Lesbijki na scenę!

Postaci homoseksualnych kobiet w polskim dramacie i teatrze. Rekonesans

 

foto: Stefan Okołowicz

 

Tekst: Hubert Michalak

O tym, że lesbijek, w porównaniu do gejów, w przestrzeni publicznej niemal nie widać, napisano sporo. Teatr i literatura dramatyczna nie stanowią tu wyjątków. Homoseksualnych postaci kobiecych na scenach jest zdecydowanie mniej od ich męskich odpowiedników. Podobnie sprawa ma się z pracującymi w teatrze lesbijkami: przecież niedawna dyskusja o (rzekomym) homolobby w polskim teatrze właściwie dotyczyła tylko gejów. Co z lesbijkami?

Cokolwiek się zdarzy, kocham cię

Gdyby zapytać przeciętnego polskiego teatromana o kilka spektakli, w których pojawiają się postaci lesbijskie, prawie na pewno pojawiłby się wśród nich utwór Przemysława Wojcieszka „Cokolwiek się zdarzy, kocham cię” (prapremiera w reż. autora: TR Warszawa, 25.10.2005). Sugar (Roma Gąsiorowska) i Magda (Agnieszka Podsiadlik) to główne bohaterki przedstawienia, wyoutowana para. Zasadniczy konflikt rozpięty jest między dziewczynami a bratem Sugar, Piotrkiem (Krzysztof Czeczot/Michał Czernecki), żarliwym katolikiem, żołnierzem, który dopiero co wrócił do kraju z polskiej misji w Iraku. Dość przewidywalne i ocierające się o stereotyp zestawienie frontów przebija Wojcieszek postacią tolerancyjnej Matki Sugar i Piotrka (Magdalena Kuta). Jako ornament zaś wprowadza niebanalne fragmenty poetyckie autorstwa Marcina Cecki (w dramacie zapisano je jako slam, w przedstawieniu jednak są wykonywane w wersji koncertowej, z muzyką zespołu Pustki). De facto „Cokolwiek się zdarzy…” to rodzaj lesbijskiego rom-comu, którego bohaterki dążą do uporządkowania życia, ale po swojemu („Stworzymy małą lesbijską rodzinkę. Maleńką wywrotową komórkę, która wysadzi w powietrze to popieprzone społeczeństwo”, mówi jedna z nich). Owszem, borykają się z niechęcią najbliższej rodziny, ale w nieciekawej codzienności znajdują miejsce na śmiech, w ich życiu powaga przeplata się z komizmem, są przeciętniaczkami (np. Magda zmywa naczynia w podrzędnej warszawskiej smażalni kurczaków). Nie jest to sielski obrazek z „homofobią na wesoło”, ale też twórcy unikają obrazów ostrej dyskryminacji. Na scenie pokazano „żyćko”, przeciętne ludzkie „dzianie się” umiejscowione na sprawnie zarysowanym tle społecznym. Okazuje się (co za zaskoczenie!), że lesbijki mają swoje, bardzo przeciętne, życie prywatne, swoje proste marzenia.

4:48 Psychosis

Drugim tytułem, który mógłby wskazać odpytywany „przeciętny polski teatroman”, jest „4:48 Psychosis” według tekstu Sarah Kane w reż. Grzegorza Jarzyny (prem. w Teatrze Polskim w Poznaniu 8.02.2002, w TR Warszawa: 22.02.2002; koprodukcja dwóch scen). Utwór Kane, eksplorujący temat depresji i dążenia do śmierci, to tekst bez wyszczególnionych bohaterów, z pustymi przestrzeniami między poszczególnymi fragmentami, przeplatany ciągami liczb, rozrzucony na kolejnych stronach, pozornie nieuporządkowany i chaotyczny. Można powiedzieć, że ma kształt przestrzennego wiersza a nie klasycznego dramatu, z rolami i didaskaliami. Do tego, ze względu na specyfikę języka angielskiego, płeć bohaterów jest zwykle nieoczywista; po angielsku można powiedzieć bezosobowo „I did”, jednak język polski domaga się doprecyzowania: „zrobiłam”, „zrobiłem”. Z tej nieoczywistości skorzystali polscy twórcy.

Jarzyna odnalazł dla tekstu Kane formę sceniczną, w której połączył multimedia i tradycyjną scenografi ę, a głównej bohaterce nadał twarz Magdaleny Cieleckiej. Bezimienna protagonistka kilkakrotnie przywołuje „osobę, którą kocha” – w spektaklu ma ona twarz kobiety. Pojawia się ona na scenie krótko, jest tylko sygnałem dla widza, informacją, że pogrążonej w głębokiej depresji bohaterce przydarzyła się relacja intymna. Namiastkę tej intymności w dwóch odsłonach oglądamy na scenie: grająca jej partnerkę Katarzyna Herman uważnie słucha bolesnego monologu protagonistki, później zaś obie kobiety z czułością oddają się sobie, co na scenie pokazano z poszanowaniem intymności tej relacji. Nawet miłość jednak nie była w stanie powstrzymać pędu ku śmierci, jaki od samego początku towarzyszy głównej bohaterce. Relacja miłosna jest dla niej bardzo ważna: to jedyny w przedstawieniu obraz przywołany „z zewnątrz”, spoza przypominającej szpital przestrzeni, którą widzimy na scenie. Jednak nawet miłość przegrywa ze śmiercią.

Kostka smalcu z bakaliami

Dwie lesbijki uczynił jedynymi bohaterkami swojej „Kostki smalcu z bakaliami” Ingmar Villqist (to pseudonim polskiego dramatopisarza Jarosława Świerszcza). Kameralny utwór Villqista doczekał się kilku realizacji w profesjonalnych teatrach (prapremiera sceniczna: 13.05.2001, Teatr Zakład Krawiecki we Wrocławiu, reż. Szymon Turkiewicz, inscenizacje powstały również w Szczecinie, Gdyni i Tychach), licznych premier w teatrach niezawodowych oraz najbardziej znanej realizacji w Teatrze Telewizji z Małgorzatą Hajewską-Krzysztofi k i Mają Ostaszewską (reż. Łukasz Barczyk, prapremiera: 18.02.2001).

Villqist przygląda się nagim emocjom swoich bohaterek „przyłapując” je w najintymniejszej możliwej sytuacji: w łóżku, po stosunku seksualnym. Jedna z kobiet, Młodsza (postaci nie mają imion, określa je wiek), jest zamężną biseksualistką uwiedzioną kiedyś przez kobietę, obok której leży. Ta druga, Starsza, ma za sobą sporadyczne kontakty z mężczyznami, ale to Młodsza jest teraz dla niej całym światem. Dla Młodszej jednak to rodzina jest naprawdę istotna, Starsza to „zaledwie” kochanka. I to do rodziny w finale sztuki Młodsza wraca.

Tematem sztuki jest gęsta, skomplikowana, nieustabilizowana sieć emocjonalnych powiązań między nimi, okrutno-czułych walk o władzę w relacji, dominację i ustalenie nienaruszalnego stanu rzeczy. W grzecznych, dość tradycyjnych dialogach mówi się raczej o dążeniu do samej siebie, własnej podmiotowości, nie o erotyce. Nie obyczajowość zatem, ale ludzka psychologia jest tu uważnie oglądana i prezentowana widzowi.

Alicja i Alicja

W repertuarze sceny OCH-Café warszawskiego OCH-Teatru od trzech lat jest przedstawienie „Alicja i Alicja”, kameralna propozycja wyreżyserowana przez Marię Seweryn (tekst: Amy Conroy, prem. 16.11.2013). Dwie Alicje, młode kobiety żyjące w homoseksualnym związku, nieco skrępowane tym, że stają na scenie przed publicznością, opowiadają widzom o swojej relacji. Robią to w prosty, pozbawiony efektownej teatralności sposób, czym – jak piszą krytycy – ujmują widzów i zjednują ich sobie. Ta z założenia intymna, skromna i zrealizowana najprostszymi środkami produkcja, jest propozycją szczerego spotkania, które nie chce chować się za wyrafinowaną formą teatralną. Na scenie widzimy niewymuszone „sprawozdanie z życia”, prywatną opowieść o relacji miłosnej, przepełnioną banalnymi historiami o zakupach, domowych obowiązkach oraz mniejszych i większych kłopotach. Aleksandra Domańska i Aleksandra Grzelak, wcielające się w tytułowe bohaterki, trafiają do widzów opowieścią o swej miłości, szczęściach i nieszczęściach (jedna z bohaterek była w związku z mężczyzną, obecnie jest wdową, pojawia się również wątek nieuleczalnej choroby). Nie wiemy, jak się skończą rozpoczęte wątki. Maria Seweryn delikatnie zdaje się mówić widzom: patrzcie, homoseksualne życie to życie takie jak inne.

Coming out

Najnowszą premierą w tym rekonesansie teatralnym jest „Coming out” (tekst: Jacek Górecki, prapremiera: 8.07.2016, Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy, reż.: Aleksandra Popławska). Jedna z bohaterek przedstawienia, Justyna Jabłońska (Agnieszka Wosińska), odkrywa w sobie pociąg do kobiet i podrywa młodszą od siebie studentkę. Płaci za to wysoką cenę: spotyka ją potępienie rodziny (jest zamężną matką dwójki dzieci), zostaje pozbawiona praw rodzicielskich, zderza się z przerażającą samotnością. Konsekwencją takiej „wycieczki” w stronę relacji lesbijskiej jest więc dla niej publiczne upokorzenie, odarcie z budowanych przez całe życie, mozolnie wypracowanych jakości. Zderzenie dotychczasowego, poukładanego, heteroseksualnego życia z homoseksualną sytuacją burzy ład, jaki do tej pory ją otaczał, zostawia ją w chaosie. W dwugodzinnym przedstawieniu pojawiają się jeszcze dwie inne postaci kobiece, jednak ich monologi (przedstawienie zbudowane jest na trzech solowych wypowiedziach) nie dotyczą obszaru seksualności. Tytuł całości – „Coming out” jest przeniesieniem coraz popularniejszego terminu dotyczącego ujawnienia homo/bi/transseksualności na inne sfery życia, w których człowiek konfrontuje się z jakąś skrywaną dotąd prawdą o sobie.

Noc trybad

Jeśli nasz hipotetyczny teatroman byłby obznajomiony z nieco starszymi inscenizacjami, może przywołałby „Noc trybad” Pera Olova Enquista (polska prapremiera: 25.09.1976, Teatr im. S. Jaracza w Łodzi, reż.: Jan Maciejowski, inscenizacje również w Gdańsku, Toruniu, Warszawie, Olsztynie, Kaliszu, Wrocławiu i w Teatrze Telewizji). Ostatni raz w zawodowym teatrze sztuka miała premierę w 1991 r., w 2009 r. jako dyplom grano ją we wrocławskiej fi lii PWST w Krakowie.

Siri von Essen, protagonistka sztuki, żona słynnego dramatopisarza Augusta Strindberga, spotyka się na próbie w teatrze ze swym mężem (z którym właśnie się rozwodzi) i z Marią David, swoją przyjaciółką sprzed lat, z którą Strindberg, oskarżający David o skłonności homoseksualne, rozdzielił ją. Po okrutnych szermierkach słownych kobiety wygrywają w tej wielowarstwowej sytuacji. Rozwód Siri ze Strindbergiem staje się faktem, dwie kobiety zaczynają wspólne życie.

Zachodzi tu rzadko spotykana (przynajmniej w teatrze) sytuacja mężczyzny „wyrzuconego” z heteroseksualnego związku przez żonę na rzecz innej kobiety. Być może właśnie to szczególne zaaranżowanie sytuacji i nietypowa oś konfliktu sprawiły, że „Noc..” cieszyła się w Polsce dużą popularnością: zrealizowano aż 9 premier!

Bostońskie małżeństwo

Warto przypomnieć również dwie inscenizacje „Bostońskiego małżeństwa” Davida Mameta (polska prapremiera: 11.05.2007, Teatr „Scena Prezentacje” w Warszawie, reż. Romuald Szejd; w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej spektakl na podstawie tego samego tekstu, pod tytułem „Różowe małżeństwo”, kilka miesięcy później wyreżyserowała Katarzyna Deszcz). Dramatopisarz pokazał kunsztownie wymyśloną intrygę, na poły kryminalną, na poły miłosną, osnuwając tekst na kanwie homoseksualnego związku dwóch kobiet. Mianem „bostońskiego małżeństwa” określano nieformalne związki dwóch kobiet żyjących razem bez finansowego wsparcia mężczyzn – czy to w przyjaźni, czy w miłości w końcu XIX w. i na początku XX w. (polecamy powieść Henry’ego Jamesa „Bostończycy” o właśnie takim związku – przyp. „Replika”). Na scenie zaś widz obserwował taki związek w krytycznej chwili rozpadu starych i jednoczesnego wiązania nowych sojuszy. Mamet, jeden z najciekawszych współczesnych dramatopisarzy amerykańskich, zawiązał potężny supeł intrygi i powoli, metodycznie, przy pomocy trzech kobiet rozwiązywał go na oczach widzów. Polscy krytycy podkreślali, że sztuka była świetnym materiałem na role aktorskie. Napisany pierwotnie dla żony autora tekst pozwolił zabłysnąć w rolach kochanek Ewie Wiśniewskiej i Joannie Bogackiej (w Warszawie) oraz Marii Suprun i Katarzynie Skrzypek (w Bielsku- Białej). Na okrasę i dla przełamania ciężkiej atmosfery erotyczno-kryminalnej autor stworzył drugoplanową postać heteroseksualnej pokojówki (Joanna Pokojska w Warszawie i Edyta Duda- Olechowska w Bielsku-Białej), która celnymi, dowcipnymi kwestiami puentuje poważne dialogi obu protagonistek.

Poezja Safony

W historii teatru polskiego obecna była również poezja Safony, ikony lesbijskiej twórczości; pojawiała się ona jednak raczej ze względu na wartość artystyczną a nie wątki obyczajowe, erotyczne czy miłosne (przedstawienie „Poezja Safony” w Teatrze Telewizji w reż. Wandy Laskowskiej, prem. 18.06.1960). Sama poetka również była obiektem zainteresowań twórców („Róże dla Safony” Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej wyreżyserowała w Teatrze Rapsodycznym Danuta Michałowska, prem. 14.03.1959 r., „Safonę” Anny Kowalskiej pokazano w Teatrze Telewizji w reż. Henryka Drygalskiego, 19.10.1970 r., nieco wcześniej zaś, 24.05.1970 r., nadano tę sztukę w Teatrze Polskiego Radia w reż. Zbigniewa Bieńkowskiego, w obu produkcjach w tytułowej roli wystąpiła Nina Andrycz, jedna z najwybitniejszych aktorek teatralnych).

Off

Rzućmy jeszcze okiem (razem z naszym teatromanem) poza teatralny mainstream. Znajdziemy tu m.in. Damski Tandem Twórczy, czyli Agnieszkę Małgowską i Monikę Rak. Ich działalność jednak to nie tylko teatr: twórczynie organizują m.in. cykle spotkań poświęcone kobietom nieheteronormatywnym, O’LESS Festiwal, upowszechniają wiedzę o lesbijskim teatrze i performansie, interesują się lesbijską poezją, zajmują rękodziełem. Ich strona internetowa aż kipi od różnorakiej aktywności.

Przepytywany amator teatru mógłby również przypomnieć sobie o queerowym kabarecie Barbie Girls. Była to dość popularna grupa lesbijska, której domeną były żarty z… lesbijek. Barbie Girls cieszyły się dużą popularnością, w 2009 r. pojawiły się na okładce „Wysokich obcasów”. Pamięć Internetu przechowuje niektóre skecze twórczyń oraz kilka interesujących wywiadów z nimi (członkinią Barbie Girls była Ewa Tomaszewicz – pierwsza redaktorka naczelna „Repliki” – przyp. „Replika”).

Trudno powiedzieć, by wątek lesbijski w polskim teatrze, tu powierzchownie naszkicowany, tworzył zwartą całość. To raczej pojedyncze „wyspy”, nijak ze sobą niepowiązane, nie tworzące wyrazistego nurtu czy spójnej wypowiedzi. Niemniej, te współczesne teatralne lesbijki dążą do szeroko rozumianej stabilizacji, uporządkowanej relacji miłosnej, zadekretowanego spokoju społecznego. Nie zawsze chcą się do końca precyzować, nazywać i kategoryzować, a od życia oczekują minimalnej choćby dawki spokoju.

 

***

Od redakcji: Nieżyjąca już Anna Laszuk, jedna z najbardziej znanych polskich lesbijek, wspominała kiedyś o satyrycznym rysunku Marka Raczkowskiego, na którym widać tłum protestujących osób pod jednym wspólnym transparentem z napisem „K… mać!”. Mówiła, że bardzo jej się podobał – że jak patrzy na polską rzeczywistość, to chce jej się wziąć taki transparent i wyjść na ulicę. Na taką postać lesbijki polski teatr chyba wciąż czeka.

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nogi, które doszły

Pięćdziesięcioro akceptujących rodziców osób LGBT w jednym miejscu, na konferencji KPH, to jest taka moc, że chce się płakać z radości

 

fot. arch. pryw.
Styczeń 2016 – spotkanie rodziców osób LGBT w Łodzi „Nogi, które doszły”

 

Tekst: Mariusz Kurc

Jeśli sukces mierzyć ilością wylanych łez, to ta konferencja była bardzo udana – śmieje się Kasia Remin, koordynatorka Akademii Zaangażowanego Rodzica, działającej od 4 lat przy Kampanii Przeciw Homofobii. Na dzień przed tegoroczną Paradą Równości Kampania wspólnie z Fundacją im. R. Luksemburg zorganizowała konferencję „Rodzice osób LGBT – kropla drąży skałę”. Wzięło w niej udział około pięćdziesięcioro rodziców osób LGBT. Ponad czterdzieści mam i kilku ojców.

Kasi chodzi o łzy radości i wzruszenia, nie smutku. I nie słabości – w tych „mokrych” oczach mam gejów, lesbijek, osób bi- i trans naprawdę widać siłę. Te oczy mówią: „Już wszystko zrozumiałam”, „Jestem z Wami i jesteśmy razem”. Niektóre mamy dodawały, że nie tylko zaakceptowały homo- czy biseksualność swego dziecka, ale wręcz cieszą się z niej. Mój świat był jakiś szary w porównaniu z tym, co widzę teraz, pokolorował mi się. Wszystkich postrzegałam jako hetero, a teraz wiem, że oprócz hetero jest jeszcze cała tęcza – mówi jedna z nich, lico uśmiechnięte, w oczach – determinacja. Te mamy są naprawdę gotowe zmieniać świat.

Sabi i Tamari

Gruzinka Tamari Dzamukashvili, mama zamordowanej dziewczyny trans, nie dojechała, bo złamała nogę. Jej historię opowiedział zastępca, gruziński działacz LGBT Levan Berianidze. Zaczął od tego, że wg badań ok. 90% ludzi w Gruzji uważa, że homoseksualności nie można zaakceptować.

Sabi Beriani była nieustraszoną działaczką i piękną dziewczyną. Wyoutowała się publicznie jako osoba trans w 2010 r., gdy miała 19 lat. Udzielała się społecznie, przyjmowała zaproszenia do programów TV. 10 listopada 2014 r. napastnicy włamali się do jej mieszkania, zadali jej wiele ciosów nożem, potem podpalili mieszkanie. Sabi zmarła. Śmierć córki uczyniła z Tamari naszą sojuszniczkę i działaczkę. Matka stara się nagłośnić toczącą się sprawę sądową. Zabójstwo Sabi nie zostało uznane za zbrodnię z nienawiści motywowanej transfobią, mało tego, sprawcy nie odpowiadają za morderstwo, tylko za pobicie i podpalenie.

Aneta Ostrowska ze stowarzyszenia Akceptacja, mama Wiktorii, opowiedziała o książce „Rodzice, wyjdźcie z szafy”, którą gratis otrzymują prenumeratorzy/rki „Repliki” jako bonus do tego numeru (patrz: strona 7).

Krzysztof Kacprowicz, tata Michała opowiedział o dwóch blogach, które są prowadzone przez ośmioro rodziców osób LGBT. Właśnie odnieśli swój pierwszy blogerski sukces: podczas gdy zwykle zaliczają ok. 30 wejść dziennie, dzień przed konferencją mieli nagle… 13 tysięcy wejść! To dzięki Danucie Zarzecznej, mamie Patrycji, która napisała, jak na demonstracji KODu wręczyła Mateuszowi Kijowskiemu tęczową parasolkę, cyknęła fotkę, fotka poszła na blog. (rodzicelgbt.blox. pl, rodzicelgbt.wordpress.com)

Zarówno Krzysztof jak i Danuta należą do nieformalnej grupy „Rodzice przy KPH”. Działają praktycznie bezkosztowo. Jedna osoba nic nie może? Oj, może sporo, może. 2 lipca Dana trafi ła na okładkę „Wysokich Obcasów”.

Jak wygląda gej?

Pokaz dokumentalnego filmu „Moje dziecko” (reż. C. Candan) o rodzicach osób LGBT z Turcji. Zrobiony najprościej jak można – ot, gadające głowy. Ale człowiek siedzi zahipnotyzowany autentycznością tych twarzy, min, gestów i słów. I znów – łez. Jedna z tureckich mam opowiada, jak to dała się namówić na spotkanie z gronem kolegów syna, gejów: Zobaczyłam grupkę postawnych mężczyzn, większość z brodami i od razu do syna z pytaniem „To są ci twoi geje? Przecież geje tak nie wyglądają!” I zaraz się złapałam: a skąd ja niby wiem, jak wyglądają geje?

Po seansie Tamara Uliasz, mama homoseksualnego Leszka, uśmiecha się do mnie: Ja miałam tak samo parę lat temu. Poszłam z Leszkiem na Paradę, patrzę, a tu nagle koło nas stoi cały „oddział” takich bysiów. Wystraszyłam się, pomyślałam, że to te osiłki, narodowcy – tak blisko nas?! Mówię to Leszkowi, a on: „Mama, no co ty! Przecież to są nasze miśki”.

70 ciast

Furorę zrobiło wystąpienie Doroty Stobieckiej z Łodzi, mamy geja. Jakiś czas temu usłyszałam od pewnej pani, której sąsiadami została para gejów: „Nie mam nic przeciw, niech sobie mieszkają, byle by krzywdy nikomu nie robili”. To jest ta liberalna postawa? Zagotowałam się. A dlaczego oni by mieli robić komuś krzywdę? Skąd zaraz „na wejściu” takie zastrzeżenie? Czy gdyby wprowadził się chłopak z dziewczyną, to by też zaraz o tej „krzywdzie” wspominała? Albo, że niech sobie żyją, tylko aby się nie „obnosili”. A hetero mogą się obnosić? Więc mi chodzi o to, że nie powinniśmy zwracać uwagi tylko na te drastyczne przypadki dyskryminacji. Mnóstwo uprzedzeń i stereotypów siedzi w języku, w tekstach tolerancyjnych, ale tylko pozornie.

Przeszłam fazy rozmawiania i nierozmawiania ze znajomymi o moim synu. Był czas, że weszłam do szafy, a teraz zaczynam dostrzegać nawet drobiazgi dotyczące różnego traktowania. Dlaczego mnie znajomi nie pytali, czy mój syn wziął ze swoim chłopakiem kredyt na mieszkanie czy nie wziął? Dlaczego nie pytali, jak synowi się wiedzie w związku, jaki jest ten jego chłopak? Jak mówię, że się pokłócili, to dlaczego mnie nie zagadną potem, czy już się pogodzili? Przy naszych dzieciach hetero to tak działa – ich życie szczegółowo ze znajomymi się omawia. To nie może być tabu i to jest nasza sprawa, rodziców, by to przełamywać.

Jak się wybierałam na spotkanie Akademii Zaangażowanego Rodzica, to pytali: „Jedziesz na „to swoje spotkanie do Warszawy?”. Ludzie szukają różnych wybiegów, by nie nazwać rzeczy po imieniu.

W styczniu zorganizowałyśmy w Łodzi spotkanie. Było nas kilka mam. Zaprosiłyśmy innych rodziców osób LGBT, ale nie tylko – wszelkich sojuszników/czek, krewnych, rodzeństwo, zstępnych, wstępnych i wszelkich przyjaciół królika. Warunkiem wstępu na spotkanie było przyniesienie ciasta. Bo stwierdziłyśmy, że przy cieście i kawce lepiej się będzie gadało. I przerosło nas to spotkanie. 70 ciast było! Całe stosy, jak to zjeść wszystko? Zaczęłyśmy gadać, były łzy, jak zwykle. Potem zaprosiłyśmy pedagożki. Przyszły, zobaczyły kilkadziesiąt mam gejów i lesbijek plus kilku ojców. Oczy im się zrobiły bardzo okrągłe, że nas tak dużo.

Kilka miesięcy później organizujemy następne spotkanie, a ja szukam w komputerze zdjęć z tego pierwszego, styczniowego – bo to przecież fajna pamiątka. I nagle sama siebie przyłapuję: przecież na tym spotkaniu nie było zdjęć, sama nie chciałam! Teraz zachodzę w głowę, dlaczego? Bośmy jednak trochę w tych szafach siedziały. Mam jedno zdjęcie – tylko nogi widać! (patrz: obok) No, więc to są nogi, które kilka miesięcy później doszły tam, gdzie trzeba – do punktu, w którym nie ma wstydu, że się jest mamą geja czy lesbijki.

Jestem mamą geja i dla mnie nawet „sojuszniczka osób LGBT” to nie jest zbyt adekwatne określenie. Słowo „sojusz” kojarzy mi się politycznie, kojarzy mi się, że jak się z kimś zawiera sojusz, to wcześniej czy później się ten sojusz łamie. A ja z moim synem sojuszu ani nie zawierałam, ani go nie złamię. Ja go kocham, ja go znam, jestem po jego stronie i już.

Jeden syn może wziąć ślub, a drugi nie?

Sabina Brennan z Irlandii elektryzuje wszystkich. Mówi z prędkością światła i z zapałem komentatora sportowego. Wcale nie planowała być działaczką LGBT, ale jej syn jest gejem i gdy w zeszłym roku zaczęła się kampania przed referendum w sprawie małżeństw jednopłciowych, to po prostu nie mogła tylko siedzieć i czekać na wynik. Trzeba było się zaangażować. Zaczęła twittować, zaczęła chodzić po sąsiadach od drzwi do drzwi.

Przekaz? Najprostszy z możliwych. Mam dwóch synów. Jeden może wziąć ślub, drugi nie – to jest nierówność.

Jej syn, Gavin Brennan, muzyk wrzucał do youtube’a kolejne covery piosenek z przerobionymi tekstami tak, by pasowały do referendum. Na jednym z wieców chłopak Gavina klęknął przed nim, oświadczył się… Domyślacie się już? Tak, Sabinie głos zaczyna drżeć, na sali szmer od wyciągania chusteczek z torebek.

W kuluarach – luźne rozmowy. Jedna mama pyta mnie, jak powiedzieć 9-letniemu synowi, że starszy, Kuba, jest gejem. Bo na razie Kuba, jak przyprowadza swego chłopaka, Damiana, do domu, to funkcjonują jak koledzy – przed dziewięciolatkiem jest szafa. Mówię: Proszę spokojnie powiedzieć młodemu, że Kuba zakochał się w Damianie. Młody zrozumie szybciej, niż się wydaje.

Druga mama mówi, że jej syn jest w związku z chłopakiem od dwóch lat, mieszkają razem i gdy przyjeżdżają do nas, to ani się nie całują, ani nie obejmują, ani nic. Tak to jest w związkach gejowskich? Mówię, że jest czułość, tylko homofobia ich nauczyła, że mogą być czuli dla siebie tylko wtedy, gdy nikt nie widzi.

Jeden tata mówi mi: A z osiem lat miał i ja już wiedziałem, że jest gejem. Jak jest rodzic uważny i nie wypiera informacji, to można się domyśleć naprawdę wcześnie – i uśmiecha się od ucha do ucha. Dodaje, że już kilku młodym chłopakom i dziewczynom dawał rady, jak się wyoutować przed rodzicami.

Trzecia mama o nic nie pyta, tylko się cieszy, bo jej córka wraz z żoną w Wielkiej Brytanii spodziewają się dziecka. Wtóruje jej czwarta mama, która, szczęśliwa, opowiada, że jej syn ma fantastycznego partnera w Niemczech i ona już też niedługo zostanie babcią. Piąta mama… Szósta mama… Siódma mama… No, po prostu musicie przyjść na następną konferencję KPH z rodzicami i posłuchać ich. Jest moc.

Jak wielka, słychać było dzień po konferencji na Paradzie Równości. Na platformie przemawiali Marzanna Latawiec, mama trzech synów – jednego heteryka i dwóch gejów oraz Adam Małecki, tata geja, o którym pisaliśmy w numerze 50. „Repliki”. Oboje dostali ogromne brawa. Wszyscy akceptujący rodzice – dzięki!

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Na homofobię reaguję kategorycznie

O spektaklu „Matki i synowie”, o Mironie Białoszewskim, o byciu ikoną polskich gejów i lesbijek i o swych przyjaciołach LGBT z Krystyną Jandą rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Kasia Chmura-Cegiełkowska

 

W nowym spektaklu „Matki i synowie” gra pani Catherine Gerard, matkę zmarłego na AIDS, homoseksualnego syna, która po latach przyjeżdża na spotkanie z jego partnerem, który ma teraz męża i dziecko. Sztuka miała premierę na Broadwayu w 2014 r. w sytuacji kompletnie innej niż w Polsce: w stanie Nowy Jork małżeństwa jednopłciowe są legalne od 2011 r., obecnie już zresztą na całym terenie USA, u nas nie ma wciąż nawet związków partnerskich. Dlaczego, mimo tych różnic, postanowiła pani nie tylko zagrać w „Matkach i synach”, ale również wyreżyserować spektakl?

Po pierwsze spodobał mi się tekst, zobaczyłam w nim potencjał, temat jest aktualny, „gorący” w Polsce, argumentacja i dramaturgia znacząca, świetne role. Teatr Polonia od początku działania zabiera głos w sprawach społecznych. A różnice nie mają żadnego znaczenia, problem jest aktualny i bliski ludziom także w Polsce.

Czy, stojąc na scenie, słyszy pani tę kompletną ciszę na widowni, gdy Michael mówi: „Will to mój mąż? Co „mówi” ta cisza?

Ta cisza potwierdza tylko aktualność i obecność problemu. Ta cisza kamienna, zapadająca kilka razy, w kilku momentach, znaczy tylko i aż to, że problem jest ważny i aktualny.

Jedna z naszych czytelniczek napisała po premierze, że fajnie byłoby, gdyby po tych słowach ludzie na widowni zaczęli klaskać.

Chyba jeszcze poczekamy na takie reakcje, ale nasz spektakl jest małym kamyczkiem do tej budowy.

Na ile rozumie pani graną przez siebie postać, a na ile jej postawa jest pani obca? Mówi się często, że miłość rodzicielska jest bezwarunkowa – ale znam wiele przykładów przeczących tej tezie. Wielu rodziców zachowuje się haniebnie na wieść o homoseksualności syna/córki. Czasem, jak Catherine, nie potrafi ą tego zaakceptować nawet po wielu latach.

Wydaje mi się, że rozumiem moją postać i staram się, bo to mój obowiązek aktorki, bronić jej racji, a bronię ich przez emocje bardziej niż racjonalnie. Miłość rodzicielska na pewno nie jest bezwarunkowa, to oczywiste, ale chcę powiedzieć, że rodzice mają prawo do własnego zdania, szczególnie kiedy dzieci są dorosłe i są osobami zupełnie samodzielnymi. Znam wiele rodzin, które są podzielone katastrofalnie, z powodu odmiennych poglądów politycznych choćby. Ale trzeba się szanować i to jest oczywiste.

Terence McNally, autor „Matek i synów”, jawny gej, będący w związku małżeńskim, to również autor „Master Class”, w którym gra pani jedną z div wszechczasów – Marię Callas. Śledzi pani drogę tego dramaturga? Planuje może przeniesienie innych jego sztuk?

Nie, na razie nie mam takich planów, zresztą nie ma tych tekstów wiele. „Matki i synowie” to był tekst interwencyjny, jak mówi sam autor.

Ale skoro już jesteśmy przy divach – gejowskich/ lesbijskich ikonach, była pani na scenie również Marleną Dietrich. Na pewno zauważyła pani, że silne kobiety, często artystki, często z rysem tragicznym, ale prące pod prąd, zajmują szczególne miejsce w gejowskiej subkulturze. Pani w ten opis również się wpisuje – zarówno doborem ról, jak i poza sceną. Silnych, bezkompromisowych kobiet ma pani mnóstwo w repertuarze i filmowym („Człowiek z marmuru”, „Kochankowie mojej mamy”, „Przesłuchanie”, Rewers” i wiele innych), i teatralnym („Biała bluzka”, „Danuta W”, „Ucho, gardło, nóż). Nawet kura domowa Shirley Valentine przecież wyzwala się! Jaki ma pani stosunek do tego, że jest pani ikoną polskich gejów i lesbijek?

No wie pan! Pierwsze słyszę!

No, nie. Naprawdę?

Ale jest mi bardzo miło. Serdecznie państwa pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego. Ale „Matki i synowie” to sztuka teatralna dedykowana raczej tym „opornym”. To także tekst w dużym stopniu edukacyjny, tu, w Polsce, w odróżnieniu od Ameryki, dlatego ważny. Mamy już pierwsze szkoły kupujące bilety. Bardzo się z tego ucieszyłam.

W filmie „Parę osób, mały czas” zagrała pani Jadwigę Stańczakową, przyjaciółkę Mirona Białoszewskiego. Czy ma pani wśród swych przyjaciół gejów/lesbijki? Czy te przyjaźnie wpłynęły na postrzeganie homoseksualności przez panią?

Mam i miałam wielu przyjaciół gejów i przyjaciółki lesbijki, zawsze patrzyłam przyjaźnie na ich seksualność , a raczej zupełnie naturalnie to przyjmowałam. To był tylko drobny element naszej przyjaźni i w zasadzie bez znaczenia. Niewidoma Jadwiga Stańczakowa byłą postacią niesamowitą, a jej przyjaźń z Mironem Białoszewskim to szkoła czy elementarz pokonywania problemów przez ludzi „wykluczanych”, samotnych ze swoimi problemami. Miałam szczęście znać Mirona Białoszewskiego, byłam kilka razy u niego w domu, na spotkaniach literackich. Zaprzyjaźnił go z nami, wtedy studentami Akademii Teatralnej, Wojciech Siemion. Niezapomniane dyskusje o poezji i zagadnieniach jej interpretowania.

W 1993 r. w Teatrze Telewizji zagrała pani główną rolę lesbijki w „Gorzkich łzach Petry von Kant” na podstawie Fassbindera. Było to wtedy ryzyko zawodowe?

Ryzyko? No nie, bywają większe. Świetny tekst, świetna rola do zagrania. Świeży temat, bulwersujący wtedy. Moje przyjaźnie z tymi tematami i „problemami” istnieją odkąd pamiętam, zawsze były mi bliskie i dla mnie ważne.

Wśród polskich aktorek nie ma ani jednej jawnej lesbijki czy kobiety biseksualnej. Świadczy to o skali homofobii w aktorskim środowisku? Z aktorami jest trochę lepiej – jest Jacek Poniedziałek, Michał Opaliński, Michał Sieczkowski, Piotr Trojan, Adam Pater, Tomasz Tyndyk Jak pani sądzi, czemu jednak trudno o publiczny coming out w środowisku, które uchodzi przecież za otwarte?

Ależ wielu ludziom coming out jest niepotrzebny, obcy. Żyją sobie jak chcą i nie widzą w tym problemu, ale też nie widzą powodu, aby o tym zawiadamiać wszystkich. Ja znam w moim środowisku i lesbijki, i innych niż pan wymienił gejów, i nie ukrywają tego. Ogłaszanie takich spraw jest potrzebą bardzo indywidualną. Co nie znaczy, że homofobia nie istnieje. Tyle że chyba w naszym środowisku nie jest z tolerancją i akceptacją tak źle.

Jeden z odcinków serialu „Męskie żeńskie” poświęciła pani właśnie problemowi ukrywania homoseksualności i ujawnienia się. Zakładam, że zetknęła się pani z tym problemem równieżżyciu?

Tak, rzeczywiście miałam przyjaciela, który bał się pojechać ze swoim partnerem do rodziców na święta. Szczególnie bali się ojca, wysoko postawionego oficera wojska polskiego, faceta apodyktycznego, kategorycznego, nietolerancyjnego w żadnej sprawie, a co dopiero w tej. Scenariusz napisałam po opowieściach „z życia”. Bardzo się cieszę, że udało mi się to wtedy nakręcić, bo to nie było takie ewidentne, że telewizja zaakceptuje ten scenariusz.

A nie sądzi pani, że w „Tataraku” pani postać to w dużej mierze alter ego samego Iwaszkiewicza – geja w pewnym wieku”, którego porywa uroda pięknego dwudziestoparolatka?

To oczywiste. Teraz, kiedy wydrukowano wstrzymywane pamiętniki Iwaszkiewicza, wiemy wszystko. Czy coś się zmieniło? Chyba nie? Tak, jak kiedy czytamy Prousta, nie przeszkadza nam wiedza, że Albertyna to chłopiec. Nigdy nam nie przeszkadzało.

Zdarza się pani być świadkiem homofobicznych zachowań czy docinków? Jak pani na nie reaguje? „I nie zapomnę, jak wreszcie zrozumiałam, że krzyczy odrzucony, pogardzony, wykluczony, gorszy. Że to krzyk lęku i rozpaczy” – pisała pani w felietonie o Klausie, homoseksualnym charakteryzatorze, z którym się pani zaprzyjaźniła.

Reaguję zawsze i kategorycznie. Ale u mnie to wygląda zupełnie inaczej, mam naprawdę wielu przyjaciół homoseksualnych i to oni raczej narzucają ton. Śmiejemy się z żartów homofobicznych, to oni je opowiadają, kolekcjonują prawie. Ale żarty się kończą i kiedy dochodzi do sytuacji żenujących, przykrych, wrogich czy nawet lekceważących, reaguję.

W repertuarze Teatru Polonia i Och-Teatru jest/ było co najmniej kilka spektakli ważnych dla społeczności LGBT. Oprócz „Matek i synów” obecnie, jeszcze m.in. „Darkroom”, „Alicja i Alicja”, Weekend z R.”, musical „Rocky Horror Picture Show”. Czy dobierając repertuar szuka pani sztuk, którymi może pani zabrać głos w publicznej debacie na temat gejów, lesbijek, społecznej akceptacji, tolerancji?

Tak, szukam repertuaru, dzięki któremu możemy sobie z publicznością „porozmawiać”. Mieliśmy cały rok w Teatrze Polonia pod hasłem „samotni-wykluczeni-zapomniani”. Wspaniały sezon. A przypominam także, że postaci gejów z „Weekend z R.”, „Mayday 2” czy „Happy now?” budują sympatię od dawna i skutecznie.

Społeczność LGBT wspiera pani od lat – w 2007 r. otrzymała pani nagrodę Hiacynt od Fundacji Równości, właśnie za działalność na rzecz LGBT. Jak z pani perspektywy na przestrzeni lat zmienia się stosunek naszego społeczeństwa do osób LGBT?

Moim zdaniem, przede wszystkim: zmienia się. W sztuce temat był obecny i akcentowany od zawsze, ale na co dzień zaczyna żyć od kilku lat i oswaja wszystko i wszystkich. No, może przesadzam, bo znam kilku homofobów, ale zrywam znajomość, jeśli zbytnio to demonstrują. Uważam, że każdy ma prawo do własnego zdania, poglądów i wprowadzania osobistych „ograniczeń”, ale tylko do momentu, w którym przekracza to jego prywatność.

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kwintesencja szczęścia

“Miałem zaprzyjaźnionego księdza. Myślałem, że potraktuje moje wyznanie po przyjacielsku, udzieli mi jakieś rady. Okazał się złym człowiekiem. Miałem 14 lat, a on usiłował nakłonić mnie do bliższych kontaktów”. Z nauczycielem Marcinem Nowackim rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

foto: Kuba Styperek

 

Lata całe bezskutecznie szukaliśmy wyoutowanego geja – nauczyciela, który zgodziłby się udzielić wywiadu „Replice”. Jesteś, Marcinie, pierwszy. Osoby wykonujące ten zawód albo się ukrywają w pracy i udają hetero, albo nie chcą o swoich doświadczeniach opowiadać publicznie. Skąd się bierze taki lęk? Nauczyciele, policjanci, sportowcy Zdaje się, że w przypadku tych profesji heteronorma wywiera największą presję.

Problemem jest wciąż świetnie funkcjonujący w społeczeństwie stereotyp: homoseksualista plus kontakt z dziećmi równa się pedofilia. Sam znam kilku gejów, którzy pracują w szkole – nie są wyoutowani nawet wśród bliskich znajomych. Na przykład – pracują w małych miejscowościach, a jeżdżą imprezować do dużych miast, bo tam ich nikt nie zna. Przyznam się, że też zderzyłem się z tym problemem, nawet nie będąc jeszcze zdeklarowanym gejem. Ponieważ mam również kwalifikacje, by pracować w przedszkolu, po studiach tam właśnie szukałem pracy. Pani dyrektor jednej z placówek była bardzo zadowolona, że zgłosił się mężczyzna, bo jest „taki deficyt ojców w domu” – to był czas boomu emigracyjnego. Wszystko ładnie pięknie, już zacząłem załatwiać formalności, a tu nagle zadzwoniła do mnie i powiedziała, że konsultowała to z paniami przedszkolankami i częścią rodziców – no i to niedobrze by się im kojarzyło, że mężczyzna na kolanach zadaje się z małymi dziećmi. Czyli nawet nie chodziło o orientację a o płeć.

Pracujesz teraz w szkole specjalnej.

Tak, jestem pedagogiem szkolnym w zespole szkół dla dzieci z niepełnosprawnością intelektualną. Mieszczą się tam podstawówka, gimnazjum, szkoła zawodowa. Mamy pod opieką dzieci, młodzież, dorosłych. Ludzi w wieku od 7 do 23 lat. Ja jestem odpowiedzialny za starszą młodzież ze szkół wyższego szczebla. Ale kiedy trzeba, to z małymi dziećmi też pracuję.

Jak wyglądał twój coming out?

Och, to trwało bardzo długo i zarazem stało się bardzo szybko. Zacząłbym od tego, że przez lata byłem czystym heterykiem. (śmiech)

Czystym heterykiem? Jezus Maria, co masz na myśli?!

Byłem 11 lat w związku z kobietą, z czego 3 lata w małżeństwie. Ale nie mogłem dłużej żyć nie we własnej skórze. Nie byłem więc nastolatkiem, gdy postanowiłem wyjść z szafy. Teraz mam 31 lat, to stało się de facto trzy, cztery lata temu. Wtedy zacząłem umawiać się z mężczyznami. Środowisko homoseksualne nigdy zresztą nie było mi obce, miałem wielu gejów w gronie najbliższych znajomych.

Ale ty sam przed sobą…

„Nie, nie, absolutnie nie!” To było głęboko wyparte. Wpływ na to miały niewątpliwie wydarzenia z przeszłości.

Odkryłeś jako nastolatek, że interesują cię chłopcy i ta myśl wzbudziła w tobie taką trwogę, że postanowiłeś ją uciąć, wykastrować?

Było też coś więcej. W wieku 12 lat zacząłem mieć sny homoerotyczne. Pochodzę z małej miejscowości, 6 tys. mieszkańców, gdzie kościół i ogródki działkowe to są główne atrakcje. W kościele spędzałem bardzo dużo czasu, działałem w przykościelnej wspólnocie młodzieżowej. Gdy więc pojawiły się tego typu sny, rozpatrywałem je w kategoriach grzechu, przerażały mnie. Miałem zaprzyjaźnionego księdza. Powiedziałem mu o tych snach, myślałem, że potraktuje to wyznanie po przyjacielsku, udzieli mi jakieś rady. No, ale okazał się złym człowiekiem. Ja miałem wtedy 14 lat, a on usiłował nakłonić mnie do bliższych z nim kontaktów. Skończyło się na dotykaniu, przestraszyłem się, uciekłem. To zdarzenie wywarło na mnie ogromne piętno. Zwierzyłem się paru znajomym. Dla nich to też był ciężar nie do udźwignięcia, więc powiedzieli swoim rodzicom. I tak to się gdzieś rozeszło po mojej miejscowości.

Jakie były tego konsekwencje?

Przyszło mi zeznawać przeciwko temu księdzu w kurii. Okazało się, że kilkunastu chłopców było w podobnej sytuacji jak ja, przy czym z częścią z nich posunął się znacznie dalej, a niektórym dawał pieniądze. Został zesłany do innej parafii. Ale nigdy nie stanął przed sądem, nie został ukarany. Za to ja z ofiary stałem się sprawcą. Dwa razy zostałem pobity na ulicy przez rówieśników. Towarzyszyły temu wyzwiska: „Ty pedale, spieprzyłeś księdzu życie!” Powiem ci, że miałem okazję zobaczyć typa pół roku temu w Poznaniu, gdy szedł z komunią do szpitala onkologicznego. Ożyły wspomnienia, ożyło to wszystko, co się zdarzyło. I uświadomiłem sobie wówczas, do czego zdolny jest człowiek, gdy w grę wchodzą skrajne emocje. Chciałem się normalnie na niego rzucić – na szczęście nie mogłem wysiąść z samochodu.

Po tych doświadczeniach zablokowałeś swoją homoseksualność i postanowiłeś pójść drogą wyznaczoną przez normy kulturowe?

Do tego stopnia wyparłem swoją seksualność, że przez pewien czas uważałem się za osobę aseksualną. Zresztą, przez pięć lat technikum nie miałem ani dziewczyny, ani chłopaka. Tylko różaniec i kościół. Poczułem więc… powołanie. Bardzo chciałem iść do zakonu. Dzisiaj wiem, że mogło to być podświadome pragnienie pójścia tam, gdzie jest najwięcej homoseksualistów. Ale krótko przed maturą poznałem swoją przyszłą żonę. To była moja jedyna heterycka miłość.

Żonie też powiedziałeś prawdę o sobie dopiero po latach?
Zaczęło się między nami psuć, zaczęliśmy się oddalać od siebie, choć byliśmy dotąd udanym małżeństwem. Ja patrzyłem na siebie w lustrze i myślałem: „Ty gnoju! Kogo ty udajesz? Kim ty jesteś?”. To były naprawdę bardzo trudne chwile. Pierwszym etapem coming outu było powiedzenie mojej żonie, że jestem biseksualny. I wtedy od razu się przestraszyłem i zacząłem się wycofywać: „Ale wiesz, to jest tylko na poziomie fantazjowania, natomiast zupełnie sobie nie wyobrażam, że mógłbym być z facetem”. Jednak dłużej nie dało się tego ciągnąć. Nasz związek trwał 11 lat, rozwód 11 minut. Rozstaliśmy się w przyjacielskich relacjach.

Wróćmy do twojego coming outu w szkole.

Miałem tak ogromną potrzebę mówienia prawdy o sobie, że poleciałem po bandzie. Pamiętam, jak poszedłem do szefowej i powiedziałem: „Pani dyrektor, będę potrzebował paru dni wolnego, ponieważ się rozwodzę”. „Matko! Panie Marcinie, pan się rozwodzi, przecież jest pan taki szczęśliwy i w ogóle”. Po czym dodała: „Ale niech się pan nie martwi, to jest tak sfeminizowany zawód, jest tyle koleżanek, które chętnie by się z panem związały.” A ja wtedy odpowiedziałem: „No, ja nie wiem, czy to ten kierunek, może gdyby kolegów było więcej…”. (śmiech).

I to był ten coming out?

I to był ten coming out przed dyrekcją. Trochę żartobliwy. Szefowa zareagowała bardzo pozytywnie, co mnie mile zaskoczyło, bo zawsze była dla mnie ogromnym autorytetem. Bałem się jej jak surowej matki. Przyjęła moje wyznanie z sympatią. „Cieszę się, że mi pan to powiedział, bo proszę sobie wyobrazić sytuację, że jest pan ze swoim partnerem w restauracji, w której ja też jestem ze swoim mężem. No i co? Schowa się pan pod stół?”. Gdzieś to się, oczywiście, potem rozeszło, to jest małe środowisko. W dodatku dość plotkarskie.

Jak każde środowisko.

Żył więc ten temat przez moment. Relację miałem z pierwszej ręki od swojej przyjaciółki: „Marcin, gadają!”. Natomiast nigdy nie spotkałem się z nieprzyjemnymi uwagi. Piotr, mój chłopak, bywa zresztą ze mną na różnych imprezach szkolnych. No, i myślę sobie, że w czasach Facebooka nie można żyć w ukryciu. Bo jakże to? Jadę z Piotrem na wakacje i mam nie wrzucać naszych wspólnych zdjęć? Albo ukrywać je przed znajomymi z pracy?

Jest grupa ludzi w szkole, którzy nie akceptują mnie jako geja, ale na poziomie zawodowym nie wpływa to na nasze relacje. Raz mi się tylko zdarzyła taka sytuacja podczas wyjazdu szkolnego, że jedna z nauczycielek powiedziała: „Przy tym stoliku o gender nie będziemy rozmawiali”. Trochę jej się pojęcia pomyliły.

A! No i jest jeszcze coś. Ponieważ pracownicy wiedzieli, że byłem blisko Kościoła, dawniej często proszono mnie, bym np. podczas mszy inaugurującej rok szkolny przeczytał fragment Pisma świętego. Odtwarzałem też w szkolnych przedstawieniach role świętych osób – świętego Franciszka albo Jana Pawła II. Natomiast, odkąd dokonałem coming outu, te propozycje już się nie pojawiają.

Czyli gej nie może grać Jana Pawła II. Jesteś nadal związany z Kościołem katolickim?

Nie, nie jestem. Natomiast gram wciąż jednego z apostołów w Misterium Męki Pańskiej, inscenizowanym na poznańskiej Cytadeli. Ale nie potrafi ę już wejść do kościoła. Myślę, że gdyby kiedyś ten ksiądz nie potraktował mnie tak, jak mnie potraktował, to moje życie potoczyłoby się inaczej. Nie żyłbym tak długo w świecie, który nigdy nie był mój.

A uczniowie? Jednym z powodów, dla których nauczyciele ukrywają swoją orientację jest też strach przed uczniami, którzy bywają bezwzględni i potrafi ą wykorzystać informacje o tobie przeciwko tobie. Rozumiem, że ze względu na specyfikę twoich uczniów sprawa wygląda nieco inaczej.

To są osoby z niepełnosprawnością intelektualną, ale jednocześnie jak najbardziej świadome, jakie są orientacje seksualne. Kiedyś jedna z uczennic zapytała mnie: „Co to za kolega, z którym pana wczoraj widziałam?”. Padło też w końcu pytanie wprost, na klatę: „Pan to jest gejem? Pan ma chłopaka?”. Przestraszyłem się i zareagowałem nieufnie: „A jeśli mam, to co?”, A to nic, bo my mamy takiego sąsiada”. Powiedziałem więc: „Tak, jestem”. Dzisiaj spotykam moich uczniów w sklepie w centrum miasta, a oni mówią: „Proszę pozdrowić pana Piotra”. Jest też, oczywiście, spora grupa uczniów z tak zaawansowaną niepełnosprawnością, że ich po prostu takie rzeczy nie interesują. Niepełnosprawni przyjmują wszystko naturalniej niż pełnosprawni. Oni nie żyją stereotypami. Dzieciak z zespołem Downa mówi mi, że będzie strażakiem po ukończeniu szkoły, podczas gdy ja wiem, że nim nie będzie, bo nie ma takiej możliwości. I proszę – okazuje się, że jest możliwość. Został strażakiem w Ochotniczej Straży Pożarnej. Zabierają go do pożarów, z łopatą po ściernisku biega.

Rozmawiasz z uczniami o seksualności?

Oczywiście. Jestem jedynym mężczyzną w zespole pedagogów-psychologów, więc część chłopców w wieku gimnazjalnym sama do mnie przychodzi, pyta o pornografię, masturbację, o seks…

Jak wygląda seksualność ludzi niepełnosprawnych intelektualnie? To temat tabu.

Właśnie. Uważa się, że jak ktoś ma zespół Downa, to nie ma potrzeb seksualnych. Tymczasem, wśród moich uczniów pojawiają się bardzo typowe problemy, także z tożsamością płciową i seksualną. Kiedyś, jeszcze przed moim coming outem, przyszła do mnie jedna z nauczycielek i mówi: „Marcin, jest taki uczeń, który chyba lubi chłopaków, musiałbyś z rodzicami porozmawiać. Nie dość, że ma Downa, to jeszcze jest homo”.

I jak zareagowałeś?

Powiedziałem, że dla mnie to nie jest żaden problem. Ale pogadałem z chłopakiem, żeby mógł zrozumieć, co się dzieje w jego organizmie.

Żona, nauczyciele, uczniowie To jeszcze, last but not least, została nam rodzina. Ona też zna prawdę o tobie?

Zabrałem moją mamę na cmentarz. Bo w mojej rodzinnej miejscowości na spacery chodzi się na cmentarz. Niezłe miejsce na coming out, prawda? Powiedziałem jej najpierw, tak jak mojej żonie, że chyba jestem biseksualny. „To chłopcy też?” – ona na to. „Tak”. „Przestań, ty nie wiesz, tobie się wydaje. To przez ten rozwód. Jesteś nauczycielem, co ty robisz, wyrzucą cię ze szkoły…”. I w ten deseń. Potem, gdy zacząłem się spotykać z różnymi chłopakami, mama nie potrafiła tego zaakceptować. Przyjęły to babcia, ciocia, rodzeństwo – mam trzy siostry. Natomiast mama była ostatnim bastionem, może dlatego, że jestem jej jedynym synem. Półtora roku byłem już z Piotrem, a ona go nie znała, choć znała go cała rodzina. Mama powiedziała mi wprost: „Ty jesteś w Poznaniu jako ten gej, a ja jestem w małej miejscowości”. Potem wyjechała do Niemiec, pracuje niedaleko Drezna i ja ją postawiłem przed faktem dokonanym w jeden z ubiegłorocznych długich weekendów. Po prostu przyjechałem tam z Piotrem. Od tego momentu lody zaczęły pękać. Najpierw obserwowała nas chłodno, z dystansem, aż wreszcie powiedziała: „Marcin, dawno nie widziałam cię tak szczęśliwego. Skoro jest ci dobrze, skoro się spełniasz, to niech tak będzie”. Natomiast cały czas bała się tego, co powiedzą ludzie. Wybraliśmy się na wycieczkę statkiem po Łabie. My z Piotrusiem strzelamy sobie focie, przytulamy się, mama z boku stoi, patrzy i się dziwi: „Kurde! Nikt na was nie zwraca uwagi”. „Mamo, bo tutaj to nikogo nie rusza”. Potem była u mnie w Poznaniu dwa razy i koniecznie chciała zobaczyć, jak funkcjonuje reszta środowiska. Poszliśmy do dyskotek gejowskich, zaprosiłem też do siebie paru znajomych. Rozmawiała z nimi i wreszcie powiedziała im, pół żartem, pół serio: „Jak fajnie razem wyglądacie! Ale ja bym wam dziewczyn jeszcze poszukała”.

Nie żałujesz swoich coming outów?

Nie żałuję, bo wiele dobrego uczyniły dla mojej świadomości i samopoczucia. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że miałbym w szkole się ukrywać. Nie byłbym przecież wiarygodnym pedagogiem, byłbym pedagogiem zakłamanym. Wiesz, po rozwodzie, po coming oucie przeżywałem ciężkie chwile. Nie poradziłem sobie z emocjami. Potrafiłem przesiedzieć kilkanaście godzin, a nawet trzy dni na balkonie, odpalając jednego papierosa od drugiego. Miałem depresję, brałem leki, poszedłem na terapię. Nie umiałem poskładać sobie tego w głowie – jestem gejem, więc seks będę uprawiał z facetami, ale emocje wciąż są przy kobietach. Byłem przekonany, że nigdy nie zbuduję uczuciowej relacji z mężczyzną. W łóżku faceci, ale kobieta jest romantyczna i z nią się chodzi na spacery. To był problem, nad którym bardzo długo pracowałem. Na szczęście, dało się wszystko zintegrować. Myślę, że to jest właśnie kwintesencja szczęścia, gdy można jedno z drugim połączyć.

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Artur Domosławski „Wykluczeni”

Wyd. Wielka Litera 2016

 

 

Zbiór 24 reportaży Artura Domosławskiego („Kapuściński non-fiction”). Autor skupia się na krajach Południa i na wykluczeniu ekonomicznym (samym brazylijskim slumsom, czyli fawelom, poświęca trzy reportaże), choć jest też miejsce na rasizm i seksizm oraz, w tylko jednym rozdziale – na homofobię. W reportażu „Kuba wychodzi z szafy” znajdujemy opis postępów emancypacji LGBT na wyspie rządzonej od ponad 50 lat przez Fidela, a ostatnio jego brata Raula Castro. Twarzą obecnych przemian jest Mariela Castro, bratanica El Comandante, która bierze udział w odbywających się od niedawna Paradach Równości w Hawanie. Domosławski daje też streszczenie dramatycznej historii kubańskich homoseksualistów ostatnich dekad (zainteresowanych odsyłam do autobiografii Reinaldo Arenasa „Zanim zapadnie noc”, która wyszła u nas). (MK) p.s. Na okładce książki wśród ponad 30 słów podstawowych dla dzisiejszych wykluczeń zabrakło „homofobii”. Wydawca obiecał, że jeśli będzie dodruk, to „homofobia” się pojawi.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Michał Głowiński „Carska filiżanka”

wyd. Wielka Litera 2016

 

 

Wybitny literaturoznawca i językoznawca Michał Głowiński publikuje zbiór szesnastu opowieści wspomnieniowych. Można je czytać jako swoisty suplement do wydanych sześć lat temu autobiograficznych „Kręgów obcości”, w których naukowiec, wtedy 75-letni, po raz pierwszy napisał o swej homoseksualności. W „Carskiej filiżance” opowieści ułożone są chronologicznie i obejmują okres od dzieciństwa naznaczonego wojną i Holocaustem (Głowiński przebywał w warszawskim getcie żydowskim, później ukrywał się z matką na wsi, w końcu trafi ł pod opiekę zakonnic w Turkowicach) do wieku średniego autora.

Cztery opowieści zawierają wątki gejowskie. „Helmut” to wstrząsająca historia Niemca zesłanego za homoseksualizm do Auschwitz, gdzie poznaje on Dawida, znajomego Głowińskiego. Pozostałe trzy opowiadania mają wspólny mianownik: są wspomnieniami z traumatycznej młodości, gdy brak samoakceptacji i wszechobecna, choć przezroczysta jak powietrze, homofobia skutecznie zatruwała życie: Byłem swą kondycją przerażony i cały wysiłek inwestowałem w to, by nikt się nie dowiedział, by mnie nie przeniknął i nie zdemaskował; wstydziłem się siebie. Byłem niemal pewien, że całe swe życie przebieduję w skrajnej samotności i nigdy nie zaznam tych rozkoszy, o których tyle gadają moi koledzy.

„Rysunek” traktuje o niewypowiadalnej fascynacji szkolnym kolegą Karolem. „I ja miałem nieprzespane noce” to zapis wakacyjnego wspomnienia przepełnionego pożądaniem wobec Zbyszka – pożądaniem tak przemożnym, że dosłownie bolesnym. Natomiast „Bar Ganimed” to studium trudu choćby symbolicznego wyjścia z szafy. Bohater jest w zachodniej metropolii, orientuje się, że tu, w przeciwieństwie do PRLu, istnieją jawne kluby gejowskie, wybiera się do jednego z nich i… nie jest w stanie wejść do środka. Krąży po okolicy, co rusz podejmując kolejne próby.

Głowiński pisze w sposób precyzyjny i elegancki. Zawsze taktowny, subtelny, nigdy dosadny. Przy okazji „Kręgów obcości” Błażej Warkocki pisał, że fakt, iż ktoś o takiej pozycji w świecie naukowym, a jednocześnie tak powściągliwy, jak Michał Głowiński, decyduje się ujawnić homoseksualność, najlepiej świadczy o postępującej w Polsce emancypacji LGBT. Z „Carską filiżanką” jest podobnie. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

A. M. Kłonkowska, K. Bojarska, K. Witek „O płci od nowa. Własna tożsamość oczami osób transpłciowych”

Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego 2015

 

 

Płeć to nie wyrok, płeć to nie apokalipsa (…) to od Was zależy, co dalej z tą płcią będzie – takim wezwaniem kończy się ta afirmatywna publikacja o transpłciowości. Od razu widać, co jest tu do wygrania: wolność. Czy łatwo wyzwolić się ze skostniałych struktur i żyć „po swojemu” bez winy i wstydu? Teoria bardzo ciekawie spotyka się tu z życiem. W pierwszym – teoretycznym rozdziale, spotykamy się ze światem psychologii poznawczej. Czytamy o kategoriach, strukturach i dysonansach poznawczych, o schematach „ja”, modelowaniu norm kulturowych, czy (wszyscy to znamy) o samospełniających się przepowiedniach – a wszystko w odniesieniu do transpłciowości. Rozdział drugi przenosi nas w świat tabelek i liczb, czyli tam, gdzie fakty najtrudniej podważyć, a trzeci konfrontuje to wszystko z żywiołem autoopowieści. A niedowiarków konfrontuje z prawdą doświadczenia.

Niekwestionowaną zaletą publikacji jest odszyfrowanie i odczarowanie patologizującego i traumatyzującego dyskursu na temat transpłciowości i promowanie jej bardziej afirmatywnego i inkluzywnego obrazu, co przejawia się już w przyjętej definicji: Transpłciowość będziemy rozumieć jako systematyczne wyrażanie siebie przez określoną osobę w sposób, który w społecznej percepcji wyraźnie odbiega od obowiązującej w danej kulturze przypisania rola-ciało (cechy płciowe) lub też jako trwałe pragnienie tej osoby, aby wyrażać siebie w taki właśnie sposób. Skoro to od nas zależy, co dalej z tą płcią (i jej opresyjnością), to lepiej się uczmy. (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wspaniała rzecz

Beautiful Thing (1996, Wielka Brytania), reż. H. McDonald, wyk. G. Berry S.Neal, premiera na outfilm.pl: luty 2016

 

fot. mat. pras.

 

Nastolatki LGBT nie mają zbyt szerokiej oferty, jeśli chcą obejrzeć, poczytać czy posłuchać o sobie. Serial „Glee”, powieść „Bierki” Marcina Szczygielskiego, album „Blue Neighbourhood” Troye’a Sivana… Jeśli chodzi o kino, do głowy przychodzi brazylijski fi lm „W jego oczach” (nagrodzony Teddy), brytyjskie „Get Real” oraz właśnie „Wspaniała rzecz” – naprawdę wspaniały komediodramat, który liczy już sobie – bagatela! – 20 lat i nigdy wcześniej nie był pokazywany w Polsce ani w kinach, ani w telewizji, ani na DVD. Teraz pojawia się na outfilm.pl.

Jesteśmy na blokowisku południowowschodniego Londynu. Jamie nie przepada za piłką nożną, co automatycznie plasuje go na dole listy popularności rówieśników. Jego świat kręci się wokół nieco postrzelonej mamy i jej kolejnych facetów oraz mocno postrzelonej sąsiadki. Mieszkający obok Ste ma gorzej – musi wytrzymywać z ojcem alkoholikiem i przemocowym starszym bratem. Gdy oberwie kolejny raz, ucieknie na noc do Jamiego. Dodatkowego łóżka brak, więc położą się spać głowami do stop. Z czasem jednak zmienią pozycję – na taką, w której wygodniej jest się całować…

„Wspaniała rzecz” ma najlepsze cechy specjalności brytyjskiego kina: łączy dowcip z trafnymi obserwacjami społecznymi i pozytywnym, wzmacniającym przesłaniem. Nie chcę spojlerować, ale jeśli odpowiednio się wczujecie, to na koniec rozsadzi was moc bijąca od tej „beautiful thing”, jaką jest pierwsza, ale już nie tak zupełnie niewinna, miłość. W Wielkiej Brytanii ten telewizyjny fi lm miał takie powodzenie, że wszedł do kin. (Piotr Klimek)

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Babka

Grandma (2015, USA), reż. P. Weitz; wyk. L. Tomlin, J. Garner, J. Greer, M. Gay Harden, L. Cox, S. Elliott, dystr. UIP, premiera w Polsce: 29.04.2016 r.

 

fot. mat. pras.

Elle jest seniorką, ale nie dajcie się zwieść stereotypom: ma energię jak megabateria, ciętą ripostę jak ciocia-cięta-riposta i cały feminizm świata w małym palcu. Oraz niezbyt dużo cierpliwości dla frajerów.

Jej długoletnia partnerka Violet już nie żyje, Elle ma nową, znacznie młodszą od siebie dziewczynę, ale nie o tym jest fi lm – w pierwszej scenie z nią zrywa. Pojawia się Sage, nastoletnia wnuczka, która oświadcza, że jest w ciąży i potrzebuje 630 dolarów na aborcję. Mamie boi się powiedzieć. Elle chwilowo nie ma gotówki, ale wnuczce w potrzebie nie pomoże? Oczywiście, że pomoże. Razem robią więc objazd po znajomych babci – trans właścicielce salonu tatuażu (Laverne Cox, patrz: str. 28/9), koleżance prowadzącej kafejkę z antykwariatem czy też kolesiu, z którym Elle próbowała nie być lesbijką 50 lat wcześniej. A zaczynają od chłopaka Sage, przy którym babcia daje próbkę swych możliwości perswazyjnych. Jądra tego leszcza zapamiętają Elle na długo.

Tak progresywnego filmu o prawach kobiet, o feminizmie, o aborcji – nie było u nas w kinach dawno, a może w ogóle? Nie ma mowy o dydaktyzmie, „Babka” ma formę raczej tragikomiczną (reżyseruje Paul Weitz od „Był sobie chłopiec”). Zawodzą tylko mielizny scenariusza – małe, ale uciążliwe nieprawdopodobieństwa, przez które historia traci na wiarygodności.

Rekompensatą jest, obok przesłania na miarę XXI wieku, Lily Tomlin jako Elle. Nawet jeśli szarżuje. Bo, znów, taka postać w kinie to rzadkość. Ta 76-letnia aktorka, gwiazda m.in. „Od dziewiątej do piątej” czy „Nashville” a także nowego serialu „Grace & Frankie”, jest lesbijką również poza ekranem. Dwa lata temu ożeniła się ze swą partnerką po ponad 40 latach związku. W filmie Lily-Elle mówi: Podoba mi się bycie starą. Młodzi są durni. Wnuczka mocno się nasłucha od babci, ale też i trochę zmądrzeje. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nakręć ze mną porno

Humpday (2009, USA), reż. L. Shelton, wyk. M. Duplass, J. Leonard, premiera na outfilm.pl: styczeń 2016

 

fot. mat. pras.

 

30-latkowie Ben i Andrew to więcej niż kumple, to przyjaciele. Ich drogi życiowe nieco się ostatnio rozeszły – Ben ma stałą pracę, właśnie się ożenił, kupił dom i próbuje z żoną zajść w ciążę a Andrew przemierza świat w poszukiwaniu sensu życia – ale właśnie się spotykają i znów jest tak, jak zawsze. Znają się na wylot i, jak typowi heterycy, uczucia okazują sobie kuksańcami. Na pewnej imprezie z udziałem mocno wyzwolonych młodych ludzi pojawia się temat Humpfest, lokalnego festiwalu (jesteśmy w Seattle, USA), w ramach którego pokazuje się amatorskie filmy porno nakręcone z artystycznym zacięciem. Od słowa do słowa imprezowicze dochodzą do wniosku, że furorę zrobiłby film, na którym seks uprawiają dwaj heterycy. Ze sobą. Ben i Andrew podchwytują pomysł bez problemu – homofobami nie są, maczo – też nie, poczucia humoru im nie brak, a poza tym są po kilku głębszych. Następnego dnia myślą już trzeźwiej, ale włączają im się, co fajnie przewrotne w całym kontekście, typowo samcze ambicje. Ja nie podołam? Nie dam rady? A udowodnić ci, że to dla mnie pestka? – myśli i Ben, i Andrew. Tym prostym sposobem, gdy żaden nie jest w stanie odpuścić, lądują razem w łóżku. A kamera przed nimi.

Co będzie dalej – przekonajcie się sami. Ta mała, niezależna produkcja jest dobrym świadectwem, jak wielkim zmianom w naszych czasach podlega definicja męskości i podejście do seksu męsko-męskiego. Można się pośmiać. A tych czytelników/widzów, którzy z seksem męsko- męskim są za pan brat, dodatkowo rozbawi nieporadność naszych bohaterów.

p.s. Festiwal Humpfest istnieje naprawdę. Jego twórcą jest Dan Savage, aktywista LGBT i pisarz, gej wyoutowany, zamężny i dzieciaty, inicjator słynnej kampanii „It Gets Better” i autor poczytnych w USA porad seksualnych. (Piotr Klimek)

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.