O powstawaniu autobiograficznego „Brudnego różu”, o tym, jak była odbierana jako debiutująca pisarka i jako transkobieta, a także o spotkaniach z czytelni(cz)kami i o tym, co daje opisanie własnej, dramatycznej drogi do bycia sobą pisze KINGA KOSIŃSKA
Każdy marzy, by napisać książkę. W pewnym momencie życia. To prawie tak, jak każdy, będąc dzieckiem, chce zostać zakonnicą lub księdzem. No, może nie każdy, ale wielu ludzi. Klerykalne zapędy dotyczą przeważnie wczesnego dzieciństwa, chęć napisania książki najczęściej uaktywnia się w okresie dojrzewania. Wiadomo, dużo przeżyć, emocji. Piszemy wiersze, pamiętniki. Potem to wyrzucamy, ale te pisarskie aspiracje w nas wciąż są, tylko uśpione. Bo przecież każdy ma jakieś historie, chce coś po sobie zostawić. Jednak nie wierzymy w swoje umiejętności, skupiamy się na innych rzeczach. Trochę udajemy, że już nam nie zależy.
Moja historia sama tłumaczy, czym jest transpłciowość
Podobnie było ze mną. Zajęłam się pracą, trochę chłopakami, aż przyszła życiowa wtopa. Był to okres poszukiwań. Trafiłam na grupę Wiara i Tęcza, bardzo rozwinęłam się intelektualnie. Jako transkobieta zapragnęłam, by w tej grupie (gdzie większość uczestników to geje i lesbijki) mój głos był bardziej słyszalny. Wskutek różnych okoliczności zaczęłam dzielić się swoją historią. Powstał ważny dla mnie tekst w miesięczniku „Znak” – z moim udziałem. To miało być zamiast książki, ale myślałam, myślałam, aż wymyśliłam. Słyszałam wcześniej o książce Ady Strzelec „Byłam mężczyzną”. Zakupiłam ją na allegro, ale trudno mi było to czytać, gdyż ona tam ma dzieci, opisuje budowę domu, rozwód. Jakoś się nie identyfikowałam. Doceniłam jednak już wtedy szczerość i prostotę, choć całość przeczytałam dopiero dużo później. W tym czasie ukazała się książka „Mam na imię Ania” Anny Grodzkiej, która wydała mi się świetna edukacyjnie, ale trochę zachowawcza. Zapragnęłam już wtedy przejąć trochę pałeczkę (nie bójmy się tego słowa) sztafety pokoleniowej od Ady i zmierzyć się z tematem na tym samym poziomie szczerości. Minęły ponad dwie dekady od ukazania się tamtej książki.
Zrodził się we mnie pomysł, że może faktycznie jest to odpowiedni czas i miejsce. Umocniło to przeczytanie „Najgorszego człowieka na świecie” Małgosi Halber. Zaczęłam cenić realność stanów emocjonalnych opisanych w literaturze i to wydało mi się najlepszym sposobem na połączenie z drugim człowiekiem, niejako samą historią wytłumaczenie mu, czym jest transpłciowość.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Pisałam codziennie wieczorem, w ciągu dnia myśląc o kierunku, w jakim pójdzie tekst. Starałam się być konsekwentna w założeniu szczerości, bezkompromisowości. Zajęło mi to około dwóch miesięcy, po czym zaczęłam szukać wydawcy.
Zaczynając z wysokiego pułapu ambicji, dostawałam kolejne odmowy od dużych wydawnictw lub w ogóle nie otrzymywałam odpowiedzi. W końcu, po małym rozeznaniu, skupiłam się na mniejszych ofi cynach. Tak trafi łam do Niszy, prowadzonej przez Krystynę Bratkowską.
Redakcja tekstu była ostra. Odpadły wszelkie wstawki publicystyczne, zostało samo mięso. Zdałam się na fachowość redaktorki. Przed wydaniem wysłałyśmy jeszcze książkę na konkurs Promotorzy Debiutów, gdzie można było wygrać sfi nansowanie druku i promocji. Niestety, nie udało się. To wzbudziło moje wątpliwości co do jakości tekstu, ale nie poddałam się i „Brudny róż” ukazał się 20 listopada 2015 r.
Pod własnym nazwiskiem? „Boże, co ja robię?!”
Reakcja początkowa była właściwie żadna. Głównie ja trąbiłam o tym na swoim FB. Poza tym cisza. Pod koniec roku ukazała się pierwsza przychylna recenzja na blogu. Z pokorą musiałam przyjąć fakt, że większość pism wysokonakładowych nie zdecydowała się wspomnieć o mej książce. Z wydawczynią byłyśmy zdziwione, gdyż świadome treści i tego, że takie książki jednak nie ukazują się często, liczyłyśmy na większą atencję.
Trzeba było zacząć jakąś promocję. Biorąc pod uwagę dosłowny, wręcz o charakterze spowiedzi, typ książki, wszelkie osobiste zaangażowanie typu spotkania autorskie wywoływały moje przerażenie. Jestem raczej typem introwertycznym, który nawet w bezpiecznym gronie nie lubi publicznie zabierać głosu. Wolę pisaniem komunikować to, co mi w duszy gra, bądź w intymnej rozmowie. Trzeba było jednak rzucić się na głęboką wodę. Skoro powiedziałam „A”, to muszę być konsekwentna i wesprzeć to, co jest dla mnie ważne. Z pomocą przyszły organizacje pozarządowe, ruchy LGBTQ+. To dzięki nim wiele rzeczy okazało się możliwych.
Pierwsze zaproszenie przyszło od Fundacji na rzecz Różnorodności Polistrefa z Krakowa. Z drżącym sercem przyjechałam z dwójką znajomych do sali, w której odbywało się spotkanie. Na szczęście przyszło wielu znajomych z Wiary i Tęczy. Wyszło bardzo miło. Czułam pozytywną energię. Pojawiło się w sumie kilkadziesiąt osób. Rozmowa dotyczyła transpłciowości jako takiej oraz tego, jak wychodzić z nią do ludzi. Padło pytanie, czy taka działalność nie jest ucieczką przed życiem na co odparłam, że wprost przeciwnie. To konfrontacja z esencją.
Potem przyszedł czas na Warszawę i Faktyczny Dom Kultury. Miejsce bardziej publiczne. Ludzie ponownie nie zawiedli. Byłam ogromnie zdenerwowana. Tym razem został stworzony panel, w którym zasiadły, między innymi, Halina Bortnowska i Paula Sawicka, wielkie osobowości. Czułam, że takie rzeczy nie zdarzają się często i jakiś ciężar odpowiedzialności się pojawił. Z sali padły słowa krytyki dotyczące tego, że wszystko ma zbyt heteronormatywny charakter i do głosu są dopuszczane osoby cisnormatywne traktujące transpłciowość jako obce „zjawisko”. Tłumaczyłam, że przecież zderzenie dwóch światów jest tutaj kluczowe, by rozpocząć szerszy dialog, a nie dusić temat we własnym sosie. Mówiłam sporo o Bogu, co też było krytykowane. Wzbudziło to wątpliwości, co do reprezentatywności mojej historii, skoro wśród osób trans jest tak wielu ateistów. Odparłam to na swój sposób, że zwyczajnie moim celem było pokazanie tego, iż jednak spory procent ludzi trans wywodzi się z domów katolickich i chcą tę tradycję kultywować, a nie rezygnować z niej pod przymusem.
Pewien mężczyzna trans stwierdził, iż podziwia mnie za odwagę, za to, że nie wydałam książki pod pseudonimem (jak chociażby Ada Strzelec). Takie zderzenia opinii momentami wywoływały moją reakcję w stylu „Boże, co ja robię!”. Starałam się jednak trzymać i być konsekwentna.
Potem Łódź i spotkanie prowadzone w „Między nami” przez Martę Konarzewską. Moja znajoma pisarka Liliana Hermetz zwiększyła frekwencję, informując o spotkaniu swych znajomych. W Poznaniu, na zaproszenie Grupy Stonewall przyszło wielu uczestników tej grupy, jak i moich znajomych z Wiary i Tęczy. Czułam wsparcie naszej społeczności, co dodawało mi otuchy i poczucia sensu. Większość tych spotkań była bez żadnego wynagrodzenia. Pojawiły się pogłoski, że obłowiłam się na „Brudnym różu”, co też nie jest prawdą, gdyż sprzedaż było mocno umiarkowana i o większym zarobku nie mogło być mowy. Czułam wtedy, że są osoby, które stanęły za mną murem. Wiele ciepłych słów od gejów, co zawsze bardzo sobie cenię.
„Kinga, czy twoje cycki są prawdziwe?”
We Wrocławiu w klubokawiarni „Hiszpańska” było ciekawie. Znajoma organizująca spotkanie wręczyła mi kwiaty, gdy wcześniej w żartach wspomniałam, że jeszcze żadnych nie dostałam, a autorzy przeważnie otrzymują. Kolega z Wiary i Tęczy, prowadzący spotkanie, wybierał najbardziej pikantne fragmenty z książki, co wywołało mój uśmiech i skonfrontowało mnie z zawartością książki (starałam się o tym nie myśleć, by nie pogłębiać tremy). Na końcu znajoma rzuciła: „Dla zaspokojenia ciekawości, Kinga, czy twoje cycki są prawdziwe?”. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że tak. Miałam później kaca moralnego, czy nie powinnam zareagować inaczej. Mam dystans, jednak odpowiedzcie sobie sami, jak to obrazuje postrzeganie mnie jako autorki, transkobiety.
Ludzie mieli mnóstwo pytań, otwarcie przyznając, że są ciekawi, a książki nie czytali i raczej nie przeczytają. Cierpliwie rozmawiałam. Bywały różne reakcje, wynikające z różnicy między narracją książki, a tym, jaką osobą jestem prywatnie. Niektórzy po lekturze spodziewali się smutnej, tnącej sobie żyły kobiety i krew tryskającą na osoby w pierwszym rzędzie. Okazało się, że mam poczucie humoru i sporo dystansu. Z kolei ci, którzy zaintrygowani tym, z jakim luzem się wypowiadam i często uśmiecham, byli zdziwieni, jak drastyczny w wymowie jest „Brudny róż”. To wszystko wynika z założeń, jakie wytyczyłam sobie przy pisaniu. Wiadomo, że książka nie oddaje całości osoby, którą jest autorka i na co dzień nie skupiam się na swoich traumach aż tak, jak w książce, opisując trudne etapy swego życia.
Dużym wydarzeniem było dla mnie zaproszenie przez Roberta Rienta na Festiwal Non-Fiction w Krakowie. Po raz pierwszy poczułam się traktowana jak autorka, a nie dziewczyna, która po prostu opisała swoje życie (a co jest prawdą?). Dostałam pierwsze małe honorarium za udział. Spotkanie było ciekawe. Robert uważa, że książka jest ważna, ale kiepsko napisana. Broniłam się, na ile mogłam, ale takie doświadczenia uczą pokory i akceptacji różnych opinii. Ponownie padło pytanie o angażowanie się osób LGBTQ+ w życie publiczne. Tłumaczyłam, że przecież to tylko kawałek naszego życia. Mamy inne pasje, życie prywatne. Dało mi to obraz tego, jak są postrzegani ludzie, którzy otwarcie przyznają się do bycia częścią składową społeczności LGBT.
Wcześniej obawiałam się tego, jak książkę przyjmą osoby trans. Przecież nie jest to historia osoby przebojowej, ale raczej pasmo porażek i walki o przetrwanie, o siebie. Ogromnie zaskoczyła mnie życzliwość z ich strony. Były głosy typu: „Książka jest piękna, dziękuję za nią”, „Czuję się, jakbym czytał o sobie”, „Stałaś mi się niezwykle bliska i czekam na kolejną książkę”. To dodawało skrzydeł.
Potwor gender i zeschizowana laska
Proces promocji bywał trudny. Pierwsze wizyty w radiu, wątpliwości, czy podołam i nie zeżre mnie stres. Rozmowy z dziennikarzami prasowymi. Przekonałam się, że aby przygotować wywiad, potrzeba 3-4 godzinnej rozmowy. To wszystko spowodowało, że zaczęłam mieć dosyć swojej historii. Ania z Poznania podczas spotkania zapytała, czy napisanie tej książki przyniosło mi ulgę i miało wymiar terapeutyczny. Odpowiedziałam, że nawet jeśli, to w niewielkim stopniu. Pisałam ze świadomością i chęcią autentycznego kontaktu z czytelnikiem, nie dla siebie. Jednak sam okres promocji już w pewnym sensie terapią się okazał. Ciągłe ujmowanie tych samych wydarzeń z różnej strony, aby się nie powtarzać, sprawiało, że zwyczajnie przestało to na mnie robić aż tak mocne wrażenie.
Ostatnie spotkanie miało miejsce w Toruniu, na zaproszenie Stowarzyszenia Pracownia Różnorodności. Zawsze przed spotkaniem boję się tego, czy ktoś zechce w ogóle na nie przyjść, czy organizatorzy nie będą rozczarowani.
Sama idea spotkania jest trochę sztuczna, gdyż kim ja jestem, by ludzie chcieli słuchać tego, co mam do powiedzenia? Nawet nie mam wyższego wykształcenia. Robiłam to dla książki. Spotkanie w Toruniu miało dla mnie szczególny wymiar. Odbywało się dzień po Dniu Pamięci Osób Transpłciowych. To mnie zainspirowało. Przyjechałam bez żadnego makijażu, stawiając opór temu, jak często transkobiety są postrzegane przez pryzmat przesadnego dbania o swój wizerunek. Ot, przyjechała zwyczajna kobieta pogadać o książce, ubrana zwyczajnie. Taki potwór gender (miałam plakietkę z tym napisem na spotkaniu w Warszawie i Poznaniu). Starałam się wysyłać tego typu sygnały, nigdy nie mając pewności, jak zostaną odebrane. Celem było znormalizowanie tego, co w obiegu jest czymś niezwykłym, a przecież, gdy się przyjrzymy dokładniej, to wszystko sprowadza się do zwyczajnego życia i nudnych codziennych czynności.
Spotkania z ludźmi, przed którymi byłam bezbronna, dały mi poczucie oczyszczenia. Zawsze miałam mnóstwo zastrzeżeń do tego, jak wyglądam, jak mówię, jak czuję. Gdy natrafi ałam na całkowicie sprzeczne opinie typu „Książka mi się nie podobała, co za zeschizowana laska!”, „Pierwszy raz zakochałam się w książce”, dotarło do mnie jak relatywny jest odbiór. Musiałam wyrobić w sobie poczucie wartości tego, z czym wychodzę do ludzi i zrozumieć, że nawet ja sama mam prawo do tego, by chwilami żałować jej wydania. Bywa, co może niektórych zaskoczyć. Moje podejście z okresu pisania „Brudnego różu” było bardzo naiwne, ideowe. Z czasem zrozumiałam, że będę ponosić tego konsekwencje do końca życia. Zawsze ktoś może mnie wygooglować, przeczytać książkę i mieć ot, tak dostęp do bardzo intymnych faktów z mojej przeszłości. Zdarzają się napady paniki. Rozwija to jednak samoświadomość i umiejscawia w rzeczywistości. Anna Grodzka napisała bardzo ważną rzecz w swojej książce o tym, że gdy się ujawnimy, to nikt nie może już rzucić nam tego w twarz. Jest w tym głęboka prawda o wyzwoleniu. Ma ono jednak swoją cenę. Pomimo to czuję wciąż apetyt na więcej. Cały ten czas uczynił ze mnie baczniejszą obserwatorkę rzeczywistości i uświadomił, że mam jeszcze coś do powiedzenia. Nie przestałam pisać. Podejmuję różne próby wypowiedzi, a wkrótce ukaże się moja druga książka.
Wiem, jak wiele osób chce podzielić się swoim życiem w formie książki i z całego serca im kibicuję. Musicie jednak wiedzieć, że pod koniec zostaniecie z tym sami. Słowa podziwu bywają ulotne, ludzie zapominają, a wszelkie klimaty glamour są jak zapach perfum. Ich intensywność trwa chwilę a potem wraca trudna codzienność.
Najbardziej sobie cenię proces kreatywności, czyli to, że podjęłam trud dania czegoś od siebie i byłam konsekwentna w docieraniu z tym do ludzi. O książce napisał na swoim blogu nawet ksiądz – Grzegorz Kramer. I to pochlebnie. „Brudny róż” wciąż ma swoje życie. Przed własnym coming outem dałabym wiele, aby ktoś był ze mną aż tak szczery, jak ja z czytelnikami.