jest bardziej przywiązany i czy ze względu na jego dobrostan zasadnym jest zmiana właściciela. Sąd bardzo poważnie podszedł do sprawy, behawiorysta przyjechał do nas sprawdzić, jakie warunki życia ma pies. Nieco wcześniej zostaliśmy napadnięci na winnicy przez tego pana, jego rodzinę oraz kolegów. Nocą, gdy odjeżdżaliśmy do domu zajechali nam drogę dwoma autami, chcąc odebrać siłą psa – doprowadzili do kolizji, taranując nasze auto, kopiąc w nie i wykrzykując niecenzuralne słowa. Traumatyczne przeżycie. Cała sprawa po 2 latach walki zakończyła się prawomocnym wyrokiem Sądu Okręgowego we Wrocławiu, który przyznał nam opiekę nad Charliem.

Czy właściciel psa i jego rodzina byli homofobiczni?

D: Zarówno przed rozprawą, jak i na sali sądowej on, jego żona i znajomi często wspominali o tym, że jesteśmy w związku, jakby próbowali zdyskredytować nas w oczach sądu. Zresztą pod artykułami o sprawie w „Gazecie Wyborczej” pojawiały się też homofobiczne komentarze. Ale szczerze mówiąc, takie rzeczy spływają po mnie jak woda po kaczce. Nie pozwalam, aby negatywne komentarze czy uprzedzenia wpływały na naszą pewność siebie i determinację. Jesteśmy silni i dumni z naszego związku i nie pozwolimy nikomu burzyć tego szczęścia.

T: Jesteśmy na takim etapie życia, że otwarcie mówimy o naszej orientacji seksualnej, chcemy wspierać naszą społeczność i jawnie do niej przynależeć, bez względu na konsekwencje. Ludzie muszą wiedzieć, że para homoseksualna może prowadzić biznes w tym kraju. A jak nie wiedzą, to muszą się tego nauczyć, poznać nas i szanować. Dla wszystkich w tym kraju musi być miejsce pod warunkiem, że nie robisz krzywdy drugiemu człowiekowi.

Dziś to już po was spływa – a jak było kiedyś? Jak odkrywaliście siebie i jak to przeżywaliście?

T: Podrywałem chłopaków już jako nastolatek. Nie przydarzyły mi się jakieś trudne sytuacje homofobiczne z pobiciem czy wyzywaniem. Na pierwszym roku studiów byłem już zdeklarowanym gejem, a przy tym bardzo angażowałem się społecznie. Podczas studiów pełniłem funkcję przewodniczącego samorządu studentów, a moja orientacja seksualna nie miała znaczenia. Później jednak, gdy zaangażowałem się w politykę, sytuacja nieco się zmieniła, o czym już mówiłem.

D: Ja już od szkoły podstawowej zdawałem sobie sprawę, że jestem „inny”, a moi rówieśnicy nie szczędzili mi niemiłych komentarzy. W szkole średniej sytuacja była podobna, ale wtedy miałem szczęście poznać dwie przyjaciółki, którym jako pierwszym powiedziałem o mojej tożsamości. To było przełomowe dla mnie, ponieważ wiedziałem, że mam osoby, które mnie akceptują takiego, jakim jestem. Dzięki nim udało mi się przetrwać ten okres w szkole. Na studiach czułem się swobodniej i akceptacja była naturalna.

Jak się poznaliście?

D: Na portalu randkowym Fellow.pl. Wymieniliśmy się wiadomościami, umówiliśmy na pierwszą randkę. To było niedaleko Tomka uczelni, uciekł mi tramwaj więc wpadłem na ostatnią chwilę, zgrzany i spocony. Tomek wtedy był w garniturze, a ja w dżinsach, na luzie, więc… zajebiście! Mówię: to chodź, wypijemy jakiegoś browara, a Tomek, że on nie pije, bo jest autem. Wypiłem jedno piwko na rozluźnienie, potem drugie piwko – i język mi się rozplątał. Pamiętam, że pojechaliśmy jeszcze do innego pubu, a później poszliśmy do parku i długo rozmawialiśmy, siedząc na ławce. Odwiózł mnie pod dom i tyle. T: Ale kolejna randka była już o wiele bardziej satysfakcjonująca. (śmiech)

Od tego czasu minęło 12 lat. Co teraz? Ślub?

T: Czekam na oświadczyny!

D: Ja również!

T: No, dobra, chyba mogę to powiedzieć. Plan jest taki, by pobrać się w hiszpańskiej winnicy, choć mamy nadzieję, że pewnego dnia będzie to możliwe również w Polsce.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moje długie włosy były mną

Z ANGELĄ GETLER, jedyną jawnie transpłciową dziennikarką w polskiej telewizji, gospodynią programu „Ecce homo. Oto człowiek” na kanale News24, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Anken Berge, @anken_berge

 

 

Jesteś obecnie jedyną jawną osobą transpłciową w polskiej telewizji. W News24 prowadzisz program „Ecce homo. Oto człowiek”. Mówisz w nim, że wierzysz w ludzi. To trudne zadanie?

„Ecce homo” to pierwszy program w Polsce samodzielnie prowadzony przez osobę trans. Wraz z zaproszonymi gośćmi proponuję widowni, jak może stać się częścią szerszego rozwiązania danego problemu społecznego, który omawiamy w danym odcinku. Rozmawiamy między innymi o bezdomności, nienawiści, wierze czy patriotyzmie. Premierowy odcinek dotyczył samobójstw tęczowych dzieci i nastolatków. Moją misją dziennikarską jest poszerzanie widoczności osób transpłciowych. Wierzę, że mi się uda. Ja potrzebuję ludzi do życia. Kwitnę wśród nich. Między innymi właśnie praca w telewizji, gdzie również nagrywam reportaże, pozwala mi na to.

Jak trafi łaś do News24?

Z ogłoszenia o pracę! Z wykształcenia jestem graficzką. Natomiast w okresie pandemii zdecydowałam, że chcę robić coś, co ma społecznie głębszy sens. Wcześniej hobbistycznie prowadziłam fanpage Transnews Polska, na którym regularnie pisałam posty dotyczące osób transpłciowych. Wiosną 2022 r. trafi łam jako realizatorka do internetowej telewizji Reset Obywatelski. Ten czas to również medialny atak Kaczyńskiego na osoby trans – tym łatwiejszy, że od czasu Anny Grodzkiej Polacy nie mieli okazji szerzej poznać kolejnej osoby transpłciowej. Dlatego w Resecie zaproponowałam prowadzenie programu „Trans Show”, w którym przeprowadzałam wywiady z osobami trans, m.in. z Anną Grodzką właśnie, Mają Heban, Filipką Rutkowską czy Sylvią Baudelaire. Wspólnie pokazywaliśmy, jak bardzo różnorodna jest nasza społeczność. Później trafi łam na wspomniane ogłoszenie z News24. Pomyślałam, że spróbuję. Udało się! Zespół dziennikarski, do jakiego trafi łam, ma przebogate doświadczenie w innych telewizjach i mediach, czym ja się nie mogłam pochwalić. Jednak moja przyszła szefowa, Agnieszka Dębińska, zobaczyła we mnie osobę, która po intensywnym treningu będzie w stanie profesjonalnie wykorzystać swoje przeżycia do szerzenia na antenie idei równości.

Jak wyglądała twoja droga do życia otwarcie, jako Angela?

Była to droga nie tylko długa, ale i samotna. Wszystkie uczucia i odkrywanie siebie przeżywałam sama ze sobą. Od zawsze lubiłam wkładać „dziewczęce” ubrania. Mam nawet takie zdjęcie: liczę sobie może 2-3 lata, noszę korale i sukienkę. Tak mama musiała się ze mną bawić. Później, w wieku przedszkolnym, przymykała oko na to, że czasem lubię pogrzebać w jej szafie. Do czasu. W pewnym momencie nie wypadało, by osoba z siusiakiem, socjalizowana do męskiej roli, ubierała się „jak dziewczynka”. Mimo prób tłumienia, kobieca ekspresja zawsze we mnie była.

Co na to mama?

Co zaskakujące w ogóle nie wzbraniała się przed rozmowami na temat seksualności. Nie zawsze jednak potrafi ła pozostać w tym obiektywna. Pytałam na przykład: „Kim są geje, o których mówią w telewizji?”. Słyszałam: „To panowie, którzy się kochają”. Dodawała jednak, że to niewłaściwe zachowanie, że mężczyzna zawsze powinien być z kobietą. Kiedy mama przyłapywała mnie na grzebaniu w jej ciuchach, słyszałam: „Mężczyźni, którzy lubią nosić damskie ubrania są bardzo samotni” lub „Bardzo się z tym kryją, by nie opuścili ich najbliżsi”. Co pewnie było prawdą w tamtym czasie, w latach 90. Chciała mnie chronić. Brak akceptacji jednak sprawił, iż nie mówiłam jej o moich potrzebach, nawet wtedy, gdy zaczęłam tranzycję. Bałam się jej reakcji. Byłam pewna, że muszę ukrywać moje zachowania, by zasłużyć na jej miłość. Prócz babci i dziadka, których bardzo kochałam, byłyśmy same. Tata zostawił mamę przed moimi urodzinami. Nie szukałam z nim kontaktu. Jesteśmy niemal w tym samym wieku. Mamy po trzydzieści parę lat. Pewnie w młodości też było ci trudno znaleźć reprezentację. Oczywiście! Kojarzyłam z telewizji słowo: „transwestyta”, które w jakiś sposób pasowało do tego, co czułam. Żyłam jako chłopak, a od czasu do czasu miałam potrzebę ponoszenia damskich ubrań. Podobały mi się dziewczyny, więc teoretycznie mogłam prowadzić życie, jak inni koledzy. Teraz wiem, że jestem lesbijką. Wtedy myślałam, że względnie pasuję do chłopięcego wzorca. „Problemem” była tylko potrzeba kobiecej ekspresji. Przystałam na to, że muszę tę siedzącą we mnie osobę w tajemnicy wypuszczać. Tymczasem pojawiły się stany depresyjne.

Skąd?

Miałam je już okresie nastoletnim. Brały się z poczucia ucisku. Potrzebowałam przestrzeni do eksploracji siebie. Urywałam się na wagary, aby posiedzieć w domu i mieć czas na to, żeby „pobyć” dziewczyną. Funkcjonowanie w męskiej roli było bardzo wykończające. Moją głowę zaprzątała jedna myśl: „Czemu nie urodziłam się dziewczynką?” Dopiero lata później doszłam do tego, że jednak się nią urodziłam. Jako dziecko głęboko wierzyłam, że moje ciało, jak już zacznie dojrzewać, nie przybierze męskiej formy, tylko urosną mi piersi. Będę jak inne dziewczyny. Stało się inaczej, co przyniosło mi ogromny zawód. Dlatego zaczęłam zapuszczać włosy. One były bardziej mną niż reszta mojego ciała, które zaczęło odbiegać od tego, kim się czułam. Mierzyłam 183 cm, rosły mi włosy na nogach, zarost… Zaczęłam odczuwać silną dysforię. Wraz ze mną dojrzewała moja depresja. Dotarłam do takiego momentu, już na studiach, że niemal codziennie płakałam. Nie byłam w stanie tak dalej żyć.

Długie włosy powodowały euforię?

Tak, dawały mi ogromną radość. Znalazłam na nie społeczną wymówkę. Zaczęłam przebywać wśród kolegów, którzy słuchają ciężkiego rocka. Co prawda moje serce się rozdzierało, kiedy kolorowe ciuchy zamieniłam na czarne. Ale cena była tego warta. Wtedy w mediach słyszałam, że jedyną perspektywą zawodową dla jawnych osób trans jest praca seksualna. Oczywiście jako taka jest w porządku, ale po prostu nie jest dla mnie. Wizja przymusu jej podjęcia była więc straszna. Pewnego dnia szczęśliwie trafiłam na internetowe wpisy dwóch trans kobiet pokazujące zupełnie inną rzeczywistość. Jedna pochodziła z Toronto, druga z San Francisco. Ta pierwsza pracowała w biurze, przeszła tranzycję. Wzięła parę tygodni urlopu, w trakcie którego szefostwo zorganizowało szkolenie równościowe reszcie pracowników. Gdy wróciła do pracy, było tak, jakby od zawsze tam funkcjonowała, jako kobieta. Natomiast druga bohaterka, co prawda miała konserwatywną rodzinę, którą straciła po tranzycji, ale za to miała wspierającą i kochającą partnerkę, a jej rodzina przyjęła ją z otwartymi ramionami. Zrozumiałam, że po tranzycji jednak można wieść przeciętne, szare życie. Wykrzyknęłam: „Wow!”. Co prawda Kanada i Stany to zupełnie inne światy, ale stwierdziłam, że może będę musiała włożyć trochę więcej pracy, ale dam sobie radę.

Wszystkie klocki wskoczyły na swoje miejsce?

Po tych historiach wreszcie potrafi łam sama przed sobą przyznać, że nie jestem ekscentrycznym mężczyzną, tylko dziewczyną. W momencie, kiedy zaczęłam tak myśleć, wszystko w moim życiu stało się jasne. Wiedziałam już, dlaczego czuję się tak, jak się czuję. Przestałam płakać. Zaczęłam dążyć do tranzycji.

W jaki sposób?

Już wtedy walczyłam z otyłością, bo zajadałam smutki. Przeszłam na wegetarianizm, by stracić zbędne kilogramy. Bałam się, że inaczej nie przepiszą mi hormonów. Terapię hormonalną rozpoczęłam na przełomie 2012 i 2013 roku. Miałam 26 lat. Byłam pod opieką dr. Dulko. Przygotował dla mnie opinię seksuologiczną, a że nie spotkałam wtedy endokrynologów, którzy deklarowali prowadzenie osób transpłciowych, także przepisywał leki.

Powiedziałaś mamie?

Wyprowadziłam się z domu w 2009 r. Wtedy komunikowałam się z nią tylko przez kłótnie i krzyk. Nie potrafiłyśmy się już porozumieć. Na swoim wreszcie odetchnęłam. Rozmawiałyśmy rzadko. Przez kolejne lata starała się, by nasze relacje się poprawiły. Udało się to dopiero po moim coming oucie w 2014 r. Dopiero, gdy mogłam porozmawiać z nią szczerze o sobie, rzeczywiście stało się to możliwe. Oczywiście musiałam ją później pozwać do sądu w celu zmiany danych w dokumentach. Wtedy już w pełni mnie w tym wspierała. Choć sam fakt konieczności pojawienia się na rozprawie nadal był dla niej bardzo trudny. Wygłosiła jednak tak bardzo wspierającą mnie mowę, że sędzia ogłosiła wyrok już po jednej rozprawie.

Pozytywnie!

Tak, w końcu mogłam szczerze powiedzieć: „Jestem Angela!”. Chociaż przykre doświadczenia zdarzały się nadal. Po coming oucie straciłam znajomych. Nagle przestali się odzywać. Czułam pustkę. W międzyczasie rozstałam się z wieloletnią partnerką. Ona po prostu była hetero. Nie była w stanie kontynuować związku z dziewczyną. Potem miałam też pecha trafi ć na inną kobietę, która skutecznie wykorzystała moje tendencje do współuzależnienia i potrzebę zasługiwania na czyjeś uczucie. Trzymałam się jednak tego toksycznego związku z samotności. Nie potrafi łam sama odejść. Dopiero ona musiała mnie zostawić. Zmarli też dziadkowie, co mnie zupełnie dobiło psychicznie. Na nowo zajadałam smutek. Wcześniej studiowałam sztukę mediów, pracowałam jako początkująca graficzka. Teraz ważyłam 212 kilogramów. Ledwo wstawałam z łóżka, by podpierając się kulami dotrzeć do łazienki. Utrzymywała mnie mama i dawała wsparcie.

Kiedy udało ci się przezwyciężyć trudności?

Nie wierzę, że po śmierci coś na nas czeka. W związku z tym nie poczuję ulgi po cierpieniu, które przeżywałam. Postanowiłam dać sobie szansę i doprowadzić do momentu, gdy poczuję się lepiej. Małymi kroczkami, dzień po dniu. Tak przez długie lata. Wróciłam do leczenia psychoterapeutycznego i psychiatrycznego. Przewrotnie to okres pandemii przyspieszył mój powrót do zdrowia. Cały świat zaczął żyć takim życiem, jakie prowadziłam wcześniej. W domu, w zamknięciu. Odszedł lęk, że coś tracę. Moja psychoterapia nabrała regularności. O ile wcześniej bywało mi trudno osobiście dotrzeć na sesję, tak podczas lockdownu głupio mi było nie dać rady się połączyć przez Skype’a. Nawiązałam też kilka znajomości internetowych. Przeszłam operację bariatryczną, dzięki której schudłam. Po lockdownie zelżały moje lęki społeczne. Byłam gotowa wrócić do ludzi.

Jak cię przyjął świat?

Jakby na mnie czekał przez te wszystkie lata! Gdy się spotkałam ze starą przyjaciółką, rzuciłyśmy się sobie na szyję. Kolejny przyjaciel też mnie doskonale przyjął. Choć on akurat jako jedyny nie opuścił mnie po coming oucie. Także kuzynka ze swoimi dziećmi okazała otwartość. Zostałam dumną ciocią. Zaczęłam na nowo pracować. W taki sposób odbudowywałam swoje życie towarzyskie. Szukałam osób, o których wiedziałam, że mnie na pewno zaakceptują. Znalazłam ich w bohemicznej mieszance performerów warszawskich piwnicznych scen, czyli standupu, burleski, dragu. To najwspanialsi ludzie na świecie!

Z osoby odizolowanej stałaś się panią z telewizji. Jesteś też standuperką.

Standup to moja pasja. Zaczęłam go uprawiać jeszcze przed coming outem. Przerwałam po tranzycji. Kiedy już otwarcie funkcjonowałam jako kobieta, bałam się, jak zostanę przyjęta. Nawet, jakbym chciała, to przez przez głos nie byłam w stanie ukryć swojej transpłciowości. Czy polska publiczność była na to gotowa? Postanowiłam się przekonać w warszawskim Resorcie Komedii. To miejsce otwarte, inkluzywne. Agnieszka Matan prowadzi tam cykl open mic-ów „Dobre Żarty”, który programowo jest bez homofobii, rasizmu, nienawiści. Publiczność więc też przychodzi adekwatna. Jest bezpiecznie. Przed wyjściem na scenę czułam, że serce chce mi wyskoczyć z piersi. Padło moje imię, wyszłam z przygotowanym materiałem. Opowiadałam o pięknym romansie, jaki parę miesięcy wcześniej mnie spotkał. Była to jednak przede wszystkim opowieść o uczuciach, jakie mi towarzyszyły, czyli onieśmieleniu, ekscytacji i poczuciu błogości z bycia akceptowaną taką, jaką się czuję i jaką jestem. Istotny był kontekst mojej transpłciowości, temat pewnie abstrakcyjny dla wielu widzów. Emocje jednak większość odczuwa tak samo, rozmawiałam więc z publicznością ich językiem. Widownia rżała ze śmiechu! Dostałam gromkie brawa. To poczucie akceptacji jest jednym z najwspanialszych uczuć na świecie. Pomyślałam: „Jestem sobą. Wróciłam!”.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak zostałem Duperellą

O pierwszej w Polsce szkole dragu, której sam był uczniem, pisze PAWEŁ WĄTROBA

 

Foto: Szymon Greszko, @boskie_duo

 

O nowym, pilotażowym projekcie Kolektywu Śląsk Przegięty dowiaduję się błyskawicznie – Akademia Piosenki Przegiętej to pierwsza w Polsce szkoła dragu dofinansowana z programu Muzykogranty instytucji Katowice Miasto Ogrodów. Inicjatywa brzmi przełomowo i ekscytująco. Przeczuwam, że będzie to wielki krok w rozwoju queerowej kultury na Śląsku i nie tylko. Może dobrze byłoby wziąć udział? Dopijając wieczorne białe wytrawne, postanawiam zaryzykować i w przypływie odwagi wypełniam formularz zgłoszeniowy. Niepokoi mnie jedynie zapowiedziany finał, czyli publiczny debiut. Zaznaczam opcję niezdecydowania w sprawie występu. Ku mojemu zdziwieniu po dwóch tygodniach dzwoni telefon z zaproszeniem do projektu. Nie mam zielonego pojęcia, co mnie czeka, więc postanawiam podejść do tego eksperymentalnie. Początkowo plan wygląda tak: stworzyć sceniczne alter ego jako przeciwieństwo siebie – dumną, nieustraszoną, autoironiczną, beztroską i niefrasobliwą postać, która mnie uzupełni. Nie wiem, czy scena jest dla mnie, więc zakładam, że będzie to jednorazowa przygoda.

„W dragu dobrze jest się od siebie od….ć”

Akademia zorganizowana jest w formule weekendowych zjazdów. W projekcie razem ze mną uczestniczy osiem osób wybranych na podstawie otwartego naboru. Od sierpnia do grudnia (2022 r. – przyp. red.) przygotowują nas doświadczone osoby performerskie: Twoja Stara, Max Reagan Thatcher, Princ Wunglo, Gąsiu, Cosmia Absurd oraz osoby członkowskie Śląska Przegiętego – Paweł Świerczek, Natalia Kaniak i Paweł Ziegler. Każda z nich dzieli się własną perspektywą na drag. Mnogość i sprzeczność prezentowanych koncepcji co rusz zbija mnie z tropu.

Drag jest aktywizmem. Drag nie jest aktywizmem. Drag to zabawa, karnawał. To nie żadna matura, to musi być fun – inaczej zrezygnuj, baiii. Postaraj się, daj z siebie więcej. Odpuść, daj sobie czas, to przyjdzie samo. Odpoczynek to element pracy. Najważniejsze jest wspólne przygotowywanie w garderobie. Najważniejsza jest scena. Najważniejsze jest bycie w roli z publicznością po występie. Reprezentujesz idee poprzednich pokoleń. Niczego nie reprezentujesz. Nikogo nie obchodzi, co właściwie robisz. Drag to ty, ale bardziej. Drag to ktoś inny, nie musisz być wcale sobą. Drag to zbroja, w której wolno ci więcej. Drag ma być dziwny. Drag ma być zrozumiały. Wprowadź rutynę w przygotowania. Wprowadź rytuał wyjścia z postaci. Zachowaj równowagę psychiczną. Nie posraj się.

Na starcie drag jest dla mnie walką z ograniczeniami własnego ciała, ze wstydem i zakorzenionymi normami. Szybko pojawiają się pierwsze wątpliwości. Na drugim zjeździe poznajemy Twoją Starą, która z przekonaniem serwuje nam wątki aktywistyczne i narzędzia pomocne przy budowaniu postaci scenicznej. Odwiedza nas też Tara, jedna z prekursorek dragu na Śląsku. Snując opowieść o przeszłości, prezentuje archiwalny reportaż telewizyjny, w którym jej sztukę potraktowano jako transwestytyzm. Potworna manipulacja i po emisji fala negatywnych konsekwencji, z którymi musiała się zmierzyć. Tej historii słucham w wielkiej trwodze, bo to przykład ryzyka, które sam wkrótce podejmę. Momentalnie odzywają się skrywane pokłady lęku i totalnie mnie zatyka. Chcę uciec i zrezygnować. Z trudem udaje mi się wrócić do procesu. Zjazd kończę jednak z uśmiechem, a w zeszycie notuję tekst Starej – złotą myśl, do której będę wracać bardzo często: „W dragu dobrze jest się od siebie odpierdolić.”

Nauka i formuła samego projektu okazują się niezwykle wymagające. Zjeżdżamy się z różnych stron dosyć nieregularnie, czasem intensywnie, co tydzień, innym razem mamy miesiąc przerwy. Nie jest to relaksujące queerowanie, a ciężka praca w zróżnicowanej dynamice grupy po 7 godzin dwa dni z rzędu. Improwizacja teatralna, konstruowanie drag persony, nauka lip sync-u, praca z oddechem i głosem, ruch sceniczny, makijaż, obecność w sieci i specyfika polskiej sceny. Niecałe cztery miesiące na obudzenie w sobie estradowej bestii i wyprodukowanie debiutu. W kręgu ośmiu osób często pojawiają się silne emocje, choć nie wszystkie wychodzą na jaw. Euforia z odkrywania własnych, nowych pokładów miesza się z przerażeniem przed światłem reflektorów. Szarża, ucieczka, szarża, ucieczka i tak w kółko. Sporo rozmawiamy, wspieramy się w pokonywaniu kolejnych barier i definiowaniu siebie na nowo. Pomaga w tym czuła i troskliwa opieka osób organizatorskich.

Nowy nałóg: zakupy

Lwią część przygotowań należy wykonać we własnym zakresie, a wyposażenie drag persony to spore przedsięwzięcie. Początkowo buszowanie w działach z kosmetykami stanowi dla mnie problem, więc staram się kupować z asystą. Po kilku takich wypadach wstyd znika i w pędzie od razu lecę do ekspedientki w drogerii, bo nie chce mi się szukać produktu godzinami. Swoją drogą dział makijażu to istna tortura – nadźgane tego wszystkiego po brzegi, każdy regał innej marki, a wszystkie oferują produkty tych samych kategorii. Do tego znaleźć tester to prawdziwy cud! Zaskakują mnie zarówno wysokie ceny, jak i promocje, więc z konieczności uczę się polowania na zniżki.

Ciuchy – wiadomo, też drogie, ale przecież mam obycie w drugim obiegu, więc nie powinno być problemu. A jednak! Wchodzę do lumpeksu i zupełnie nie wiem, czy szperać najpierw dla siebie, czy dla drag persony. Zwykle więc zaczynam od niej ze strachu, że ktoś podpieprzy mi dobry towar na moich oczach. Szybko odkrywam w sobie ukrytą srokę bez pamięci polującą na cekiny. Kupuję nawet, jeśli nie pasuje, bo przecież na pewno uda się kiedyś przerobić. Zdarzają się jednak niespodzianki. Trzypiętrowy second hand w Katowicach, mnóstwo wieszaków do przejrzenia, więc oczy aż się świecą i kosz wypchany po brzegi obcasami i sukienkami. A na koniec okazuje się, że nie mają przebieralni! Zamiast niej duże lustro w otwartej przestrzeni. Panic mode on. Krążę bez sensu i nie wiem, co ze sobą zrobić. Przecena jakaś jest, no to idę do kasy bez przymiarki. W domu oczywiście nic nie pasuje, ale zakupy wliczam w koszta projektowego budżetu. Nie sposób pominąć też popularnej aplikacji z używanymi fantami, w której zdarzają się weekendowe promocje na wysyłkę za 1 zł. W efekcie paczki spływają do mnie z całej Polski przez ponad miesiąc.

Podobnie jest z biżuterią. Wcześniej wydawała się zbędna, teraz to co innego. Niech będzie okazale, błyszcząco i kiczowato. Przy stojaku w sklepie wszystko mieści się na palce, więc wracam do domu, kręcę haule dla znajomych i zaczynam kląć do kamery, bo pierścienie utykają na knykciach. Ten moment, kiedy coś się zatkało, może wpędzić w poważne przerażenie. Smaruję więc palce lubrykantem, żeby ściągnąć z siebie błyskotki. Chwała lubrykantowi! Pozostaje pójść jeszcze raz i dobrać coś odpowiedniego. I znowu wracam z pięcioma sztukami zamiast jednej, bo nie mogę się powstrzymać.

Niepostrzeżenie do mieszkania wprowadza się jakby druga osoba, jeszcze nie do końca oswojona. Przed telewizorem ustawia 14 par szpilek, o które się potykam; w garderobie rozwiesza sztuczne futra; stół zastawia kosmetykami; w szafi e upycha sukienki pomiędzy moimi bluzami; w łazience obok szlafroka nagle pojawia się seksowny gorset. Zaczynam się martwić, że tracę kontrolę i potrzebuję fachowej konsultacji. Jak okiełznać nowy twór? Racjonalizacja całego procesu zajmuje mi sporo czasu, ale dzięki wspierającym mnie osobom wychodzę na prostą. Ostatecznie projektowy budżet produkcyjny w wysokości 400 zł na wyposażenie przekraczam „tylko” pięciokrotnie, wydając całą resztę z własnej kieszeni.

Drag boli, swędzi, a czasem nawet dusi

Drag boli, swędzi, a nawet dusi. Niewiele w tym wygody – piękno wymaga srogiej ofiary i pokerowej miny. Zdarza się też krew. Ku przestrodze: tapeta na świeże strupy po kocim zadrapaniu raczej zawsze skończy się zakrwawieniem podkładu. Przed sesją fotograficzną nie ma jednak czasu na takie wpadki. Ranę trzeba w pośpiechu zakleić kosmetykiem. Po kilku godzinach ćwiczenia w obcasach stopy mogą spuchnąć, a boleć potrafi ą nawet przez kolejny tydzień. Uda i łydki dobrze rolować drewnianymi masażerami. Samo przemieszczanie się również może stanowić frustrującą przygodę. To w końcu góra rzeczy w walizce i torbach, które trzeba jakoś bezpiecznie przenieść z miejsca na miejsce. Łez to nawet nie zliczę. Mechaniczne podrażnienia oka przy nauce makijażu to standard. Tego typu queerowanie ma zdecydowanie niszczycielski potencjał.

Dodatkowo jeszcze ta niesławna figura wewnętrznego sabotażysty! Czas pomiędzy warsztatami raczej mi nie służy, a pytania i wątpliwości piętrzą się w niekontrolowany sposób. Czy w wieku 35 lat nie jestem na to wszystko za stary? Czy to na pewno odpowiednie miejsce dla mnie? W jaki sposób drag odbije się na moim codziennym życiu? Wypełza sporo złych nawyków, a publiczne performowanie płci wymaga dosyć klarownego mindsetu, którego nie mam czasu wytworzyć. A ten mój drag? Czy to się trzyma kupy? Czy nikogo nie urazi? I czy mnie przypadkiem nie ośmieszy?

Największe wyzwanie to zdecydowanie drag make-up. Makijaż to ogromna dziedzina wiedzy, a trzeba to wszystko ogarnąć w przyspieszonym tempie: nowe narzędzia i produkty, konturowanie, malowanie oka, sposoby utrwalania, paznokcie, rzęsy i zabiegi pielęgnacyjne, żeby moja twarz to wszystko zniosła. Proces nauki zamieniam w rutynę i wprowadzam makijażowe środy. Grupa podchwytuje pomysł i wymieniamy się zdjęciami na wspólnym czacie, choć „tytułowa” środa może wypaść każdego dnia tygodnia. Główna zagwozdka to dla mnie blokowanie brwi. Próbuję klejem biurowym, pierwszym, drugim, trzecim. Na moje krzaki potrzeba czterech-pięciu warstw, więc to minimum godzina roboty. Wszystko i tak się rozpada, nawet po tonie wbitego pudru. Kupuję wosk charakteryzatorski, ale wcale nie jest lepiej. Po 11 nieudanych próbach w końcu się poddaję. Podczas warsztatów z wizażu Cosmia przewrotnie poleca zgolić, bo tak najprościej. Po moim trupie! Stopniowo uczę się akceptować własne porażki i ograniczenia. Kiedy coś ewidentnie nie wychodzi, dużo łatwiej jest po prostu zmienić cel. Skupiam się więc na brodzie, którą barwię na efekt ombre. Potwornie pracochłonny proces, ale w końcu jestem z czegoś zadowolony.

Nowa ja, upadła księżniczka ze śląskiego rynsztoka

Przełomowe w tym błądzeniu po omacku okazują się dla mnie dwudniowe zajęcia z Gąsiem. To dokładnie półmetek projektu. Niby już przywykłem, ale wciąż coś mnie zaskakuje. Skupiamy się na testowaniu stereotypowo męskich i żeńskich ruchów. Jest więc American i European Runway ze sceny ballroomowej, pozowanie, a potem genderowy miks wszystkiego naraz. Jest ruch, zabawa i satysfakcjonujące zmęczenie. Przeginamy się w poszukiwaniu własnych środków wyrazu, sprawdzając szeroką gamę możliwych figur i zachowań. Są też bardziej praktyczne ćwiczenia przydatne na scenie: gra spojrzeniami, praca z własnym poczuciem czasu, zatrzymania i spowolnienia. Sporo świetnych narzędzi przygotowawczych i charyzmatyczne prowadzenie. Uczymy się też pracy z rekwizytem – jak go ograć na scenie, zmienić jego funkcję, wpisać w tekst piosenki czy nim zażartować. Gąsiu zna się na rzeczy i zasypuje nas pomysłami. Wreszcie wszystko wchodzi! Najważniejszą lekcją jest jednak zachęta do improwizowania i czerpania z tego radości, nawet jeśli się nie udaje. Puszcza mi spina i po raz pierwszy szczerze cieszę się, że się na to zdecydowałem. Wyraźnie dostrzegam kierunek, w którym chcę podążać, a jest nim genderfuck, czyli swobodne miksowanie tego, co stereotypowo kobiece i męskie, aby zanegować binarny podział.

Dragowe imię odkrywam jeszcze przed projektem. Duperella spływa na mnie gdzieś pomiędzy wanną a klozetem jako żart raczej niskich lotów. W akademii od razu okazuje się strzałem w dziesiątkę. W miarę zdobywania kolejnych umiejętności postać nabiera kształtu wyrzeźbionego z moich własnych cech oraz imprezowej przeszłości. Bardziej na zasadzie demaskowania siebie niż wymyślania kogoś nowego. Powstaje ona – upadła księżniczka ze śląskiego rynsztoka, bezwstydnie nieodpowiedzialna melepetka siejąca zgorszenie i cringe. Raz po imprezie obudziła się w karetce i wyszła z niej prosto na shopping. Występuje zwykle nad ranem, tarzając się w gruzie.

Z racji imienia moją sceniczną sygnaturą ma być świecenie gołym tyłkiem. Kompletne szaleństwo, ale jak już w coś wchodzić, to na pełnej. Skoro było mówione, że w dragu można więcej, sprawdzę to dosłownie na własnej skórze. Tego typu brawurze sprzyja też wybrany do lip sync-u utwór: „Frank Sinatra” Miss Kittin & Th e Hacker. Koncepcyjnie wszystko układa się w spójną całość. Rezygnuję z peruki, bo nie umiem we włosy na głowie. Perukę zagra sztuczne futro. Zamiast szycia własnej kreacji wybieram trykotową sukienkę z cekinami, bo jest wygodna i nie krępuje ruchów. Ekstrawaganckich szpilek, na które sporo wydałem, też nie będzie. Na występ założę wygodny słupek do tańca. Dramatyczne high heels może zabłysną innym razem. To rezygnowanie z ambitnych planów w końcu daje mi ulgę i przestrzeń do działania.

Trzy minuty i szał

 Nadchodzi 3 grudnia 2022 r., dzień debiutu. Adrenalina i zmęczenie osiągają zenit, którego wcześniej nie znałem. Organizm jest tak przeciążony, że blokuje stres. Zero wątpliwości, pełne skupienie. Cisnę przez miasto terkocząc walizką. Makijaż, próba świateł, makijaż, szybka sesja fotograficzna, znowu makijaż. Make-up jest tak wyczerpujący, że ręka chyba zaraz mi odpadnie. Po 3 godzinach nie mam siły nałożyć więcej, musi wystarczyć. Dla animuszu w ruch idą małpki, stukamy się nimi w garderobie. Rozgardiasz przygotowań. Ktoś jeszcze zszywa strój na kolanie. Chyba otwarto drzwi dla publiczności. Tłum wlewa się długo i powoli. Aż do mojego wyjścia decyduję się nie pokazywać, nie oglądać innych występów, nie opuszczać garderoby. Już godzina startu, ale nadal czekamy. Przyszło ponad 200 osób, nie mieszczą się w sali. Na zewnątrz osoby organizatorskie ogarniają kolejkę na wejściu, za kulisami sprawdzają, jak się mamy. Motywacyjny speech w kręgu. Czuję się zaopiekowany. Jakby wszystko tak właśnie miało być. W końcu startujemy. Nieśmiało podsłuchuję pod drzwiami pierwszy występ. Śpiew na żywo. Jest świetnie. Słyszę publiczność i jej energię. I tak leci z górki aż do drugiej części, którą otwieram.

Za sceną czekam na swoją kolej. W kółko chodzę, powtarzam w myślach tekst i próbuję nie potknąć się na obcasach. Kolana mam jak z waty. Konferansjer zapowiada Duperellę, publiczność drze pizdę i dodaje mi odwagi. Włączają mój numer, wychodzę. To be famous is so nice, suck my Dick, lick my Ass. W trakcie lip sync-u w pierwszym rzędzie dostrzegam znajome twarze. Dalej mój wzrok nie sięga, bo reflektory walą po oczach. Figury lecą po kolei jak z automatu. Jest mi coraz lepiej. W ruch idą pośladki. Są wiwaty. Rozkręcam się i już trzeba zejść, bo koniec. To już! Ponad trzy miesiące pracy dla tych trzech minut na scenie. I co ja teraz mam ze sobą zrobić?

Po całym show nie ma czasu na oddech. Z każdej strony wspierające grono: grupa voguingowa, znajomi z pracy, przyjaciele, rodziny osób debiutujących i nieznana dotąd publiczność, która chce mnie poznać. Zdjęcia, gratulacje, drinki, wspólne tańce. Taki szał, że nie sposób poświęcić wszystkim uwagi. Euforia i niedowierzanie, że to wydarza się naprawdę. Udało się! Wszyscy zachwyceni, więc i ta nowa ja w pełni szczęścia. Razem ze mną tego wieczoru rodzą się wspaniałe drag persony: Wesoła Felka, Ivona DeVorche, Hipstra Ferment, Ciotka Rajcula, Focus Pocus, Mezcalio, River the Drag Queer.

To jeszcze nie koniec, bo tydzień po debiucie w katowickich Drzwiach Zwanych Koniem nasz cyrk jedzie do Poznania. Pobudka o 7 rano, mój występ dopiero o 23. Przeczuwam, że będzie to wysiłek ponad normę, ale w końcu tak wygląda ten biznes. Nienawidzę podróżować, a tu nagle zachciało mi się performować drag. W grupie raźniej, więc daję radę. Kwaterunek w przyjaznym hostelu Stonewall i jazda na próbę do nowego Lokum. Z ramienia Pozqueer opiekuje się nami Zozo, w garderobie do występu zagrzewa Cosmia Absurd. Atmosfera inna niż w Katowicach. Tutaj serwują drag dwa-trzy razy w tygodniu, więc obawiamy się, że publiczność ma swoje wymagania. Sala ze sceną dużo mniejsza i nie pęka wcale w szwach. Trudno, trzeba robić swoje. Dajemy czadu, bardziej niż u siebie, z pazurem. Jest slay i pozytywny feedback, choć nie ma już tej euforii, co za pierwszym razem. Urzeka mnie jednak coś innego, a mianowicie atmosfera Lokum Stonewall. Na afterze zostaję w dragu, są interakcje, przyjazne spojrzenia, jakiś flirt. Jestem daleko, a czuję się jak u siebie. Jest pięknie i dumnie. Z tych wszystkich wrażeń nie mogę zmrużyć oka i noc spędzam na schodach w hostelu. Czekam aż otworzą bar śniadaniowy i będę mógł jeszcze przez parę godzin chłonąć tutejszy queer, o którym tyle słyszałem.

Co dalej?

Po debiutach Śląsk Przegięty wita nas w rodzinie z otwartymi ramionami. Płynne przejście z pozycji osób nauczanych w równoprawne osoby performerskie. Działamy kolektywnie nad programem przeginania regionu. Na mapie Katowic pojawia się comiesięczne drag bingo w Kluboczajowni Teoria, które prowadzimy i obsługujemy. Planujemy kolejne występy w Polsce, prowadzimy benefity. Mamy za sobą najpiękniejszy 4. Przegląd Piosenki Przegiętej na dużą skalę, w formie sześciodniowego festiwalu z drag występami, burleską, koncertami, setami dj-skimi, stand up-ami i warsztatami. Szkolimy się i dzielimy zasobami. Zamiast konkurencji stawiamy na współpracę i sieciowanie. Na relacyjność i wspólny rozwój. Kompetentne tworzenie bezpieczniejszych przestrzeni i wydarzeń queerowych. Śląsk Przegięty jest w tym niezrównany, więc bacznie się nam przyglądajcie!

A jeśli o mnie chodzi, pierwotne założenia kompletnie wzięły w łeb. Drag tak bardzo mi się spodobał, że po prostu we mnie wrósł. Nie sposób już z niego zrezygnować. Kolekcja szpilek, sukienek i sztucznych futer wciąż się rozrasta. Niedługo po fi nale Akademii zostałam też drag matką i wystąpiłam w duecie ze swoją osobą synowską – Porny Quingiem – na scenie w katowickim Królestwie. Przedwczesne macierzyństwo tak bardzo mi służy, że w planach mam już kolejne dragowe potomstwo.

***

Paweł Wątroba aka Duperella – kulturoznawca, kurator wystaw, realizator projektów artystycznych, redaktor publikacji zbiorowych, autor tekstów. Od 2014 r. związany z Centrum Sztuki Współczesnej „Kronika” w Bytomiu. Wolontariusz „Repliki”, początkująca drag queen, członkini kolektywu Śląsk Przegięty. Mieszka w Katowicach.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moje hidźry

Z czeskim fotografem LUKÁŠEM HOUDKIEM o jego krakowskiej wystawie zdjęć indyjskich hidźr, o fascynacji tą transpłciową społecznością i o tym, czego Zachód może nauczyć się od tej starej kultury, rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Donald Chipumha

 

Mieszkasz w Czechach, jesteś romologiem, ale jeden z największych twoich projektów artystycznych dotyczy indyjskiej społeczności hidźr, którą dokumentujesz od ponad 10 lat. Jak wyglądała twoja droga do odkrycia tego tematu?

Wszystko zaczęło się w 2008 r., na wyjeździe badawczym w Radżastanie w Indiach, gdzie jako student badałem społeczność Romów. Szedłem przez pustynię – co uwielbiam – i natrafiłem na samotną farmę. Zacząłem jej się przyglądać i zobaczyłem kobietę o dziwnym, jak mi się zdało, wyglądzie, stojącą w otoczeniu innych kobiet. Dostrzegła mnie i nakazała mi gestem, żebym podszedł. Przeprowadzała jakiś rytuał: towarzyszył jej bębniarz, a ona odgrywała węża.

W jakim sensie wydała ci się dziwna?

Była o wiele wyższa od pozostałych stojących tam indyjskich kobiet, miała niski głos i odmienną mowę ciała. Nie miałem jeszcze wtedy żadnych doświadczeń ze społecznością trans, więc wszystko to było dla mnie zupełnie nowe. Zapytałem o nią pozostałe zgromadzone tam osoby i wyjaśniono mi, że ta kobieta to hidźra odprawiająca rytuał z okazji narodzin cieląt. Kilka dni później znalazłem w księgarni książkę na temat hidźr i zafascynowałem się tym tematem. Postanowiłem wniknąć w ich społeczność i wykorzystać fotografię do dokumentacji jej życia. Zrobiłem to kilka lat później, kiedy wróciłem do Indii w 2012 r.

Jaka jest twoja definicja hidźry?

Używając kategorii zachodnich, można by je nazwać trans kobietami, ale to nie są „tylko” trans kobiety, lecz osoby, które tworzą całą kulturę. W Indiach, w Delhi, gdzie spędziłem najwięcej czasu, funkcjonuje osobna społeczność trans, ukształtowana pod wpływem zachodniego aktywizmu LGBTQ+. Jej członkowie nie chcą jednak być częścią kultury hidźr. A kultura ta jest naprawdę fascynująca. W przeszłości większość hidźr była w młodym wieku wyrzucana z domu – np. jeśli w rodzinie urodziło się interpłciowe dziecko lub jeśli mały chłopiec zaczynał się przebierać w kobiece ubrania lub nakładać makijaż, to bano się, że będzie dręczony i wyśmiewany. A ponieważ chciano dla niego jak najlepiej, przekazywano takie dziecko hidźrom; jeśli było malutkie, to zostawiano je na progu ich domu.

Mówisz o przeszłości, a jak jest teraz?

Teraz już się to nie zdarza, a jeśli już, to w tradycyjnych wioskach ze słabym dostępem do edukacji. Hidźry tworzą własne rodziny z wyboru, a ich struktura jest mniej więcej taka jak w tradycyjnej rodzinie: są matki, córki, babki, siostry. To matriarchalna wspólnota, nie ma w niej ojców. Matkę nazywa się guru, w filozoficznym tego słowa rozumieniu – to ktoś, kto cię prowadzi. Ty jesteś ćela – uczennicą lub córką. Te struktury rodzinne odpowiadają za wzajemną ochronę i stabilizację.

Wspomniałeś wcześniej o domach hidźr. Jak rozumiem, to nie tylko metafora?

Nie. W przeszłości każda rodzina hidźr mieszkała w domu należącym do guru i wykonywała tradycyjne obowiązki – udzielała błogosławieństwa nowo narodzonym dzieciom i zwierzętom czy nowożeńcom. Guru czuwała nad finansami rodziny, a w zamian hidźry wspierały ją finansowo. Celem była również wzajemna ochrona, bo nie każda hidźra może zarabiać na tym samym poziomie. Dzisiaj jest inaczej – zazwyczaj wynajmują niewielką przestrzeń, zwykle skromny pokój, i tylko odwiedzają dom guru. W Delhi często mieszkają osobno i mają własne pieniądze, ale część z nich nadal oddają guru lub na własny koszt kupują jej prezenty, alkohol czy leki. To symboliczne wsparcie, bo guru zazwyczaj są bardzo zamożne.

Ten system przypomina zachodnie domy dragowe: trudna przeszłość, rodzina z wyboru, matriarchalna struktura, solidarność.

Przypomina to trochę „Pose”. (śmiech) Nie dokładnie, ale widać pewne podobieństwo. Istnieje nawet rywalizacja między domami i hierarchia domów. Samo Delhi jest podzielone między domy – dehra. Członkinie każdego z nich pracują na własnym terenie. Domów nie można zmieniać, bo wtedy może się pojawić potrzeba zemsty – np. guru jednego z domów będzie musiała zapłacić wysoką grzywnę. Takie sprawy rozstrzyga pewnego rodzaju sąd, który w razie nieporozumienia wspólnie powołują domy. Zdarzają się też między domami akty przemocy: jeśli zostaniesz złapana na terenie należącym do innego domu, mogą ci ogolić głowę lub oszpecić fryzurę – a piękne włosy są dumą każdej hidźry. Mogą cię też przypalić papierosem albo pobić, żebyś na zawsze zapamiętała, czego ci nie wolno. Poznałem kilka guru i co prawda nie nienawidzą się między sobą, ale czuć między nimi duże napięcie. Zawsze próbowały wyciągnąć ode mnie jakieś informacje na temat innych domów.

A jakie jest nastawienie do hidźr ogółu hinduskiego społeczeństwa?

Ta relacja jest nieco schizofreniczna. W przeszłości hidźry cieszyły się dużym szacunkiem, a ludzie wierzyli, że ze względu na męsko-damską energię mają łączność z bogami. Przeprowadzały rytuały podczas ważnych świąt i zajmowały wysoką pozycję w społeczeństwie. Tak było do XIX w., kiedy w Indiach na szeroką skalę pojawili się Brytyjczycy i postanowili pokazać mieszkańcom podbitego kraju, jak mają żyć, bo uznali, że ci nie spełniają ich standardów. Narzucili więc chrześcijański system wartości i prawo i przypisali hidźry do kategorii grup przestępczych, razem z kryminalistami.

Brytyjskie imperium kolonialne stworzyło jeden z najbardziej opresywnych, homofobicznych kodeksów karnych tego czasu.

W rezultacie współczesne hidźry należą do jednych z najbardziej zmarginalizowanych grup społeczeństwa. Ludzie ich nie lubią, patrzą na nie z pogardą, szufladkują je jako „gejów”, bo uważają je za homoseksualnych mężczyzn. Jednocześnie nadal ich potrzebują – choćby do prowadzenia rytuałów. Konsekwencją jest sprzeczność: mieszkańcy Indii rano zapraszają hidźry, by pobłogosławiły im dom, a wieczorem plują na nie na ulicy.

Czy często dochodzi do poważniejszych aktów przemocy?

Są powszechne. Zdarza się przemoc fizyczna, ale też, co najczęstsze, seksualna. Współcześnie większość hidźr to pracownice seksualne, bo tylko wykonując ten zawód, mogą np. szybko zarobić na tranzycję. Jako takie często padają więc ofiarą przemocy seksualnej, gwałtu i brutalności policji.

A jak współcześnie postrzegane są hidźry w świetle prawa?

W Indiach męski homoseksualny seks był przez długi czas nielegalny, co było konsekwencją władzy Brytyjczyków. W 2018 r. po prawie 150 latach zniesiono to stare prawo i hinduski parlament uchwalił nowe, które zapewnia hidźrom pewien stopień ochrony i dekryminalizuje homoseksualny seks. Ale rzeczywistość pozostała bez zmian. W dodatku chociaż seks nie jest już nielegalny, to nadal karze podlega praca seksualna.

Twoje zdjęcia wystawione w MOCAK- -u dokumentują życie hidźr nieraz w bardzo intymnych zbliżeniach. W jaki sposób wchodziłeś w taką zażyłość ze swoimi bohaterami_rkami?

Ponieważ sam jestem gejem, poznawałem tę społeczność przez aplikacje randkowe takie jak Grindr, bo to tam właśnie hidźry często szukają klientów. Poznałem też wielu mężczyzn, którzy je znali. To były setki osób. Po tylu latach hidźry postrzegają mnie już jako część swojej społeczności, nazywają mnie siostrą. (śmiech)

Opowiesz więcej o swoim sposobie pracy?

 Obie moje serie fotograficzne, „Lilie” i „Ritika”, powstały w Delhi. Wybrałem jedno miasto, żeby jakoś ograniczyć pole badawcze. Zawsze podobały mi się stare portrety z Indii i Czech, skąd pochodzę. Powstawały w ten sposób, że osoba fotografowana przez dłuższy czas pozowała w bezruchu. Lubię ten styl wizualny i w taki też sposób wykonywałem zdjęcia hidźr: zdjęcia są statyczne, nie mają w sobie nic „ładnego”, nie spełniają zasad kompozycji. Po pewnym czasie uznałem, że mając tyle zdjęć, warto stworzyć z nich archiwum, przekształcić modeli w obiekty – wiem, nie brzmi to najlepiej, ale większość tych ludzi bardzo dobrze znam i mam nadzieję, że da się to wyczytać ze zdjęć. Chciałem stworzyć ich archiwum – udokumentować, kto wpasowuje się w kategorię hidźry. Obecnie zdjęć jest ok. 130. Ta pierwsza seria, „Lilie”, jest wystawiana w jednym z pomieszczeń MOCAK-u. Tytuł wymyśliłem na bardzo wczesnym etapie – hidźry wydały mi się pod wieloma względami właśnie takie jak te piękne kwiaty. Kruche, delikatne i niewinne.

Druga seria, „Ritika”, dokumentuje życie jednej hidźry.

Ritika to imię jednej z pierwszych hidźr, które poznałem. Bardzo się do siebie zbliżyliśmy i w ciągu 10 lat połączyła nas bliska przyjaźń. Jej życie było pełne zmian i zwrotów akcji. Postanowiłem je dokumentować. Seria „Ritika” to po prostu sceny z jej życia. Będąc pracownicą seksualną, nadal mieszka z rodzicami, a oni wiedzą, że jest hidźrą, chociaż nigdy nie powiedzieliby tego na głos. Ze wstydu. Poza tym mimo że wiedzą, czym się zajmuje, i tego nie akceptują, to przyjmują od niej pieniądze, bo nadal jest ich najstarszym „synem”, który według tradycji musi utrzymywać rodziców. Z tego samego powodu muszę przy nich używać jej męskiego imienia. Jej życie jest pełne trudów. Moje zdjęcia dokumentują je w całej rozciągłości.

A ty? Czy jako gej i przedstawiciel Zachodu jesteś przed nimi wyoutowany?

Rodzice Ritiki nie mówią po angielsku, więc porozumiewam się z nimi albo za pośrednictwem Ritiki, albo moim szczątkowym hindi. A Ritika na pewno by tego nie przetłumaczyła, bo wyszedłby z tego kwas. (śmiech) W jej domu rodzinnym rządzi polityka don’t ask, don’t tell, jak niegdyś w amerykańskiej armii.

A czy jest jakiś aspekt kultury hidźr, którego po tylu latach nadal nie udało ci się zbadać?

Myślę, że wiem już całkiem sporo, ale nadal istnieją obszary tej kultury, które są dla mnie obce. Istnieje np. rytuał bardzo bolesnej kastracji, który zgodnie z tradycją wykonywano poprzez odcięcie penisa żyłką. Teraz przeprowadza się go w warunkach szpitalnych. Współcześnie wiele hidźr z niego rezygnuje, ale w przeszłości był niezbędnym warunkiem zostania hidźrą. Nigdy nie zaproszono mnie na taki obrzęd, chociaż uczestniczyłem w innych. Ten jest zarezerwowany tylko dla najbliższych członkiń społeczności.

W jaki sposób hidźry, nie mieszkając już razem na stałe, przekazują sobie informacje o takich ważnych wydarzeniach – i szerzej, jak w ogóle się komunikują?

W dzisiejszych czasach są dość aktywne na social mediach, zwłaszcza na Instagramie. Spotykają się w domach guru lub ośrodkach dla społeczności LGBTQ+ – w tych, w których mile widziane są osoby trans, bo nie zawsze jest to oczywiste. Ludzie identyfikujący się jako geje, zwłaszcza z wyższych kast i z wyższym wykształceniem, często nie postrzegają ich jako ludzi ze swojej społeczności. Poza tym hidźry spotykają się w świątyniach, na różnego rodzaju wydarzeniach i wspólnych modlitwach, lub na pogrzebach. Nawet te pochodzące z różnych domów. A jeśli już przy komunikacji jesteśmy, to ciekawostką jest, że komunikują się również niewerbalnie: ich znakiem rozpoznawczym jest klaśnięcie w dłonie. Nie potrafi ę go odtworzyć, chociaż mnie uczono, (śmiech) ale można je rozpoznać na pierwszy rzut oka. Kiedy hidźry idą ulicą, klaszczą w ten sposób, żeby odstraszyć ewentualnych napastników. Klaśnięcie przybiera też różne znaczenia w zależności od kontekstu.

Częścią kultury dragowej jest specyficzne poczucie humoru. A czy hidźry są zabawne?

Są, bardzo, głównie gdy chodzi o poczucie humoru związane z seksem. Seks jest dla nich bardzo częstym tematem żartów, a jednocześnie wyśmiewanie go jest strategią przetrwania. Każda hidźra ma za sobą jakiegoś rodzaju doświadczenie przemocy. Żartują o gwałtach lub byciu napadniętymi i są przy tym zabawne, ale też wulgarne. Wbrew temu, co ludziom się wydaje, wynika to z ich wewnętrznej kruchości.

A jak na twoje własne postrzeganie siebie jako geja wpłynęło życie wśród hidźr?

Kiedy miałem 5 lat, byłem molestowany przez starszego faceta, a kiedy powiedziałem o tym koledze, on się wygadał przed wszystkimi i stałem się obiektem prześladowania i przemocy fizycznej. Nie było to dla mnie łatwe i długo sądziłem, że nigdy nie zaznam normalnego życia. Doświadczenie życia z hidźrami było przełomem dla mnie jako dla aktywisty na rzecz praw człowieka. Staram się wspierać wszystkich cierpiących, wyszedłem z szafy, współorganizowałem Prague Pride, dzielę się swoim życiem w social mediach – i to też jest pewna strategia. Dwa dni temu zaręczyłem się z partnerem i opublikowałem nasze zdjęcie w internecie. Mój narzeczony, Oleksii Kononskyi, jest Ukraińcem i osobą znaną w lokalnym, ukraińskim świecie biznesu. Był to jednocześnie jego publiczny coming out.

Na zakończenie opowiedz, dlaczego – twoim zdaniem – polska społeczność queerowa powinna poznać bliżej historię i kulturę hidźr.

Myślę – i to jest powód, dla którego w ogóle zacząłem szerzej mówić o hidźrach – że temat transpłciowości jest postrzegany przez homofobiczną część sfery publicznej jako coś nowego, co przyszło do nas, do naszej części Europy, z Zachodu. Kultura hidźr jest żywym dowodem na to, że to nieprawda. Poznanie jej dostarcza argumentów: w Indiach, w jednej z kolebek cywilizacji, tacy ludzie istnieją od wielu tysięcy lat. Aż do czasu kiedy najechaliśmy ich my, Europejczycy. Ci ludzie, hidźry, byli uprzywilejowani – pełnili funkcję sędziów, byli doradcami królów. Potem to się zmieniło, bo narzuciliśmy im nasze standardy moralne. Myślę więc, że warto poznawać kulturę hidźr z wielu powodów, ale głównie dlatego, że ta wiedza daje twardy grunt pod stopami w dyskusjach, kiedy już nie wiesz, co odpowiedzieć. Zawsze możesz powiedzieć: istnieje taka kultura, i to nie jedyna na świecie. W rdzennej Ameryce Północnej były osoby two-spirit, podobne społeczności znajdziemy również w historii wielu innych kultur. Tacy ludzie często pełnili w swoich wspólnotach funkcję szamanów czy czarowników i cieszyli się wielkim szacunkiem. Ja cieszę się szczególnie, że moja wystawa odbywa się w Polsce. Zwłaszcza tu trzeba pokazać, że społeczność LGBTQ+ była na świecie od zawsze. Tutaj jest nasze miejsce.

***

Lukáš Houdek (ur. 1984) – czeski fotograf. Ukończył romologię na Uniwersytecie Karola w Pradze. W twórczości koncentruje się głównie na fotografii dokumentalnej. Autor dwóch serii zdjęć dokumentujących życie codzienne indyjskich hidźr – osób uznanych przy narodzinach za mężczyzn, ale odrzucających tę identyfikację i od wieków tworzących odrębną kulturowo społeczność. Obie serie zdjęć Lukáša – „Lilie” i „Ritika” – można oglądać w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK do 30 września 2023r.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Charlotte, Toni i Dora

O trzech transpłciowych kobietach, które jako pierwsze na świecie przeszły korektę płci – przed Lili Elbe, znaną z książki i filmu „Dziewczyna z portretu” – pisze RAIMUND WOLFERT. Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski. Konsultacja: Joanna Ostrowska

 

Od lewej: Toni Ebel, Charlotte Charlaque i Dora Richter. Zdjęcie pochodzi z filmu „Eldorado. Wszystko, czego nienawidzą naziści”) w reż. B. Cantu (Filmarchiv
Austria, Wien/Netflix)

 

Prapremiera austriackiego „seksualnego filmu dźwiękowego” „Misterium płci” (niem. Mysterium des Geschlechtes), który miał się przyczynić do rozszerzenia ówczesnych debat o płci, tożsamości czy samookreślaniu się, miała miejsce w kwietniu 1933 r. w Wiedniu. Obraz – w skrócie – opowiada o przygotowaniach przyszłych lekarzy, Feliksa Werkmanna oraz Elisabeth Gärtner do egzaminu końcowego na uniwersytecie. Pewnego dnia Werkmann proponuje swojej przyjaciółce, żeby zbadali nocne życie „osób seksualnie anormalnych”. W jednym z barów poznają morfinistkę oraz mężczyznę przebranego za kobietę. Następnego dnia w uniwersyteckiej klinice przeprowadzona zostaje operacja korekty płci, a później pokazane są tzw. operacje odmładzające. W fabułę filmu zostały wplecione różne sekwencje dokumentalne. W jednej z nich widać trzy eleganckie kobiety, które ufryzowane, z porządnym makijażem i biżuterią, dumnie uśmiechają się do kamery. Sceny te komentuje głos z off u: „Widzimy tu trzy osoby, które z wyglądu wydają się być kobietami. W rzeczywistości zaś są to trzej mężczyźni, którzy od urodzenia, wskutek ich nastawienia psychicznego, wykazywali kobiece skłonności i na własne życzenie dzięki operacji stali się kobietami”.

W „Misterium płci” nie wymieniono ani ich nazwisk, ani żadnych innych danych osobowych, które mogłyby umożliwić identyfikację. Jeszcze przed paroma laty film ten był znany jedynie wtajemniczonym historykom filmu. W wyniku masowych protestów i interwencji policji już po kilku dniach obraz usunięto z repertuaru wiedeńskiego kina Lichtspieltheater. W Niemczech zaś z powodu cenzury w ogóle nie doszło do publicznej projekcji. Dziś, 90 lat później, wiemy już więcej o samym filmie, kulisach jego powstania i bohaterkach. Te trzy kobiety to Charlotte Charlaque, Toni Ebel oraz Dora Richter. Wszystkie trzy w tamtym czasie mieszkały i pracowały w Instytucie Seksuologii berlińskiego lekarza Magnusa Hirschfelda (1868-1935). Z całą pewnością były pierwszymi transpłciowymi kobietami na świecie, które przeszły korektę płci wcześniej niż Lili Elbe (1882-1931). Dotychczas, przede wszystkim dzięki popularności filmu „Dziewczyna z portretu” z 2015 r. (reż. Tom Hooper), Elbe traktowano błędnie jako pierwszą kobietę po operacji korekty płci.

Nie wiemy jednak, jaki stosunek do „Misterium płci” miały Charlotte, Toni i Dora. Po 1933 r., z wiadomych względów (dojście Hitlera do władzy – przyp. red.)milczały i ukrywały fakt, że przy nim pracowały. Przez dziesięciolecia ich dalsze losy pozostawały tajemnicą, aż do 2015 r., kiedy rozpoczęto badania rzucające nowe światło na te biografie. Nadal ich historia zawiera mnóstwo białych plam i pytań bez odpowiedzi. Jednak mimo wszystko jesteśmy już w stanie nakreślić życiorysy tych trzech pionierek.

Centralnym punktem tych opowieści nie będzie jednak Wiedeń, a Berlin – kolebka współczesnego ruchu LGBT i queerowej rzeczywistości, którą znamy dziś. Przed stu laty praktycznie nie było miejsca na świecie, gdzie lesbijki, geje, osoby bi czy trans cieszyłyby się taką wolnością jak w Berlinie Republiki Weimarskiej. Oczywiście zanim naziści zniszczyli znienawidzoną przez siebie queerową infrastrukturę, brutalnie prześladując, mordując czy zmuszając do ucieczki osoby, które z tożsamościowego i seksualnego punktu widzenia były inne – tak jak Charlotte, Toni i Dora.

Charlotte

Charlotte Charlaque urodziła się 14 września 1892 r. w Berlinie jako drugie dziecko w rodzinie o żydowskich korzeniach. Właściwie jej nazwisko rodowe brzmiało Scharlach, a jako że przy narodzinach rodzice uznali ją za chłopca, nadali jej imię Curt. Charlotte czasami nawiązywała do swojego pierwotnego imienia, używając wybranej przez siebie wersji „Charlotte von Curtius”. Jej ojciec Edmund Scharlach prowadził sklep, ale w 1901 r. wyemigrował do USA. Jego żona Jenny wraz z dwójką dzieci dołączyła do niego rok później. Osiedlili się w San Francisco, gdzie mogli być świadkami katastrofalnego trzęsienia ziemi, które nawiedziło miasto w 1906 r.

Pod koniec 1910 r., jeszcze zanim państwo Scharlach się rozwiedli, matka ze starszym synem zdecydowali się wrócić do Niemiec. Charlotte Charlaque vel Curt Scharlach została w USA i przeniosła się najpierw do Chicago, a następnie do Nowego Jorku, gdzie kształciła się jako skrzypaczka. W 1922 r., jak pokazuje jej amerykański paszport, również wróciła do Niemiec, aby tam studiować. Na początku pobytu w Berlinie występowała jako śpiewaczka, tancerka oraz aktorka. Później pracowała jako nauczycielka języków obcych, tłumaczka, a także recepcjonistka w Instytucie Seksuologii Magnusa Hirschfelda. Jednym z jej obowiązków było doradzanie „transwestyckim” pacjentom i pacjentkom przy wyborze stroju. W tamtym czasie pojęcie transpłciowości jeszcze nie istniało, ale w 1929 r. Charlotte pojechała z Magnusem Hirschfeldem oraz jego życiowym partnerem Karlem Giese (1898-1938), pracującym w Instytucie archiwistą, na trzeci międzynarodowy kongres Światowej Ligi Reformy Seksualnej do Londynu.

W tym czasie również, tj. w latach 1929- -1931, Charlotte poddała się w Berlinie operacjom korekty płci, które częściowo sfinansowali brytyjski seksuolog Havelock Ellis (1859-1939) oraz duński lekarz Jonathan Hoegh von Leunbach (1884–1955). W świetle tych faktów wspomnienia Lili Elbe, które ukazały się po raz pierwszy w 1931 r. pod tytułem „Fra mand til kvinde” (dun. Z mężczyzny w kobietę) i wywołały sensację, są problematyczne, gdyż Lily nie była pierwsza i jedyna. Urodziła się w 1882 r. i żyła najpierw w Danii i Francji pod nazwiskiem Einar Wegener. Jak czytamy w „Z mężczyzny w kobietę”, gdy Wegener po raz pierwszy odwiedził Instytut Seksuologii, do poczekalni weszła „dama, asystentka Hirschfelda”. Zaczęła z nim rozmawiać, taktownie dobierając słowa, bez cienia nachalności rzuciła: „Pański przypadek jest dla nas tutaj novum. A to, co z naukowego punktu widzenia dodatkowo wzmaga nasze zainteresowanie, to fakt, że jest pan artystą, intelektualistą, jest pan więc w stanie analizować siebie samego, swoje uczucia i życie emocjonalne. Doświadczy pan wszak czegoś niesłychanego, czegoś niewiarygodnego, żyjąc i czując jak mężczyzna, w końcu będzie pan żyć i czuć jak kobieta”.

W 1930 r. Lili Elbe nie była jednak żadnym novum w Instytucie Seksuologii. Tym bardziej, że biorąc pod uwagę późniejsze wypowiedzi Charlotte Charlaque o jej pracy w Instytucie, możemy śmiało przypuszczać, że to właśnie ona była kobietą, która tak czule powitała Wegenera. Przemawia za tym także fakt, że Charlotte Charlaque protekcjonalnie wypowiadała się o Lili w latach 50. XX w. W jednym z wywiadów powiedziała: „Była zniewieściałym (tuntig – przyp. red.) chłopakiem włóczącym się po ulicach. […] Później Lili Elbe była bardzo nieszczęśliwa. Przygruchała sobie jakiegoś chłopaczka. Bardzo głupio z jej strony”.

Lili Elbe nie była także pierwszą artystką, która poddała się operacjom korekty płci w Instytucie Seksuologii. Tytuł ten o wiele bardziej należy się Toni Ebel, która tak jak Elbe była malarką.

Toni

Toni Ebel urodziła się 10 listopada 1881 r. jako pierwsze z jedenaściorga dzieci berlińskiego kupca i jego żony. Rodzice ochrzcili rzekomego syna imieniem Arno. Jednak już jako małe dziecko wyróżniał się „dziewczyńskim usposobieniem” oraz wybitnym zainteresowaniem pracami domowymi. Gdy w wieku 19 lat Toni poróżniła się z rodzicami, ponieważ zakochała się w mężczyźnie, opuściła Berlin i udała się w podróż, docierając do Włoch, Afryki Północnej i Ameryki.

W 1908 r. Toni vel Arno Ebel wróciła do Niemiec, gdzie widocznie starała się dopasować do stawianych jej wymogów społecznych, przyjmując rolę męską. W 1911 r. poślubiła Olgę Boralewski (1873-1928) z położonego na północ od Torunia Culmsee (ob. Chełmża), która miała syna z wcześniejszego związku. Niestety to małżeństwo było bardzo nieszczęśliwe. Ebel kilkukrotnie próbowała popełnić samobójstwo, aż w końcu została skierowana do zakładu zamkniętego. W 1916 r. powołano ją do służby wojskowej i jako starszy szeregowiec Arno Ebel walczyła na froncie zachodnim we Francji podczas I wojny światowej. W okopie przysypała ją ziemia i z tego powodu przeżyła silne załamanie nerwowe. Zwolniono ją ze służby wojskowej i uznano za „osobę o znacznym stopniu niepełnosprawności”.

Po proklamacji republiki w Niemczech Toni Ebel zaczęła karierę polityczną. Zaangażowała się najpierw w SPD (Socjaldemokratyczną Partię Niemiec), później w KPD (Komunistyczną Partię Niemiec). Po śmierci żony skontaktowała się z Magnusem Hirschfeldem w celu rozpoczęcia procedury korekty płci. Pomogła jej przy tym przyjaciółka Charlotte Charlaque, choć nie wiadomo, kiedy dokładnie się poznały. W 1928 r. Toni otrzymała tzw. legitymację transwestyty, dzięki której mogła pokazywać się w kobiecym stroju także publicznie. Pierwszą z pięciu operacji korekty płci przeszła 6 stycznia 1929 r., zaś jej wniosek o pozwolenie na używanie imienia „Toni” rozpatrzono pozytywnie rok później. Nigdy nie było to jednak jej wymarzone imię.

Dora

Trzecią z pionierek była Dora Richter, nazywana czule przez wszystkie inne w Instytucie „Dorchen”. Urodziła się 16 sierpnia 1892 r. w Seifen (ob. Ryžovna w Czechach) jako najstarsze z sześciorga dzieci muzyka i koronczarki. Również jej rodzice założyli przy narodzinach, że to chłopiec, więc nadali jej imię Rudolf. Dora vel Rudolf już jako dziecko wykazywała zainteresowanie dziewczyńskimi ubraniami i zabawami, gardząc jednocześnie wszystkim tym, co szorstkie, prostackie czy grubiańskie – co kojarzyło jej się z chłopcami. Najpierw Richter szukała ukojenia i oparcia w wierze katolickiej, w której ją wychowano. Bez skutku. Miała liczne próby samobójcze, ponieważ nienawidziła swoich męskich organów płciowych. Po ukończeniu praktyki piekarskiej w 1909 r. przeniosła się do większego miasta, prawdopodobnie do Karlsbad (ob. Karlowe Wary), a w końcu do Lipska, gdzie znalazła zatrudnienie w restauracji, w której mogła nosić strój kelnerki. W 1916 r., podobnie jak Toni Ebel, dostała powołanie do wojska, choć już po dwóch tygodniach zwolniono ją ze służby. W 1920 r. za namową przyjaciela przeprowadziła się do Berlina i zameldowała w Instytucie Hirschfelda. Od tego momentu mieszkała tam i pracowała jako pokojówka i pomoc kuchenna.

Pracujący w Instytucie lekarz Ludwig Levy-Lenz (1889-1966), który urodził się w Poznaniu, napisał w pamiętniku: „Dla transwestytów problematyczna była też kwestia zatrudnienia. […] Jako że mieliśmy tego świadomość i tylko nieliczne miejsca zatrudniały transwestytów, dawaliśmy im w miarę możliwości pracę w naszym instytucie. Mieliśmy więc np. pięć pokojówek – wszystkie to transwestyci i nigdy nie zapomnę tej sceny, którą ujrzałem, gdy raz po pracy zajrzałem do kuchni. Siedziało tam obok siebie spokojnie pięć »dziewcząt«, robiło na drutach i szyło, śpiewając przy tym stare piosenki ludowe. W każdym razie była to najlepsza, najbardziej pracowita i sumienna pomoc domowa, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Nie zdarzyło się, by ktoś z osób odwiedzających Instytut »coś« zauważył”.

Według Levy-Lenza życie „transwestyckich pokojówek” w Instytucie Seksuologii około 1930 r. mogło być jednak tak spokojne co najwyżej w kuchni, czyli wśród przyjaciółek i przyjaciół. Już poza kręgiem bliskich osób, nawet w Berlinie sprzed 1933 r., kobiety nie były chronione przed wrogością, oszczerstwami i atakami. Często były również zmuszone zerwać kontakty z rodziną. W przypadku Charlotte Charlaque liczył się jeszcze fakt, że była Żydówką, co tylko wzmagało prześladowania.

Charlotte i Toni

Toni Ebel, którą z Charlotte łączyła głęboka przyjaźń czy wręcz relacja miłosna, przeszła na początku lat 30. na judaizm. Najpóźniej od 1932 r. mieszkały już razem w berlińskiej dzielnicy Schöneberg, a ponieważ obie oczywiście były zdecydowanymi przeciwniczkami narodowego socjalizmu, wiosną 1934 r. uciekły do Czechosłowacji, gdzie osiadły najpierw w Karlowych Warach, a następnie w Brnie i Pradze. Podczas gdy Ebel malowała obrazy dla kuracjuszy i innych klientów, Charlaque dawała lekcje angielskiego i francuskiego m.in. Żydom i Żydówkom, uciekającym przed prześladowaniami z nazistowskich Niemiec. W Brnie miały też chwilowo kontakt z byłym partnerem Magnusa Hirschfelda – Karlem Giese, który na początku 1938 r., tuż po aneksji Austrii przez Rzeszę Niemiecką, z rozpaczy odebrał sobie życie.

Parę miesięcy przed wkroczeniem Niemców do Czechosłowacji i ustanowieniem „Protektoratu Czech i Moraw” sytuacja Toni i Charlotte pogorszyła się. W ich domu przeprowadzano rewizje i zwłaszcza Ebel uchodziła za „nieproszoną cudzoziemkę”. Przeprowadzka z Brna do Pragi stanowiła jedynie tymczasowe rozwiązanie. 19 marca 1942 r. praska policja ds. cudzoziemców aresztowała Charlotte Charlaque za bycie Żydówką. Charlotte początkowo miała być internowana w getcie Th eresienstadt i nawet przygotowano dla niej odpowiednią kenkartę. Jednak Toni Ebel udało się przekonać szwajcarskiego konsula w Pradze, że Charlotte jest amerykańską obywatelką. Nie posiadała odpowiednich dokumentów tylko dlatego, że miała je wcześniej przekazać amerykańskiemu wicekonsulowi w Wiedniu, aby otrzymać nowy paszport. Ebel nie wspomniała jednak, że ów wicekonsul nie zgodził się na wystawienie paszportu dla Charlaque z jej kobiecym imieniem.

Charlotte Charlaque przewieziono do obozu internowania Liebenau, który założono w 1940 r. w miejscu byłego zakładu zamkniętego dla osób psychicznie chorych w południowych Niemczech. Stamtąd zaś, wraz z innymi nie-niemieckimi kobietami i dziećmi, przeznaczonymi na wymianę za Amerykanki i Brytyjki niemieckiego pochodzenia, wysłana do USA. Toni Ebel została sama w Pradze, gdzie wielokrotnie przesłuchiwało ją gestapo. Oszczędzono jej deportacji i internowania w obozie, ale, jako Niemka, została wydalona z Czechosłowacji na początku 1945 r. Zostawiła tam cały swój dorobek. Od granicy między Czechosłowacją, a Niemcami szła pieszo do Cottbus. Stamtąd składem węglowym przyjechała do Berlina.

Po wojnie

Po II wojnie światowej Toni Ebel znów zamieszkała w swoim rodzinnym mieście. Osiedliła się we wschodniej części Berlina, otrzymała status „ofiary faszyzmu” (OdF), a także, w pierwszych latach istnienia Niemieckiej Republiki Demokratycznej (NRD), zyskała pewną sławę jako malarka. Wspierała NRD, zwłaszcza że to „pracowniczo-rolnicze państwo” przyznało jej „honorową emeryturę”, a jej obrazy były prezentowane na licznych wystawach. W 1956 r. z okazji jej 75. urodzin uhonorowano ją własną wystawą w jednym z muzeów we wschodnim Berlinie. Krótko po wojnie utrzymywała listowny kontakt z Charlotte, która 2 lipca 1942 r. bezpiecznie dotarła do Nowego Jorku. Z czasem Charlotte zasłynęła jako aktorka w off -broadwayowskim teatrze oraz „królowa promenady Brooklyn Heights”. Jednak obie kobiety nigdy więcej już się nie spotkały.

Toni Ebel zmarła 9. stycznia 1961 r. we wschodnim Berlinie po długiej chorobie. Charlotte Charlaque odeszła niespełna dwa lata później 6 lutego 1963 r. w Nowym Jorku.

O losach Dory Richter wciąż krążą plotki. Po dziś dzień nie udało się ustalić, kiedy i gdzie dokładnie zmarła. Przyjęło się myśleć, że została zamordowana podczas akcji plądrowania Instytutu Seksuologii przez nazistów w maju 1933 r. Najwyraźniej jednak było inaczej. W 1955 r. w Nowym Jorku Charlotte Charlaque, wspominając losy przyjaciółki w kontekście przejęcia władzy przez nazistów, powiedziała: „Jako że była wybitną kucharką, szybko przejęła restaurację w jej rodzinnym mieście”. Dalsze badania być może pokażą, czy faktycznie tak było. Dopiero niedawno nazwisko Dory Richter odnaleziono w spisie powszechnym z 1939 r. z jej rodzinnego miasta. W spisie mieszkańców Ryžovnej z 1950 r. już nie fi guruje. Warto jednak pamiętać, że do tego czasu większość Niemców została już wysiedlona z Czechosłowacji. Poszukiwania więc nadal trwają.

W tekście pojawiają się fragmenty źródeł z epoki, w których używano innego języka dotyczącego transpłciowości. Warto pamiętać o tym, że w pierwszych trzech dekadach XX w. słowa dziś uznane za opresywne były używane w zupełnie innym kontekście.

Za pomoc w zdobyciu fotografii Toni, Charlotte i Dory dziękujemy Benjaminowi Cantu – reżyserowi filmu „Eldorado. Wszystko, czego nienawidzą naziści” (patrz: s. 68).   

***

Raimund Wolfert (ur. 1963 r.) studiował skandynawistykę, językoznawstwo i bibliotekoznawstwo w Bonn, Oslo i Berlinie. Mieszka w Berlinie, pracuje w Towarzystwie Magnusa Hirschfelda i jest redaktorem czasopisma „Mitteilungen der Magnus-Hirschfeld-Gesellschaft”. Autor książek: „Nirgendwo daheim: das bewegte Leben des Bruno Vogel” (2012), „Homosexuellenpolitik in der jungen Bundesrepublik: Kurt Hiller, Hans Giese und das Frankfurter Wissenschaftlich-humanitäre Komitee” (2015), „Botho Laserstein: Anwalt und Publizist für ein neues Sexualstrafrecht” (2020) oraz „Charlotte Charlaque: Transfrau, Laienschauspielerin, »Königin der Brooklyn Heights Promenade«” (2021). Jeden z konsultantów historycznych filmu „Eldorado…”.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Krótka historia transpłciowości

Nie ma obowiązku wypowiadania się o transpłciowości, ale jeśli już chcemy – to wypada mieć nieco wiedzy – pisze EWELINA NEGOWETTI

 

Transpłciowość przeszła częściowo podobną drogę, co homoseksualność. Zarówno osoby homoseksualne, jak i transpłciowe, choć w innych okresach historii, miały najpierw etap bycia „przestępcami” naruszającymi porządek społeczny swoją orientacją seksualną czy tożsamością płciową. Nikt wówczas oczywiście nie mówił ani o orientacji, ani tożsamości. Osoby nieheteronormatywne były albo osobami z „półświatka”, albo siedziały w szafie i ukrywały się, czasem zajmując nawet wysokie miejsca na drabinie społecznej. Z biegiem czasu każda z tych grup zaczęła przechodzić z folderu „świat bezprawia” do folderu „osoby potrzebujące pomocy medycznej”. Wówczas było to jak wybawienie, bo przecież przestępcy nie współczujemy, a osobie „chorej” – owszem, zatem etykietka „choroba” zastosowana do homoseksualności/ transpłciowości dawała (w różnych okresach) poczucie bezpieczeństwa osobom homoseksualnym/ transpłciowym.

Myśl naukowa o transpłciowości

Wydaje się, że po raz pierwszy ujęto temat transpłciowości jako problem medyczny w 1838 r. Francuski psychiatra Jean- -Étienne Dominique Esquirol w swojej pracy na temat chorób psychicznych opisał przypadek „inwersji genitalnej”. Potem, w 1886 r., niemiecki lekarz Richard von Krafft-Ebing po raz pierwszy w sposób kompleksowy opisał transpłciowość (wówczas nie było jeszcze tego terminu) w dziele „Psychopathia sexualis”. W 1923 r. psychiatra berliński Albert Moll niejako ponowił publikację Richarda von Krafft-Ebinga, uzupełniając ją o 447 obserwacji klinicznych. Alberta Molla zainteresował szczególnie temat „sposobu odczuwania swojej płci jako przeciwnej”. Opisał dwa przykłady kliniczne osób transpłciowych (słowo „transpłciowość”, przypominam, wciąż nie istniało) – mężczyzny i kobiety. Moll posługiwał się określeniami „homoseksualizm nabyty” i „metamorfoza seksualna paranoiczna”. Wówczas nie istniały możliwości interwencji chirurgicznej czy hormonalnej dla osób, które dzisiaj nazywamy osobami transpłciowymi – to znaczy istniały, ale nie wykorzystywano ich w celach tranzycji medycznej osób transpłciowych.

W 1912 r. pojawia się termin „transseksualizm” i nazwę tę zawdzięczamy berlińskiemu seksuologowi – Magnusowi Hirschfeldowi, który w 1910 r. w swojej pracy wyodrębnił trzecią płeć – „płeć seksualnie pośrednią”. W tym samym roku rodzi się nowa dziedzina medycyny – endokrynologia, chociaż same badania z obszaru endokrynologii datuje się już na 1835 r. Doktor Eugen Steinach prowadzi eksperymentalne badania endokrynologiczne, które są głośno komentowane w ówczesnych mediach. Jego badania udowadniają, że wykorzystanie hormonów w obszarze korekty płci jest możliwe. Oficjalnie dzisiejsza „transpłciowość” zostaje wówczas uznana za „chorobę”, a nie przestępstwo czy wykroczenie.

W 1949 r. psychiatra D.O. Cauldwell użyje określenia „transseksualizm” w swojej pracy, opisując przypadek osoby transpłciowej (wówczas: transseksualnej). Transseksualizm jest w folderze „perwersje seksualne”.

W 1953 r. niemiecki endokrynolog i seksuolog Harry Benjamin, który przebywa w USA, proponuje, by transseksualizm uznać za syndrom i zrezygnować z traktowania go jako „perwersji” czy „psychozy”. Benjamin, chciał „złagodzić” podejście do transpłciowości i „przenieść” transpłciowość do szufladki „problemów związanych z tożsamością”. Benjamin wprowadza również ważny rozdział transpłciowości od homoseksualności. Do tej pory te dwie odrębne kwestie były traktowane zawsze jako współdziałające. To Benjamin był prekursorem myśli, by zerwać z teoriami Freuda na temat odczuwania i przeżywania płci (psychogeneza), a zacząć łączyć z ciałem i embriogenezą.

W 1955 r. psycholog i seksuolog John Money tworzy pojęcie tożsamości płciowej (gender) dla odróżnienia jej od płci (sex). Na tej podstawie psychiatra i psychoanalityk Robert Stoller „tworzy” podział wynikający z płci (sex) – samiec/samica oraz wynikający z tożsamości płciowej (gender) – męski/żeński. Stoller wyodrębnia dwa rodzaje transpłciowości: „pierwotną” i „wtórną”. Pierwotna transpłciowość to ta objawiająca się już od najmłodszego wieku, wtórna natomiast miałaby się objawić w wieku dorosłym. Według Stollera zmiana poczucia płci u osoby, która doświadcza transpłciowości pierwotnej, jest skazana na porażkę. Transpłciowości pierwotnej nie da się „wyleczyć”, natomiast u osób doświadczających transpłciowości wtórnej Stoller zaleca psychoterapię, zanim osoba ta podejmie się interwencji medycznych. Wielu psychologów, psychiatrów, psychoanalityków – podchwyciło myśli Robert Stollera i niejako podpisali się pod słowami psychologa Jeana Luca Swertvaeghera: „Niemożliwe i niebezpieczne jest pozostawienie tych osób jedynie w rękach endokrynologów i chirurgów”. Według Swertvaeghera tylko specjaliści od zdrowia psychicznego mogą odróżnić transpłciowość wtórną od wrodzonej. Dzisiaj ta dychotonomiczna potrzeba binarnego dzielenia wszystkiego jest już przeżytkiem, ale wówczas funkcjonowała.

Operacje i interwencje chirurgiczne

Już w 1912 r. w Berlinie przeprowadzono mastektomię u transpłciowego mężczyzny (wówczas – transseksualnego).

W 1922 r. wspomniany już Magnus Hirschfeld w swoim Instytucie Seksuologii przeprowadza pierwszą operację korekty płci u transpłciowej kobiety (kastracja), a w 1931r. – waginoplastykę. (Instytut Seksuologii, który stanowi ogromną szansę na pomoc osobom transpłciowym zostaje zamknięty zaraz po dojściu Hitlera do władzy w 1933 r., a sam Magnus Hirschfeld unika aresztowania, ponieważ przebywa za granicą. Umiera 2 lata później w Nicei).

Film „Dziewczyna z portretu” („The Danish Girl”) z 2015 r. przywołuje postać duńskiej malarki Lili Elbe, która również przeszła operacje korygujące płeć w Niemczech – w 1931 r. zmarła w wyniku powikłań po jednej z operacji.

W 1951 r. w Danii została przeprowadzona pierwsza operacja korekty płci (w całości). Rok później Christine Jorgensen stała się pierwszą znaną transpłciową osobą, która otwarcie opowiedziała o operacjach korekty płci, które przeszła (również w Danii).

W Polsce pierwsza operacja korekty płci (na męską) miała miejsce w 1937 r. – poddała się jej osoba interpłciowa, uznany przy urodzeniu za kobietę Witold Smętek. Natomiast pierwszą operację korekty płci z męskiej na żeńską przeprowadzono w 1963 r. w Szpitalu Kolejowym w Międzylesiu pod Warszawą.

Transpłciowość, nie transseksualizm – rok 1978!

Kolejna zmiana pojawia się w 1978 r., gdy amerykańska aktywistka postuluje zamianę słowa „transseksualność” na „transpłciowość”, by w ten sposób określać osoby, które chcą żyć w zgodzie ze swoją tożsamością płciową, ale nie chcą przeprowadzać żadnych interwencji chirurgicznych na swoim ciele. Od tego czasu powoli słowa „transseksualność”, „transseksualizm” itp. stają się obraźliwe. Wynika to z przekonania, że „transseksualizm” jest traktowany jako medyczny problem do załatwienia, jako patologia – nowy termin „transpłciowość” ma zerwać z medykalizacją i patologizacją zjawiska.

O osobach niebinarnych świat nadal milczy.

ICD, DSM

DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders) – to klasyfkacja służąca do kwalifikacji lub wykluczenia zaburzeń psychicznych, wydawana przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne. Obecnie obowiązuje DSM 5. Druga lista to ICD (International Classification of Diseases – Międzynarodowa Statystyczna Klasyfikacja Chorób i Problemów Zdrowotnych) wydawana przez Światową Organizację Zdrowia (WHO). W Polsce oficjalnie obowiązują kryteria klasyfikacji ICD-10 chociaż istnieje już nowa wersja tej kwalifikacji – ICD 11. Obowiązuje od 1 stycznia 2022 r. – Polska ma 5 lat okresu przejściowego na wdrożenie ICD 11. Homoseksualność została wykreślona z listy DSM w 1973 r., a z listy ICD zniknęła w 1990 r. (dokładnie 17 maja, dlatego do dziś świętujemy ten dzień). Natomiast transpłciowość została wykreślona z listy chorób ICD w 2019 r. (właściwie w 2022 r. – wraz z wydaniem najnowszej kwalifikacji). Od tego czasu transpłciowość oficjalnie nie jest uznawana za chorobę. Jednak o ile homoseksualność nie wymaga żadnych działań medycznych, o tyle osoby transpłciowe potrzebują dostępu do określonych zabiegów, terapii hormonalnych czy interwencji chirurgicznych, które wynikają z dysforii płciowej, która często towarzyszy transpłciowości. Zatem potrzeby osób transpłciowych musiały znaleźć odpowiedź w klasyfikacji chorób. To, czy zasadnym jest wykreślenie transpłciowości z listy chorób, oraz kwestie szczegółowe, dlaczego dzisiaj mówimy o niezgodności płciowej czy dysforii, a nie o transpłciowości w kontekście usług medycznych – to niezwykle ciekawy temat do dyskusji i wysłuchania zdania osób transpłciowych.

Od półświatka, przez gabinet medyczny, transpłciowość zmierza w kierunku bycia różnorodnością występującą w naturze. Polityka w tym nie przeszkodzi – póki mamy dostęp do edukacji.

Pisząc artykuł, korzystałam m.in. z książek Françoise Sironi Psychologie(s) des transsexuels et des transgenres (2011) i Pauline Quillon Enquete sur la dysphorie de genre (2022).  

Zwykłe trudne pytania

Z PAULĄ SZEWCZYK, autorką zbioru reportaży o osobach transpłciowych „Ciała obce. Opowieści o transpłciowości”, rozmawia Kinga Sabak

 

Foto: Dawid Żuchowicz

 

Niewiedza bliskich, nauczycieli, a nierzadko nawet też lekarzy. To mur, od którego odbijali się twoi bohaterowie, motyw, który co rusz pojawia się w twojej książce. Byłam wręcz wkurwiona.

Z jednej strony to dobrze, z drugiej nie chciałabym, żeby wkurwienie było tym dominującym uczuciem.

Rodzicom tak trudno zaakceptować, że myśleli, że mieli syna, a jednak mają córkę. A przecież brak akceptacji i pomocy z ich strony może przyczynić się do depresji czy wręcz samobójstwa ich dziecka.

Wydaje mi się, że rodzice nie są świadomi, że dziecko może wybrać śmierć, ale wiesz co? 46-letnia Kinga, mama transpłciowej Patrycji z mojej książki, powiedziała: „Dzisiaj wstydzę się tego, co robiłam, popełniałam błędy, bo nie miałam wiedzy”. Byłoby inaczej, gdyby w szkole uczono o transpłciowości. Kinga w końcu zaczęła się edukować na własną rękę. Teraz działa w organizacjach LGBT, jest aktywistką.

Tak, opowieść Kingi jest o przemianie.

Ona najpierw mówiła rzeczy w stylu: „W ogóle mi nie była potrzebna córka”, „Byliśmy normalną rodziną…”. Sądziłam, że później poprosi, żeby nie uwzględniać w tekście tych słów, ale nazwała je swoją „księgą wstydu”. Wierzyła, że jeśli te fragmenty zostaną, to może inni rodzice jakoś się w tym odnajdą. Wie, że przeszła przemianę, odrobiła lekcję i z nową wiedzą idzie dalej.

A ty z jaką wiedzą o transpłciowości startowałaś do napisania „Ciał obcych”?

Wydaje mi się, że ze sporą. W książce są też opinie psychiatrów, seksuologów, endokrynologów – takich, którzy rzeczywiście zgłębili temat. Dużo z nimi rozmawiałam i dużo się nauczyłam. A samo „startowanie”? W 2016 r. przeprowadziłam pierwszy wywiad z osobą transpłciową – z pisarką Kingą Kosińską, autorką książki „Brudny róż” (ukazał się w „Newsweeku” – przyp. red.). Wcześniej nic o transpłciowości nie wiedziałam. Nie zapomnę nigdy tej rozmowy. Pamiętam, jak pomyślałam, że jak to jest w ogóle możliwe, że jest taka osoba, która całe życie zmaga się z tym, żeby uzyskać akceptację, żeby dobrze się czuć, żeby żyć; osoba, która była w szpitalach i podejmowała próby samobójcze, i dlaczego wszyscy o tym nie gadają? Dlaczego nie trąbią o tym wszędzie? To mi się wydawało niemożliwe – dlaczego nie pomagamy, żeby jakoś tym osobom było łatwiej? Od tego się zaczęło. Po drodze poznałam ludzi z Fundacji Trans-Fuzja, chodziłam na konferencje, poznałam Annę Grodzką, zrobiłam z nią wywiad. Jedna, druga rozmowa. Ze 4 lata temu pojawiła mi się w głowie myśl o książce. Gdy uznałam, że jest dobry czas, poszłam do Julii Katy z Trans-Fuzji, by zapytać, co sądzi, że ja, cis kobieta, napisałabym taką książkę.

Dała ci „błogosławieństwo”, ale Julia też jest cis kobietą.

Ale jest osobą zaufaną, która pracuje w Trans-Fuzji od lat, zna społeczność i znała też moje teksty. Z czasem przekonałam sama siebie, choć, tak jak przy twoim pytaniu, czuję czasem, jakbym pisząc książkę, zrobiła coś złego, z czego ciągle muszę się tłumaczyć.

Ale sama miałaś wątpliwości.

Fakt, zastanawiałam się, czy mi wypada, czy nie wyjdzie mi to jakoś płasko, koślawo. Ale jak po 5 godzinach wywiadu słyszę, że super się gadało, bezpiecznie, to jest najlepszy rodzaj zapewnienia, że mogę kontynuować. Czasami ktoś przyznawał, że bał się, że będę zadawać jakieś straszne pytania, np. o seks czy narządy płciowe. A przecież jakby ktoś chciał, to sam by mi opowiedział. To było swoją drogą zabawne, bo na szkoleniu w Trans-Fuzji uczono mnie, czego nie należy mówić, jakich słów nie używać. Wiedziałam na przykład, że nie mogę używać określenia „mastektomia” na rekonstrukcję klatki piersiowej. Jestem na wywiadzie i co słyszę od rozmówcy…?

„Mastektomia”?

Właśnie, tylko że oni mogą tak mówić, ja nie powinnam. Tak uczyłam się od Emilii Wiśniewskiej czy właśnie wspomnianej Julii Katy, że to ważne na poziomie języka, by rozróżnić zabieg, któremu zmuszone są poddać się kobiety mające raka piersi, od operacji wykonywanej przez transpłciowe czy niebinarne osoby. Oba są zabiegami ratującymi zdrowie i życie, ale ten drugi to kwestia dobrowolnego jednak rekonstruowania klatki piersiowej – warto to rozgraniczyć. Mówiono mi też, że nie powinnam pytać o seks, bo wiadomo, cisów nie pytasz o takie rzeczy. Po czym jadę do Marty i Marcela (młoda para., oboje są transpłciowi i są bohaterami „Ciał obcych” – przyp. red.), rozmawiam z nimi i nagle Marta: „Chcesz zobaczyć naszą szufladę z zabawkami erotycznymi?”. I pokazuje mi pejczyk, kajdanki, kulki analne, wszystko po kolei, a ja tylko w głowie: nie pytaj o seks, nie pytaj o seks. (śmiech)

A Marcel się zawstydzał.

Tak, oni są ciekawą parą i to była fajna rozmowa. Oboje otwarci i we wszystkim bardzo optymistyczni. Marta miała więcej energii i cierpliwości, ale oboje pokazali mi inną perspektywę: „Tranzycja bez spinki”. Będzie kasa, to będzie zabieg, nie będzie, to poczekają. W pracy ją misgenderują? Trudno, niebawem będzie miała świetny passing (zgodność między własnym poczuciem tożsamości płciowej a odbiorem płci przez otoczenie – przyp. red.) i nie będą. Marta powiedziała mi też, że tranzycja to pewien proces, który musi/chce przejść, ale nie chce ciągle o nim rozmawiać i się na nim fiksować. Woli gadać i słyszeć również „zwykłe” pytania: „Jak na studiach?”, „Co w pracy?”, jakie zadaje się wszystkim innym osobom, a nie tylko o korektę. Na początku też popełniłam błąd i zadałam Marcie głupie pytanie, czy utrzymuje kontakt z innymi osobami trans we Wrocławiu. Ona na to, że nie, bo po co? Wytłumaczyła mi, że nie zamierza się przyjaźnić z kimś tylko dlatego, że oboje są osobami transpłciowymi. Miałam wyobrażenie o potrzebie wspólnoty doświadczeń, a przecież fakt, że moi bohaterowie są transpłciowi, nie stanowi o całym ich życiu. W kolejnych rozmowach transpłciowość czasami schodziła na drugi plan. To dobrze, bo przecież chciałam pokazać ludzi. Fakt, cechuje ich transpłciowość, ale każdy jest inny, każdego coś innego boli, a niektórych może nic nie boli.

Mało kogo nic nie boli.

No tak, ale mam na myśli samą tranzycję. Bo oczywiście, każdy ma coś swojego, ale to nie jest tak, że wszystkie osoby transpłciowe cierpią, bo muszą przejść terapię hormonalną albo operację. To jest element ich rzeczywistości, ale oprócz tego są jak wszyscy – mają swoje marzenia, cele, ambicje. Każdy chce być tak samo lubiany, akceptowany, ładny, mieć fajne ubrania, jechać na urlop. A nie, że tylko ta korekta.

Czasem było to czuć. Na przykład u Kamila, 19-letniego transpłciowego chłopaka, i jego mamy Gabrieli Wełniak, właścicielki firmy Iguanatrend, szyjącej bindery. Albo właśnie u Marty i Marcela. Ale w większości to jednak trudne opowieści. Na przykład ta o 17-letnim Kornelu z Kamienia Pomorskiego, któremu wciąż przybywało ran po cięciach, do którego babcia mówiła „dziwadło”, a w szpitalu psychiatrycznym nawet „specjaliści” szydzili z jego „wymysłu” bycia chłopakiem. Opowiesz o Kornelu?

Kilka razy się widzieliśmy. Najpierw trzy razy rozmawialiśmy przez telefon, nie chciał rozmów z kamerką, bo był niezadowolony ze swojego passingu. Kiedy się poznaliśmy, jeszcze nie przyjmował nawet hormonów, trafi łam na niego w internecie, miał zbiórkę na diagnozę i lekarzy. W końcu po kilku rozmowach pojechałam do niego do Szczecina i spędziliśmy razem cały dzień. Było super, poszliśmy do galerii, na bubble tea, dużo się śmialiśmy. Na początku się krępował, ale szybko zobaczył, że nie trzeba się bać „tej pani” z Warszawy. Potem za to ja się o niego bałam, bo wiedziałam, że nasze spotkanie nie jest normalnym dniem, że będzie musiał wrócić do domu, gdzie było ciężko, do szkoły, gdzie go nie akceptują. Raz było tak, że umówiliśmy się na rozmowę, a on nie odbierał, nie pisał. Miesiąc później się odezwał i powiedział, że miał gorszy czas, że miał nawrót depresji. A ja już nawet pisałam do jego znajomych. To było trudne, bo jak się do kogoś zbliżasz, to później się martwisz. Bardzo się bałam, żeby mu się nic nie stało, i nie raz mu chciałam powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze”, ale wiesz, to strasznie głupio brzmi.

Jakie jeszcze emocje towarzyszyły ci podczas pracy nad książką?

Na początku ciekawość, zastanawiałam się, co usłyszę, co mi ktoś powie. Z drugiej strony czasami czułam się skrępowana, że wypytuję o tak trudne rzeczy. Ale zawsze pytałam, czy mogę, czy to jest w porządku dla danej osoby. Towarzyszyła mi też oczywiście złość, że ten system zawodzi, że operacje nie są finansowane. Raz też się rozpłakałam. Jedna z osób bardzo płakała, jak opowiadała mi swoją historię, mnie też wtedy poleciały łzy. Przeprosiłam.

Przeprosiłaś, że się rozpłakałaś?

Ktoś ci mówi coś przykrego o sobie, a ty płaczesz? To może mieć taki wydźwięk, że „ojej, jaki biedny, jak ci współczuję, to straszne”. Później już bardzo starałam się nie płakać w czasie rozmowy, ewentualnie później. Wiesz, ktoś ma ważne rzeczy do powiedzenia, a ja bym płakała? To nie moje uczucia są wtedy ważne.

Jak w ogóle szukałaś osób do książki?

Pisałam do osób z internetu, często do tych, którzy organizowali zbiórki na dane elementy tranzycji. Jak napisałam do Patryka (transpłciowy 17-latek z Krakowa – przyp. red.), to już był po zbiórce, po operacji, więc opowiedział mi, co przeszedł. Niektórzy odzywali się od razu, mieli potrzebę „wyrzucenia” z siebie swoich doświadczeń, niektórzy wahali się, bo nie byli pewni, czy to naprawdę dziennikarka z Warszawy, czy jakaś grupka typów, chcących trans chłopaka zwabić do parku. A byli i tacy, którzy początkowo się zgadzali, ale potem „znikali”. Nie mam im tego za złe, świadczy to raczej o ich kiepskiej kondycji czy gorszych momentach, w które mogli wpaść nieoczekiwanie. Często też pytałam, o czym dana osoba nie chce rozmawiać. To było ciekawe, bo gdy ktoś mówił, że nie chce rozmawiać np. o swojej mamie, to na kolejnym spotkaniu rozmawialiśmy właśnie o mamie, bo okazywało się, że ta potrzeba rozmowy jest tak duża.

Bohaterami twojej książki są głównie bardzo młode osoby. Dlaczego?

Nie wiem, czy osobą bardzo młodą jest 25-letni Tim Valter, pochodzący z Białorusi, czy 35-letni CJ Chris z Łodzi. Ewa Hołuszko, znana działaczka Solidarności, ma 72 lata, a Ada Strzelec – 66. Bardzo młodych, między 17. a 25. rokiem życia, jest sporo, bo chciałam poznać perspektywę młodych. Wniosek był pesymistyczny, nie jest dobrze.

Ada Strzelec jest autorką pierwszej autobiografii osoby transpłciowej w Polsce – książka „Byłam mężczyzną” wyszła w 1992 r.

Podczas rozmowy z Ewą Hołuszko padło nazwisko Ady Strzelec. Obie kobiety rozmawiały kilka razy przez telefon, ale nigdy nie poznały się osobiście. Zaproponowałam, byśmy zrobiły to razem. I faktycznie Ada po rozmowie z Ewą zaprosiła nas do siebie. Tak powstał tekst o Adzie. Po tej nieszczęśliwej osobie, którą kiedyś była, nie ma ani śladu. „Jest normalnie” – mówiła – „tak, jak właśnie chciałam”.

Rozmawiając ze swoimi osobami bohaterskimi, poradziłaś sobie z odpowiednimi zaimkami?

Dwa razy się pomyliłam. Za pierwszym razem czułam ogromne zażenowanie, bo wiem, jak dużo tę osobę kosztowało, jak dużo wysiłku włożyła w to, żeby mieć właściwy passing. Opowiadała mi o swoich lękach, a ja się pomyliłam. Przez chwilę bałam się, że to będzie koniec rozmowy, bo wiem, jakie to trudne, miałam do siebie żal. Przez chwilę obie milczałyśmy, przepraszałam. Wzięłam parę głębokich wdechów i zaczęłam mówić dalej, potem na szczęście mi wybaczyła. Drugi raz się pomyliłam, gdy byłam u osoby, która całkiem nie dbała o swój passing, więc też miała luźniejsze podejście. No ale znowu – było mi głupio.

W książce znalazł się też głos Pauliny, siostry Kai, 17-letniej osoby niebinarnej.

Najpierw rozmawiałam z mamą Kai, ale ostatecznie to opowieść Pauliny weszła do książki. Nie chodziło o to, że ona ma jakikolwiek problem z niebinarnością, tylko o to, że ona zawsze przez to była jako dziecko swoich rodziców na drugim miejscu. Dobrym przykładem był opis urodzin Pauliny: Kai właśnie tego dnia postanowił się wyoutować. O ile wcześniej wiedziałam, jak to działa w relacji rodzic-dziecko, o tyle ta historia pokazała mi, że są jeszcze inne perspektywy. Dziecko transpłciowe przechodzi cierpienia, rodzic musi jakoś się z tym ułożyć, a są jeszcze inne osoby „z boku”.

Mamy 2023 rok. Ustawy o uzgodnieniu płci oczywiście nadal nie ma, za to transfobii w debacie publicznej jest coraz więcej. Ohydne „dowcipy” Kaczyńskiego to tylko jeden z wielu przykładów.

Początkowo o tym miała być ta książka, chciałam zrozumieć, dlaczego wielu politykom i innym ludziom transpłciowość tak strasznie przeszkadza, że są w stanie mówić w sposób bardzo dyskryminujący, niesprawiedliwy. Zupełnie tego nie rozumiem. Zwróciłam się do kilku z prośbą o rozmowę – np. do wiceministra sprawiedliwości Michała Wójcika – ale napotkałam mur milczenia. Z jednym tylko politykiem udało mi się porozmawiać, ale jego wypowiedzi ostatecznie nie weszły do książki, więc nie ma sensu o tym wspominać. W każdym razie mówił mi, że każdego trzeba darzyć szacunkiem, podczas gdy publicznie wypowiada się w sposób wręcz odwrotny.

A więc nie ma nadziei na zmianę?

Jest. Skoro w innych krajach sytuacja jest lepsza, to u nas też taka może być. Znam pewną polską mamę, która mieszka w Paryżu, jej syn wyoutował się jako osoba trans w wieku 13 lat. Przejawy dyskryminacji, transfobii spotykają się z natychmiastową reakcją np. nauczycieli w szkole.

***

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Słowo na l, słowo na q

Oryginalny „THE L WORD” (2004-2009) miał swoje wady, ale i tak stał się kultowym serialem lesbijskim. Dla mnie był wręcz doświadczeniem formacyjnym. Natomiast sequel „The L Word. Generation Q” mimo porządnego zaktualizowania – rozczarował. Tekst: Anna Maria Łozińska

 

Oryginalna obsada „The L Word”

 

Zapinane na zamek etui, a wewnątrz zestaw płyt CD opisanych markerem „ The L Word” ze ściągniętymi z sieci odcinkami serialu przez tę jedną niehetero koleżankę, która potrafiła obsługiwać torrenty: oto świecki Graal, który lesbijki w Polsce przekazywały sobie pospiesznie na licealnych korytarzach. Ostra, głośna czołówka z perspektywy czasu wydaje się kiczowata i zabawna, ale w 2004 r. miała wymiar niemalże emancypacyjny.

Do serialu o grupie queerowych kobiet, przyjaciółek, które mieszkają obok siebie w Los Angeles i mają różne perypetie, podchodziłam trzy razy. Po raz pierwszy, jako ok. 12-latka podpatrywałam, co się dzieje na ekranie komputera przez ramię mojej starszej siostry, która właśnie wtedy odkrywała swoją tożsamość. Pamiętam tę aurę tajemniczości, czegoś zakazanego, co mnie ekscytowało, choć nie potrafi łam tego wtedy oczywiście nazwać. Później już, z dużo większą świadomością i wiedzą o sobie, obejrzałam serial w czasach liceum, jednocześnie śledząc jego recepcję na forum Kobiety-Kobietom. Nadal nie potrafi łam powiedzieć, kim jestem, ale wyraźnie wiedziałam, że mam ochotę patrzeć na ten wycinek świata, który nie był pokazywany nigdzie indziej w telewizji. Najświeższy rewatch miałam w okresie pandemii, czyli jako 30-letnia wyoutowana lesbijka. Byłam ciekawa mojego odbioru tej produkcji w czasie, kiedy każdy z serwisów streamingowych oferował już produkcje z lesbijskimi wątkami, postaciami, kontekstami. Miałam też wystarczająco dużo wolnego czasu, żeby wypełnić go sześcioma sezonami lesbijskiej dramy. Krzywiłam się przy niektórych tekstach, niektóre wątki źle się zestarzały, ale serial zdecydowanie oceniłam jako kultowe świadectwo czasu i ważny tekst kultury wpisujący się w lesbijskie kontinnum.

Dostałyśmy wycinek z życia lesbijek, które mają swoją zaprzyjaźnioną kawiarnię, chodzą na wielkie imprezy skierowane do niehetero kobiet, starają się o dziecko, uczęszczają na terapię dla par, robią kariery i uprawiają seks w ogrodowym basenie na oczach sąsiadów. Chciało się być w tym świecie, który jednocześnie był tak odległy i tak bliski. Przy czym mam tu na myśli odległość nie geograficzną, a klasową i finansową. Większość bohaterek była po prostu bardzo bogata, mieszkały więc w swoich pięknych domach z basenami i w kwestiach kariery mierzyły się z problemami typowymi dla bogatych ludzi. Nawet Shane, która teoretycznie żyła na marginesie tego finansowego uprzywilejowania i pracowała jako fryzjerka, prowadziła dość wystawne życie – było ją stać na zorganizowanie hucznego wesela w Kanadzie. Bohaterki miały (oceniane z tamtej perspektywy) ogromne możliwości obcowania z kulturą przeznaczoną dla nich: w serialu pokazywane były lesbijskie koncerty, imprezy, spotkania. Ich niezliczone okazje do poznawania innych dziewczyn, flirtowania i randkowania budziły zazdrość, szczególnie gdy dla nas największą okazją do poznania innej lesbijki było forum Kobiety-Kobietom czy Inna Strona. Były jednak też te wszystkie elementy tożsamościowe, które dotykały naszych czułych punktów: problemy z wyoutowaniem się (Dana panikująca, jak to wpłynie na jej karierę), zazdrość o byłą dziewczynę, udawanie przed rodzicami ukochanej, że jest się jej przyjaciółką (pamiętacie Shane ubraną w sukienkę podczas poznawania rodziców Carmen?), a przede wszystkim ten rodzaj pożądania, którego odzwierciedlenie w kulturze było nam zachłannie potrzebne. Tego „ The L Word” nie szczędził. Mogłyśmy rozsmakować się w całym kalejdoskopie scen seksu, w różnych konfiguracjach, ze strap-onem i bez, na romantycznie i na śmiesznie, w odwecie i w złości, seks dobry, seks słaby i taki na pożegnanie. Zbliżenia erotyczne były też często tematem rozmów bohaterek. Przyznaję, że ten element serialu uważam za najbardziej rewolucyjny. W tamtych czasach (serial leciał w latach 2004-2009), gdy lesbijski seks nie istniał w przestrzeni kultury, showrunnerka Ilene Chaiken podsunęła nam mnóstwo motywów związanych z erotyką, nierzadko bardzo progresywnych. Sceny łóżkowe dotyczyły dysforii płciowej, pierwszego razu z osobą tej samej płci, przemocy, konsesualnego przekraczania granic. Liczba scen seksu znajdowała odbicie w mnożących się wątkach na forum Kobiety-Kobietom, gdzie prowadzono szczegółowe dochodzenia dotyczące orientacji grających w serialu aktorek. Chciałyśmy patrzeć na rozczochrane włosy Shane, której spojrzenie wystarczyło, żeby każda z nas dosłownie się przed nią rozebrała. Pamiętam krążące w środowisku les powiedzenie „albo chcesz być Shane, albo chcesz być z Shane”. Wreszcie miałyśmy swoją graczkę.

„ The L Word” to po prostu serial o pięknych osobach, które ze sobą sypiają, zdradzają się, a potem odnajdują szczęście u boku tej jedynej, czego symbolem była wisząca w mieszkaniu Alice tablica z rozpiską „która z którą” – ale to był nasz serial, nasze rozstania i powroty i nasz seks, wreszcie! Bywało mrocznie (cały wątek Jenny), ciężko i zabawnie, często tandetnie (pluszowy słonecznik Alice), nierzadko wykluczająco (dziś mówi się o sekwencjach transfobicznych, braku zróżnicowania rasowego czy klasowego, uproszczeniach), ale poruszane tematy były precedensem w przestrzeni publicznej (warto wspomnieć także o gościnnych występach takich postaci, jak choćby Gloria Steinem).

I mamy koniec 2019 r., na chwilę przed pandemicznym zamknięciem, gdy serial wrócił na ekrany w nowej odsłonie: „ The L Word. Generation Q”. Szumnie zapowiadany podtytuł „Pokolenie Q” pozwalał podejrzewać, że dekadę później będziemy już w zupełnie innym miejscu, jeśli chodzi o reprezentację nieheteronormatywnych kobiet. Istotnie, wśród odświeżonej ekipy mamy postać niebinarnej Finley, transpłciowego Micah, Mirabel z niepełnosprawnością, a pierwszy odcinek zaczyna się od sceny intensywnego orgazmu latynoski Sophie, do którego doprowadza ją pochodząca z Iranu narzeczona Dani (przy okazji brudząc sobie palce krwią menstruacyjną). Apetyt zostaje dosłownie rozbudzony, a potencjał jest duży. Szybko jednak okazuje się, że twórczynie serial przesadziły z chęcią odmłodzenia formuły. W efekcie trzy kolejne sezony „ The L Word. Generation Q” (2019-2022) to coś pomiędzy teledyskiem a zlepkiem filmików z TikToka. Trudne problemy, jak staranie się o dziecko przez trans chłopaka i dziewczynę z niepełnosprawnością, ciekawe dylematy, jak wchodzenie w poliamoryczną relację z obecną partnerką i jej byłą, przedstawienia, których tak bardzo brakuje nam w kulturze, potraktowane zostały na chybcika. Słuchamy sztucznych dialogów, wygłaszanych w nierealnie pięknych wnętrzach, które wyglądają jak scenografia do instagramowych reklam, patrzymy na 30-sekundową scenę rozstania, by zaraz po niej widzka dostała kilka bardzo kolorowych przebitek z plenerów LA, a potem hop!, i bohaterka, której związek dopiero co się skończył, już poznaje nowy obiekt miłości. Samej zdarzało mi się żartować, że lesbijki nie znoszą próżni, ale oglądając te nowe odcinki, miałam ochotę napisać błagalną wiadomość do scenarzystek, żeby pozwoliły przeżywać postaciom stratę lub jakiekolwiek inne emocje dłużej niż jedną scenę. Mimo zawrotnego tempa nie zabrakło miejsca dla boleśnie sentymentalnej sceny oświadczyn podczas jedzenia frytek przez Bette i Tinę. Informację o ich ślubie przyjęłam z lekkim skrzywieniem, choć po obejrzeniu finałowego odcinka przyznaję rację mojej partnerce, że wszystkie potrzebowałyśmy tego szczęśliwego zakończenia, któremu wtóruje coś w rodzaju spełnienia. Oto najbardziej burzliwa para serialu wreszcie znajduje ukojenie w swoich ramionach (każda osobno przerobiła problemy, o czym dowiadujemy się podczas absurdalnej sceny w zamrażalni), a więc pozostaje wierzyć, że stworzą bezpieczną relację.

Oryginalny „ The L Word” pozostaje wyjątkowy, przede wszystkim jako produkt i świadectwo epoki, a także jako serial, w którym wszystkie główne postacie to kobiety niehetero. Do „Generation Q” raczej za następne 10 lat nie wrócę i zdaje się, że również dla dzisiejszych queerowych nastolatków ten serial nie jest kultową pozycją.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.