Baba z brodą

Z drag queen MONĄ LIZAK, która 20 maja wydała swój debiutancki album „Maski”, rozmawia Anna Radosińska

 

Foto: Salvador

 

Dwudziestego maja ukazał się twój debiutancki album „Maski”. To ledwo druga w Polsce płyta nagrana przez drag queen – po „Pokussie na Parkiecie’’ (2022) Shady Lady. Jesteś autorką większości tekstów i współkompozytorką wszystkich utworów. Pierwszy singiel, o tym samym tytule co krążek, ukazał się pod koniec maja 2021 r. Pracowałaś nad albumem 2 lata? Skąd wzięłaś pomysł na ten projekt?

To był spontan. Gdy wyszedł pierwszy singiel, jeszcze w ogóle nie planowałam albumu. Chciałam zrobić coś więcej, ale jeszcze nie było klarowne co. Przy drugim utworze, czyli przy ,,Bozi” powstał pomysł, by zrobić EPkę, ale gdy wraz z pomocą kilku producentów zaczęłam pracować nad materiałem, okazało się, że mam chyba za dużo do powiedzenia. Po trzecim singlu – „RTV albo AGD” spora część piosenek była już napisana, a idea obszernej, kilkunastopiosenkowej płyty była już ugruntowana i pewna. Oto i ona!

Jakie emocje towarzyszyły ci podczas tworzenia albumu, a jak czujesz się teraz, gdy jest już dostępny?

Podczas pisania piosenek, komponowania i nagrywania piosenek na pewno była ekscytacja i dużo radości. To tak naprawdę spełnienie największego marzenia w życiu. Oczywiście, zdarzały się momenty, gdy odechciewało się pracować przez pojawiające się przeciwności. Natomiast teraz, gdy album jest dostępny, czuję dumę i satysfakcję. Tego uczucia nikt mi już nie zabierze, a ślad po mnie zostanie na kartach historii naszego kraju, środowiska LGBTQIA+ oraz w samej muzyce. To jest trochę tak, jakby cały świat nagle mógł poznać moje dziecko. Jest to też pewne obnażenie się, „Maski” są ważne nie tylko dla postaci Mony Lizak, ale i dla mnie „prywatnie”, że tak powiem. Są tam piosenki niezwykle osobiste, poruszające tematy, o których nie rozmawiałam nawet z najbliższymi mi osobami.

Opowiesz więcej o tych przeciwnościach?

Dużo osób w środowisku próbowało mnie zniechęcić. Podkreślały, że nie jestem zawodową wokalistką czy raperką, trywializowały moją twórczość np. dlatego, że nie ukrywałam używania autotune’a, który przecież jest powszechną praktyką i wcale nie ujmuje umiejętności wokalnych. Niektóre koleżanki dragowe próbowały umniejszyć znaczenie mojej pracy. Paradoksalnie dodało mi to energii, bo jestem twardą zawodniczką i lubię udowadniać sobie i innym, że wszystko się da. Tytaniczna praca, którą włożyłam w stworzenie tego naprawdę obszernego formatu, przypomniała mi, że jestem nie do zdarcia. Teksty, kompozycja, teledyski – wszystko to robię sama lub we współpracy z zawodowcami. Ostateczną oprawą grafi czną albumu zajęli się mój partner Salvador i graficzka, moja przyjaciółka – Aleksandra Orzechowska – bo chciałam mieć świeży, nowoczesny i profesjonalny design, którego sama obiektywnie bym nie zaprojektowała. Więc siedliśmy sobie w trójkę i go zrobiliśmy. Zresztą, aby ten album nagrać, otworzyłam swoje własne studio nagraniowe, kończąc uprzednio odpowiednie kursy i szkolenia! Nic mnie nie powstrzyma.

Na scenie działasz od 3 lat. Koncepcja Mony Lizak od początku była taka sama czy ewoluowała?

Koncepcja właściwie praktycznie od początku była spójna. Gdy debiutowałam w 2020 r., to owszem, Mona Lizak wyglądała trochę inaczej – była bez brody i lipsyncowała, tańczyła choreografie inspirowane Madonną, a dzisiaj już nie tańczę, bo śpiewam. Tamten okres trwał może 2 miesiące. Pierwsze kroki na scenie pokazały mi, że nie boję się mikrofonu. Potem już było jasne, że będę brodatą drag queen, wykonującą piosenki na żywo. I tak od ponad 2 lat jestem w kabaretkach, w butach na koturnie, czapkach z daszkiem i jeansowych katanach, które przygotowuje dla mnie zajmująca się upcyklingiem wieloletnia przyjaciółka, działająca pod szyldem „Stay with Me Clothes”.

Jak wspominasz debiut w czasach pandemii?

Sam pomysł dojrzewał we mnie już rok wcześniej, w 2019 r. Jeździłam na konwenty, larpy, gdzie pojawiały się motywy dragowe i stwierdziłam, że sama mogłabym spróbować. Trafi łam akurat na okres pomiędzy lockdownami. W sierpniu 2020 r. wystąpiłam w Beach Barze Odra-Pany we Wrocławiu. Były oczywiście ograniczenia dotyczące liczby ludzi, w pomieszczeniach obowiązkowe maseczki, ale show odbyło się na świeżym powietrzu. Jednak zaraz po nim lokale znów zamknięto. Tworzyłam więc Monę online i to mi się nie udawało, ponieważ nie nadążałam za social mediami. Dzisiaj jest to już poniekąd nadrobione, ale wtedy mnie spowolniło. Zaraz po ponownym otwarciu lokali Mona Lizak wystartowała z kopyta. Tydzień w tydzień brałam udział w eventach i tak właściwie jest do dziś. Tylko w 2022 r. dałam prawie 40 występów w całym kraju, poprowadziłam ponad 50 karaoke oraz trzy Marsze Równości, będąc prawdopodobnie jedną z najczęściej występujących drag queens w Polsce.

Kariera dragowa była/jest dla ciebie też etapem na drodze poznania albo zaakceptowania siebie?

Myślę, że tak. Gdy postanowiłam zostać drag queen, dużo rzeczy odblokowało się w mojej głowie, inaczej na siebie spojrzałam. Wiesz, cierpię na bulimię; moment, gdy spotkałam się z publicznością, która dała mi dużo pozytywnej energii, pokazała, że jestem super taka, jaka jestem, był bardzo ważny. Pomimo iż od debiutu przytyłam jakieś 30 kg, to aż tak mnie to nie martwi. Myślę, że gdybym przybrała na wadze te 3 lata temu, to nie wyszłabym na scenę, a dzisiaj wychodzę i to z przyjemnością. Moi odbiorcy skupiają się na tym, co tworzę, nie padają komentarze pt. ,,Mona, jesteś gruba”, co mnie cieszy. Tak, jestem dziś zupełnie inną osobą niż te 3 lata temu.

A jak było z zaakceptowaniem twojej orientacji?

Mam prawie 33 lata, odkrywanie tego, kto mi się podoba, zajęło mi dość dużo czasu. Kiedyś myślałam, że jestem osobą heteroseksualną, następnie biseksualną, a w czasie prostu jestem gejem. Natomiast gdy zaczęłam swoją przygodę z dragiem, poznałam wiele osób transpłciowych, w tym również niebinarnych, z którymi wcześniej nie miałam wiele styczności. Drag pomógł mi zrozumieć, że interesuje mnie osoba, a nie płeć. Panseksualność mogłaby być dobrym określeniem, oscyluję gdzieś w tym spektrum, ale chyba nie czuję większej potrzeby, by umieszczać się w żadnej z szuflad.

„To jest tęcza, straszliwa tęcza, niebezpieczna tęcza…’’ – śpiewasz w kawałku „RTV albo AGD’’, który mówi o osobach LGBTQIA+ i dotykających nas stereotypach. Większość piosenek na „Maskach” jest żywa i taneczna, ale często opowiadają one o poważnych sprawach – dyskryminacji społeczności LGBTQIA+, hipokryzji polskiej religijności czy katastrofie klimatycznej. Otwierający płytę, wspomniany już utwór, a następnie ,,Bozia’’, ,,Bo człowiek’’, czy ,,500 złoty’’ to mocne kawałki.

Samo bycie osobą publiczną to odpowiedzialna funkcja. Mam dużo do powiedzenia i na pewne problemy chciałabym zwrócić uwagę. Swoją twórczością chcę generować poczucie odpowiedzialności zarówno u siebie, jak i u swoich odbiorców. Trudno jest mi pisać piosenki proste i głupie, choć wiem że żywa warstwa muzyczna dociera do większej ilości słuchaczy. Mam utwory, takie jak np. „Bum Bum”, których tworzenie zajęło kilka miesięcy, podczas gdy „Bozia” powstała w jeden dzień. Protest songi to zdecydowanie moja nisza.

Do kogo śpiewasz?

Zabrzmi to trywialnie, ale do wszystkich. Do wszystkich myślących – więc mam nadzieję, że do wszystkich? (uśmiech) Opisuję problemy społeczności LGBTQIA+, mówię o dyskryminacji kobiet, apeluję, by dbać o planetę – a jednocześnie można się przy moich utworach bawić na imprezie. Mój materiał bywa też kontrowersyjny, zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego też wiele osób może go nie zrozumieć. Myślę jednak, że każdy znajdzie choć jeden utwór na tym albumie, który trafi do serduszka albo zakorzeni się w pamięci i skłoni do pewnej refleksji.

Potrafi sz wybrać ulubiony kawałek?

A to zależy od dnia. (śmiech) Jeżeli mam potrzebę intensywnej ekspresji, to „Bozia”, jak chcę utrzeć niektórym nosa, to np. „Błyszczyk”, duet z Lelitą Petit. A gdy chcę poszaleć, to „Bum Bum”. Poza tym jestem dość samokrytyczna, więc nadmierne przesłuchiwanie płyty kończyło się zwykle spisywaniem poprawek. A najwięcej radości sprawia mi słuchanie albumu z przyjaciółmi lub moimi odbiorcami i obserwowanie ich reakcji. Gdy jestem na scenie i widzę publiczność, która śpiewa mój kawałek razem ze mną, to wtedy zawsze jest on moim ulubionym.

Na ile zmienił się stosunek polskiego społeczeństwa do dragu w ostatnich latach?

Mocno się zmienił. Działało tu wiele czynników. Pojawienie się na polskim Netfl iksie programu „RuPaul’s Drag Race” przybliżyło wielu osobom tę sztukę. Dziś Hieemeras czy Papina McQueen prowadzą programy w TV, jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia w Polsce. Nawet hejt i nagonka w jakiś sposób wpływają na nas pozytywnie, bo popularyzują temat. Dzisiaj nasz polski drag jest bardzo różnorodny, często niemainstreamowy, a publiczność uczy się i rozwija wraz z nim. Jakiś czas temu „baba z brodą”, czy ,,kosmitka” typu Amba Fatima, Vipera czy Katharsis to był temat „trudny”, z którym trzeba się było oswoić. Dziś ludzie bardzo cenią taki drag, bo widzą, że jest ciekawy, jest inną formą ekspresji. Drag nie musi polegać tylko na tym, by pięknie wyglądać, założyć szpilki i perukę. Ja też jestem trochę w tym monstruowym spektrum, bo jednak wyglądam nietypowo, nie lipsyncuję, a zamiast wyszukanych, eleganckich kreacji preferuję te gotyckie i groteskowe. No i jestem babą z brodą, co automatycznie czyni mnie doskonałym materiałem na potworę.

Część piosenek na „Maskach” nagrałaś we współpracy z polskimi artystami_tkami. Słyszymy głosy Madoxa czy gwiazd sceny dragu – wspomnianych już Amby Fatimy, Vipery czy Lelity Petit, która zajmuje się śpiewem profesjonalnie. Jak ci się z nimi pracowało?

Oooj, z każdym inaczej. Bardzo się cieszę, że na moim albumie zaprezentowały się osoby, które śpiewają amatorsko oraz te, które zajmują się tym od wielu lat. Właściwie wśród kolaboracji możemy zaobserwować szerokie spektrum doświadczenia muzycznego. Każdy_a z nas ma zupełnie inny tryb pracy. BaVi, Amba i Vipera są w kwestii używania swojego głosu nowicjuszkami, w związku z czym przejmowały moją strategię. Patryk Janiak to stary wyjadacz, a jednak również pracował nad naszym numerem moimi metodami. Aquarius nagrywany był w studio pierwszy raz, więc był niezwykle podekscytowany, ale też niesłychanie zmotywowany, dzięki czemu nagrywanie jego wokalu zajęło moment. Lelita pracowała inaczej, bawiła się dźwiękiem, co chwilę wpadając na nowe pomysły. Czasem wersje demo brzmiały zupełnie inaczej niż finalne. Z Madoxem podobnie; z całej „ekipy” Madox na scenie jest najdłużej i jego doświadczenie pomogło nam w stworzeniu całego albumu.

Teledysk do „Bozi” jest najpopularniejszym filmem na twoim kanale na YouTubie. Prezentujesz się w nim w koronie cierniowej, krytykujesz działania Kościoła katolickiego – spodziewałaś się kontrowersji?

Wiele osób myśli, że liczyłam na tanią prowokację, ale nie o to chodziło. W „Bozi” śmiejemy się z bożków i idoli, taki był zamysł. Ja – jako Chrystus w koronie cierniowej, ale i w szpilkach – właśnie taką postać obrazuję. Kontrowersji dużych nie było, bo podejrzewam, że osoby, do których dotarł teledysk, prawdopodobnie w większości podzielają moje zdanie i przekaz piosenki. Ale tak, spodziewałam się też, że znajdą się tacy, którym się to nie spodoba, i to też się wydarzyło. Otrzymałam ileś „niepochlebnych” wiadomości i w pewnym momencie musiałam wyłączyć komentarze pod filmem na YouTubie, bo ludzie chcieli tam udostępniać moje prywatne dane. Jednak jak sama zauważyłaś, ma najwięcej odtworzeń, o czymś to świadczy. A na występach widzę, że publiczność najbardziej czeka właśnie na „Bozię”.

W tym teledysku wystąpiło całe grono osób, które na co dzień zajmują się queerową sztuką – przede wszystkim dragiem. Twoim zdaniem w Polsce jest to zżyta społeczność?

Absolutnie nie! (śmiech) Społeczność LGBTQIA+ w Polsce jest bardzo podzielona, a w gronie osób performujących widać tego idealne odzwierciedlenie. Niestety wewnętrzne walki są na porządku dziennym, a osoby publiczne, które są też trochę odpowiedzialne za wizerunek tej społeczności, czasem zapominają, co albo jak powinny robić. Zapominają, że wszyscy walczymy o to samo. To demotywuje, pokazuje nas jako bandę dzieci kłócących się o grabki w piaskownicy. Ja osobiście staram się trzymać z daleka od tych wszystkich tzw. dram czy canceli, które generują podziały i negatywne emocje. Oczywiście, że są takie osoby, które nieustannie szczypią czy to mnie, czy inne drag queens, z którymi współpracuję. Sztuką jest nie dać się w to wplątać. Są sytuacje, które rzeczywiście jednoczą, np. Czarne Protesty, Strajk Kobiet, ale na co dzień raczej jest to po prostu grupa złożona z mniejszych grup.

Z Ambą Fatimą i Viperą chyba się przyjaźnisz – można tak wywnioskować z twoich social mediów. Współtworzyłyście_liście, również z Lady Brigitte oraz Filo, zakończony już projekt ,,Rewia Drag Queen’’ w krakowskim Teatrze Barakah. Jaka jest różnica między występowaniem na deskach teatralnych a w klubie lub barze?

Och, ogromna! Przede wszystkim teatr jest nastawiony na występy audiowizualne, więc jest wyposażony w odpowiedni sprzęt. Sama konstrukcja performensu też jest trochę inna. Klub jest nastawiony na zabawę. Tam się mnie nikt nie pyta, czy potrzebuję odsłuchu. Tam trzeba się zastanowić, co w ogóle możemy zrobić, jaka jest wielkość sceny. Z góry wiemy, że nie będzie możliwości np. puszczenia wizualizacji. W teatrze da się to zrobić. Ale z kolei tam publiczność siedzi, a osoby performerskie oddzielone są od niej ścianą światła. Występujemy we trzy lub w czwórkę – jeszcze z moim partnerem Salvadorem – najczęściej w tych samych miejscach, mamy dość spójny kontent i staramy się zarówno coś przekazać, jak i bawić się z publicznością. Bywa łatwiej, bywa trudniej, wiadomo. Warunki w Teatrze Barakah były najlepszymi, z jakimi do tej pory się spotkałam.

A sam projekt jak wspominasz?

Bardzo dobrze. Pozwolił mi wyjść poza Wrocław i pokazać, że jestem drag queen, która ma coś do zaoferowania. Dużo zawdzięczam jego twórczyniom – Anie Nowickiej i Monice Kufel – oraz innym osobom, które mnie w to całe zamieszanie wciągnęły – m.in. Kali Katharsis. Dały mi szansę i otworzyły przede mną scenę. Jak mogłabym wspominać „Rewię…” źle? Od niej tak naprawdę wszystko się dla mnie zaczęło.

Mieszkasz i pracujesz we Wrocławiu, gdzie w klubie HAH prowadzisz queerowe karaoke.

Ludzie lubią, gdy taki event prowadzi ktoś, kto charakterystycznie wygląda, pewna osobowość – np. drag queen. Bardziej się otwierają, przełamują bariery. Choć nie jestem wielką fanką formatu, doceniam go, dla mnie jako performerki jest to okazja do pokazania siebie, swojej osobowości, którą czasem ciężko dostrzec podczas występów na scenie. Mogę zaprezentować się w innym świetle. Uwielbiam dawać uczestnikom_ czkom – oczywiście nieproszone (śmiech) – rady, a później patrzeć, jak wracają, dziękują mi i robią postępy. Ale teraz przede wszystkim przygotowuję się do pierwszej dragowej trasy koncertowej w Polsce, w którą wybieram się z Ambą Fatimą, Viperą oraz Salvadorem i gośćmi_ciniami.

Twój charakterystyczny look to body, gorset i oczywiście broda, którą ostatnio rzadziej obsypujesz brokatem.

Od początku starałam się używać brokatów z mniejszą ilością plastiku dostającego się do środowiska, biodegradowalnych. Są one jednak drogie i niełatwo dostępne w Polsce, więc pozwalam sobie na nie rzadziej. Byłabym hipokrytką, gdybym tego nie robiła, nagrywając piosenkę „Bo człowiek”. Rezygnacja z brokatu jest zatem pewną manifestacją, o treści której najłatwiej można się przekonać, właśnie doświadczając niesamowicie zmontowanego przez Klaudię Kowalską teledysku do tego singla.

Bywasz porównywana do Conchity Wurst, o czym nawet śpiewasz w piosence „Bum Bum”. Drażni cię to porównanie?

Kiedyś tak, teraz już nie. Zresztą wieczorowe suknie i peruki po łydki to nie moje klimaty. Ja rapuję i wyglądam „trashy”, podczas gdy Conchita jest „glamour”. I jest świetną artystką, obserwuję ją, tyle że nie inspiruję się jej twórczością ani wyglądem. Gdy Radio Zet napisało na swojej stronie, że jestem polską Conchitą Wurst, to pomyślałam sobie: „Ach, gdyby tak ktoś kiedyś nazwał Conchitę austriacką Moną Lizak!”. (śmiech)  

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.