Tęczowy różaniec

O tym, jak wraz z dwoma braćmi outował się przed rodzicami i o PFLAG – organizacji rodziców dzieci LGBT, której przewodzi od ośmiu lat opowiada Jody Huckaby w rozmowie Mariusza Kurca

 

foto: Agata Kubis

 

PFLAG to organizacja skupiająca rodziców i przyjaciół osób LGBT. Ty sam rodzicem nie jesteś.

Heterosojusznicy, rodziny i przyjaciele osób LGBT stanowią trzon naszej organizacji, ale nie chcemy nikogo wykluczać, więc same osoby LGBT też przyjmujemy, stanowią one 36% członków/iń PFLAG i jestem jedną z nich. By jednak zachować tożsamość jako organizacji nastawionej głownie na rodziców, przyjęliśmy zasadę, że rodzice stanowią co najmniej połowę zarządu.

Twoi rodzice należą do PFLAG?

Taty już nie mam, zmarł dwa lata temu. Nie był działaczem. Moja mama też nie jest działaczką. Oboje przeszli długą drogę, by zaakceptować homoseksualność swych dzieci. Pochodzę z Luizjany, z głębokiego, religijnego Południa. Moja mama jest żarliwą katoliczką, w jej domu wszędzie są zdjęcia Jana Pawła II. W Polsce czułaby się fantastycznie. Przywożę jej różańce z rożnych miejsc świata jako upominki. W Gdańsku kupiłem bursztynowy.

Jest wyoutowana jako mama gejów. Rozmawia o tym z sąsiadami, z księdzem, więc w jakimś sensie jest działaczką. Tata, też żarliwy katolik, w ostatnich latach życia nie rozstawał się z różańcem i z czapeczką z Oprah Winfrey, którą dostał, gdy byliśmy w jej show jako duża katolicka rodzina z synami gejami. Jakoś tę sprzeczność potrafi ł pogodzić.

Powiedziałeś „mama gejów”, bo nie jesteś jedyny w rodzinie, tak?

Jest nas trzech wyoutowanych gejów, ja i moi dwaj bracia. Wszystkich nas jest ośmioro. Jeden mój brat jest księdzem, jedna siostra zakonnicą…

To rodzice „ćwiczyli” coming out trzy razy?

Tak jest. Zaakceptowanie naszej trojki, Jasona, Jonathana i mnie, trwało u moich rodziców w sumie jakieś siedem lat. Nie było łatwo. Pierwszy wyoutował się Jason w 1984 r. Rodzice poszli po radę do kościoła. Dowiedzieli się, że nie mogą o tym nikomu mówić i nie powinni wpuszczać do domu żadnych znajomych Jasona, bo mogą mieć zły wpływ na resztę rodziny. I tak rodzice zrobili. Zresztą długo w ogóle się do Jasona nie odzywali. Dla mnie to też było straszne, bo wiedziałem już, że jestem gejem. Miałem 20 lat i zacząłem chodzić na terapię. W 1986 r. wyoutował się Jonathan. Szok, bo był zaręczony i to z najpiękniejszą dziewczyną w miasteczku. W 1987 r. wyoutowałem się ja. Skończyłem psychologię i stwierdziłem, że dam radę. Naprawię w mojej rodzinie wszystko, co złe. Mama nie rozmawiała ze mną przez poł roku. Wiesz, co jej pomogło? W jednym z przesłań do wiernych Jan Paweł II napisał, żeby rodzice nie odrzucali homoseksualnych dzieci.

Religia była dla twoich rodziców największą przeszkodą w zaakceptowaniu ciebie i braci?

Tak. Ale jednocześnie oni są przykładem na to, że ten konflikt jest do rozwiązania. Spotykam też wielu rodziców, którzy teoretycznie powinni homoseksualność dziecka „łyknąć” sprawnie, nie są związani mocno z żadną (homofobiczną) religią, a jednak mają problem. Choćby ostatnio w Chicago: ona, szefowa dużej firmy PR, on, pastor, ale z bardzo postępowego kościoła. Liberalni, mają przyjaciół gejów. A jednak, gdy syn się wyoutował, ona była załamana. I sama się dziwiła swej reakcji!

Ty sam jesteś religijny?

Studiowałem teologię. Teraz nie chodzę do kościoła.

To niesamowite, że PFLAG mająca dziś 200 tysięcy członków/iń powstała dzięki inicjatywie jednej osoby. Jeanne Manford, matka geja, w 1972 r. wzięła udział w nowojorskiej Paradzie Równości, niosąc transparent z napisem „My son is gay”.

I na początku wcale nie myślała o zostaniu aktywistką. Zaangażowała się, gdy zszokowani jej odwagą geje zaczęli przysyłać do niej swych rodziców na „terapię”. Na pierwsze spotkanie przyszło osiemnastu rodziców.

Przez pierwsze 20 lat nie mieliśmy oficjalnych struktur ani personelu. Rozwijaliśmy się powoli wraz z emancypacją LGBT. Literki „B” i „T” dodaliśmy w latach 90.

A Jeanne?

Działała długie lata, również po tym, jak jej syn Morty zmarł na AIDS. Dziś ma 92 lata, od dawna jest na emeryturze. Odwiedzam ją mniej więcej raz na rok. Jest już bardzo słaba (Jeanne Manford zmarła 8 stycznia br. – przyp. red.).

Pierwszy raz usłyszałem o PFLAG od Debbie, mamy Michaela, bohaterki serialu „Queer as folk”. Macie 40 lat historii, a my dopiero zaczynamy – Akademia Zaangażowanego Rodzica powstała w Kampanii Przeciw Homofobii w zeszłym roku.

Tak, Debbie Novotny działała w PFLAG, wspaniale nas reklamowała. Ale nie możesz porównywać Polski dziś do USA sprzed 40 lat, bo dziś jest internet, dostęp do informacji. 50% unikalnych wejść na naszą stronę pochodzi z zagranicy. Ludzie na całym świecie korzystają z naszych doświadczeń.

PFLAG ma obecnie 368 oddziałów w całych Stanach. Jesteśmy, to bardzo ważne, organizacją działającą oddolnie. Niedawno zorganizowaliśmy regionalną konferencję w Hamilton, w stanie Montana. To mieścina licząca 4 tysiące osób i, owszem, działa tam nasz oddział. Dla wielu ludzi PFLAG jest jedyną organizacją LGBT w okolicy.

Nie dobijaj mnie. Oddział PFLAG w moich rodzinnych Koluszkach, liczących ponad 15 tysięcy, nie wchodzi na razie w rachubę.

Ale tam na pewno są też geje, lesbijki, ich rodzice i ich przyjaciele.

PFLAG nie ma wielkich politycznych celów, jak np. legalizacja małżeństw par tej samej płci . Nie walczymy o równość. Po pierwsze, od tego są inne organizacje, choćby Human Rights Campaign, a po drugie – wielu rodziców niekoniecznie utożsamia się z wszystkimi postulatami LGBT, niektóre są dla nich zbyt radykalne.

My działamy na samym dole, u samych podstaw. Organizujemy grupy wsparcia dla rodziców dzieci homoseksualnych, mamy prezentacje w szkołach. Staramy się dotrzeć do heretyków. Prawie każdy ma albo w rodzinie, albo wśród przyjaciół jakiegoś geja czy lesbijkę – więc potencjalnie każdy jest naszym „targetem”. Wiele z tych osób chciałoby działać na rzecz LGBT, ale mają obiekcje – albo nie zgadzają się z wszystkimi postulatami, albo obawiają się, że będą obcym elementem w organizacji LGBT. W naszych broszurach skierowanych do heterosojuszników/czek nie znajdziesz więc radykalnych postulatów. Ba! Nawet tęczowej flagi nie znajdziesz. To jest symbol, który oni niekoniecznie uznają za swój, co jednak nie oznacza, że nie chcą nas wesprzeć.

Czy nadal, po tych 40 latach, waszymi najczęstszymi „klientami” są rodzice, którzy mówią: syn/córka mi się wyoutował/a, to dla mnie szok, nie wiem, co robić?

Tak, nadal jest mnóstwo takich spraw. Moment wyjścia dziecka z homoseksualnej szafy jest zwykle momentem wejścia rodziców do tej szafy. Jak powiedzieć sąsiadowi, że mój syn jest gejem, jak powiedzieć koleżance w pracy, ze moja córka jest lesbijką? A dalszej rodzinie? To są pytania, których ci rodzice wcześniej najprawdopodobniej sobie nie zadawali. Nie są przygotowani. Ich dziecko przygotowywało się do coming outu i odczuwa ulgę, gdy już ma „to” za sobą. W tym samym czasie na rodzica jak grom z jasnego nieba spada podwójne zadanie: zrozumieć i zaakceptować homoseksualność dziecka oraz wyjść z szafy. To pierwsze idzie coraz łatwiej, ale wychodzenie z szafy rodziców jest wciąż problemem.

Ale widzę i nowe zjawiska. Od paru lat coraz częściej rozmawiamy z rodzicami, którzy przypuszczają, że ich dzieci są transpłciowe. I mówię tu nie o nastolatkach, tylko o dzieciach sześcio- czy siedmioletnich. „Moj synek chce zakładać sukienki, bawi się tylko lalkami” – mówią i proszą o pomoc, radę, wsparcie. To nowy temat, który świadczy o lepszym stanie świadomości, lepszej edukacji. I to są też dylematy, nad którymi wcześniej nikt się nie zastanawiał – np. jeśli ten chłopiec rzeczywiście jest transseksualny, to może powinno się zablokować rozwój jego męskich hormonów? A może jednak poczekać, aż dorośnie i sam zdecyduje o swej tożsamości płciowej?

Jak trafiłeś do PFLAG?

Zostałem, krótko mówiąc, zwerbowany. W organizacjach pozarządowych pracuję od 23 lat. Najdłużej działałem w HIV and AIDS Education and Services. Po 12 latach wypaliłem się, miałem dość patrzenia na cierpienie i śmierć. Zająłem się działaniem na rzecz ochrony zwierząt. A potem ludzie z PFLAG zgłosili się do mnie, znając mój wyjątkowy rodzinny background. I to okazał się strzał w dziesiątkę. Mam ogromną satysfakcję z pracy. Jeżdżę bezustannie po kraju i po świecie, nigdy nie ma mnie w domu (siedzący obok Steven, facet Jody’ego, który przyjechał z nim do Polski i przysłuchuje się rozmowie, przytakuje). Widzę, że mój wysiłek nie idzie na marne, postawy się zmieniają. Wczoraj spotkałem się z rodzicami w KPH i… Ech… No, sam widzisz, od razu się wzruszam (Jody wyciera oczy, Steven się uśmiecha). Oni mają w sobie wielki potencjał.

Mieszkacie w Waszyngtonie, gdzie małżeństwa jednopłciowe są legalne. Myśleliście o ślubie?

Jasne. Tylko na razie nie osiągnęliśmy jeszcze porozumienia, jaki ten ślub miałby być.

???

Pochodzę z dużej rodziny, chcę mieć wielkie wesele, mnóstwo gości, huczną zabawę.

Big Fat Gay Wedding.

Właśnie. A Steven, jedynak, woli kameralną imprezę, więc na razie się zastanawiamy…. Ale w końcu coś ustalimy.

Zawsze w konfrontacji

Maciejem Nowakiem – krytykiem teatralnym i kulinarnym, dyrektorem Instytutu Teatralnego w Warszawie – rozmawia Bartosz Żurawiecki.

 

foto: Artur Kot

 

To już prawie dwanaście lat, jak zrobiłeś coming out na łamach „Gazety Wyborczej”. Co cię do tego skłoniło?

Impulsem było wezwanie ILGI – Międzynarodowego Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek – żeby nie przyjmować Polski do Unii, dopóki nie zostaną tutaj załatwione sprawy związane z prawami mniejszości seksualnych. Zirytował mnie fakt, że organizacja gejowska przyłączyła się do przeciwników naszego wejścia do UE. Stanęła po tej samej stronie, co działacze prawicowi i kościelni.

Środowiska LGBT krytykowały cię zwłaszcza za słowa: „będąc homoseksualistą, można żyć w Polsce godnie i twórczo, cieszyć się zaufaniem przyjaciół i współpracowników, kochać szczęśliwie i mieć pełne poczucie bezpieczeństwa”. Czy dzisiaj, z perspektywy dwunastu lat, powtórzyłbyś to zdanie?

Tak. Powtarzałem je zresztą kilkakrotnie, nawet w okresie rządów PIS-u, gdy „Rzeczpospolita” poprosiła mnie o wypowiedź. Zdaję sobie sprawę, że zajmuję specjalną pozycję, bo całe życie siedzę w teatrze. Jest mi więc łatwiej być gejem niż wielu innym ludziom. Tym niemniej, zapisałem wtedy to, co było moim doświadczeniem.

Jednak po coming oucie spotykałeś się z przejawami dyskryminacji. Rok później opisałeś w „Wyborczej”, jak to nie mogłeś wziąć udziału w organizowanej na Wybrzeżu akcji krwiodawstwa, gdyż lekarze odmówili pobrania krwi od osoby homoseksualnej.

Oburzają mnie takie sytuacje, ale myślę sobie, że życie generalnie nie jest takie proste. Dlaczego akurat osoby homoseksualne nie miałaby pokonywać rozmaitych problemów i przeciwności losu? Raz jesteś gejem, raz jesteś niepełnosprawny, raz masz inną sytuację, która jest nieakceptowana przez społeczeństwo. Spójrz, siedzimy w miłej knajpie, ale nikt z niepełnosprawnych by się tutaj nie dostał. To jest apartheid. Gdy chcę się umówić ze znajomymi na wózkach, długo muszę myśleć o miejscu dla nich dostępnym. Wykluczenie dotyka ludzi z wielu środowisk i trzeba z tym walczyć. Mam pełną świadomość, że bycie otwartym gejem w małych środowiskach wymaga dzielności. Podziwiam, na przykład, Marcina Nikranta, sołtysa Leśniewa – on jest dzielny. Ale też jego przypadek pokazuje, że nie wszystko w Polsce przebiega w narracji konfliktu i zagrożenia, jaką lubią rozwijać działacze gejowscy.

Przez sześć lat – od roku 2000 do 2006 – dyrektorowałeś z sukcesami Teatrowi Wybrzeże w Gdańsku. Zwolniono cię po sesji fotograficznej w magazynie „LIfestyle”. Ta sprawa także wydaje mi się homofobią podszyta.

Problem polegał na tym, że moje zdjęcie – półnagiego z parowkami na szyi – ukazało się na okładce w dniu, w którym umarł papież. To wywołało szał u części działaczy PO w Gdańsku.

Czyli nawet nie PIS-u.

A czym te dwa ugrupowania różnią się pod względem obyczajowym? Niczym.

Jedno uprawia homofobię miękką, drugie twardą.

Ale generalnie to są dwa bardzo konserwatywne środowiska. Owszem, od tej okładki zaczęły się awantury, które zakończyły się usunięciem mnie ze stanowiska. Być może jednak powinienem być bardziej rozważny. Poniosłem konsekwencje. Moje gejostwo było tu zresztą „argumentem” niewypowiedzianym, bo PO niczego przecież nie artykułuje wprost.

A homofobia w teatrze? Zdarza się?

Nie sądzę. Tak jak we wszystkich środowiskach artystycznych jest tutaj pewna nadreprezentacja osób homoseksualnych. Owszem, są tacy, którzy twierdzą, że dzisiejszy kształt teatru i jego obecna estetyka to wynik „homoseksualizacji”. Aleksander Bardini powiedział kiedyś, że „odkąd pedały przejęły władzę w teatrze, to my, Żydzi, nie mamy tam co robić”. Ale teatr zawsze był homoseksualny, bo zawsze był wywrotowy. Teatr podstawia zwierciadło społeczeństwu i pewne zjawiska przejaskrawia, również dzięki wrażliwości homoseksualnej. Niedawno pisałem do „Przekroju” o spektaklach Carlosa Diaza, które widziałem na Kubie. On używa kostiumu homoseksualnego do zakamuflowania ostrych ataków politycznych na tamtejszy reżim. W inscenizacji „Kaliguli” Camusa – wystawionej w państwowym teatrze El Publico – pokazuje tytułowego tyrana otoczonego młodymi, pięknymi, nagimi dworzanami. Dla publiczności od pierwszego momentu jest jasne, o którym tyranie się tutaj mówi. Ale nie dla cenzury, której pewnie wydaje się niepojęte, że można utożsamiać bohaterapedała z maczystowskim Castro.

Wróćmy do polskiego teatru. Kiedy pedały przejęły w nim władzę?

Anegdota z Bardinim świadczy o tym, że musiało się to zdarzyć wiele lat temu. Ale z homoseksualizmem jest taki problem, że przez całe lata kasował on swoją przeszłość, stąd to złudne wrażenie, że homoseksualiści pojawili się dopiero niedawno. Po prostu, brakuje nam dokumentacji. Zmiana jakościowa, użycie estetyki queerowej, homoseksualnej ma związek z tym, co nazywamy „nowym teatrem”. Jedną z jego cech stylistycznych jest nagość męska. W latach siedemdziesiątych XX wieku eksponowano w polskim teatrze nagość kobiecą. Ona wtedy szokowała, zapewniała artystom uwagę publiczności, była naruszeniem zasad. Ale się wyeksploatowała i skomercjalizowała. Stała się elementem konwencji, kultury erotycznej. I dlatego w „nowym teatrze” prawie nie ma nagości kobiecej. Dzisiaj mamy nagość męską, bo to jest ta nagość, która jeszcze bulwersuje, choć pewnie to się za chwilę skończy. Tak, współczesny polski teatr jest zhomosekualizowany, ale po to, by być bardziej wyrazisty.

Które spektakle ostatnich lat uważasz za najważniejsze z genderowego, queerowego punktu widzenia?

Z całą pewnością przedstawienia Krzysztofa Warlikowskiego. Warlikowski w publicznych wypowiedziach w Polsce jest dość powściągliwy, natomiast w wywiadach dla prasy zagranicznej mówi o homoseksualizmie w sposób jednoznaczny. Twórczość Krystiana Lupy… On uczynił zresztą z nagości męskiej jeden ze sztandarowych środków wyrazu. Otwarcie też opowiada o swoim homoseksualizmie.

Młodzi reżyserzy?

To, czego dokonali Lupa czy Warlikowski przecięło wrzód. Młodzi, nawet jak są zainteresowani tą tematyką, to już się nią tak nie ekscytują.

W tekście opublikowanym w „Krytyce Politycznej” przeciwstawiłeś homoseksualny polski teatr heteroseksualnemu polskiemu kinu. Napisałeś – z czym się całkowicie zgadzam – że jest ono „chujem robione”.

Wziąłem udział w kilku filmach, mam więc pewne doświadczenie z planem filmowym. Za każdym razem fascynowało mnie, że panuje na nim sznyt wojskowy. Wszyscy chodzą w bojówkach, wszystko jest szalenie hetero, a obiektyw jest wielkim fiutem. Z czego to wynika? Może z tego, że w kinie są dużo większe pieniądze niż w teatrze? To one wyzwalają testosteron, potrzebę władzy. Polskie kino podporządkowane jest męskiemu spojrzeniu. Prawie nie ma w nim męskiej nagości, ciągle eksploatuje się nagość kobiecą. Wątków homoseksualnych też właściwie brak.

Polskie kino homoseksualizm ignoruje, teatr czyni z homoseksualizmu siłę subwersywną. Tymczasem działacze LGBT walczą o normalizację – o związki partnerskie, o małżeństwa, adopcję dzieci Czym dla ciebie jest twoja tożsamość homoseksualna?

Mnie interesuje wywrotowość. Zygmunt Hübner powiedział kiedyś, że twórcy powinni szukać konfrontacji z systemem i ja zawsze będę w miejscu tej konfrontacji. Akceptuję dzisiejszą strategię działaczy gejowskich, natomiast nie do końca bawi mnie powielanie wzorów heteroseksualnych. Modelu małżeństw dwuosobowych, rodziny nuklearnej. Nie na darmo rozwijają się nauki queerowe, które podważają dogmat, że rodzina to dwie osoby plus dzieci. Dlaczego to nie mogą być rozmaite układy, które dają ludziom bezpieczeństwo, chronią życie indywidualne, a jednocześnie zapewniają relacje ze społeczeństwem? Obaj przecież znamy wieloosobowe związki.

Uważasz, ze takie układy, takie rodziny powinny być legalizowane? Czy też powinny istnieć poza systemem, trochę jak komuny hipisowskie w latach 60.?

Gdy przyglądam się doświadczeniom moich przyjaciół hetero, to często się zastanawiam, po co w ogóle tworzyć formalnie małżeństwa. Mam wrażenie, że ludzie pobierają się głownie po to, by się potem zamęczać. Przenosić swoje traumy na dzieci i otoczenie. Myślę, że powinniśmy funkcjonować w związkach, które nam odpowiadają i nie zawsze walczyć o to, by państwo je formalizowało.

Homoseksualizm próbuje teraz odzyskiwać swoją przeszłość, także w Polsce. Powstają książki opisujące inną historię PRL-u. Dorzuciłbyś własną opowieść?

Nie. Ja w Polsce Ludowej miałem poczucie całkowitego osamotnienia i przerażenia. Myślałem, że jestem jedynym pedałem w mieście stołecznym. Coś tam wiedziałem, coś tam słyszałem. Że istnieje taki Bar na Trakcie albo że pedały się zbierają na Placu Trzech Krzyży, a ich znakiem rozpoznawczym jest – tak sobie opowiadaliśmy już w pierwszych klasach podstawówki – zawiązywanie sznurowadeł u butów. Ale to było strasznie dalekie. Świadomie zacząłem poznawać osoby homoseksualne na początku lat 90., kiedy byłem już dorosłym człowiekiem. Niewielu z moich rówieśników łaziło wtedy do gejowskich miejsc. Ciągle siedzieli w domu, w szafie. Ktoś mądry powiedział mi nawet, że moja skłonność do młodszych chłopaków wynika z tego, że mam nieprzetrenowane relacje z rówieśnikami. Bo gdy wchodziłem w branżę, nigdy z nimi się nie spotykałem, nigdy o sobie, o homoseksualizmie nie rozmawiałem. Zawsze tylko z młodszymi. I tak mi zostało.

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rodzic potęgą jest i basta

Mają synów gejów albo córki lesbijki. Od poł roku uczestniczą w warsztatach Akademii Zaangażowanego Rodzica założonej przez Kampanię Przeciw Homofobii

 

foto: Agata Kubis

 

Tekst: Mariusz Kurc

Mój syn napisał mi w liście, że jest gejem. To było pięć miesięcy temu. Usiadłem z wrażenia. Przeczytałem raz, drugi, trzeci, czwarty. Nie, nie to, że świat mi się zawalił. W głowie tłukła mi się inna myśl, słowo honoru: jak on musiał się męczyć, jak on musiał się z tym wszystkim męczyć, dusić się? Ten list noszę od tamtej pory cały czas przy sobie – mówi Edwin, tata 21-letniego Krystiana. Zadzwoniłem do niego i podziękowałem mu, że mi to powiedział. Zapewniłem, że nic się w naszych relacjach nie zmieni i że go kocham. A on, jakby mu ze 200 kilogramów bagażu nagle z pleców zdjęli! Mówił, że było mu źle z tym, że mnie okłamywał. Teraz może już oddychać świeżym powietrzem. Krystian to jest fantastyczny facet. 192 cm wzrostu, przystojny, inteligentny, oczytany. Studiuje, gra na skrzypcach. Każdemu ojcu życzę tak wspaniałego syna.

Potem, szukając informacji o homoseksualności, znalazłem rożne fora internetowe. Tak szybko, jak na nie wszedłem, tak i szybko z nich wyszedłem. Ile tam wulgarności, agresji, wyzwisk, obelg. Nie godzę się na to! To są cudowni, normalni ludzie, a w naszym kraju, niestety, nie mogą czuć się bezpiecznie. I ja też ciągle się o bezpieczeństwo Krystiana martwię. Gdy wspomniał mi o Akademii Zaangażowanego Rodzica, postanowiłem przyjść.

Trochę mną wstrząsnęł

Akademia Zaangażowanego Rodzica istnieje w Kampanii Przeciw Homofobii od czerwca zeszłego roku. Działa w niej kilkanaście mam, Edwin jest pierwszym ojcem. Wszyscy mają homoseksualne dzieci. Chcą dzielić się swymi doświadczeniami, zdobywać wiedzę, wspierać innych rodziców, którym akceptacja homoseksualności dziecka przychodzi z trudem.

Warsztaty, na które zjeżdżają do Warszawy z rożnych stron Polski, to być może zalążek polskiej wersji PFLAG – organizacji skupiającej rodziców i przyjaciół osób LGBT, która w USA działa od 40 lat. Koordynatorką projektu w KPH jest Katarzyna Remin: W Łodzi już od jakiegoś czasu działała grupa rodziców gejów i lesbijek, w Lambdzie jest Elżbieta, mama geja, która pomaga innym rodzicom. Pomyśleliśmy z Gregiem Czarneckim, że warto byłoby zaktywizować rodziców, bo afirmacja z ich strony jest dla osób LGBT niezwykle istotna, a razem mogliby stanowić dużą siłę. Pomogła nam Fundacja im. Roży Luksemburg. Znaleźliśmy kilkanaście mam chętnych do udziału w serii warsztatów z ogólnej wiedzy o homoseksualności, regulacji prawnych dotyczących LGBT, dialogu z osobami wierzącymi, ale i z kontaktowania się z mediami. Prowadzą je m.in. Katarzyna Bojarska, Monika Zima, Małgorzata Borkowska i ja.

Anna: Moja córka wyoutowała się przede mną, jak miała 25 lat. Trochę ją do tego przymusiłam, coś tam podejrzewałam i zaczęłam dopytywać o chłopaków, o założenie rodziny, o dzieci. W końcu wyrzuciła to z siebie. Przytuliłam ją, powiedziałam, że może na mnie liczyć, że ją kocham. Nagle wszystko stało się jasne, całe jej dotychczasowe życie stało się dla mnie oczywiste, rożne rzeczy ułożyły mi się w spójną całość, zrozumiałam, dlaczego niewiele wiedziałam o jej towarzystwie – martwiłam się niepotrzebnie.

Ale nie powiem, że mną nic a nic nie wstrząsnęło. Trochę wstrząsnęło. Przez parę godzin mocowałam się z sobą. Potem już na trzeźwo postanowiłam działać. Zdałam sobie sprawę, że o gejach i lesbijkach wiem tyle, że… są. Nic więcej. Umówiłam się na wizytę u psychologa – ale nie po pomoc, bo jej nie potrzebowałam, tylko po informacje. Dzięki niemu trafi łam na stronę internetową KPH. I już za chwilkę uczestniczyłam w pierwszym spotkaniu rodziców gejów i lesbijek w Łodzi. Możemy więc być dumne – ja i Maria – że to z naszego miasta Łodzi wyszedł pierwszy sygnał, że grupy wsparcia dla rodziców gejów i lesbijek są potrzebne.

Syn Marii wyoutował się przed nią już ładnych parę lat temu. Domyślałam się i jednocześnie nie dopuszczałam tego do siebie. Gdy się wyoutował, to w pierwszej chwili pomyślałam „No, tak, jeszcze mi to potrzebne w życiu!”. Wytłumaczyłam sobie jednak, że nic na to nie poradzę, a poza tym homoseksualność to nie jest choroba. Na dłużej został mi tylko strach. Właściwie do dziś – strach, strach, strach. O jego bezpieczeństwo, o to, co się dzieje w Polsce, tyle nietolerancji. Edukacja u nas leży, a powinna być od przedszkola. Ludzie nie chcą przyswajać wiedzy, wolą tkwić w uprzedzeniach, dzikie społeczeństwo. I do tego Kościół katolicki, który robi potworną krzywdę mówiąc, ze homoseksualizm jest zły, niemoralny. Ale pomyślałam: to my sami stwarzamy te bariery, jedni drugim nie dajemy żyć, trzeba coś robić, chyba nie jestem jednak sama. Chyba nie tylko ja tak myślę? Kolegów syna podpytywałam o rodziców. Zauważyłam, że ci koledzy są często wyoutowani przed wszystkimi, tylko nie przed najbliższą rodziną. Przypadkiem trafi łam na psycholożkę Kingę Karp, a od niej – do KPH. Jestem przeszczęśliwa, że uczestniczę w warsztatach Akademii Zaangażowanego Rodzica, mnóstwo się na nich nauczyłam. Maria jest gotowa pomagać innym rodzicom: Do tego właśnie zmierzamy. Przygotowujemy naszą ulotkę, planujemy dyżury w każdy pierwszy wtorek miesiąca. Chcemy stworzyć bezpieczną przystań dla rodziców, którzy czują się zagubieni, nic nie wiedzą. Trzeba im pokazać, ile jest wokół fajnych wyoutowanych ludzi.

Można przejść do zwykłego życia

Sylwia: Moja Roksana nie owijała w bawełnę, to jest dziewczyna z charakterem, humanistka. Miała 15 lat, gdy mi powiedziała. Siedziałam przed telewizorem, było akurat coś o homoseksualizmie i ona nagle do mnie, że jest lesbijką. Tak po prostu. Powiedziałam „acha” i udałam spokój. Postanowiłam poczekać. Starsza córka miała silną emocjonalną więź z koleżanką, a potem znalazła sobie chłopaka, więc myślałam, że może będzie podobnie. Poza tym muszę przyznać, że nie bardzo chciałam poruszać temat, bo nie wiedziałam, jak. Niewiele wtedy wiedziałam na temat różnorodności seksualnej i nie chciałam się przed tą moją wygadaną humanistką wygłupiać. Więc miałyśmy okres „ciszy w eterze”. Roksana mnie testowała: któregoś dnia wchodzę do jej pokoju, komputer odpalony, na pulpicie tapeta: dwie nagusieńkie kobiety w uścisku. OK, nie będę się krępowała, zwłaszcza, że ona jest wyluzowana.

Gdy poznałam mojego przyszłego drugiego męża, zapytała mnie, czy wiem, co on sądzi o gejach i lesbijkach. Wyjaśniłam mu, że chodzi o moją córkę, która „zanim cię polubi, to chciałaby wiedzieć”. Okazało się, że Janusz nie ma żadnego problemu. Roksana bardzo się ucieszyła i polubiła go od razu. Nawet mi wyrzucała: „No, widzisz, a ty to musiałaś przetrawiać”.

W zeszłym roku podsunęła mi stronę KPH z ogłoszeniem o Akademii Zaangażowanego Rodzica. Gdzie ja będę 380 km z Kędzierzyna-Koźle do Warszawy jechać, kto mnie tam potrzebuje, pewnie już mnóstwo osób się zgłosiło – pomyślałam. Ale jednak zadzwoniłam do Kasi Remin. I okazało się, ze to jest coś dla mnie. Dostajemy tu wiedzę, dzielimy się doświadczeniami. Nie wiedziałam, czy moje przeżycia są tylko moje, czy może my wszyscy czujemy to samo. Dzięki Akademii wiem, że – z drobnymi różnicami – wszyscy czujemy to samo. Na przykład moment coming outu dziecka wszyscy pamiętamy dokładnie. Już nie czułam się samotna z moimi doświadczeniami. Jak kiepsko mają te osoby, które nic nie wiedzą! Czyli tak jak ja jeszcze niedawno. Boją się, a ja już wiem, że nie ma czego. Tak naprawdę nie trzeba o tym nawet myśleć zbyt długo. Nie tylko można homoseksualność zaakceptować, ale w ogóle może być świetnie. Można przejść do następnego etapu życia, którym jest… zwykłe życie po prostu! Bez wielkiego roztrząsania problemu. Bo przecież nasze dzieci też nie chcą, by się ciągle skupiać na tym, że one są homoseksualne. Chcą po prostu normalnie żyć.

Nie mogę nie zapytać o tak widoczny niedomiar ojców. Anna: Panowie mają tendencję, by nie rozmawiać o swoich emocjach, dusić je w sobie. Dlatego im ciężej tu przyjść. My zresztą też jesteśmy pod pewnym względem charakterystyczne: albo wdowy, albo rozwiedzione, albo już z drugimi mężami, z którymi relacje są inaczej ułożone. Żadna z nas nie jest już z ojcem homoseksualnego dziecka.

Wyparłbyś się syna geja?

Pytam o wychodzenie z szafy. Przyznają, że to, podobnie jak w przypadku dzieci, powolny proces, że trzeba się tego nauczyć, bo głupio oficjalnie wszystkich zawiadamiać, a kłamać – też niezręcznie. Anna podkreśla, że pierwszej powiedziała przyjaciółce i zrobiło jej się dużo cieplej na sercu, gdy ta przyjęła wiadomość ze zrozumieniem. Edwin: Mój kolega z pracy powiedział coś bez sensu o „pedałach”. „Dlaczego tak mówisz, mój syn jest gejem” – odpowiedziałem. Był w szoku. Zna Krystiana, było mu głupio. Powiedział mi, że gdyby on miał syna geja, to by się do tego nie przyznał. „To znaczy, że byś się go wyparł?” – zapytałem. Sylwia: Sąsiadka zagadnęła nas na klatce schodowej, że Roksana nie ma jeszcze chłopaka. „A może będzie miała dziewczynę?” – odpowiedziałam, roześmiałyśmy się. I przestała wypytywać. Gdy teraz zobaczy Roksanę z dziewczyną, to powiem „Widzi pani, nie żartowałam wtedy”.

Wszyscy moi rozmówcy doskonale zdają sobie sprawę, że to nie homoseksualność jest problemem, tylko homofobia. Sylwia: Dlaczego mam się bać, czy mi dziecka jacyś kibole nie pobiją, tylko dlatego, że jest gejem albo lesbijką? Albo, że zostanie zaszczute przez rówieśników. Dlaczego mam się bać? Tak nie może być. Córka mi wspominała, że postawa niektórych nauczycieli w szkole jest dwuznaczna. Wygłaszają osobiste opinie na temat tego, jak powinna wyglądać rodzina – matka, ojciec i dzieci. A gdzie inne opcje? Podobnie z Kościołem. Roksana przestała chodzić na religię. Nie namawiam jej do powrotu. Jak papież powie „kochajmy się” i to „kochajmy się” będzie obejmowało też gejów i lesbijki, to może sama wróci.

Edwin: Nie możemy pozwolić zmarnować naszych dzieci, w nich jest wielki potencjał. Mam nadzieję, że już niedługo będą miały takie same prawa, jakie ja mam. Bo czym ja się różnię na przykład od pana?

We wrześniu kilkanaście mam (wtedy jeszcze bez Edwina) spotkało się z Judy i Dennisem Shepardami, rodzicami Matthew, 21-latka zamordowanego w 1998 r. za to, że był gejem. Shepardowie przyjechali do Warszawy na zaproszenie ambasady USA i KPH (patrz: „Replika”, nr 39). Razem z polskimi mamami wzięli udział w konferencji w Sejmie na temat mowy nienawiści. Maria z Wrocławia, mama geja, wystąpiła z apelem do polityków o zwalczanie homofobicznej mowy nienawiści. Sylwia również zabrała głos, odczytała swój apel: To była moc! Anna Grodzka płakała, Robert Biedroń miał łzy w oczach.

Potem ambasador USA osobiście wręczył specjalne dyplomy wszystkim mamom uczestniczącym w warsztatach Akademii.

Trzeba się wysilić

We wrześniu Elżbieta Bajan poszła wraz z córką, Mirką Makuchowską, wiceprezeską KPH, na wrocławski Marsz Równości. Niosła transparent z napisem: „Jestem dumną mamą lesbijki”. Jak się czuła? Dokładnie tak, jak głosił ten napis. Pokazałam światu, że nie odczuwam żadnych negatywnych emocji z powodu homoseksualności mojej córki. Żadnego wstydu, żadnego zażenowania. Moja miłość do córki nigdy nie poniosła uszczerbku z powodu jej orientacji seksualnej. Wręcz odwrotnie, po moim rodzicielskim coming oucie nasza wzajemna miłość rozkwitła z bardzo prostej przyczyny, zniknęły wszystkie tajemnice i obwarowania.

Szłam z Jolą Basińską-Piątek, mamą Krystiana (tego samego, którego tatą jest Edwin). W pewnym momencie podszedł do nas mężczyzna, który powiedział nam, że dopiero teraz, widząc nas, zdał sobie sprawę, że on też mógłby być na naszym miejscu, mógłby mieć syna geja czy córkę lesbijkę. Powiedział, że wcześniej nie przyszło mu to do głowy.

Wiem, że wielu rodziców nie znajduje w sobie siły, by pójść na Marsz z takim transparentem. Rozumiem to. Też miałam wahania. Ale przychodzi taki moment, że po prostu trzeba się wysilić, by te bezpodstawne uprzedzenia w sobie pokonać. Moja Mireczka już od lat wypowiada się otwarcie, działa. Ma całą bibliotekę książek o tematyce LGBT, z której skorzystałam. Przestudiowałam, ugruntowałam wiedzę, rozwiałam wszystkie swoje wątpliwości. Radość mojego dziecka jest moją radością.

W listopadzie Akademia Zaangażowanego Rodzica gościła we współpracy z ambasadą USA Jody Huckaby’ego – prezesa PFLAG (patrz: strony 24 i 25). Najbliższe plany? Katarzyna Remin: Piotr Kielar kręci film dokumentalny o rodzicach, w marcu ruszy kampania społeczna i strona internetowa projektu. Przygotowujemy też II edycję warsztatów. Jesteśmy pod wrażeniem pierwszego cyklu. Odnoszę wrażenie, że dzięki Akademii większość rodziców zaczęła swobodniej o swych dzieciach mówić, również w przestrzeni publicznej. Mówię „większość”, bo niektóre mamy od początku zajmowały bardzo jasne stanowisko. Dla nich największą korzyścią było, jak myślę, znalezienie grona osób chętnych do działania.

Sylwia: Akademia daje mi siłę do tego, by głosić „dobrą nowinę” dalej. Nie boję się konfrontacji z innymi poglądami. Marzanna Pogorzelska, słynna nauczycielka z mojego miasta, (kilka lat temu publicznie protestowała przeciwko homofobii ministra edukacji Romana Giertycha) ma teraz we mnie sojuszniczkę. Nie jestem sama. Jedną osobę łatwo skrytykować, a grupę – dużo trudniej.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wyśpiewałam sobie dziewczynę

Z wokalistką Patrycją Malinowską, finalistką programu „Mam talent”, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

Naprawdę uwielbiasz karaoke?!

Naprawdę! Co środę prowadzę karaoke w warszawskim klubie Galeria.

Mistrzyni ceremonii.

(Śmiech) Można tak powiedzieć. Zabawiam ludzi, namawiam do śpiewania. Czasami pomagam im śpiewać. Sama też śpiewam. A za sterami didżejsko-muzycznymi siedzi moja dziewczyna.

Co w karaoke cię porwało?

To, że można się wyżyć. Odkryłam karaoke, jak byłam bardzo młoda. Już kochałam śpiewać, ale jeszcze nie miałam gdzie. Myślę, że w przypadku tych ludzi, którzy przychodzą do Galerii, by pośpiewać, zakochanych w śpiewaniu, jest podobnie. A dla innych – po prostu fajna zabawa. Wychodzisz ze znajomymi, śpiewasz sobie w grupie, dostajesz brawa, jesteś gwiazdą przez trzy minuty, wygrywasz konkursy. Bo mamy zawsze sporo konkursów i promocji „na barze”, to zachęca, by śpiewać, a nie siedzieć ze spiętymi pośladkami przy stoliku (śmiech). Jak już zaczniesz, nie możesz przestać – śpiewanie wciąga!

I pociąga. Kiedyś wyśpiewałaś sobie dziewczynę na karaoke.

Ale nie tę, z którą jestem teraz.

Tę pierwszą.

Tak. Pięć lat temu. Znałyśmy się już trochę wcześniej, ale udawałam chłodną – że niby mi się Ania nie podoba, że tylko koleżanka itd. Czułam jakąś barierę – nawet nie dlatego, że to dziewczyna, a ja wcześniej miałam chłopaków – tylko że byłam szaloną nastolatką w klasie maturalnej, która chce się podobać, grając niedostępną, bo jej się wydaje, że to cool. Po miesiącu znajomości poszłyśmy razem na karaoke, właśnie do Galerii, tam wypiłam za dużo o jednego drinka i zaczęłam ją podrywać, a ona nie była mi dłużna, a potem…

Potem opowiedziałyście o tym u Ewy Drzyzgi.

To było tak: któregoś dnia Ania do mnie dzwoni: słuchaj, znalazłam link tu i tu, szukają ludzi, którzy chodzą na karaoke – do jakiegoś programu telewizyjnego. Mówię: ok, zobaczę. Przeczytałam i nie zastanawiając się długo wysłałam zgłoszenie. I zapomniałam o tym. Po pewnym czasie dzwoni do mnie jakaś pani i zaprasza do programu.

Nie wiedziałaś, że to „Rozmowy w toku”?

Domyślałam się, ale nie zastanawiałam się specjalnie. I ta pani mnie pyta, co z tym moim karaoke, i czy poznałam tam jakiegoś chłopaka. Ja, że „nie”, a ona posmutniała. No to mówię: „ale poznałam swoją dziewczynę”. Ona na to: „taak?” – z wielkim zainteresowaniem. Potem dzwoniła parę razy dziennie. Namawiała i namawiała na program. Ania bardzo długo nie chciała tam jechać. Ale w końcu ktoś ją przekonał. Myślałyśmy: fajna przygoda, Kraków, pozwiedzamy sobie, obejrzymy studio Drzyzgi od kuchni.

Wyoutujemy się przed całą Polską.

(śmiech) No, tak to nie myślałam. Ale faktycznie, przez pierwszy etap bycia z Anią chciałam zmieniać świat. Myślałam: na pewno nie będę nigdy ukrywać, że mam dziewczynę i niech się ludzie do tego przyzwyczajają, niech wiedzą, że to jest normalne. Bo jest. I tak miałam zamiar to traktować. Bo wszystko, co robisz, wraca do ciebie z podwójną siłą.

Lubisz być les, to inni też to lubią?

Coś takiego. Z takim przeświadczeniem tam pojechałam i się sprawdziło.

W programie traktują was jak każdą inną parę (hetero), która tam wystąpiła. Byłyście parą osób, co się poznały na karaoke, nie parą lesbijek. To efekt po montażu, czy podczas nagrania tak było?

Tak było. Traktowali nas bardzo normalnie, ani źle, ani wyjątkowo dobrze – i Ewa, i publiczność. My też się zachowałyśmy „normalnie”. Nie robiłyśmy żadnego show typu „uwaga! dwie dziewczyny, patrzcie na nas”, ani odwrotnie: „ukrywamy się pod perukami”. Pytania były OK i w ogóle było bardzo miło. Choć potem nie chciałam tego oglądać. Mówiłam: o, nie, brzydko wyglądałam, grubo, nie chcę. I nie obejrzałam. Więc tylko z opowieści wiem, że nasze wypowiedzi mocno pocięto.

Rok później znów wylądowałaś w telewizji. Zachwyciłaś jury i doszłaś aż do finału w programie „Mam talent”. Ale tam już nie byłaś „lesbijką

No bo po co?

Czasem wychodzi przy okazji. Zadają ci pytanie: „a kto cię wspiera na widowni?”, a ty wtedy: „mój chłopak”, albo: „moja dziewczyna”.

Ale nie zapytali (śmiech). To znaczy zapytali, ale już potem.

Potem, czyli wtedy, kiedy wiadomość, że jesteś les zaczęła bombardować „pudelki”: „Finalistka Mam talent jest lesbijką! Zdjęcia tutaj!” albo „Czy to przeszkodzi jej w karierze w programie?”.

Tak. I już po tym boomie prowadzący zapytali mnie „Kto cię wspiera, kto z tobą przyjechał?”. Ale co ja zrobię – akurat wtedy byłam sama, więc powiedziałam, że wspiera mnie rodzina i przyjaciele. Wiesz, ja zanim coś zrobię, zawsze najpierw zadaję sobie pytanie: po co? Jeżeli nie uzyskuję od siebie jasnej satysfakcjonującej odpowiedzi, nie robię tego i już.

Dla mnie bycie lesbijką to naprawdę nic nadzwyczajnego. Żaden skandal. Więc nie umiem na tym „skandalu” robić kariery (śmiech). A z całą tą „plotką” było tak, że się jej spodziewałam. Wiedziałam, że prędzej czy później ktoś życzliwy to puści i zrobi z tego aferę. Bo jak wiadomo, życzliwi są wśród nas. Artykuły pokazały się w nocy po półfinale. Plotek, a rano wszystkie portale, nawet wp.pl.

A na planie „Mam talent” były plotki, komentarze? Gadaliście o tym? Śmialiście się z tego?

Nic. Tylko to jedno pytanie od prowadzących – „Kto z tobą przyjechał?”. Jak oglądasz pod tym kątem, widzisz, jak oni czekają, że ja jednak powiem „moja dziewczyna”. Której wtedy nie miałam.

Lubisz telewizję?

Można tak powiedzieć. U Ewy było super, w „Mam talent” też nas super traktowali. Więc lubię. Nic mnie tam złego nie spotkało (śmiech).

Przeciwnie. Dzięki TV robisz to, co kochasz. Nagrywasz płytę?

Pracuję nad materiałem i jednocześnie współpracuję z DJami przy projektach klubowych, czyli występach na żywo do muzyki house. Nagrywam też utwory w tym stylu pod pseudonimem Pati Mali.

Zero przykrości.

Zero. A mam wielu poukrywanych znajomych, których wiecznie coś złego spotyka. To strach tak działa. Ludzie albo wiedzą, że sobie mogą z tobą na więcej pozwolić, albo odwrotnie: w nich też rodzi się strach, niepewność. Czy ona na pewno jest OK? Czy to, że jest lesbijką jest OK? A wiadomo, ludzie uważają, że najlepszą obroną jest atak.

Kiedy wyoutowałaś się przed rodzicami?

Jak zakochałam się w Ani, od razu powiedziałam mamie. Bo to było bum! Coś, czego nigdy wcześniej nie czułam i wiedziałam, że to serio i że muszę opowiedzieć o tym mamie, no bo przecież nie będę się ukrywać. Niedługo powiedziałam też tacie, mama powiedziała babci i po kilku tygodniach już cała rodzina wiedziała, że jestem z Anią. A potem u Drzyzgi był coming out przed resztą: jakaś tam ciocia klocia, piąta woda po kisielu, nauczycielki, dalsi znajomi.

Bo bliżsi wiedzieli.

Tak. Ja miałam zawsze niewyobrażalne szczęście. Bliskie osoby mnie wspierały. Nikt nie dokuczał. Żadnych nieprzyjemności, dyskryminacji. I teraz… Nawet nie potrafi ę o tym mówić, nie potrafi ę sobie wyobrazić innego życia. W szafie, bez akceptacji.

Nie umiem udawać, kręcić w stylu: o rany, skąd tu wziąć chłopaka na ten czy inny bankiet, czy mam pójść ze swoim przyjacielem, czy może fryzjerem. Nie wyobrażam sobie.

Ale w showbiznesie wciąż tak jest. Pełno takich „narzeczonych” – fryzjerów.

Tak. Bardzo wielu, naprawdę. Wiele osób kłamie, ukrywa się. Nie mam pojęcia dlaczego! Sama sobie od długiego czasu zadaję to pytanie. Naprawdę nie rozumiem. Przecież to wcale nie jest łatwiejsze tak w kółko kombinować. Bo jak przychodzisz non stop sama na bankiety, to też są jakieś komentarze w pismach. Więc zmyślasz. Żyjesz w kłamstwie, nie da się być z tego powodu szczęśliwym. Rozmawiałam z kilkoma moimi kumplami – gejami z branży i oni mówili: Patrycja, wiesz, ty to masz spoko. Dziewczynie jest łatwiej. Wiadomo, faceci hetero, te ich pornosy, les jest dla nich sexy i tyle. Sama się kilka razy przekonałam. Słyszałam: „OK, jesteś lesbijką, mnie nie przeszkadza, ale jak bym miał syna geja, to bym go… nie wiem… zastrzelił”.

A córkę – lesbijkę?

Nie wiem. Raczej mówią „syna”. Potem poznają jakiegoś mojego kolegę geja, zakładają oczywiście, że jest heterykiem, piją z nim wódkę, luz. I nagle on mówi: „Mam faceta” i oni wcale nie przestają go lubić. Po prostu zostaje tym fajnym kolesiem, którym był.

Homofobia jest abstrakcyjna?

Często tak. Mam kumpli hetero, co jak wchodzili pierwszy raz do klubu gej/les, do Galerii, to mówili: „O rany, boję się iść do kibla”. A ja mówiłam „Weź się puknij w czoło. Ktoś cię zaczepił?”. On: „No, nie”. „A jak długo już tu siedzisz?”. „No, z trzy godziny”. No, właśnie. Przecież wiadomo – w klubie homo czy hetero jest tak samo. Nikt cię nie ciągnie, nie napada w kiblu, najpierw, jeśli już coś ma się wydarzyć, pojawią się gesty, spojrzenia.

Tych spojrzeń faceci też często się boją

No, tak. Myślą, że wchodzą do jaskini lwa i zaraz ich ktoś zaatakuje, zaknebluje, wywiezie. Ja specjalnie ich do Galerii zabieram. Niech zmienią swoje przeświadczenia.

Udaje się?

Czasem.

Super. To zapraszamy na karaoke, nie?

I pozdrawiam wszystkich czytelników i czytelniczki „Repliki”!

A powiesz coś więcej o tajemniczej didżejce?

Ma na imię Agnieszka. Wypatrzyła mnie na castingu „Mam talent”. Napisała do mnie, odpisałam. Potem przyjechała na moją imprezę w Galerii, i tak od słowa do słowa. Jesteśmy razem dwa lata.

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Cekin na wagę złota

Być drag queen w Polsce

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Tekst: Bogusława „Voca” Ilnicka

Są tacy, co uwielbiają drag queens. Za niesamowity wygląd – kobieta w wersji niemal monstrualnej, za specyficzne poczucie humoru – drag queen powinna być trochę wyzywająca, trochę wulgarna, a jednocześnie ciepła i serdeczna, za świetną zabawę w klubach, za kabaretowy nastrój wyczarowywany na scenie. Są tacy, co je podziwiają. Za odwagę występowania w kobiecym przebraniu, za nieprawdopodobną metamorfozę – z niepozornego czasem chłopaka zmieniają się w fantastyczną divę, za łatwość chodzenia na szpilkach (oj, nie każdy to potrafi !).

Są też i tacy, którzy ich nienawidzą. Za wszystkie wymienione cechy i za to, że w ogóle istnieją. Homofobom przeszkadzają, bo „odstawianie” kobiety to dla mężczyzny, oczywiście, degradacja. Wielu gejów kręci na drag queens nosami, bo „psują nam opinię”, bo „przecież nie wszyscy geje są tacy”. Chcieliby tchórzliwie schować drag queens przed „normalnym” społeczeństwem, zamknąć je w szafach.

Nie uda się. Polskie drag queens, cudowne zjawisko kultury LGBTQ, już tu są i zostaną. Robią super show, a przy okazji zadają kłam genderowym stereotypom. Nie da się ich nie zauważyć ani przejść obok nich obojętnie.

Azjatycka piękność

W Polsce być drag queen jest dość trudno, niezależnie od często nieprzychylnej opinii publicznej problemem są też warunki finansowe – mówi Kim Lee, jedna z najaktywniejszych polskich drag queens, która właśnie obchodzi jubileusz 10-lecia na scenie. Całkiem możliwe, że nawet jeśli nie mieliście szczęścia widzieć Kim na żywo – a występuje niezmordowanie w klubach całego kraju – to mignęła wam gdzieś w prasie lub w internecie. Jest na szczycie drabiny, więc gdy narzeka na finanse, przypomina mi trochę Meryl Streep, która w wywiadach ubolewa nad brakiem ról dla kobiet 60+, ale gdy się pojawiają, sama zgarnia wszystkie najlepsze. Ale rzeczywiście z „dragqueenowania” utrzymać się nie da. Kilkaset złotych za występ, nawet jeśli jest ich kilka w miesiącu – to nie jest złoty interes. Trzeba mieć inne źródło zarobku, no, i być pasjonatką – dodaje Kim. Poza sceną ma na imię Andy, jest polskim Wietnamczykiem, albo wietnamskim Polakiem (A na scenie to Polką lub Wietnamką – śmieje się). Od 20 lat mieszka w Polsce. Ma chłopaka, który pomaga mu w zarządzaniu „firmą” pod nazwą Kim Lee (To mój szofer – puszcza oko).

Kim Lee na scenie nie wygląda jak „przebrany facet” ani jak „monstrualna kobieta”, tylko jak ekscentryczna azjatycka piękność. Ma specjalną garsonierę, aby pomieścić setki (!) strojów scenicznych – sukien (większość sam szyje!), piór, butów, peruk, korali, parasolek, rękawiczek, boa… Bo jeśli chce się być dobrą i naprawdę bawić, trzeba się do występów solidnie przygotować. Kim Lee jest dobrym duchem dragqueenowego środowiska w Polsce, a jednocześnie wychodzi poza „naturalny obszar występowania” drag queens i wkracza do mainstreamu: kilka razy wystąpiła w TV i w filmach dokumentalnych („Transakcja” „Aldona”, „Trans-Euro”). Była modelką profesjonalnych sesji zdjęciowych, pozowała nawet do obrazów. Ma na swym koncie recitale w miejscach, które nie kojarzą się z drag queen show – w Zachęcie, w Narodowej Galerii Sztuki, w Nowym Wspaniałym Świecie Krytyki Politycznej.

Od czterech lat w warszawskim klubie Le Garage organizuje wybory Królowej Drag Queens. O wielu „dziewczynach z branży” mówi, że to nie jej konkurentki, tylko „córki”, które wychowała, czyli „przyuczyła do zawodu”.

Szare życie nadrabiasz makijażem 

Drag queen to mężczyzna (często, choć niekoniecznie, gej), który nie mając (zazwyczaj) transpłciowej tożsamości, przebiera się na scenę za kobietę, a potem, parodiując kobiecość, zabawia gości klubu czy restauracji. Śpiewa znane piosenki (najczęściej z playbacku), tańczy, żartuje z publicznością. Czasem naśladuje jakąś znaną divę (np. Shirley Bassey albo Lady Gagę), a czasem jest osobowością samą w sobie.

Kiedyś drag queens były związane wyłącznie z „branżowymi” klubami, teraz zabawa kobiecością wchodzi do głównego nurtu: w Polsce wy- stępy drag coraz częściej uświetniają co bardziej nowoczesne wesela czy filmowe eventy, a także wieczory panieńskie i imprezy urodzinowe.

Ale przede wszystkim można je zobaczyć w gejowskich klubach. No, i na Paradach Równości! Media rzucają się wtedy na nie. W demonstracji idzie 3 tysiące osób, w tym kilka drag queens – ale telewizje pokazują właśnie je. I z tego biorą się zarzuty „normalnych” gejów o wspomniane „psucie” wizerunku.

Drag queens kolorują polską rzeczywistość nie od dziś. Kojarzycie Eugeniusza Bodo, który w filmie „Piętro wyżej” z 1937 r. stał się polską Mae West i w wieczorowej sukni śpiewał „Seksapil” – że to „nasza broń kobieca”? Drag queens robią podobne rzeczy, ale ich cechą charakterystyczną jest przerysowanie. Nie można być po prostu kobietą, trzeba być kobietą do n-tej potęgi. To coś innego niż w przypadku trans sióstr, które chcą być „kobietami po prostu”: Niektóre drag queens są krytyczne wobec osób trans, a raczej wobec ich stylu: uważają, że nie umieją się ubierać, źle robią makijaż. Nie rozumieją, że bycie drag queen i bycie trans jest nieporównywalne – zauważa Kim Lee. W zeszłym roku Kim po raz pierwszy prowadziła wybory Miss Trans. Była pomysłodawczynią i współorganizatorką imprezy wraz z Trans-Fuzją.

Ludzie mylą nas z transwestytami, z transseksualistami, z fetyszystami, mówią, że chcemy zmienić płeć – narzeka drag queen Charlotta ze Szczecina, która w „zawodzie” jest czwarty rok. Można mieć trudność ze znalezieniem partnera, bo jesteś postrzegany jako przegięty. Kluby słabo płacą, często nie mamy się nawet gdzie przebrać. Ale uwielbiam to, co robię, jest w tym coś magicznego, bo jednak jesteś popularny w środowisku, ludzie cię kojarzą, piszą do ciebie, chwalą cię. Nadrabiasz jakieś szare życie.

Siostrzyczki jednojajowe

Na początku lat 90. na polskiej scenie drag było ich tylko kilka. Najstarsze (stażem – o wiek takich dam nie pytam!) polskie drag queens to Lola Lou, Żaklina, Daruma, Merlin i Violetta. Każdy detal kreacji trzeba było sobie „wywalczyć” – zdobyć, załatwić, rzadko po prostu kupić. Suknia balowa czy z cekinami to było marzenie – mówi Lady Brigitte, która karierę zaczynała siedemnaście lat temu. Każdy cekin był na wagę złota. Ciuchlandy dopiero zaczynały powstawać. Brało się, co się nadało, błyszczało, a potem trzeba było przerabiać. Żadnych zakupów online, profesjonalnych pudrów czy rzęs. Była też mniejsza konkurencja i… zdecydowanie większe zarobki. Byłyśmy prawdziwą atrakcją dosyć godnie wynagradzaną – dodaje.

Brigittte od czterech lat współtworzy z Kim Lee duet „siostrzyczek jednojajowych”. Występują w identycznych, dopasowanych, „wielowarstwowych” strojach. Zrzucają je w trakcie show, a pod spodem widać kolejne, również identyczne. Między piosenkami są dialogi, kabaretowe gagi. W numerze „Burleska” w ciągu 11 minut zmiksowanych hitów Cher tańczą, śpiewają, biją się, kłócą, wyrywają sobie włosy, okładają się pejczami, oblewają wodą, biegają z siekierą, „strzelają” z karabinu itp. itd.

W latach 90. klubów LGBT powstawało dużo, ale szybko padały i miały mało gości – tłumaczy Lady Vee, która ze względu na problemy zdrowotne zakończyła karierę – właściciele szukali czegoś oryginalnego i dlatego zapraszali drag queens.

Ale drag queens raczej nie traktowano serio, bywały egzotyczną ciekawostką albo skandalem. I tak to trochę zostało. Niezrozumienie też zostało.

W 1995 r. do kin wszedł film „Priscilla, królowa pustyni” (reż. S. Elliott) o trzech drag queens, podróżujących autobusem, tytułową Priscillą, przez pustynię i występujących na australijskiej prowincji. Polscy krytycy nie poradzili sobie ze skomplikowaną tożsamością bohaterów. Widzieli w nich po prostu gejów, jeden tylko Bartosz Żurawiecki w „Filmie” rozpracował trio: Adam (Felicia) faktycznie był gejem, Anthony (Mitzi) był bi, a Ralph/Bernadette – transseksualistką. Żaklina, na scenie od prawie 25 lat (!) wspomina: Z Darumą i Celestą robiłyśmy w warszawskim klubie Paradise show z „Priscilli…” z takimi samymi kostiumami, jak w filmie.

Innym ważnym filmem celebrującym drag queens jest dokument „Paris is burning” (1990, reż. J. Livingstone) o wielkich dragqueenowych balach i konkursach w czarnej i latynoskiej dzielnicy Nowego Jorku. Wykreowały one subkulturę tańca zwanego „vogue”, który do pop kultury przeniosła potem Madonna w hicie pod tym samym tytułem.

Rajstopy do seksu?

Mijają lata, ale nawet sama „branża” wciąż postrzega drag queens stereotypowo: Mój chłopak często słyszał od ludzi, że ma chłopaka, co pewnie rajstopy do seksu zakłada. Ludziom to zaraz kojarzy się z seksem. To śmieszne, ale i tragiczne, pokazuje, jak mało wiemy o transpłciowości i o sztuce drag queens, która jest po prostu rodzajem kabaretu – mówi Charlotta. Przy występach sporo ludzi się dobrze bawi, ale w życiu codziennym? – zastanawia się Brigitte. Często słyszałem: A co ja powiem swoim znajomym? Że mój facet w sobotę biega po klubie w kiecce? Kim Lee: Ja przed swoim facetem przez kilka miesięcy ukrywałem, że jestem drag queen, a on się dziwił, że w każdą sobotę do późna siedzę w pracy.

Lady Vee zauważa dobrą stronę medalu: Jest też grupa osób, które nas ubóstwiają, jeżdżą za nami, proszą o autografy, pomagają, podsuwają nam utwory do wykonania, układają choreografię, szyją stroje.

Bycie drag queen to też trochę misja wychodzenia poza schematy – oswajania z innością, gwałcenia normy. Niedawno Żaklina pojawiła się w programie TV „Mam talent”. Prowadzący mieli wątpliwości, czy mówić o niej „on” czy „ona”; w końcu się przełamali, a my mogliśmy zobaczyć Żaklinę m.in. jako pszczółkę Maję. Juror Kuba Wojewódzki tego nie wytrzymał, ale jurorka Małgorzata Foremniak ubawiła się serdecznie, a jurorka Agnieszka Chylińska życzyła jej, żeby „bzykała do końca życia” i nie przejmowała się tym, co o niej mówią.

Dziś czynnych zawodowo drag queens nie jest kilka, ale kilkadziesiąt. W tegorocznym konkursie w klubie Le Garage w szranki stanęło 15 wyselekcjonowanych uczestniczek. Ale ilość niekoniecznie poszła w jakość. Czasami widzę osoby, które kompletnie nie znają tekstu. Wychodzą na scenę dlatego, że są po kilku głębszych. Stosunkowo niewiele jest nowych, którzy potrafi ą coś pokazać, wytworzyć wokół siebie czar – ocenia Lady Vee. Dużo zależy od przygotowania. Bywało, że ludzi cieszyło samo to, że facet był przebrany i umalowany. Kilka starszych drag queens jednak wysoko ustawiło poprzeczkę. Teraz trzeba się mocniej postarać – mówi Sellina de Mellon ze Szczecina.

Show w kapciach

Gdy pytam o początki, Żaklinę łapie nostalgia: Możliwości kostiumowe były mniejsze, ale kluby nas hołubiły. W latach 90. mój show w klubie Mykonos to było wydarzenie! Trwał 1,5 godziny, był brokat, scenografia, światła, na koniec trzaskały balony podwieszone w siatce pod sufitem… Występowałam nawet na wrotkach albo w basenie z wodą. A mój popisowy numer, czyli „Malowany dzbanek” Heleny Vondrackovej robiłam z piersiami w kształcie stożków, a na głowie miałam dzbanek z motylkami i ptaszkami.

Mało kto planuje karierę drag. Zazwyczaj to się dzieje „samo”. Nikita Kociak, dwudziestoparoletnia drag queen-debiutantka z Wrocławia, przebrała się pierwszy raz całkiem niedawno na imprezie u znajomego. „Zaśpiewała” numer Cyndi Lauper „Girls just wanna have fun” i połknęła bakcyla. Kim Lee zaczynała od przebrania się z okazji Halloween. Zdjęcia z imprezy zobaczył właściciel klubu Rasko i zachęcił do występu. Pierwszy raz nie był zbyt serio: Miałam suknię pożyczoną od znajomej i jakieś akcesoria, ale nie miałam butów! Wystąpiłam w kapciach.

Wśród młodych drag queens można zauważyć pewne umiarkowanie w przerysowaniu kobiecości, co trochę stoi w sprzeczności z ideą drag. Nadzieje na świetlaną przyszłość polskiej sceny drag można jednak upatrywać w Nikicie, która zwraca uwagę swoimi skromnymi, bo… niewiele zakrywającymi kreacjami: Wielu myli mnie z kobietą trans. Jestem elegancka i bardzo ekstrawagancka, ale raczej odwzorowuję kobiecość, niż ją parodiuję.

A parodiowanie męskości? Jasne, a jakże! Ale tym zajmują się dziewczyny, które udają dwustuprocentowych facetów, czyli drag kings. O nich przy następnej okazji.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

“Gruby pedał” przestał się bać

„Sadzaj tę tłustą dupę, pedale” – to jedna z łagodniejszych obelg, które słyszał od szefa Ireneusz Muzalski, kasjer w sieci handlowej Netto. W końcu przestał się bać, poszedł do sądu. Jest pierwszym gejem w Polsce, który wygrał proces o dyskryminację w pracy motywowaną homofobią

 

fot. arch. pryw.

 

Tekst: Wojciech Kowalik

Zaskoczony poczuł się tylko przez moment, kiedy na przełomie marca i kwietnia 2010 roku pierwszy raz z ust szefa padł stek wyzwisk pod adresem jego wyglądu i orientacji seksualnej. Zaraz potem roześmiał się szefowi w twarz. Tak się zaczęło półroczne pasmo mentalnego znęcania się nad Irkiem Muzalskim w pracy. Był kasjerem w supermarkecie Netto w Słubicach, tuż przy niemieckiej granicy. Sam orientacji w pracy nie ujawnił, to koleżanka puściła informację, która przemknęła przez firmę lotem błyskawicy. Nigdy ze swym facetem publicznie się nie całował ani nie obejmował, ale koleżanka widziała ich często razem, więc wyciągnęła wnioski. I choć docinki pod adresem homoseksualizmu Irka były już wcześniej, to po „potwierdzeniu” plotki rozpętał się horror.

Przykro mu było za każdym razem, gdy słyszał obelgi i gdy musieli ich wysłuchiwać klienci. Szef się przy nich nie hamował. Kiedyś klient chciał zwrócić kupiony towar. Zablokowała mi się kasa, więc zadzwoniłem po kierownika, żeby ją odblokował – wspomina. Znów, kurwa, zablokowałeś kasę! Kto cię, pedale, zatrudnił tu do pracy! Sadzaj tę grubą dupę i zapierdalaj – usłyszał, a razem z nim zszokowany klient. Kierownik jeszcze wtedy nie wiedział że kręci bat na swoją skórę. Irek zagroził, że jeśli dalej będzie się tak do niego zwracał przy ludziach, zgłosi to jego przełożonemu. Ale wiedział, że to i tak by nic nie dało. Bał się o pracę. Chciałem napisać anonim do firmy, ale ponieważ byłem jedyną taką osobą – od razu domyśliliby się, o kogo chodzi i wylaliby mnie z miejsca. I tak to w końcu zrobili, ale tym samym dali mi broń do ręki. Zanim do tego doszło, Irek dowiedział się, że jest popaprańcem, męską dziwką, ma grubą obleśną dupę i że ty powinieneś się, kurwa z tego cieszyć, bo to jest dla ciebie, pedale, komplement! Szefowi zaczęły wtórować jego zastępczyni i jedna z koleżanek. Reszta ekipy siedziała cicho. Sytuacja stała się nie do zniesienia. Irek poszedł na zwolnienie lekarskie.

Nie był zdziwiony, kiedy wrócił, a w sklepie czekało na niego wypowiedzenie. Dostał je do ręki ot, tak, bez żadnego powodu. Kiedy pytałem, dlaczego mnie wyrzucają, usłyszałem, że to nie moja sprawa. Ale wtedy dopiero zaczęła się jego sprawa! Papier dostał w poniedziałek, we wtorek już był u adwokata. W środę w sądzie leżał pozew przeciwko firmie Netto. Wtedy przestał też milczeć. Poszedł do mediów, pojawiły się pierwsze wywiady, przyjechała telewizja.

Nie był pewny, czy dobrze zrobił, kiedy już przyszło wezwanie na pierwszą rozprawę. Nie wiedziałem, jakie armaty przeciwko mnie wytoczą – mówi. On sam kontra armia prawników wielkiej sieci handlowej. Był pewien jednego: niczego nie ukradł, nie oszukał żadnego klienta, nie ubliżył szefowi ani kolegom. Jego jedyną winą było to, że jest gejem. Trudno, mleko się rozlało – myślał idąc do sądu. Teraz to ja się za was wezmę – mruknął pod nosem, wchodząc na salę rozpraw. Szybko się okazało, że nie było powodów do niepokoju. Były już szef plątał się w zeznaniach. Sąd wezwał 26 świadków, Irek widział, że niektórzy się bali. Pracownicy nie mówili wprost tego, co widzieli, ale dali sądowi do zrozumienia, że jeśli będą zeznawali na moją korzyść, pożegnają się z pracą. Niczego nie bali się za to byli pracownicy, zaczęli mówić, jak było naprawdę, a Irek musiał przejść przez to jeszcze raz. Wtedy się dowiedział, jak w szatni szef mówił jego kolegom: Przebierajcie się szybciej, bo pedał idzie albo Szorujcie dupami po ścianach, bo pedał wam zaraz kutasa wsadzi.

Zdenerwował się, kiedy przyszło do zeznań drugiej strony. Prawnicy Netto stawali na głowie, żeby odwrócić kota ogonem, za wszelką cenę maksymalnie zbagatelizować problem. Ich adwokat w mowie końcowej powiedział, że specjalnie wykorzystuję swoją orientację seksualną, żeby zaistnieć w mediach i żeby od firmy wyciągnąć odszkodowanie – wspomina Muzalski.

Bał się, gdy w końcu listopada ubiegłego roku szedł na ogłoszenie wyroku: Chociaż rozmawiałem ze swoją pełnomocniczką, czytałem w internecie o mobbingu i dyskryminacji i miałem wsparcie Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego, to i tak, idąc na wyrok, miałem nogi jak z waty. Niepotrzebnie. Wygrał, choć sukces był połowiczny: sąd uznał winę sieci Netto i nakazał wypłatę odszkodowania w wysokości trzymiesięcznej pensji – 4,5 tysiąca złotych. Irek i jego prawniczka nie zastanawiali się długo – za te krzywdy należy się więcej. Do sądu trafiła apelacja. To był strzał w dziesiątkę

Satysfakcję poczuł, gdy usłyszał wyrok Sądu Apelacyjnego w Gorzowie Wielkopolskim, który nie dość, że potwierdził winę byłego pracodawcy, to jeszcze kazał wypłacić odszkodowanie w wysokości rocznej pensji – 18 tysięcy złotych! To nauczka także dla innych pracodawców, u których łamane są prawa pracownicze – mówił rzecznik Sądu Okręgowego w Gorzowie Wielkopolskim Roman Makowski.

Śmiał się na głos z radości, kiedy z panią adwokat wracali do Słubic. Sprawiedliwości stało się zadość. W Słubicach szybko zdobył sympatię. O sprawie zrobiło się głośno na cały kraj. Po pierwszym tekście bałem się chodzić pieszo do sklepu na zakupy, jeździłem tylko samochodem. Ale po tygodniu przyjaciele przemówili mi do rozumu – mówi Irek. Od tego czasu wystąpił w ogólnopolskich telewizjach, w prasie, ludzie podchodzili na ulicy i gratulowali tego, że przełamał milczenie i powiedział publicznie w mediach: tak, jestem gejem, byłem dyskryminowany w pracy. Pod imieniem, nazwiskiem i bez zasłoniętej twarzy. Gratulowali wygranej w sądzie. Czuł wsparcie na forach internetowych, także Małgosi Rawińskiej i jej partnerki, Ewy Tomaszewicz, byłej naczelnej „Repliki”. Kawał świata miałem za sobą – uśmiecha się.

Spokój po całej historii znalazł w domu. Ma 43 lata, wcześniej życie go nie oszczędzało: wychował się w domu dziecka, do którego oddała go matka, która dziś już nie żyje. Ojca nie zna. Ciężko chorował, jest po operacjach. Wiele lat był żonaty, rozwiódł się. Błądzić jest rzeczą ludzką, ale w końcu odnalazłem siebie i mój świat – mówi. 10 lat temu znalazł faceta. A właściwie facet znalazł jego – zobaczył zdjęcia na profilu randkowym i ponieważ lubi dużych miśków, napisał. Życzę każdej parze hetero takiego związku, w jakim ja jestem. Po każdej rozprawie partner pocieszał go i przytulał. W święta Irek dzieli się opłatkiem ze swoim facetem i jego rodzicami. Ma fantastycznych teściów, a teściowa śmieje się, że „drugi grubas jest w rodzinie”, bo ona sama też jest przy kości. Niestety, teraz nie może znaleźć pracy, ale od czego kochany facet? On pracuje na dom i opłaty, ja piorę, sprzątam i gotuję. A po cichu marzę o zostaniu aktorem.

Rozgoryczony jest tylko z jednego powodu. Miał cichą nadzieję, że firma Netto zaproponuje mu powrót do pracy, ale nic z tego. Nikt z firmy po wyroku nawet do niego nie zadzwonił z przeprosinami. Zarząd Netto poinformował, że przyjął decyzję sądu z pokorą i obiecał jak najszybciej wypłacić odszkodowanie. Szef, który szykanował Irka, już tam nie pracuje. Mariola Skolimowska, menadżerka PR Netto, powiedziała: Całą sprawę traktujemy jak bardzo przykry incydent, który nie miał prawa zdarzyć się w naszej firmie. Irek: Wystarczałoby mi zwykłe: Panie Irku, przepraszamy – mówi. Byłego szefa już nie spotkał, a chętnie spojrzałby mu teraz w oczy.

 

***

Krzysztof Śmiszek Prezes Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego

Przypadek Ireneusza Muzalskiego to jedna z nielicznych spraw o dyskryminację w miejscu pracy z powodu orientacji seksualnej, które doczekały się sądowego finału. Bardzo pozytywnie należy ocenić rzetelność postępowania sądowego oraz zastosowaną w wyrokach sądów obu instancji argumentację, dlaczego homofobia w miejscu pracy jest zjawiskiem niepożądanym i godnym potępienia. Z pewnością do wygranej przyczyniła się nie tylko odwaga powoda, który nie obawiał się dochodzić swoich praw, ale także wsparcie mediów i Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego (PTPA), które przyłączyło się do postępowania jako strona.

Niestety, choć do PTPA i innych organizacji działających na rzecz osób dyskryminowanych wpływa sporo sygnałów o przejawach dyskryminacji pracowników LGBT, postępowań sądowych w tych kwestiach jest jak na lekarstwo. Świadczyć to może o nie tylko niezwykle niskiej świadomości osób LGBT na temat przysługujących im praw pracowniczych, ale także o niewierze w skuteczność tych przepisów. Tymczasem, akurat obszar zatrudnienia, jak żaden inny obszar życia społecznego, objęty jest bardzo dobrym systemem skutecznych przepisów, które umożliwiają przeciwstawienie się dyskryminacji motywowanej homofobią czy transfobią. Ireneusz Muzalski jest tego żywym dowodem.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Związki partnerskie są konieczne

Z profesorą Moniką Płatek, kierowniczką Zakładu Kryminologii na Uniwersytecie Warszawskim, rozmawia Dawid Wawryka

 

fot. arch. pryw.

 

współpraca: Mariusz Kurc

Prawniczka w naukowym środowisku – czuje się pani samotnie, mając feministyczne poglądy?

Nie. Gdybym powiedziała, że tak, zabrzmiałoby to protekcjonalnie. Czuję raczej, że muszę rożne tematy przedstawiać w innym świetle, dekonstruować je z feministycznej perspektywy. Ale ludzie są na nie otwarci. Przyzwyczaiłam kolegów i koleżanki, że jestem prezeską Polskiego Stowarzyszenia Edukacji Prawnej, a nie prezesem. Zajęło mi to jakieś dwa lata. Trudniej poszło z kierowniczką Zakładu Kryminologii.

Feminizm dla wielu osób wydaje się groźny, bo zwraca uwagę na umowność sytuacji, w której funkcjonujemy. Kiedyś się dziwiłam, dlaczego w Polsce prostytutki postrzega się z większym zrozumieniem niż feministki. Prostytutki nie burzą „naturalnego” porządku rzeczy, a feministki – tak.

Przepisy prawne nie uwzględniają żeńskich końcówek. W administracji pracuje mnóstwo „specjalistów”, „specjalistek” nie ma.

I to jest niezgodne z zaleceniami Rady Europy. Niestosowanie żeńskich końcówek działa jak językowa burka. Akceptujemy kobiety pod warunkiem, że ich nie widać? Formalnie mają uchodzić za mężczyzn?

Wielu kobietom one też nie odpowiadają.

Jeśli się należy do grupy gorzej traktowanej, to internalizuje się niechęć wobec tej grupy. Niektóre osoby homoseksualne przejmują homofobiczne poglądy jako swoje, tak jak niektóre kobiety powtarzają, że kobiety są na przykład niesolidarne albo niepoważne.

Czy Uniwersytet Warszawski, na którym pani pracuje, to jest miejsce LGBT-friendly? Dwa lata temu powstała na nim pierwsza organizacja studencka LGBT w Polsce – Queer UW.

Na moich wykładach z kryminologii kwestie płci czy orientacji seksualnej są obecne cały czas i nie ma z tym problemu. Jeśli chodzi o kadrę, to nie spotkałam się z jawną homofobią, zaś ta cicha jest trudna do uchwycenia. Ale jest. Wisi w powietrzu i ją się czuje. Może wyrażać się na przykład w nieskrępowanym lekceważącym wyrażaniu się o osobach o odmiennej od heteroseksualnej orientacji, tak jakby to było w dobrym tonie.

Teoretycznie orientacja jest sprawą przezroczystą, ale mówimy o niej nieustannie. Gdy byłam młodą wykładowczynią, lubiłam swatać studentki, dziewczyny niewiele wtedy młodsze ode mnie. Jednej z nich co rusz raiłam kandydatów na narzeczonych, ale jakoś żaden jej nie odpowiadał. Potem, to było w 1983 roku, wyjechałam do Norwegii na wykłady, też z kryminologii. W grupie, w której uczyłam, dwie trzecie studentek to były lesbijki. A w Polsce ani jednej? To mi dało do myślenia. O co chodzi? Norweski klimat, północ, zimno? (śmiech) Oczywiście, że klimat, tylko społeczny. Później dowiedziałam się, że tamta moja studentka była wśród założycielek Lambdy w 1990 r. Przestałam z góry zakładać heteroseksualność u każdego; przestałam też zdecydowanie swatać, bo to nic innego jak nieproszone wtrącanie się w cudze życie.

Norwegia otworzyła mi oczy. Na tamtejszej uczelni wisiał plakat żartobliwie pokazujący, że geje i lesbijki są wszędzie. Napis głosił: „Gdyby osoby homoseksualne były zielone, cały czas mielibyśmy wiosnę”.

Na UW można swobodnie zrobić coming out?

Wśród studentów – nie wiem, trzeba by ich zapytać. A wśród pracowników mamy Kubę Urbanika. To jest fantastyczny człowiek. Wybitny specjalista od prawa rzymskiego. Jedyna jawna osoba homoseksualna u nas na wydziale. Pionier.

Mam kilku kolegów, którzy są homoseksualni, ale to nigdy nie zostało wypowiedziane. Są samotni, tkwią w sztucznych układach. Pewnie, że osoby heteroseksualne też mogą być samotne, ale jednak z innych powodów. Przy czym jestem jak najdalsza od namawiania kogokolwiek do coming outow. To raczej osoby heteroseksualne powinny się uwrażliwić na fakt stałego demonstrowania swojej heteroseksualności i może nawet czasami wziąć na wstrzymanie.

Na Wydziale Prawa i Administracji UW wykładowczynią jest także posłanka PiS Krystyna Pawłowicz. Gdy podczas sejmowej dyskusji o projektach ustaw o związkach partnerskich poseł Kalisz zwrócił uwagę, że Konstytucja RP chroni godność każdego, Pawłowicz ripostowała: „Ale nie chroni niegodnych uczynków”.

Krystyna Pawłowicz pracowała, ale już nie pracuje na WPiA UW. Jeśli chodziło posłance o seks, to odbieram to jako przejaw niezdrowej fascynacji. W mojej ocenie to była wypowiedź obraźliwa, nieodpowiedzialna i pod publiczkę. Ale tu nie chodzi o samą posłankę Pawłowicz, tylko o to, że tego typu słowa znajdują poklask, można na nich zbić polityczny kapitał, zdobyć punkty, również w oczach hierarchów kościelnych.

Jak to jest, pani zdaniem, z konstytucyjnością związków partnerskich? W czerwcu zeszłego roku Komisja Ustawodawcza Sejmu wyraziła w tej sprawie negatywną opinię.

Z artykułu 18 Konstytucji możemy wyczytać, że ustawodawca zarezerwował słowo „małżeństwo” dla związku kobiety z mężczyzną, ale to nie oznacza, że jest ślepy na związek mężczyzny z mężczyzną czy kobiety z kobietą. Jeśli z artykułu 18 miałoby wynikać, że ustawodawca związków jednopłciowych nie dostrzega i nie akceptuje, wówczas artykuł 18 byłby sprzeczny z artykułem 32, który mówi, że nikogo nie wolno dyskryminować. Konstytucja nie może być wewnętrznie sprzeczna! Tak więc można związki jednopłciowe uregulować. Tkwią w słowie „rodzina”, w tym samym artykule 18. Wymagają więc uregulowania. Obecne prawo dyskryminuje pary jednopłciowe – związki partnerskie są konieczne.

Z pełnią praw, które dziś przysługują tylko małżeństwom?

Nie ma podstaw, by pary jednopłciowe nie miały tych samych praw. Pewnie pyta pan o dzieci. Powinniśmy nagłaśniać przykład Izraela – z jednej strony mamy tam ortodoksyjne dzielnice, a z drugiej – coraz więcej par homoseksualnych zostaje rodzicami. Jak rodzą się te dzieci? To jest doskonała okazja, żeby porozmawiać o rozrodczości, o in vitro, o sztucznym zapłodnieniu, o surogatkach, o adopcji – a także o podziemiu adopcyjnym i zakazie aborcji – wszystkie te sprawy są powiązane.

Słyszałem głosy samych gejów i lesbijek, że nawet związki partnerskie niewiele zmienią, bo będą się bali ujawnić, żeby je zawrzeć.

Prawo pełni ogromną rolę kulturotwórczą. Jeśli związki jednopłciowe będą oficjalnie sankcjonowane przez państwo, to dużo rzadziej usłyszymy argumenty, że są niemoralne albo że są patologią. Byłoby świetnie, gdyby prezydent czy premier już powiedzieli, że popierają związki partnerskie, tak jak niedawno Obama. Są też celebryci, jak Brad Pitt i Angelina Jolie, którzy mówią, że wezmą ślub w USA dopiero, jak pary jednopłciowe też będą miały do niego prawo. To fantastyczne.

W Europie Zachodniej to już właściwie normalność. Jedna moja córka zawarła ze swoim chłopakiem związek partnerski według modelu PACS we Francji. Bo oczywiście większość PACSów dotyczy par rożnej płci.

28 listopada zeszłego roku Sąd Najwyższy podjął uchwałę, zgodnie z którą partner/ka ma prawo do przejęcia najmu mieszkania po zmarłym partnerze/rce tej samej płci na takich samych zasadach, jak w związkach osób rożnej płci. Ponad rok wcześniej Sąd Najwyższy nie zostawił suchej nitki na projekcie ustawy o związkach partnerskich. To jakiś zwrot?

Wykładnia przepisów zmienia się wraz ze zmianą warunków i świadomości. Ta uchwała to transmisja doświadczenia, które nabyliśmy po tym, jak pan Kozek wygrał sprawę przeciwko Polsce w Trybunale w Strasburgu.

W Sejmie znajduje się projekt nowelizacji kodeksu karnego dotyczący mowy nienawiści. Do cech chronionych, takich jak pochodzenie etniczne, narodowość, czy wyznanie, proponuje się dopisać m.in. orientację seksualną, tożsamość płciową, wiek i niepełnosprawność.

Najchętniej wyrzuciłabym cały ten artykuł 256 z kodeksu karnego. Bo kodeks karny to ostateczność – zakazami regulować powinniśmy tylko to, czego w inny sposób uregulować się nie da. A poza tym on rozleniwia. Ludzie mają skłonność do wiary w cuda – że jak się czegoś zakaże w kodeksie, to już sprawa załatwiona.

Ale skoro już ten artykuł jest i raczej pozostanie, to owszem, jestem za dopisaniem tych cech, które pan wymienił. W Skandynawii dyskutuje się już zresztą o innej cesze, ze względu na którą, niestety, też często się dyskryminuje – o wyglądzie. Podkreślam jednak: najskuteczniejszy nie jest zakaz, tylko praca uświadamiająca, by nie używać słów, które są obraźliwe i wyrażają pogardę.

U podłoża homofobicznych obelg leży chyba przekonanie, że seks homo jest gorszy. „Niegodne uczynki”.

Kościół naucza, że „naturalny” jest tylko seks miedzy kobietą a mężczyzną jako małżonkami i tylko dla prokreacji, a mężczyzna musi być na górze, bo musi dominować. Seks gejowski czy lesbijski taką koncepcję potwornie zaburza. Szczególnie gejowski, bo kobiety w oczach Kościoła generalnie mniej się liczą. Mężczyzna „wchodzi” w pozycję kobiety – tej, która jest gorsza, która jest niżej. To jest to całe zaburzenie. A jeśli uznamy, że to jest w porządku i wszyscy jesteśmy równi – to jak wytłumaczyć, że posługę duchową, czyli kapłaństwo, sprawować mogą tylko mężczyźni? Nie da się. I to wyjaśnia stanowisko biskupów. Niekoniecznie chodzi o to, że oni są tacy tępi. Oni mają interes w tym, by nie dopuszczać dyskursu równościowego, bo im samym świat się zawali, stracą ten ostatni przyczółek, na którym tkwią.

Nie myślała pani o wejściu do polityki?

Nie, ale jeśli upiera się pan, by mi zaproponować jakąś funkcję, to chętnie zostałabym jedynie Rzeczniczką Praw Obywatelskich.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nasz lęk jest przesadzony

Radomirem Szumełdą, pierwszym wyoutowanym gejem w Platformie Obywatelskiej, biznesmenem z Sopotu, rozmawia Mariusz Kurc

 

fot. arch. pryw.

 

Narobił pan sporo szumu.

Jestem szeregowym działaczem PO – ani radnym, ani posłem, a mimo to mój coming out przyciągnął uwagę mediów. Cieszę się, bo pobudziłem debatę, choć w sumie wolałbym, by orientacja seksualna była neutralną kwestią.

Ale nie jest.

No, nie jest. Choć powinna być.

Jak się więcej ludzi będzie outować, to w końcu będzie.

Tak, innej drogi nie ma.

Były negatywne reakcje na coming out?

Trzech hejterów na Facebooku zablokowałem.

To tyle, co nic.

Dostałem też setki miłych e-maili, wiele od gejów. Lęk, który odczuwamy przed coming outem, jest moim zdaniem przesadzony.

Ale sam pan też wiele lat się bał.

Dorastałem w latach 80. Gdy odkryłem homoseksualność, byłem absolutnie przerażony. O homoseksualistach wiedziałem tyle, że to są zwyrodnialcy, mordercy z programu „997”, uosobienie zła.

Nie żałuje pan, że nie zrobił coming outu wcześniej?

Prywatnie jestem wyoutowany od lat, a publicznie działam dopiero od kilku. Potrzeba publicznego coming outu narastała powoli. Namawiano mnie do tego, gdy startowałem w zeszłorocznych wyborach. Ale podczas kampanii nie chciałem kupczyć tym, że jestem gejem. Wciąż czułem jednak dyskomfort, że publicznie nie jestem sobą.

Kupczyć? W „Dzienniku Bałtyckim” pytał pan retorycznie: „znasz polityka, który chwali się swoją heteroseksualnością?”. Znam wielu. Niektórzy nawet na billboardach występujążonami. Pan by wystąpił z partnerem na billboardzie wyborczym?

…ech, tu mi pan zabił ćwieka. Nawet Biedroń tego nie zrobił.

A heterycy nie mają oporów. Może oszukiwał pan wyborców, nie outując się?

Nie. Coming out nic nie zmienił, jeśli idzie o moje poglądy. A wierzę, że głosuje się właśnie na nie. I na to, co kandydat sobą reprezentuje. Ja zasuwam od 19 lat, mam dwie firmy, zatrudniam ponad 50 osób.

Comingoutowy wpis na Facebooku umieścił pan 27 listopada o 4.50 nad ranem, sam pan potem przyznał, że „po kilku głębszych”. Na trzeźwo nie dało rady?

No, może właśnie nie dało? Widocznie potrzebowałem sobie w ten sposób dodać odwagi.

Jak zareagowała partia?

Bez problemu.

Co pan czuł, gdy 24 lipca głosami m.in. 150 posłów/posłanek PO Sejm wyrzucił z porządku obrad projekty ustaw o związkach partnerskich?

Byłem wściekły. Platformie ton nadaje konserwatywna frakcja Jarosława Gowina. Są świetni medialnie. Obok nich jest milcząca większość, której brakuje charyzmatycznego lidera.

Przyjaźni się pan z rodziną Tuskow. Premier nic nie może w sprawie związków partnerskich zrobić?

Rozmawiałem z premierem na temat związków jakieś dwa lata temu. Jest za, ale jak obejść gowinowców? Różnimy się tylko w kwestiach podatkowych. Premier uważa, że wspólne rozliczanie się powinno być ograniczone do par małżeńskich. A ja jestem za pełnią praw.

Ale bez adopcji? Tak pan mówił.

Jestem za stopniowym dochodzeniem do adopcji. Wierzę, ze adopcja będzie możliwa, gdy kilka lat po wejściu ustawy o związkach klimat społeczny zmieni się znacząco na naszą korzyść.

A dzieci, które teraz są wychowywane przez pary tej samej płci? Biologiczne dzieci jednego z partnerów/ek.

Ich sytuację należałoby uregulować już teraz.

Powiedział pan: „Próbuję wierzyć w Boga, ale z Kościołem rozstałem się wiele lat temu”.

Polski Kościół wyklucza osoby homoseksualne. Mówi o nas językiem nienawiści. Gdy tego słucham, to mam wrażenie, że albo Boga nie ma w Kościele, albo Boga nie ma w ogóle.

Albo Bóg jest zły.

(śmiech) Tej opcji w ogóle nie biorę pod uwagę.

Benedykt XVI mówił niedawno, że małżeństwa homoseksualne są zagrożeniem dla pokoju na świecie.

Absurd, nawet nie chcę komentować.

Pana kolega partyjny, Stefan Niesiołowski, mówi, że homoseksualiści są obrzydliwi.

Może zabrzmi to arogancko, ale mam poczucie, że gdybym się z nim spotkał i gdybym opowiedział mu o sobie, o moim dzieciństwie, dojrzewaniu, to on by zmienił poglądy.

Zna pan innych gejów lub lesbijki w Platformie?

Gejów – tak. Po coming oucie odezwało się też do mnie kilku, których wcześniej nie znalem.

Co mówili?

Pisali z nutą zazdrości, że mają nadzieję, że też się kiedyś odważą.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Gay Top Model

How far will you go? 2008, Kanada; outfilm.pl, listopad 2012

 

fot. mat. pras.

 

Konwencja reality show, teledyskowe ujęcia, szybkie zmiany scen, powtórzenia i nieco drażniąco afektowany prowadzący (ale niezły tancerz) – początkowo taka koncepcja artystyczna może irytować, ale im dalej w las, tym jest lepiej. Serial „Gay Top Model” – 9 półgodzinnych odcinków – opowiada o wyborach tytułowego Gay Top Model w kanadyjskim Vancouver. Najpierw oglądamy eliminacje – ze 150 startujących chłopaków wybrana zostaje finałowa dwunastka. Chłopcy są oczywiście młodzi, przystojni i świetnie zbudowani, ale żaden nie jest profesjonalnym modelem (no i każdy jest gejem). Pochodzą z rożnych środowisk, mają rożne doświadczenia, a przed sobą jeden cel: wygrać konkurs. Nagroda? Luksusowa wycieczka do Australii i tytuł najfajniejszego ciacha w mieście. Żeby to osiągnąć, muszą nauczyć się m.in. poruszania na wybiegu, przebierania się w zawrotnym tempie, tańca zespołowego, pozowania podczas sesji foto (cały dzień w bieliźnie na plaży w lutym… brrr!). Niektórzy nawet zatańczą w klubie go-go.

Jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej. Kamera nie tylko biernie obserwuje uczestników – każdy z nich opowiada o sobie, o tym, jak się wyoutował, z jakimi reakcjami się spotkał (nie zawsze pozytywnymi, niestety). Jeden bohater mówi o Vancouver: Żyjemy tu w mydlanej bańce, nie wiedząc co się dzieje gdzie indziej (małżeństwa jednopłciowe są legalne w Kanadzie od 7 lat). Inni podkreślają homofobię, z jaką się jednak stykają, nawet wśród samych gejów.

Podglądamy też randkowanie między uczestnikami oraz najnowocześniejsze sposoby zrywania ze sobą – szczegółów nie zdradzam. Jest też mały odskok od konkursu, gdy chłopaki udzielają się w organizacji charytatywnej.

Im bliżej końca, tym serial staje się ciekawszy. W finale oglądamy już tylko trzech kandydatów. A więc spekulacje, sympatie i antypatie. Napięcie rośnie. Sam przyłapałem się na tym, że zacząłem odruchowo dopingować mojemu faworytowi. W sumie więc odprężająca rozrywka. (Mariusz Chabasiński)

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kallas

Marcin Szczygielski „Kallas”, reż. D. Taraszkiewicz, wyk. E. Kasprzyk, J. Kurowska i in.; Teatr Kamienica, Warszawa, premiera: 6.10.2012 r.

 

źródło: Teatru Kamienica

 

Kalinę Jędrusik i Violettę Villas, ikony ekranu i estrady, gejowskie divy, wziął na „warsztat” Marcin Szczygielski, pisarz („Berek”, „Poczet królowych polskich”) i dramaturg („Wydmuszka”, „Furie”). Stworzył interesującą i wciągającą sztukę opartą dość swobodnie na życiorysach obu gwiazd. „Kallas” pokazuje cztery spotkania kobiet za kulisami małych i wielkich scen. Po raz pierwszy spotykają się w połowie lat 60., po raz ostatni – krótko przed śmiercią Jędrusik w 1991 r. Obserwujemy najpierw młode, ale już popularne artystki, które odnoszą się do siebie z dystansem, by później nawiązać nić porozumienia. Są świadome swych atutów, potrafi ą owinąć sobie wokół palca i publiczność, i decydentów PRL-owskiego szołbiznesu. Część druga ukazuje dojrzałe kobiety, które czas największej sławy mają za sobą. Wspominają dawne lata, często w ich słowach słychać gorycz. Uświadamiamy sobie, jak niedocenione były ich wielkie talenty.

Spektakl trafnie pokazuje blaski i cienie twórczej drogi obu sław, ich niełatwe charaktery i silne poczucie wyjątkowości. Sztuka jest świetnie napisana, nie brakuje w niej humoru, choć dominuje raczej gorzka tonacja. Joanna Kurowska kreuje Kalinę Jędrusik trochę zbyt „kabaretowo”. Natomiast Ewa Kasprzyk, dla której role gejowskich div to nie pierwszyzna (film „Bellissima”, spektakl „Patty Diphusa”), jako Violetta Villas jest fenomenalna. (Marcin Dąbrowski)

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.