Z TĘCZĄ NAM DO TWARZY

Z KATARZYNĄ WIŚNIEWSKĄ i ANNĄ JEZIAK, twórczyniami ubrań UniPride, rozmawia EWA TOMASZEWICZ

 

UniPride: od lewej Katarzyna Wiśniewska i Anna Leziak. Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

 Skąd się wzięła marka UniPride?

Katarzyna: Marka to trochę za duże słowo, póki co, to bardziej projekt. UniPride powstało w ubiegłym roku. Szukałyśmy ciuchów dla siebie na Paradę i chciałyśmy mieć coś, co będzie tęczowe, a jednocześnie niekiczowate, dobrej jakości i będziemy chciały to założyć więcej niż raz. I stwierdziłyśmy, że najlepsza opcja, to zrobić coś samodzielnie. Po tym, jak pojawiłyśmy się w tych koszulkach na Paradzie, kilka osób spytało, gdzie takie można dostać. Pomyślałyśmy więc, że może to jest dobry pomysł, żeby je robić na większą skalę. Tak zaczęłyśmy.

Na czym dokładnie polega wasza praca? Szyjecie, projektujecie?

K: Koszulki zamawiamy w szwalni. Mamy oczywiście swoje fasony. Potem Ania komputerowo przygotowuje wzory. Częściowo wymyślamy je my, częściowo nasi przyjaciele czy klienci, którzy zamawiają u nas taki czy inny pomysł. A później haftuje maszyna do szycia.

Jaki wzór najczęściej wykonujecie?

K: Najczęściej ludzie proszą o napisy. Najbardziej popularna jest po prostu tęczowa miłość. To ukochany symbol wszystkich.

A jednorożce? Bo to jest wasz swoisty znak firmowy, w końcu nazwa „Unipride” pochodzi od „unicorn pride”, prawda?

Anna: Jednorożec jest na drugim miejscu, jeśli chodzi o popularność.

K: A nazwa to nie tylko jednorożce i duma, ale też zjednoczenie miłości, naszej społeczności… Bo nie zawsze jesteśmy tacy solidarni, a powinniśmy się trzymać razem. Więc to jest trochę taka grupa jednorożca.

Czyli hand-made nie tylko tęczowy, ale też i zaangażowany?

K: Zdecydowanie. Od razu wiedziałyśmy też, że zyski będą szły również na organizacje LGBT. Na pierwszy ogień poszła Miłość Nie Wyklucza, w której działamy.

Pewnie pamiętacie, że przed Paradą mieliśmy wysyp tęczowych fantów od rożnych znanych marek. Wtedy pojawiły się głosy, że to jednak trochę żerowanie na naszej społeczności. Zgadzacie się z tym?

K: Ja się cieszę, że w ogóle jesteśmy zauważani jako konsumenci. Z drugiej strony często tak jest, że produkty dla nas są dostępne tylko w internecie, stacjonarnie już nie. Miałam taką sytuację z tęczowymi trampkami – obsługa w sklepie nie bardzo wiedziała, o co mi chodzi, gdy o nie zapytałam. To było średnio przyjemne. Tak jakby się nas wstydzili.

A: Uważam, że takie wypuszczanie tęczowych kolekcji jest sztuczne. Nadal nie ma zbyt wielkiego wyboru takich rzeczy, szczególnie w tanich sklepach, więc jak któryś coś takiego robi we właściwej chwili, to ma pewny zysk. Także jeżeli takie sklepy chcą wypuszczać jakieś serie, to za tym powinno iść konkretne wsparcie naszej społeczności. A nie: chcemy na was zarobić, ale generalnie mamy was gdzieś.

No, ale to też jest szansa dla takich małych biznesów jak wasz.

K: I tak, i nie. Jeśli chcesz robić rzeczy etyczne, dobrej jakości, i nie w milionie sztuk, to nie jest łatwo. Wielokrotnie miałyśmy chwile zwątpienia, jak szukałyśmy podwykonawców w Polsce. To jest koszmar, znaleźć firmę, która chce coś przygotować i szanuje małego przedsiębiorcę.

A: Teraz już rozumiemy, dlaczego wszyscy robią wszystko w Chinach.

K: To jeden z naszych sukcesów, że mimo wszystko tego nie robimy. I mam nadzieję, że to się utrzyma i że nie zwątpimy w polskich przedsiębiorców.

I jak wam idzie z takim podejściem?

K: Daje nam to masę satysfakcji. Największy problem to czas, bo na co dzień obie pracujemy w korporacjach. Mamy mnóstwo pomysłów, które chciałybyśmy zrealizować, ale musiałybyśmy albo nie spać albo zrezygnować z pracy, co jest w tym momencie niemożliwie. Teraz mamy zrobione zdjęcia nowej kolekcji, ale nie mamy czasu dokonać ich selekcji, żeby wypuścić je na świat.

Czyli satysfakcja z tego jest ogromna, zysk, jak się domyślam, już niekoniecznie. Myślicie, że w Polsce jest coś takiego jak kultura wspierania swoich?

A: Niby rynek nie jest nasycony, ale nie sądzę, byśmy mimo to wybierali swoich.

K: Też nie sądzę, by tak było. Natomiast jeśli chodzi o naszych klientów, to nas bardzo wspierają! To w ogóle jest super, że teraz można mieć kontakt z klientami przez internet i dostawać masę pozytywnych wiadomości. Na przykład, że ktoś kogoś poznał i teraz zamawia dwie pary skarpetek, ponieważ chcą mieć takie same.

Wspomniałyście, że obie jesteście też działaczkami LGBT. Kasia jest w grupie osób, które pozwały Kaję Godek za nazwanie osób nieheteronormatywnych zboczonymi. Myślisz, że przeprosi?

K: To będzie trudne postępowanie, ale myślę, że trzeba prowadzić takie sprawy. Chociażby po to, by publicznie dyskutować na ten temat, by ludzie zastanawiali się, co i jak mówią. Że ich słowa mogą ranić, doprowadzać do krzywdy, do tego, że ktoś targnie się na swoje życie, będzie próbował się „leczyć”. To nigdy nie są tylko słowa, a te wypowiadane publicznie są jeszcze ważniejsze, bo więcej ludzi ich słucha. Nawet jeśli tą sprawą nie naprawimy świata tu i teraz, to mam nadzieję, że będzie przynajmniej jedna osoba na świecie, której to coś poprawi w życiu. Ważne jest też, by zwrócić uwagę, że jeżeli mamy jakieś zdanie, to nie znaczy, że możemy krzywdzić tym zdaniem innych.

Trzymam mocno kciuki za wygraną.

K: Byłoby świetnie. Istotne jest też to, że będziemy w sądzie. Nadal wierzę w sprawiedliwość, mimo tego, co się dzieje w Polsce. Wierzę, że sędziowie są naprawdę wykształconymi ludźmi i mają poczucie sprawiedliwości.

Wspólnie działacie, wspólnie prowadzicie UniPride. A jak to się stało, że jesteście razem?

K: Rzeczywiście ostatnio tylko jak jesteśmy w pracy, to jesteśmy oddzielnie

Jak w dowcipach o lesbijkach. To ile jesteście razem?

K: Rok, 7 miesięcy i 12 dni. (śmiech) Poznałyśmy się przez internet, przez bardzo popularną aplikację.

A: Totalnym przypadkiem, bo mieszkałyśmy w dwóch różnych miastach. Akurat byłam w Warszawie i zasięg złapał Kasię.

K: Tak, zostałam złapana na zasięg. Pisałyśmy ze sobą jakiś czas.

A: Miesiąc albo dwa.

K: To były raczej dwa tygodnie. Potem spotkałyśmy się parę razy i gdzieś po pół roku zamieszkałyśmy razem. Czyli nie było jak w standardowym lesbijskim żarcie. Nie aż tak szybko. Po prosto mieszkałyśmy w dwóch różnych miastach i spotykanie się było na dłuższą metę dość męczące.

A: Szczególnie jak się ma psa.

K: Więc znalazłyśmy mieszkanie i się wprowadziłyśmy. I adoptowałyśmy drugiego psa. A wkrótce odbieramy wspólne mieszkanie, w końcu.

A: Twoje, twoje.

K: No, tak moje, bo ty masz w Łodzi. Wychodzimy z założenia, że przy obecnym stanie prawnym współwłasność jest niebezpieczna, bo gdyby którejś z nas coś się stało, to nie wiadomo, jak by się potoczyły losy wspólnego majątku, co by zrobiła rodzina.

A to nie kwestia tego, jakie się ma relacje z rodziną?

A: Mogą być dobre, a później się okaże, że… Ludzie są różni. Dlatego ważne jest, by każda miała też swoje, na wszelki wypadek.

Czyli czeka was przeprowadzka. Skąd wy bierzecie na to wszystko, nie powiem czas, bo można nie spać, ale energię?

A: Kokaina! (śmiech)

K: W przypadku UniPride satysfakcja jest na tyle duża, że jest łatwiej. Gdy wiemy, że ktoś będzie się cieszył/a, że dostanie przesyłkę. Gdy dostajemy pozytywne wiadomości. Jak ktoś pisze, że bardzo dziękuje, że dostał prezent dla chłopaka w terminie.

A: Zawsze bierzemy pod uwagę, dlaczego ktoś może coś w danej chwili zamawiać. Na przykład, że na pewno ta osoba chciałaby, aby coś doszło przed walentynkami.

K: Albo jak ktoś pisze do nas na Instagramie, że ma rocznicę, a później widzę zamówienie z tym nazwiskiem, to się domyślam, o co chodzi. Staramy się słuchać klientów, reagować. To daje naprawdę dużo energii.

A: Na dodatek bardzo dużo się nauczyłyśmy.

Myślicie, że to kiedyś będzie więcej niż projekt?

K: Na pewno byłoby fajnie móc się w pełni poświęcić, ale z drugiej strony mam świadomość, że obecna sytuacja ma swoje plusy. Myślę, że takie robienie czegoś dla ludzi, nie dla zysków, jest fajniejsze. To jest dodatek, urozmaicenie dnia, a nie, że wstajemy, robimy zdjęcia, odpisujemy na wiadomości, siadamy do maszyny i tak dalej. Wiemy, co się dzieje z praktycznie każdą rzeczą, którą robimy. Dostajemy zdjęcia, pozdrowienia z wakacji w bluzie, w skarpetkach, w koszulkach. I to jest mega fajne i wyjątkowe, że ta bluza trafiła do tej dziewczyny, a ta koszulka do tego chłopaka i wow, wiemy, gdzie ona jest, znamy jej historię.

A: Na razie idziemy w kierunku takiej małej produkcji, troszkę limitowanej. Mamy ograniczone ilości rzeczy z danym wzorem, jeśli coś się skończyło, to tego po prostu nie będzie. Myślę, że to też jest fajne, że wzory są unikalne i tylko parę-parędziesiąt osób w Polsce je ma.

K: I jak pójdą na Paradę, to nie będą szli w tych samych ubraniach co tysiąc innych osób.

 

www.unpride.pl

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

GDY MĘŻCZYZNA ZAKŁADA SUKNIĘ

Z irlandzkim pisarzem SEBASTIANEM BARRY’M, autorem powieści „Dni bez końca” o losach dwóch zakochanych w sobie żołnierzy w USA połowy XIX w., rozmawia WOJTEK SZOT

 

foto: The Irish Times

 

Wiem, że książki powstają z wielu powodów. Czasem po prostu, bo jest się pisarzem i ciężko znaleźć tego przyczynę, ale mówisz, ze pisałeś „Dni bez końca” jako hołd dla swojego syna, który ujawnił się jako gej. Co jednak sprawiło, że umieściłeś akcję w czasie wojny secesyjnej? A może po prostu chciałeś opowiedzieć „love story”?

Od ponad pięćdziesięciu lat wiem, że mój prapraprzodek brał udział w tym, co on sam nazywał „indiańską wojną”. O tym, że mój syn jest gejem, wiedziałem dopiero od roku. Nie byłem tego świadomy, ale dopiero gdy skończyłem ją pisać, okazało się, jak wiele moich uczuć do niego przelałem na łamy powieści. Nie byłbym zdolny opisać związku Thomasa i Johna Cole’a, gdyby nie to, że mam przyjemność być ojcem homoseksualnego faceta. Ale pierwszym impulsem do napisania „Dni bez końca” była chęć opisania ludobójstwa i zniszczenia świata Rdzennych Amerykanów przez Europejczyków.

Czytając twoją książkę wciąż przypominały mi się książki z dzieciństwa, pełne ciekawych postaci, które były takie strasznie hetero. Pisząc „Dni bez końca” myślałeś o swoich lekturach z młodości?

Kiedy mój dziadek mimochodem wspomniał, że brat jego dziadka brał udział w tych wojnach, miałem pewnie z osiem lat i zdawało mi się, że wiem, o czym mówi. Przecież chodziłem co sobotę do kina i oglądałem niezliczone filmy o kowbojach. Lata sześćdziesiąte, sam rozumiesz. Można powiedzieć, że to wszystko wina dzieciństwa. Pamiętasz to uczucie, gdy wychodziło się z kina i całą drogę do domu „było się” bohaterem, którego najbardziej się podziwiało? To bardzo przydatne wspomnienie i wciąż potrzebna zdolność dla autora fikcji.

Bywasz w swojej powieści bardzo powściągliwy. Przypominała mi miejscami nastrój z „Mistrza” Colma Toibina. Co przeważało – chęć bycia wiernym czasom, o których piszesz, a może jednak gra z „prawdą historyczną?

Colm jest jednym z moich najbliższych przyjaciół i jesteśmy w tym samym wieku. Rozumiem, co masz na myśli, rzeczywiście w „Dniach bez końca” nałożyłem na siebie kilka zasad – żadnych dłużyzn, dygresji i zdecydowanie bez „po- etyczności”. Włożyłem sporo wysiłku, by „odświeżyć” mój styl po to, by stworzyć bohaterów pragmatycznych i zintegrowanych, jak Thomas. Czytałem o tym okresie wszystko, co mi wpadło w ręce, ale jest taki moment, gdy musisz zapomnieć o researchu i po prostu napisać książkę. Jakby to ona była prawdą, którą oczywiście nie może się stać, ale jednak w jakiś sposób, tak czy inaczej, nią się staje.

Nasza rozmowa zostanie opublikowana na łamach magazynu walczącego o prawa osób LGBT w Polsce. Literatura i polityka nie zawsze idą w parze. Czy jesteś zaskoczony faktem, że twoja książka stała się orężem w tej walce?

Zaskoczony, ale też absolutnie zachwycony. Dzięki niej mam nowych czytelników, co sobie bardzo cenię. Ludzie przychodzą na spotkania i bardzo wyrażają swoje uznania, choćby prostym słowem czy uściskiem dłoni. To dla mnie ważniejsze niż nagrody. Dało mi to pewność, że mój syn nie jest sam na świecie i że jest wielka armia gejów na całym świecie. To dla mnie bardzo ważne, tak samo jak fakt, że są kraje i miejsca, gdzie wciąż jego życie byłoby zagrożone. Pewnie nawet w Irlandii, gdzie mimo wygranego referendum małżeńskiego, wciąż mamy silnie zakorzenioną i niedającą się wykorzenić homofobię, która mnie jako heteryka bardzo martwi i niepokoi.

W wywiadzie powiedziałeś, że zazdrościsz swojemu synowi faktu, że jest gejem. Nie sądzisz, że to trochę protekcjonalne? A gdybyś miał córkę-lesbijkę?

Oczywiście nie miałem takiego zamiaru, choć rozumiem, że może to być tak odczytywane. Udzielanie wywiadów jest trudną sztuką i czasem w ich efekcie ciężko dostrzec rzeczywisty sens wypowiedzi. Jestem z pokolenia, które rzadko kiedy zastanawiało się nad opresją, która spotyka osoby LGBT. Urodziłem się w 1955 r. Teraz czytam, ile się tylko da i słucham mojego syna, obserwuję go i jest dla mnie oczywiste, ze oprócz tego, że osoby hetero muszą „tolerować”, to ten stan musi promieniować, musi być sposobem na życie, zwłaszcza wśród takich starych ludzi jak ja. Osoby hetero, takie jak ja, muszą się wiele nauczyć o miłości, życzliwości i walce o siebie. Jedna z moich córek przez chwilę myślała, ze jest lesbijką, więc nie robię różnicy między mężczyzną a kobietą. Myślę, że w społeczeństwie, w którym doświadczasz opresji, co często spotyka osoby homoseksualne, to cię niszczy, ale też sprawia, że stajesz się prawdziwym filozofem. To, co odkryłem w moim synu, to jego zrozumienie innych ludzi, wrażliwość na różnorodność, radykalny feminizm i łatwość zjednywania sobie ludzi.

Rodzice osób LGBT często tworzą grupy wsparcia, by się poznać, doradzać sobie. Kto tobie doradzał, kto cię wspierał?

Prawdę mówiąc to nie potrzebowaliśmy takiej pomocy. Za to na różnych spotkaniach rodzice podchodzą do mnie, gdy podpisuję książki i mówią, że mają syna-geja lub córkę-lesbijkę, zawsze robią to z dumą i radością. Taki klub serdecznych ludzi. Większość dobrej irlandzkiej literatury została napisana przez osoby homoseksualne. Może moi rodzice popełnili wiele błędów, jak każdy z nas, ale należeli do bohemy artystycznej Dublina, mama była aktorką, ojciec poetą i w tym środowisku nie było homofobii.

Męskie-żeńskie. Ta opozycja często pojawia się w twojej książce. Co „kobiecego” jest w twojej duszy?

Myślę o tym od kiedy napisałem tę książkę. Bardzo dużo emocji wzbudziło we mnie pisanie o tym, jak Thomas ubiera się w swoją suknię. Czułem, że naprawdę rozumiem ten stan, w którym odnajduje on swoją prawdę i wolność. Myślę, że jest obowiązkiem pisarza w pełni zrozumieć naturę swoich postaci. Mam nadzieję być dobrze zrozumianym, gdy myślę, że jestem kobiecy w tym, jak myślę i co czuję, ale trochę się boję, że mogę jednak zabrzmieć protekcjonalnie.

Twoja książka pokazuje, że amerykański mit został stworzony przez bardzo różnorodnych ludzi. Irlandzki mit założycielski wydaje się być dużo bardziej homogeniczny, a może się mylę?

Dzisiejsza Irlandia cierpi przez ponury podział pomiędzy katolikami i protestantami, nacjonalistami i unionistami, i tak dalej. W czasach elżbietańskich byliśmy plemieniem, z odrębnym językiem, stylem życia, ubraniami, religią i zdecydowanie odmiennym systemem prawnym – wszystko to zostało zniszczone i nie zostało odbudowane po uzyskaniu niepodległości w 1922 r., bo już wtedy zostało utracone bezpowrotnie.

Z pewnością mylisz o kolejnej książce albo masz dziesiątki pomysłów na nowe opowieści. Czy jest jakaś postać historyczna, o której chciałbyś napisać?

Bardzo chciałbym napisać książkę o Winonie, pochodzącej z Siuksów Lakota, która jest też jedną z bohaterek „Dni bez końca”.  

 

Powieść „Dni bez końca” ukazała się w Polsce w lutym br.

 

Tekst z nr 78/3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pose

(2018, USA) reż. S. Canals, B. Falchuk, R. Murphy; wyk. MJ Rodriguez, D. Jackson, I. Moore, B. Porter, R. Swain, E. Peters. Dystr. Netflix

 

mat. pras.

 

Serial przełomowy dla reprezentacji trans. Nawet nie dlatego, że wśród głównych postaci mamy tu aż trzy kobiety trans, a kolejne dwie – na drugim planie. Otóż, w całą piątkę wcielają się aktorki trans. I to robi różnicę. Do tej pory postaci trans były kreowane prawie zawsze przez aktorów/ki cis – i zwykle były to osoby wizualnie „na granicy” płci (choćby Jared Leto w „Witaj w klubie”), tymczasem w „Pose” widać jak na dłoni: kobiety trans to kobiety – kropka. Oglądaniu serialu towarzyszy więc gorzka refleksja, że dotychczas karmieni byliśmy nieprawdziwymi wizerunkami (podobnie jak niegdyś postaci gejów były wszystkie obowiązkowo przegięte – i mało kto zdawał sobie sprawę, jak mylny jest to obraz).

Jesteśmy w Nowym Jorku 1987 r. Czarni geje i czarne transki tworzą podziemną społeczność wokół kultury bali – to właśnie stąd wyrósł genialny vogueing, który całemu światu pokazała Madonna w utworze „Vogue”, z tego świata wyrósł też „RuPaul’s Drag Race”, co w „Pose” widać i słychać na każdym kroku. Na tym tle mamy tzw. ludzkie historie. Młodziutki Damon zostaje wyrzucony z domu za homoseksualność, marzy o karierze tancerza, znajduje sobie bezpieczne lokum, chłopaka. Nieco starsza Blanca chce pokonać rywalkę, piękną Elektrę, w kolejnych konkurencjach balowych. Elektra z kolei decyduje się na finalną operację i pozbywa się penisa, co będzie miało dla niej poważne życiowe konsekwencje. Stan, młody yuppie z żoną i dziećmi oraz posadą u… Donalda Trumpa (tak!), interesuje się Angel, przepiękną trans sex-workerką i tancerką. A nad wszystkimi krąży widmo AIDS.

Owszem, aktorstwo nie jest w „Pose” na najwyższym poziomie i owszem, dialogi bywają chwilami drewniane. Serial nadrabia jednak tym, że przedstawia niemal nieznany dotąd świat. Do tego bajeczne stroje i rewelacyjna muzyka – choćby hit Tiny Turner „Private Dancer”, który wybrzmiewa w jednej z sekwencji z Angel. Nie komentuje akcji – jest akcją. Ciary. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 78/3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dream Boat

Dream Boat (2017, Niemcy), reż. T.F. Milewski. Dystr. Netflix

 

mat. pras.

 

Ten niemiecki dokument z 2017 r. miał premierę na festiwalu w Berlinie, a od niedawna jest dostępny na Netfliksie. Ogromny statek, na pokładzie 3 tysiące gejów, którzy wyruszają z Barcelony w wakacyjny rejs po Morzu Śródziemnym. Piękna pogoda, baseny, muzyka. Jedna wielka impreza, co wieczór inny dress code – raz motywem jest kostium drag, raz – prawie żaden kostium. Dla amatorów (bardzo) skąpo ubranych, atrakcyjnych mężczyzn „Dream Boat” będzie atrakcyjny choćby z wizualnego punktu widzenia. Dostajemy takich obrazków sporo, ale reżyser Tristan Ferland Milewski prezentuje również pięć bardziej osobistych historii uczestników wycieczki. Poznajemy więc chłopaka z Indii, nieprzyzwyczajonego do bycia „out”, Palestyńczyka z belgijskim paszportem, Francuza na wózku inwalidzkim i w stałym związku, Austriaka, który żyje z HIV oraz młodego trenera personalnego z Polski – Marka, który wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Marek wygląda jak milion dolarów, mógłby wyrwać chyba każdego faceta – ale jakoś nie może wczuć się w klimat luzu i nieskrępowanej zabawy, również erotycznej. (Piotr Klimek)  

 

Tekst z nr 78/3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sex Education

(2018, Wielka Brytania), reż. L. Nunn, wyk. A. Butterfield, G. Anderson, N. Gatwa, E. Mackiey. Dystr. Netflix

 

mat. pras.

 

Obejrzyjcie „Sex Education” koniecznie – takiej edukacji seksualnej nie będzie w polskich szkołach jeszcze długo, a powinna być od zaraz. Aż miło patrzeć, jak serial bierze za łeb stereotypy i je obala. Zaraz na dzień dobry, w pierwszej scenie, mamy faceta, który… udaje orgazm.

Za chwilę poznajemy głównego bohatera – 16-letniego Otisa, który nie jest w stanie się masturbować, choć bardzo by chciał. Jego najlepszym przyjacielem jest Eric, przebojowy gej, a więc schemat „gej i jego przyjaciółka” też złamany. Eric ma już na koncie dwa i pól seksu (skąd to pół – dowiedzcie się sami), czyli o dwa i pół więcej niż Otis. Ale Otis ma jeden wielki seksualny atut: mamę, która jest seksuolożką i psychoterapeutką (rewelacyjna rola Gillian Anderson), chłopak edukuje się więc niejako przez osmozę i w teorii jest świetny. Tak świetny, że zaczyna udzielać porad rówieśnikom ze szkoły. Współpracuje przy tym z Maeve, ostrą laską o reputacji zdziry. Rozmowa Otisa z parą lesbijek, które bardzo się kochają, ale nie mogą złapać równego rytmu w seksie, albo z heteryczką, która bzyka się regularnie, ale dopiero dzięki Otisowi odkryje przyjemności płynące z jej własnego ciała, to są tylko przykładowe perełki.

W kolejnych odcinkach będą padały kolejne stereotypy. Pojawi się też temat aborcji – pokazany tak, że ludziom przyzwyczajonym do narracji prolajferskiej jako jedynej słusznej, mogą opaść szczęki. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 78/3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Laurie Frankel „Tak to już jest“

wyd. Poradnia K, 2019

 

 

Autorka powieści znalazła świetny sposób, by pokazać dorastanie osoby transpłciowej z nieco mniej oczywistej strony, z perspektywy rodziców. Choć w centrum akcji znajduje się Claude-Poppy, główni bohaterowie to Rosie i Penn. Nie są stereotypowym małżeństwem, ona jako lekarka zarabia na rodzinę, on zajmuje się domem i próbuje być pisarzem, wciąż pracuje nad „ChP”, czyli cholerną powieścią, na której tworzenie nie ma zbyt wiele czasu z powodu obowiązków rodzinnych. Mają piątkę dzieci; akcja rozpoczyna się, gdy rodzi się najmłodsze. Od początku wiemy, że to dziewczynka, ale wszyscy myślą, że mają do czynienia z chłopcem. Z upływem czasu do rodziców i starszych braci dochodzą kolejne sygnały świadczące o transpłciowości, są akceptowane, ale jednocześnie najpierw lekceważone, a dopiero z czasem budzące niepokój, wreszcie strach. Nie ma mowy o dyskryminacji czy odrzuceniu, jest bezgraniczna miłość, ale i tak pojawiają się problemy. Na ile pozwolić dziecku odbieranemu jako chłopiec na dziewczyńską ekspresję? Reagować na docinki i głupie komentarze? Jak nie zastraszyć, a jednocześnie ostrzec przed niebezpieczeństwem, które może czyhać na zewnątrz? Jak uświadamiać kilkuletnie dziecko, że dziewczynki zazwyczaj nie mają penisa? Czy i kiedy zacząć stosować blokery hormonalne? Komu powiedzieć, a przed kim zachować sekret? Czy ukrywanie nie będzie sygnałem, że transpłciowość uważa się za coś złego? I czy dla bezpieczeństwa jednego członka rodziny można poświęcić komfort całej reszty? To tylko niektóre dylematy, z którymi borykają się Rosie i Penn. Na szczęście swojej sytuacji nie postrzegają jako dramatu, tak też napisana jest całość. Udana powieść obyczajowa. (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 78/3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Jonathan Littell „Stara historia“

Wydawnictwo Literackie, 2019

 

 

To książka transowa. Nie tylko w takim sensie, o jakim pewnie pomyśleli teraz czytelnicy i czytelniczki „Repliki”. Obcowanie ze „Starą historią” przypomina słuchanie muzyki repetytywnej. Mamy tutaj jeden motyw, który powraca w kolejnych wariantach. Oto narrator/ narratorka wyłania się z basenu i idzie korytarzem. Przekracza próg drzwi i wkracza w kolejną opowieść. Jest w niej mężczyzną, kobietą, dzieckiem, mężem, kochanką, gejem, osobą trans itd. Zmienia się sceneria, zmieniają się okoliczności. Niekiedy jednak oglądamy „starą historię”, już opowiedzianą wcześniej, z innej perspektywy. Ta sama sytuacja powraca, ale patrzymy na nią innymi oczami. Innymi, choć przecież należącymi do tego samego/tej samej narratora/ narratorki.

Trafiamy do wilii z basenem, do pokoju hotelowego, nocnego klubu, ale też do miejsca ogarniętego wojną… Littell drobiazgowo opisuje zmieniające się ciało głównej postaci. Skrupulatnie i bez żadnych eufemizmów przedstawia liczne sceny seksu i nader brutalnej przemocy. Jednocześnie jego styl jest chłodny, pozbawiony emocjonalnego zaangażowania czy autorskich komentarzy. Narrator/ka przygląda się swym metamorfozom z dystansu, przyjmuje kolejne okoliczności, w jakich się znalazł/a, jakby dotyczyły kogoś innego. Właśnie, innego. Gdyby chcieć najkrócej streścić „Starą historię”, to należałoby napisać, że dotyczy ona doświadczenia inności. Które jednocześnie jest doświadczeniem jak najbardziej własnym, osobistym, intymnym. I, w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu, cielesnym.

Podobnie jak utwory minimalistyczne, powieść Littella opiera się na hipnotyzującym rytmie. Proponuję więc, by wchłonąć ją „za jednym posiedzeniem”. Bez przerw na wzięcie oddechu. W ten sposób najlepiej można ją poczuć na własnej skórze. (Bartosz Żurawiecki)

 

Tekst z nr 78/3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Frédéric Martel “Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie”

Wyd. Agora, 2019

 

 

Książka-wydarzenie. Cztery lata pracy, setki przeprowadzonych wywiadów, zastęp researcherów. Frédéric Martel mówi, że ma dobre kwalifikacje do opisania (ponad 700 stron!) homoseksualizmu wśród katolickich księży, szczególnie w Watykanie. Po pierwsze, pochodzi z laickiej Francji, ma więc dystans. Po drugie, jest gejem, zna więc wewnętrzne kody zachowań, wie, co to szafa, coming out, ma „gejdar” (wbijcie w google hasło: „Cardinal Burke cappa magna”, obejrzyjcie fotki). Po trzecie, jest uznanym socjologiem, autorem kilku książek.

W „Sodomie” opisuje nie sensacyjki, tylko mechanizmy. Homoseksualizm to nie jest coś, co „czasem” się zdarza, księża geje to nie są zbłąkane owieczki, odosobnione „wypadki przy pracy” wielkiej instytucji. Martel stawia sprawę jasno: na homoseksualistach Kościół katolicki stoi. Im wyżej w hierarchii, tym jest ich więcej, a na szczytach Watykanu to już ok. 75%. Spośród 12 bliskich współpracowników Jana Pawła II, aż 8 było gejami – twierdzi. Papież Franciszek jest w Watykanie w mniejszości. Trudno mu okiełznać walczące ze sobą frakcje mniej lub bardziej konserwatywnych homoseksualistów- homofobów. Bo następna teza brzmi: im bardziej homofobiczny duchowny, tym większe prawdopodobieństwo, że jest homoseksualistą. Martel sypie przykładami i wyjaśnia, jak działa system niewyobrażalnej hipokryzji i kłamstw.

Wstrząsające wrażenie robi np. reportaż z rzymskiego dworca centralnego. Wśród eskortów, z którymi autor rozmawia, większość to młodzi emigranci. Najczęściej heteroseksualni. Najczęściej muzułmanie. Sprzedają swe usługi katolickim księżom kryptogejom – to ponoć najlepsi klienci. Wokół dworca naliczył Martel ponad 100 hotelików z pokojami na godziny.

„Sodoma” ukazuje się równocześnie w wielu krajach. Podzielona jest na cztery części poświęcone pontyfikatom Franciszka, Benedykta XVI, Jana Pawła II i Pawła VI. Przed premierą wydawnictwo udostępniło mi obszerne fragmenty książki. Czekam z niecierpliwością na całość. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 78/3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dorota Jaworska “Rado Boy”

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2019

 

 

Kolejna po „Fanfiku” młodzieżowa powieść LGBT osadzona w polskiej rzeczywistości. Kamil Rado jest nastolatkiem z pięknymi oczami, który lubi się fajnie ubrać, stara się stylizować na Marlona Brando z filmu „Dziki”. Uczy się w liceum, mieszka z babcią, bo mama nie ma dla niego czasu, a ojciec dawno przepadł bez wieści. Stara się być grzeczny, ale unika ludzi, nie ma przyjaciół, nikomu nie zdradza, że w szkole jest dręczony przez Jakuba, chlubę miejscowej drużyny koszykarskiej. Nie chce się zastanawiać nad źródłami agresji, próbuje tylko przeczekać najgorszy okres, nie zwraca uwagi na zaczepki i homofobiczne komentarze („Chętnie zrobiłbym ci makijaż” jest najdelikatniejszym z nich). W życiu Kamila wszystko zmieni się, gdy pozna młodego poetę Wojciecha Gierdonia, którego twórczość uwielbia. Jednak nie od razu jest gotowy przyznać, że podobają mu się nie tylko wiersze, ale także ich autor… Od tego momentu powieść przyspiesza i już nie można się od niej oderwać, wydarzenie goni wydarzenie, bohaterowie bywają w dramatycznych sytuacjach, niektóre z postaci ujawniają swoje drugie oblicze, nie zawsze pozytywne, na jaw wychodzą liczne rodzinne sekrety. Można się pośmiać, ale też współczuć i wzruszyć. Tylko nie spodziewajcie się banalnego, romantycznego happy endu. Pod tym względem „Rado Boy” też zaskoczy! (Piotr Klimek)  

 

Tekst z nr 78/3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

DANA I PATI

Mama i córka. Heteryczka i lesbijka. Dziś obie są aktywistkami LGBT, założyły właśnie Tęczową Przystań we Włocławku – ale przeszły długą, krętą drogę. Nie zawsze było różowo – i nie wahają się o tym mówić. DANUTA ZARZECZNA i PATRYCJA KUR

TEKST: MARIUSZ KURC

 

foto: Ewa Cięgowska

 

W pokoju Pati w ich mieszkaniu we Włocławku moją uwagę przyciąga duży obraz z jednorożcem. Pati: Ja szkicuję, a moja koleżanka koloruje. Według mnie wszyscy jesteśmy jednorożcami. Każdy jest unikalny i wyjątkowy, tylko niektórzy, próbując się dostosować do jakiegoś tam standardu, przestają być sobą i tracą swą wyjątkowość. Robią błąd w matriksie! Dana się śmieje, ale w toku rozmowy przekonam się, że z niej rzeczywiście też jest niezły jednorożec.

Przed spotkaniem obejrzałem na Facebooku comingoutowy filmik Pati sprzed 3 lat. Opowiada w nim o tym, kiedy zrozumiała, że podobają jej się dziewczyny. Pati: To było tuż po gimnazjum. Podkochiwałam się mocno w jednej dziewczynie. Spędziłam 3 tygodnie z nią, byłyśmy razem na wakacjach w Ameryce. Pati widzi chyba moje lekko skrywane zaskoczenie, bo dodaje zaraz: w Ameryce pod Olsztynkiem. Taka wieś. To znaczy wcześniej też już zwracałam uwagę na dziewczyny, tylko zawsze w takich chwilach myślałam: „Gdybym była chłopakiem, to bym się z nią umówiła”. Rozumiesz? Nawet mi do głowy nie przychodziło, że nie trzeba być chłopakiem, by się umówić z dziewczyną. Myślałam, że to może przejdzie, ale po Ameryce przekonałam się, że nie. Uznałam, że mogę być bi, ale lepiej z tą informacją siedzieć cicho.

Nie ma co ściemniać, byłam homofobką

Dana: Jak stanę obok i spojrzę na siebie w tamtych czasach, to nie ma co ściemniać, byłam homofobką. Nie miałam praktycznie żadnej wiedzy na temat homoseksualności, za to mnóstwo uprzedzeń. O gejach wyrażałam się okropnie, wulgarnie. Wydawało mi się, że homoseksualizm to jest coś, czego jeden mężczyzna może drugiego „nauczyć”. Bałam się, że Adrian, starszy brat Patrycji, pozna jakiegoś geja i „to” przejmie. Pati: Bo geje, jak wiadomo, porywają „normalnych” facetów i robią z nich następnych gejów. Mnie też te teorie nieustannie „fascynują”. Heteroseksualizm jest słaby, nudny i nieatrakcyjny, a homoseksualizm jest tak fantastyczny, że wystarczy kontakt z jednym gejem i już poczciwy heteryk traci orientację. Ach, gdyby to była prawda! Dana: Z lesbijkami zresztą podobnie. Gdy Pati raz powiedziała, że jakieś dwie dziewczyny są parą, to ja w panikę wpadłam – żeby się z nimi tylko nie spotykać!

Pati: Do tego dochodziła heteronorma wśród moich koleżanek. Nawijały wciąż o facetach, więc z tego wszystkiego ja też miałam chłopaków. Wyglądało to tak, że chodziłam z takim kilka dni, on w końcu brał się do całowania i zwykle po pierwszym pocałunku mówiłam: „OK, nara!”. Zrywałam i próbowałam z następnym. I znów to samo. Za to jak kilka lat później po raz pierwszy całowałam się z dziewczyną… Ooo! Fajerwerki w głowie, emocje w stu kolorach, coś cudownego. Czyli to może być takie fajne? Chłopaki w ogóle nie umieją się całować! Nigdy potem już z żadnym się nie całowałam, nigdy seksu z facetem nie miałam. Masz przed sobą 100% lesby w lesbie! (śmiech)

Co do tego, że chłopaki nie umieją się całować, polemizowałbym, ale daję spokój.

Pati: Chciałam uciec od tego gadania o facetach, więc poszłam do Zespołu Szkół Samochodowych. Tam była orkiestra dęta, a akurat miałam zajawkę na granie. Wciągnęłam się i przez całą szkołę grałam na trąbce, poszłam w pasję zamiast w towarzystwo. Jakoś pod koniec szkoły wyoutowałam się jednej koleżance internetowej i ona to przyjęła normalnie, co mnie podbudowało. Jednak generalnie okres szkoły średniej był kiepski, ciągle chodziłam zdołowana. A koleżanki tylko: „Gdybyś się przeruchała porządnie z facetem, to by ci się w głowie poukładało”. Tak mi doradzała jedna laska, która potem urodziła dziecko na miesiąc przed studniówką, więc mogła mówić z doświadczenia.

Dana: Zamień tamto słowo na „przespała”, bo on potem jeszcze tak zapisze…

Pati: Taką depresję miałam, że regularnie chodziłam do psychiatry. Wszystkie problemy jej opowiedziałam, oprócz tego drobiazgu, że ukrywam, że jestem lesbijką. Ona tego nie odkryła! Pewnego wieczoru natrafi łam w TV na fi lm „Cheerliderka”. Pierwszy mój fi lm z lesbijką. I jeszcze bardziej się wystraszyłam. To komedia o lesbijce, którą rodzice wysyłają na obóz, gdzie „leczą” z homoseksualności. Pati: Tyle że ja tego nie odczytałam jako komedię. Przeciwnie. Myślałam, co by było, gdybym ja się wyoutowała. Może też jakiś obóz? Albo wyrzucenie z domu? Jeszcze bardziej się zabarykadowałam w szafie.

Najgrzeczniejsze dziecko – i bach! Lesba!

Co więc sprawiło, że Patrycja, mając 20 lat, zrobiła coming out przed mamą?

Pati: Tak naprawdę to nie zrobiłam, inaczej było. Zdałam do szkoły fotografi cznej w Warszawie, zamieszkałam w internacie, a do domu do Włocławka przyjeżdżałam na weekendy. Poznałam w Warszawie fajną dziewczynę, Paulinę, z którą potem zamieszkałam. Mamie próbowałam od czasu do czasu delikatnie podsunąć temat – na przykład „Replikę” zostawiałam na wierzchu.
Dana imituje samą siebie z tamtego czasu: „Co mi tu jakieś ohydne pisemko leży? Co mi tu Patrycja zwiozła z tej Warszawy? Fe!” Wypytywałam Pati o chłopaków, a ona nic – tylko o tej Paulinie w kółko. Grzegorz, mój partner, mnie w końcu naprowadził na to, co może być na rzeczy. Powiedział: „Patrycja ci w życiu nie powie sama, że jest lesbijką, skoro słyszy, co ty mówisz o homoseksualistach”. O! Rzeczywiście… Czyli to ja muszę zapytać.

Pati: Była niedziela i już szykowałam się na pociąg do Warszawy, a tu nagle takie pytanie wprost.

Dana: Nic nie odpowiedziała, tylko się rozpłakała. Podeszłam, przytuliłam i powiedziałam, że ją kocham.

Pati: I zaraz pojechałam, więc był czas do przemyśleń osobno.

Dana: Natychmiast przyszło mi do głowy, że ja nic nie wiem. Podejścia do Patrycji przecież nie zmienię, więc logiczne: muszę zmienić podejście do homoseksualizmu. Dowiedzieć się, poczytać. Jestem skomputeryzowana od lat, więc rzuciłam się szukać informacji.

Pati: Najgrzeczniejsze dziecko byłam z naszej trójki (oprócz Adriana, Pati ma jeszcze starszą siostrę – przyp. MK). Ideał! A tu bach: lesba! (śmiech) I ja wtedy, w wieku 20 lat, w 2008 r., poszłam na moją pierwszą Paradę Równości i to od razu jako wolontariuszka. Pomagałam przy organizowaniu całego Tygodnia Równości, mnóstwo rzeczy robiłam, a mama we Włocławku sraczki dostała. Wydzwaniała po kilka razy dziennie.

Dana: Bałam się o moje dziecko. Że ona wśród tych zboczeńców tam… A poza tym, jeszcze mogą przyjść ci, co tych zboczeńców biją i ona przy tym też może oberwać. Po prostu bałam się.

Pati: Oczywiście nie powiedziała, że się o mnie boi. Dzwoniła co kilka godzin z jakimiś pierdołami, a tak naprawdę sprawdzała, czy żyję. Np. ja biegam zalatana, a mama nadaje, że znalazła w domu jakąś małą figurkę i pyta, czy to moja… Takie problemy! Przy czym wiedziałam, że jak przestanę odbierać, to mama jest gotowa wsiąść w auto i z Włocławka w 2 godziny przypili do Warszawy i będę ją miała na głowie.

A na samej Paradzie było fantastycznie! Zobaczyłam, że nas nie jest trzy osoby na krzyż, tylko tłumy! Tłumy wesołych, przeróżnych, kolorowych ludzi – i ja wśród nich już nie muszę udawać, że mnie chłopaki interesują. Mogę być sobą. Tańczyłam jak szalona. Po tej Paradzie już wiedziałam: pitolę, więcej w szafie siedzieć nie będę.

Bo to jest tak, że często ktoś pyta: „Masz chłopaka?” i mówisz „nie” zgodnie z prawdą, ale jakoś czujesz, że to jest jakby… kłamstwo. Nie cała prawda, czyli kłamstwo właśnie. Samo „nie” na takie pytanie nie wystarcza. Nie mam chłopaka, nie chcę mieć, nigdy nie będę miała. Miałam dziewczynę kilka lat, rozstałyśmy się, teraz jestem singielką. Jeśli dziewczyna jest lesbijką, to na pytanie, czy ma chłopaka, nie powinna odpowiadać tylko „nie”.

Dana idzie do gejowskiego klubu

Co się stało, że Dana od homofobii przeszła do aktywizmu LGBT?

Dana: Stopniowo, stopniowo. To było ładnych parę lat. Po Warszawie Pati przeniosła się do Łodzi na studia: artystyczna grafika komputerowa. Natomiast ja z moim partnerem zapisaliśmy się na zaoczne studia z ekonomii. Też w Łodzi. Zaczęliśmy bywać co weekend w Łodzi, u Patrycji.

Pati: W tej Łodzi już się nie czaiłam, wyoutowałam się przed wszystkimi w miesiąc. Na uczelni nawet jeden z asystentów mnie o to zagadnął. Biedak tak się plątał, tak kluczył, że „nie chcę urazić”, a bał się wprost zapytać… Miałam niezłą pompę z niego, ale mu nie pomogłam – niech się pomęczy, niech wyduka to „straszne” słowa „lesbijka”. Wydukał i mu przytaknęłam jak gdyby nigdy nic. A kumpel gej, jak się dowiedział, że nie randkuję, to mi zaraz profi l założył z ksywką „Pink”. Wprawdzie za różowym nie przepadam, ale piosenkarkę Pink bardzo lubię. Więc wracając, jak mama była w sobotę wieczorem, to dawaj, biorę mamę do klubu gejowskiego!

I poszła? – pytam, zerkając na Danę, która już się śmieje. Pati: Oczywiście, że poszła. Do Narraganset. Widziała, jak się chłopaki całują i podobało się jej. Tylko narzekała, że napalone. Znajomym mówiłam, że to moja mama, by nie pomyśleli, że może przyszłam z jakąś starszą lesbą. I wszyscy szok! To jest twoja mama? Mama z tobą przyszła do klubu? Serio?

Dana: Poznałam towarzystwo Pati. Chodziłam z nimi do klubu nieraz i na zwykłą kawę czy piwo też. Nasłuchałam się strasznych historii i to chyba właśnie z tamtych rozmów wziął się mój aktywizm. Widziałam, z jakim zdziwieniem oni wszyscy na mnie reagowali. A opowiadali jak najęci. Wyrzucenia z domu to były ekstremalne przypadki, ale taka sytuacja, że chłopak czy dziewczyna ma zabronione mówić w domu o swoim chłopaku czy dziewczynie, to była norma. Bardzo te wszystkie historie przeżywałam. Zobaczyłam, jacy rodzice potrafi ą być i jaka ja mogłam być, gdybym nie nadrobiła wiedzy.

Pati: Mama spotyka moją kumpelę i pyta ją: „A jak tam twoja dziewczyna?”. I kumpelę zatyka – nic nie gada przez chwilę. Potem mi tłumaczy, że nikt starszy jej takiego pytania normalnego wcześniej nie zadał. Zaczęłam mamę namawiać na Akademię Zaangażowanego Rodzica w Kampanii Przeciw Homofobii.

200 tęczowych parasolek

Dana: Wylądowałam na AZR w 2014 r., to była trzecia edycja. Trudno przecenić, ile stamtąd wyniosłam. Bardzo dużo.

Pati: Mama ma teraz większą wiedzę na temat LGBT niż ja. Bardziej się udziela, bo ja się rozchorowałam – w 2014 r. wykryto u mnie boreliozę, którą zakaziłam się prawdopodobnie jeszcze jako dziecko. Szpital, ataki padaczkowe, nasilenie klaustrofobii, okropność. Ja mam dużo energii, lubię działać – a tu nagle uziemienie. Znów depresja. Mam nadzieję, że niedługo w końcu wyjdę na prostą. Ale przez chorobę jeszcze na warszawskiej Paradzie razem nie byłyśmy. Mama, opowiedz o swojej pierwszej.

Dana: „Przypadkowo” zjazd AZR odbywał się w ten sam weekend, co Parada. Kasia Remin, koordynatorka AZR, nas broń Boże siłą na Paradę nie pchała, ale mówiła: „Chodźcie, popatrzycie sobie, staniecie z boku”. Wzięłam aparat, poszłam. Stanęłam na chodniku, patrzę. Przeszła jedna grupa fajnych ludzi, druga, trzecia, czwarta, dziesiąta… Cholera jasna, a ci z piórami w dupie gdzie? Zobaczyłam za to faceta z wielką tęczową parasolką – to byłeś ty, Mariusz! Pomyślałam, że muszę mieć taką parasolkę. W pewnym momencie policjant nas z tego chodnika sruuu! – na ulicę, do środka Parady. Znalazłam się w tłumie. Patrzę, Robert Biedroń idzie, był posłem wtedy. Przywitałam się, powiedziałam, że jestem mamą lesbijki. On, że super, że idę w Paradzie, wspieram córkę. Pomyślałam, że właściwie to nie szłam, ale… tak, już idę. Tęczową parasolkę zaraz sobie sprawiłam.

Pati: Żeby jedną!

Dana: W sumie ponad 200 tęczowych parasolek rozprowadziłam tu u nas, w kujawsko- pomorskim. Zawsze tłumaczę, co te kolory tęczy symbolizują. A przez ostatnie 4 lata, ile demonstracji KOD-u i nie tylko, z tą parasolką zaliczyłam? Mnóstwo. Prezydentów Kwaśniewskiego i Komorowskiego na nich spotkałam, im też wyjaśniałam, po co ta tęcza.

Teraz założyłyśmy z Pati Tęczową Przystań we Włocławku. U nas osoby LGBT nie mają klubu, nie było się gdzie spotykać. Teraz już jest. Tylko na razie co dwa tygodnie wprawdzie, ale to początek. I już mamy trzech chłopaków, nastolatków, którzy chcą być drag queens. E, tam chcą – już są drag queens. Czekaj, zaraz ci fotki pokażemy.

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.