Edyta Janicka – lesbijska bookstagramerka

Z queerową, a w szczególności lesbijską bookstagramerką EDYTĄ JANICKĄ rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz

Lesbioteka to twoj jednoosobowy projekt skupiony na popularyzacji literatury queerowej, a w szczegolności safi ckiej, w social mediach, głownie na Instagramie, a ostatnio też na TikToku. W jakich okolicznościach powstała?

Założyłam Lesbiotekę 1,5 roku temu, w październiku 2022 r. Czytałam wtedy książki nałogowo. Przygotowywałam ich recenzje na swój profi l w domowych warunkach: na stoliczku z Ikei ustawiałam parę kwiatków i cykałam fotkę. Najlepiej jeszcze, jak świeciło słońce, to mogłam uchwycić cienie w naturalnym blasku refl ektorów. (śmiech) Zero wkładu fi nansowego, zero przemyślenia. Napisana recenzja – opublikowane. Zorientowałam się, że bardzo podoba mi się rola recenzentki. Że to, że osoby piszą mi, że przeczytały książkę z mojego polecenia, sprawia mi ogromną frajdę i daje motywację. Natrafi łam na niszę – nikt się nią nie zainteresował i po prostu ją wypełniłam. Przypuszczam, że 90% moich obserwujących, a jest ich ponad 5,5 tysiąca, to queerowe kobiety. Brakowało informacji o lesbijskiej reprezentacji, brakowało miejsca z informacjami, kogo można obserwować – bo lesbijki celebrytki postują głównie o sobie samych i niesławnych dramach,(śmiech) brakuje podejścia bardziej kulturowego czy popkulturowego, czegoś bardziej na luzie i zahaczającego o sferę fantastyki i science fi ction, gdzie wiele osób znajduje reprezentację po raz pierwszy w swoim życiu. Tak było ze mną.

Kiedy pierwszy raz poczułaś, że brakuje ci reprezentacji?

Kiedy byłam młodsza, w podstawówce – jestem z rocznika ’00, więc to było ok. 2011 r. – i jeszcze nie wiedziałam, że jestem lesbijką, czytałam „Wiedźmina”, gdzie Ciri była w związku z Mistle. Miałam poczucie, że chciałabym przeczytać więcej takiej literatury, ale nie wiedziałam, jak o to zapytać bibliotekarkę w moim Poznaniu. Nie wiedziałam, gdzie szukać takich informacji. Dosłownie nic. Portal „Kobiety kobietom” wtedy w ogóle nie był mi znany – poznałam go dopiero później. Później, w technikum, kiedy zaczęłam odkrywać swoją tożsamość seksualną i zorientowałam się, że jestem lesbijką, od razu zaczęłam szukać reprezentacji, walidacji, potwierdzenia, że wszystko ze mną w porządku. Najpierw padło na seriale. Na pierwszy ogień poszło „Orange is the New Black”, potem było „Orphan Black”, „Wynnona Earp”… wszystko, co było z tym związane i na czasie. Czytałam książki, ale nadal czegoś mi w nich brakowało.

Aż do czasu, kiedy?

Aż do czasu, kiedy 3 lata temu wpadłam na powieść Isabel Sterling „Te wiedźmy nie płoną”. To była taka młodzieżówka, ja byłam już na nią trochę za stara, (śmiech) bo widziałam tam sporo przeróżowień, ale to dopiero przy niej zorientowałam się, że można pisać o lesbijkach i że lesbijki są w książkach. Miałam hard realisation time. Chciałam przeczytać więcej. Na początku znalazłam może pięć podobnych książek – nadal nie dało się znaleźć o nich konkretnych informacji i nie wiedziałam, gdzie ich szukać. Na forum „Kobiety-kobietom”, które już wtedy znałam, znalazłam sporo propozycji, ale one pochodziły z początku XXI w. –były to np. wydane jakiś czas temu książki Sarah Waters. Ale ja chciałam czytać coś stargetowanego na mnie, wydanego np. w zeszłym roku. W końcu stwierdziłam, że będę szukać informacji wszędzie – w opisach wydawców, w anglojęzycznym internecie, po recenzjach. Zaczęłam tworzyć, na własne potrzeby, w Excelu, bazę książek WLW (z ang. women loving women, czyli poruszającej wątki miłości między kobietami – przyp. red.), którą rozwijam do dzisiaj.

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Camila Sosa Villada – transpłciowa pisarka argentyńska i jej autobiograficzna powieść „Kurewny”

Transpłciowa pisarka argentyńska CAMILA SOSA VILLADA mówi o swej autobiograficznej powieści „Kurewny”. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

fot. Catalina Bartolome

Kurewnach używasz słowa wywłoka, travestis. Historycznie było ono używane jako obelga. Odzyskujesz ten termin?

To zagranie czysto literackie. Gdybym używała innego terminu, proponowanego w Europie do określania tożsamości płciowej czy seksualnej, wymazałabym lata argentyńskiej historii osób, które zainspirowały postaci z mojej książki. Zmniejszyłabym też ciekawość osoby czytającej, która zastanawia się, co travestis znaczy, dlaczego tak bohaterki o sobie mówią. Odwołuję się do historii latynoamerykańskich travestis, które uciekały od akademickich określeń Białych i ich klarownych norm dotyczących tożsamości. Samo słowo niesie ze sobą całą masę znaczeń – od hormonów i silikonu, przez prześladowania policji, dyskryminację, krew i przemoc, po splendor, blichtr, śmiech, radość i wreszcie prostytucję i seks. Określenie „trans kobieta” nie ma takich znaczeń. Literackość umiera.

W literaturze czerpiesz ze swojego doświadczenia. Podobnie jak twoja bohaterka w dzieciństwie zdałaś sobie sprawę, że nie jesteś chłopcem. Czy mogłabyś podzielić się tym doświadczeniem?

To tajemnica, której nie da się wytłumaczyć. Minęło już tyle lat, że nawet nie wiedziałabym, jak zacząć tę opowieść. Mogłabym odwrócić to pytanie. Czy pamiętasz, kiedy zrozumiałeś, że to, za kogo cię wszyscy biorą, jest lub nie jest zgodne z prawdą? Czy ten konkretny moment będzie możliwy do wskazania?

Rozumiem, co masz na myśli. Kiedy skończyłaś 18 lat, przeprowadziłaś się do Cordoby, prawda?

Tak, to powszechny ruch migracyjny młodych osób. Kończą szkołę średnią i kontynuują naukę na uniwersytecie. Wyjazd do Córdoby pozwolił mi nie tylko rozpocząć studia, ale też zamieszkać z dala od swoich rodziców i miejscowości, z której pochodzę. Duże miasto pozwoliło mi być choć trochę bardziej autentyczną sobą.

W „Kurewnach” piszesz, że dla trans kobiet właściwie jedyną możliwością zarobku jest praca seksualna. Wiąże się ona z atakami policji, pobiciami przez klientow i upokorzeniami. Jak poradzić sobie z brutalnością dnia codziennego?

Ten ucisk nigdy się nie skończy, chyba że przeprowadzimy prawdziwą rewolucję. Natomiast sama czuję się za stara i zbyt zmęczona, by sięgnąć po broń.  

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Daniel Dobosz, aktor Teatru Studio w Warszawie: Gejowską tożsamość zakopałem na lata. Byłem zadowalaczem – taka strategia przetrwania

Z DANIELEM DOBOSZEM, aktorem warszawskiego Teatru Studio, rozmawia Krzysztof Tomasik

fot. Sisi Cecylia

Od ponad trzech lat w warszawskim Teatrze Studio grasz tytułowego bohatera w Końcu z Eddym w reżyserii Anny Smolar na podstawie książki Edouarda Louisa. To historia geja z francuskiej prowincji, który odrzuca przeszłość i stwarza siebie na nowo.

Dla mnie przełomowy spektakl. Mogłem wreszcie publicznie powiedzieć ze sceny: jestem gejem.

Utożsamiasz się z Eddym?

Urodziłem się w Częstochowie, wychowywałem na robotniczym osiedlu. Na podwórku dostałem niezłą musztrę. „Uzbroiłem się”, dosyć szybko wyrzuciłem z siebie to, co było mało męskie. Jak się dwa-trzy razy dostało w łeb, to się już wiedziało, żeby nie zakładać nogi na nogę albo nie płakać z byle powodu.

A co z byciem gejem?

Być może cię zastrzelę tym, co powiem, ale swoją gejowską tożsamość zakopałem głęboko i na długie lata. Nawet gdy ktoś mi coś sugerował, twardo stałem na stanowisku, że jestem hetero i fuck offffff! Bardzo w tę swoją heteryckość wierzyłem. W styczniu skończyłem 38 lat, a pierwszy raz wylądowałem w łóżku z facetem po trzydziestce. Wcześniej przez wiele lat byłem w relacji z kobietą, byłem nawet narzeczonym. Byłem kochany, szczęśliwy i spełniony. Tak wówczas myślałem, że się czuję. Bo moja głowa, moje ciało i moje emocje to były trzy osobne, nieskalibrowane byty. Trochę czasu minęło, zanim się zestroiłem, zanim dotarło do mnie, że cały czas spełniałem czyjeś oczekiwania i wyobrażenia na temat mojej osoby, że byłem zadowalaczem, że to była moja strategia przetrwania, że to szczęście i ten rodzaj spełnienia nie są moje, że kłamstwo powtarzane sto razy staje się prawdą, że jestem hetero, że chcę założyć rodzinę, że chcę mieć dzieci, najlepiej troje, i że dom z ogrodem na kredyt. Chciałem być tylko akceptowany i lubiany, więc robiłem to, co ktoś chciał zobaczyć, bo bycie homo w tym kraju, w robotniczej rodzinie, gdzie słowa „pedał”, „pedarasta”, „pedofil” i „zboczeniec” traktowane są jako wyrazy bliskoznaczne, nie jest szczęśliwym losem na loterii, no sorry, ale taki mamy klimat. Ale żeglując do kropki, starałem się spełnić przede wszystkim wyobrażenie mojej mamy na temat jej syna i tego, jak ma wyglądać jego życie. Mój brat zginął w wypadku samochodowym, więc ciężar oczekiwań był spory. Tak żyłem i nawet się w tym jakoś realizowałem.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Biseksualny przedwojenny aktor Witold Conti

O biseksualnym aktorze WITOLDZIE CONTIM (1908-1944) z Markiem Telerem, autorem biografii „Witold Conti. Każdemu wolno kochać”, rozmawia Rafał Dajbor

Po lekturze twojej książki mam wrażenie, że życie Witolda Contiego jest z jednej strony zbyt interesujące i bogate, byśmy je całe zmieścili w jednej rozmowie, ale z drugiej, że to postać nieco zapomniana. Powiedz zatem, kim był.

Przede wszystkim przedwojennym gwiazdorem filmowym, ale też śpiewakiem, malarzem i poetą amatorem piszącym wiersze miłosne dla jednej z kobiet, w której był zakochany – Halszki Radzymińskiej, późniejszej żony pisarza Romana Bratnego. Był także biseksualistą i jednym z kochanków Karola Szymanowskiego.

O tym oczywiście porozmawiamy bardziej szczegółowo, ale najpierw zdradź: skąd pomysł na książkę?

Moje zainteresowanie Contim zaczęło się na początku 2019 r. Chciałem dowiedzieć się więcej na jego temat, więc szukałem jego rodziny. Pisząc o ludziach przedwojennego kina, staram się docierać do ich krewnych, ponieważ często mają oni fascynujące i niepublikowane wcześniej materiały. Udało mi się skontaktować z wnukiem Witolda, Antonem Kozikowskim (Witold Conti to pseudonim, aktor naprawdę nazywał się Witold Konrad Kozikowski), producentem filmowym i muzykiem mieszkającym w stanie Nowy Meksyk w USA. Gdy nawiązałem kontakt z Antonem, nie wiedział nawet, gdzie pochowany jest jego dziadek.

A czego ty dowiedziałeś się od wnuka?

Przede wszystkim, że Zofia „Susie” Margulesówna, czyli wdowa po Contim, spisała nieopublikowane wspomnienia, które otrzymałem do wglądu. Poprzez Antona skontaktowałem się z jego matką, czyli synową Witolda, Nancy Kozikowski, od której dowiedziałem się z kolei, jaka była „Susie” i jak wspominała męża. Zacząłem zbierać te informacje i dzielić się nimi na Facebooku, a wtedy odezwały się dwie poznańskie rodziny – Wielebskich i Kobusów, zaprzyjaźnione z Haliną, siostrą Witolda, i dzięki temu mające w swoich zbiorach obrazy namalowane przez aktora. Państwo Wielebscy przybliżyli mi losy rodziców Contiego, którzy przeżyli syna i zmarli w wielkopolskim Czerwonaku na przełomie lat 50. i 60. XX w. Mając ten pakiet informacji i odkrywając coraz to nowsze fakty, podjąłem decyzję, by poświęcić Witoldowi książkę. Wiedziałem, że ważnym elementem jego biografii będą też wątki homoerotyczne, ponieważ miały znaczący wpływ na karierę Contiego.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Reżyser Benjamin Cantu i jego znakomity dokument „Eldorado. Wszystko, czego nienawidzą naziści”

Z reżyserem BENJAMINEM CANTU, autorem głośnego dokumentu „Eldorado, Wszystko, czego nienawidzą naziści” (Netflix) o niemieckiej społeczności queer lat 20. XX w., rozmawia Frąc (Paweł Frąckiewicz)

fot. Alona Nahmias

„Eldorado. Wszystko, czego nienawidzą naziści” to dokument o niesamowitym queerowym świecie niemieckiej społeczności LGBT+ lat 20. ubiegłego wieku – a więc sprzed stu lat. W twoim obrazie przewijają się zdjęcia i filmy archiwalne, jest nowocześnie nakręcona część fabularyzowana, jest kilka osób bohaterskich, do tego wypowiedzi wielu znawców tematu, queerowych historyków_czek LGBT+. Co było dla ciebie najtrudniejsze w tak skomplikowanym projekcie?

Najtrudniej było powiedzieć 100-letniemu Walterowi Arlenowi, że Lumpi, chłopak, który był jego nastoletnią miłością i z którym rozłączyła go wichura wojenna, zmarł z głodu w niewoli jeszcze w czasie wojny.

Jak dotarłeś do Waltera?

W 2020 r., gdy już pracowałem nad „Eldorado”, przeczytałem w „Die Zeit” wywiad z Walterem Arlenem, który był znanym kompozytorem, zrobiony z okazji jego setnych urodzin. Walter od czasów wojny mieszkał w USA, miał męża. Zdobyłem do niego kontakt i zadzwoniłem zapytać, czy zechciałby wypowiedzieć się do mojego filmu. Przy okazji powiedziałem, że pochodzę z Budapesztu – natychmiast opowiedział mi historię swojej miłości do Lumpiego i zapytał, czy może mógłbym jakoś pomóc mu dowiedzieć się, co się z nim stało. Walter bez skutku szukał jakichkolwiek informacji o Lumpim od 80. lat. Zgodziłem się z chęcią, znam społeczność żydowską na Węgrzech i przy pomocy wuja, który jest historykiem, szybko wpadliśmy na ślad Lumpiego, czyli Fülöpa Lóránta. Niestety trafił on do niewoli w austriackim obozie pracy Harka i tam zmarł z głodu w 1943 r.

 Jak to powiedzieć Walterowi? I czy po takiej informacji on będzie miał jeszcze siłę i ochotę, by brać udział w moim filmie? Wzbudziło w nim to wielki smutek, ale połączony też z wielką ulgą, bo niepewność, jaką odczuwał z powodu losu ukochanego, była przytłaczająca. Niedługo potem kręciliśmy zdjęcia z Walterem, ładunek emocjonalny tej rozmowy był niesamowity.

Świetny jest pomysł, by osią łączącą wszystkie wątki filmu był słynny berliński klub Eldorado, który przez lata był mekką wszelkich queerow, a po dojściu Hitlera do władzy przestał istnieć niemal z dnia na dzień.

To akurat był mój pomysł. (uśmiech) Ideę dokumentu o kulturze queer lat 20. w Niemczech mieliśmy – razem z moim producentem Nielsem Bokampem – już od około 2015 r. Prezentowaliśmy ją wielokrotnie różnym stacjom telewizyjnym, w tym Arte. Niestety nikt nie miał wówczas ochoty na tę epokę, tym bardziej na perspektywę queer, to było „zbyt niszowe”. Do Netfliksa zgłosiliśmy się już z koncepcją Eldorado jako centrum. Udało się! Zaczęliśmy weryfikować, ilu z bohaterów, o których myśleliśmy, rzeczywiście bywało w tym klubie, w ilu przypadkach jesteśmy tego pewni, a w ilu możemy tak z dużym prawdopodobieństwem założyć. Na przykład Ernst Röhm, jeden z czołowych nazistów, przyjaciel i prawa ręka Hitlera, w pewnym okresie na pewno bywał w Eldorado – zresztą homoseksualność Röhma była tajemnicą. Magnus Hirschfeld, jeden z ojców chrzestnych seksuologii jako nauki, a także prekursor światowego ruchu LGBT+ – też na pewno ją znał. Charlotte Charlaque i Toni Ebel pewnie nie było stać na Eldorado. To jednak było bardzo drogie miejsce. Najprawdopodobniej poznały się w innym klubie queerowym, było ich wtedy ponad 150 rozmieszczonych po całym mieście, w tym również w dzielnicach robotniczych. Ważne jest, by nadmienić, że nasz film nie chce wyróżniać Eldorado, raczej staramy się użyć go jako symbolu tego całego świata.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Malarka Agata Bogacka – lesbijka wyjęta z kontekstu

Z malarką, rysowniczką i fotografką AGATĄ BOGACKĄ rozmawia Sylwia Chutnik

fot. Emilia Oksentowicz

Potem my też się poznałyśmy.

Wywiad z tobą w „Replice” czytałam, jeszcze będąc w związku z moim partnerem. I to budziło we mnie przedziwne uczucia, bo nie myślałam o rozstaniu, o zdefiniowaniu innej orientacji. A jednak czytając ten twój wywiad, zachowywałam się, jakbym robiła coś nielegalnego. Kupiłam wydanie cyfrowe i miałam je w telefonie, żeby to ukryć. Czułam, że czytam o sobie, ale jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy i dlaczego mam takie wrażenie.

Wychodzenie z długiego związku, potem wejście w intensywną relację z kobietą zakończoną w przemocowy sposób. I wreszcie chęć powiedzenia głośno o swojej tożsamości. Trudny czas.

Tak. To jest najcięższy rok w moim życiu, rok przejścia. W takich sytuacjach trzeba chronić się psychicznie. Mówię to ku przestrodze, bo ja tego nie zrobiłam. Chciałam się zestarzeć z tą kobietą, być z nią do końca życia. Przymusowe schodzenie z takich uczuć jest koszmarem. Na każdej sesji terapeutycznej siedziałam przez 1,5 godziny w kompletnym stuporze.

Do wyoutowania użyłaś swojego obrazu.

Jak na malarkę przystało. „Vogue” zamówił u mnie limitowaną okładkę majową, miała być o kolorach. To był mój tęczowy obraz. Proces wydawniczy jest długi, więc zrobiłam tę okładkę, jeszcze nie myśląc o związku z kobietą, ale wydanie numeru zbiegło się z tym, że byłam już w tej relacji. Moja partnerka uważała, że jest to „nasza” okładka. Zamieszczając informację na Instagramie, zadedykowałam jej okładkę i napisałam jasno, że to mój coming out. Kompletnym zbiegiem okoliczności stało się to 26 kwietnia, w Dzień Widoczności Lesbijek

 Jak zareagowali najbliżsi?

Wcześniej wiedzieli o mnie przyjaciele, chociaż nie jestem pewna, od którego momentu. Wiedział mój brat. Natomiast rodzice dowiedzieli się z Instagrama. Wydawało mi się, że będąc kobietą blisko pięćdziesiątki, nie muszę się nikomu spowiadać. Brat mnie wspiera, natomiast mama… Myślę, że gdyby ludzie nie mieli problemu z matkami, to nie byłoby w ogóle psychoterapii na świecie.

Cóż, to samo mówię mojemu synowi!

Mama zarzucała mi, że się afi szuję, to był jej główny zarzut. A potem jeszcze wymyśliła, że nie jestem żadną lesbijką, bo według niej zawsze podobali mi się mężczyźni. Zadzwoniła do mnie, kiedy jechałam na Paradę Równości. Mówiła takie rzeczy, że rozwaliła mnie kompletnie. To zdarzenie zmusiło mnie do przypomnienia sobie całego życia. Jak regularnie podobały mi się kobiety. Kiedy zobaczyłam pierwszego dnia na studiach dziewczynę w swetrze odsłaniającym brzuch i to uczucie, kiedy strasznie mi się podobała. Zostałyśmy przyjaciółkami, przyjaźnimy się do tej pory. Mam w głowie mnóstwo takich sytuacji. Jakbym szukała dowodów, utwierdzała się w słuszności. Natomiast nigdy nie byłam gotowa, żeby wejść w związek z kobietą. No i tu się zaczyna opowieść o homofobii.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Marek Keller o swoich partnerach – Jerzym Andrzejewskim i Juanie Soriano

Jako nastolatek był kochankiem Jerzego Andrzejewskiego, autora „Popiołu i diamentu”, potem tańczył w Mazowszu. Następnie 30 lat spędził u boku meksykańskiego rzeźbiarza Juana Soriano. Teraz mieszka wśród jego ogromnych dzieł w Podkowie Leśnej pod Warszawą i jest największym darczyńcą Towarzystwa im. Fryderyka Chopina. Z MARKIEM KELLEREM rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Marek Zimakiewicz

W kwietniu minęła 40. rocznica śmierci Jerzego Andrzejewskiego. Jakie jest twoje pierwsze skojarzenie, pierwsze wspomnienie, gdy myślisz dzisiaj o Andrzejewskim?

To wszystko jest bardzo ambiwalentne. Są dwie strony medalu. Jedna wspaniała – wspominam Andrzejewskiego bardzo pozytywnie, bo to była wielka postać, szalenie inteligentny człowiek, którego książki czytało się w szkole jako lekturę obowiązkową. I ten człowiek raptem spadł mi z nieba. Mnie, 16-letniemu chłopakowi. Ale jednocześnie było w naszym związku mnóstwo problemów, które przecież były do przewidzenia, bo dzieliła nas ogromna różnica wieku – 37 lat. Wielu rzeczy wtedy po prostu nie rozumiałem, bo zwyczajnie byłem za młody. Czułem się jak w więzieniu, głównie z powodu zazdrości Andrzejewskiego. Chciałem latać, fruwać, poznawać świat, a on te moje wzloty ograniczał. Trzymał mnie za mordę, że tak brzydko powiem. Poza tym Jerzy, niestety, bardzo dużo pił i po pijaku stawał się innym człowiekiem. Robił mi awantury, urządzał sceny.

Urodziłeś się w 1946 r., a więc poznaliście się z Andrzejewskim w 1962. Jak w ogóle do tego doszło?

Poznał nas Zygmunt Mycielski, którego znałem wcześniej. Wiesz, jak to jest w środowisku gejowskim. Poznajesz kogoś, kto potem poznaje cię z wieloma innymi osobami, i tak to się zaczyna kręcić. To był świat bardzo kolorowy, ludzie fajni, dowcipni, interesujący. Bo jesteśmy fajni, dowcipni i interesujący, nieprawdaż?

Prawdaż! Chodziłeś do liceum w Warszawie?

Nie, najpierw w Zalesiu, potem w Piasecznie, gdzie się urodziłem. Ale do Warszawy jeździłem bardzo często, głównie na wagary. Potem także na lekcje fortepianu. Fascynowało mnie to miasto. Od niedawna stał w nim Pałac Kultury, na który patrzyłem w zachwycie. Do dzisiaj zresztą kocham Warszawę.

Jako nastolatek byłeś już świadomy swojej seksualności?

Całkowicie. Zresztą moi rodzice też szybko się zorientowali, ale nie robili żadnych kłopotów.

Jak reagowali na twój związek z Andrzejewskim?

Poznali Jerzego, ale nie dawali poznać po sobie, że wiedzą, o co chodzi. Miałem wtedy problemy w szkole, nie chciałem się uczyć. Jerzy przyszedł raz do mojego liceum i spotkał się z dyrektorką, żeby o mnie porozmawiać. Nikt nie zadawał zbędnych pytań, bo jak taki wielki pisarz zjawia się w szkole w Zalesiu Dolnym, to wszyscy są pod wielkim wrażeniem. A co sobie myślą, to już ich sprawa.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Bartosz Szarek poleca queerowe filmy na 21. edycji festiwalu Tofifest!

Międzynarodowy Festiwal Filmowy TOFIFEST Kujawy i Pomorze zadbał o odpowiednią selekcję tytułów poświęconych społeczności LGBT+, które podczas tegorocznej edycji będzie można obejrzeć w trzech różnych sekcjach: „Must See, Must Be”, „Niepokorne” oraz „Pokazy specjalne”. Wytypowaliśmy dla was trzy produkcje, które naszym zdaniem zasługują na szczególną uwagę. Oto one.

 

Moje stare

reż. Natasza Parzymies / 2023 / Polska

Zobacz stronę filmu

Ktoś kiedyś powiedział, że powinno się żyć tyle, na ile pamięć pozwala i jakie wyznacza nam granice. To subtelne u Nataszy Parzymies nawiązanie do bodaj najsłynniejszej z proustowskich rewelacji, magdalenki maczanej w filiżance herbaty, znajduje swój wyraz już na wstępie, w pewnym spocie telewizyjnym o „celebracji młodości i miłości”, który – o ironio! – cierpiąca na Alzheimera Ania (Dorota Pomykała) łapie w lot i postanawia przekuć w drogę. Dla schorowanej kobiety jest to impuls, który z miejsca łączy ją myślami ze swoją dawną, choć nieprzygasłą sympatią z lat młodzieńczych Zofią (Dorota Stalińska) i podsuwa pomysł, by wyrwać się z domu opieki, w którym przebywa, i ruszyć w ostatnią wspólną podróż po najwrażliwszych obszarach wspólnego życia.

Zadanie postawione przed twórczynią, ale i bohaterkami, nie należało do najłatwiejszych, gdyż jak tu mówić o poszukiwaniu straconego czasu, jeśli nie można przypomnieć sobie swojego imienia. Historia drogi Ani i Zofii ma u Parzymies dwa bieguny. Pierwszy obejmuje przebłyski pamięci, miłosnych uczuć, skrywanych namiętności. Drugi trawi postępująca choroba, która powoduje, że ich podróż – ta czysto fizyczna i ta objawiająca się odgrzebywanych strzępach i okruchach wspomnień, musi zakończyć się bezwzględną, totalną klęską.

Pomimo liryczno-tragicznej podszewki „Moje stare” to całościowo ciepła, prosta, wzruszająca szczerością historia opowiedziana klasycznym językiem filmowym. Między Stalińską i Pomykałą ewidentnie czuć emocjonalną chemię. Grają w sposób niewymuszony – subtelnie i z klasą. Ponadto wątek miłosny splata się tutaj w nierozerwalnym uścisku z nerwem poszukiwań „uprowadzonej” pensjonariuszki, co tym mocniej determinuje cel seniorek, dotarcie do Mielna i wsłuchanie się w szept pożółkłych stron ich dawnego życia. I choć finał jest rozpisany i wiadomy już od pierwszych scen, kibicujemy spętanym pragnieniami postaciom. Jesteśmy z nimi do końca. Przejmujemy się ich losem. Wzruszamy. Ale nie to jest w filmie Parzymies najpiękniejsze, lecz to, że koniec końców bohaterkom udaje się przywołać utracone momenty – dostrzec i zrozumieć tematy, których nie pojmowało się będąc młodym. I poczuć je na nowo.

 

Punch

reż. Welby Ings / 2022 / Nowa Zelandia

Zobacz stronę filmu

Jim (Jordan Oosterhof) to obiecujący smalltown boy, któremu marzy się wielka kariera bokserska. Na ringu czuje się jak ryba w wodzie, co znajduje odzwierciedlenie w konkretnych wynikach na szczeblu lokalnym. Trenuje go ojciec (Tim Roth), któremu wewnętrzne demony nie pozwalają być tym, kim chciałby być dla swojego syna. Butelka whisky, którą ma zawsze przy sobie, nie pomaga ani w budowaniu optymalnego reżimu treningowego, ani jakiejkolwiek dorosłej relacji z chłopakiem czy lokalną społecznością. Pewnego dnia Jim spotyka Whetu (Conan Hayes), młodego geja wiodącego żywot outsidera, a seria przypadkowych zdarzeń sprawia, że szybko wpadają sobie w oko. Jednak budowanie miłosnych relacji w małomiasteczkowym, przesiąkniętym testosteronem i homofobią świecie okazuje się znacznie bardziej złożone i niebezpieczne niż im się wydaje.

Welby Ings skupia się w całości na dwójce głównych bohaterów, pozwalając reszcie obsady spokojnie wtopić się w naturalistyczne tło. Nawet drugoplanowe wsparcie ze strony Rotha jako wyniszczonego chorobą alkoholową ojca – ścigającego się z terminalną chorobą, by możliwie najlepiej poprowadzić syna do kluczowej dla jego przyszłej kariery walki, to mocny, choć całościowo „niemy” akcent. Nie na tyle wyeksponowany, by mógł przyćmić centralne postaci. Z jednej strony twórca skacze po wątkach – z drugiej trzyma się narracyjnych ram. Jednak bez względu na liczne i nie zawsze uzasadnione fabularnie wtręty, Oosterhof i Hayes pozostają zawsze w centrum uwagi, tworzą pełne niuansów, autentyczne kreacje gęstniejące wraz ze wzrostem poziomu emocji na ekranie.

Niemałe wrażenie robi strona techniczna „Punch”, a konkretnie eteryczne zdjęcia Matta Henleya podane w niejednoznacznej, teledyskowej formie. Stanowią one z jednej strony żywe i na wskroś osobiste archiwum przeszłych zdarzeń każdego z bohaterów. Z drugiej, wykreowany na potrzeby filmu poetycki świat osadzony w nie do końca zdefiniowanej przestrzeni, uniwersalizuje całą historię i sprawia, że mogłaby wydarzyć się właściwie kiedykolwiek i pod każdą szerokością geograficzną. Brawa należą się Ingsowi również za to, że nie próbował za wszelką cenę wcisnąć własnej narracji w rama tzw. „teen movies”. Zamiast tego dostajemy bardzo intymne, soczyste, i przez to niezwykle ważne spojrzenie na młodość, rządzące nią prawa, eksplorację tematów tożsamości, ale i tego, co nierzadko należy poświęcić, by w pełni stać się tym, kim chcemy.

 

The Conductor

reż. Bernadette Wegenstein / 2021 / USA

Zobacz stronę filmu

„The Conductor” ukazuje serce i duszę muzyki klasycznej w ujęciu jednej z czołowych osobistości w dziedzinie dyrygentury – Marin Alsop. Ale to tylko jedna storna medalu. Druga celuje w rzeczywistość, z którą zmuszona była mierzyć się od najwcześniejszych dni – orężem nieustępliwości w stawaniu się lepszą i nieustawicznego forsowania swoich racji. Bernadette Wegenstein przybliża widzowi ten świat. Świat zdominowany przez mężczyzn, których różnorodne uprzedzenia wobec dyrygentek zamykały się w absurdalnej mitologii: braku fizycznej wytrzymałości, psychicznych i emocjonalnych predyspozycji, nie wspominając o wulgarnym uprzedmiotowieniu kobiet, konkretnie za ich fizyczność rzekomo „rozpraszającą słuchaczy podczas koncertów”. A to tylko czubek góry lodowej przytaczanych w dokumencie absurdów, z którymi artystka musiała się mierzyć na co dzień.

Wegenstein wraz z ekipą filmową towarzyszą Marin w trakcie i za kulisami najważniejszych i najwspanialszych koncertów: od „Czarodziejskiego Fletu” Mozarta w São Paulo, przez I Symfonię Mahlera w Lucernie, po „Mszę” Leonarda Bernsteina w Baltimore, kreśląc portret osoby większej niż życie, która nie tyle zmieniła oblicze sceny muzyki klasycznej, co w swojej dziedzinie przyczyniła się do niemałej rewolucji w kwestii równości płci i wzmocnienia pozycji kobiet na świecie.

Film zawiera intymne, nierzadko wzruszające wywiady z maestrą. Wgląd w jej prywatność, od kołyski po „tu i teraz”, archiwalne materiały z udziałem jej mentora Leonarda Bernsteina oraz relacje z kolejną falą młodych dyrygentek, którym Alsop przecierała szlaki. Ton, jaki twórczyni nadaje swojemu dokumentowi, podkręcany jest szacunkiem i uznaniem dla niebywałego talentu artystki, jej charyzmy, nadludzkiej determinacji i głębokiej miłością do muzyki klasycznej, co przełożyło się na obecny status nie tyle jednej z bardziej uznanych i rozchwytywanych kobiet z batutą w dłoni, co prekursorskich, wręcz epokowych w ogóle. Mimo niekwestionowanych zasług Wegenstein swoim filmem nie stawia Alsop pomnika. Stawia go przede wszystkim pasji, pracy nad sobą i nieustępliwości, które nierzadko otwierają nam drzwi do czegoś wielkiego. Nam, ale i tym którzy przyjdą po nas.

(Bartosz Szarek)

„Trzepnęło mnie po pięćdziesiątce” – pisarka Renata Lis i jej książka „Moja ukochana i ja”

Z pisarką RENATĄ LIS o jej najnowszej książce „Moja ukochana i ja” rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Marek Zimakiewicz

Twoja poprzednia książka, „Lesbos”, (2017), była zbiorem esejów na temat ważnych lesbijskich pisarek i miłości kobiet w literaturze. Najnowsza, „Moja ukochana i ja”, jest zupełnie inna – to powieść otwarcie autobiograficzna, w której opisujesz swoje życie przez pryzmat niemal już 30-letniego związku ze swoją starszą partnerką, Elżbietą. Piszesz: „Utarło się mówić o naszej miłości (za Oscarem Wilde’em), że »nie śmie wymawiać swojego imienia«. To już od dawna nie jest prawda, na szczęście, a tą książką przerywam milczenie dodatkowo, w imieniu nas obu”. Jak doszłaś do tego, że trzeba napisać książkę, która będzie wypowiedzią wprost?

Po pierwsze, mam poczucie – chociaż może to perspektywa Warszawy – że przez te 6 lat dokonała się ogromna zmiana kulturowa i społeczna. Przybyło jawności, akceptacji i reprezentacji symbolicznej. O LGBTQ mówią media mainstreamowe, mamy mnóstwo książek, całą „modę” na queer – ryzykowne, ale chyba można tak powiedzieć. Życzliwe zainteresowanie w naszej „bańce” zachęca do otwartości. To nie jest już czas na przemawianie zza zasłony: przyszedł czas mówienia wprost. To obecnie najskuteczniejszy sposób, żeby popchnąć tęczowe sprawy do przodu, dotrzeć z nimi do ludzi. Po drugie, ewoluuję też pisarsko, od dawna zmierzam w stronę pisania bardziej bezpośredniego. Coraz bardziej odchodzę od mojego backgroundu historycznoliterackiego. Po trzecie, rzecz najbardziej osobista: jednak trzepnęło mnie po pięćdziesiątce. Zobaczyłam, że nic, na co liczyłam mniej więcej od 25. roku życia – te zmiany, których tak bardzo pragnęłyśmy i którym starałyśmy

This content is restricted to subscribers

***

Książka Renaty Lis „Moja ukochana i ja” ukazała się w maju nakładem Wydawnictwa Literackiego.

 

Alin Szewczyk – niebinarna osoba aktorska gra transpłciowego Tośka w „Fanfiku”

ALIN SZEWCZYK, aktorską osobą niebinarną, która zagrała główną rolę transpłciowego Tośka w netfliksowym filmie „Fanfik”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Maciej Nowak

Świetnie zagrałeś główną rolę transpłciowego Tośka w „Fanfiku”, nie mając większego doświadczenia z aktorstwem. W internecie możemy znaleźć informacje, że jesteś m.in. modelem i udzielasz się artystycznie. A jak wyglądało twoje życie przed „Fanfikiem”?

Kiedy w 2021 r. dowiedziałem się o castingu do „Fanfika”, miałem 21 lat. Byłem zmęczonym pracownikiem działu supportu w korporacji. Przez całe wakacje siedziałem, klikałem w komputer i tylko się wkurzałem. W wolnych chwilach grałem dj sety. Poza tym rysowałem – i dalej rysuję – komiksy. Kilka miesięcy przed castingiem do „Fanfika” wydałem komiks z Girls* to the Front (queerowo-lesbijski kolektyw wydający zin pod tym samym tytułem – przyp. red.). Zajmowałem się więc rozwijaniem swoich zajawek i pasji w przerwach od pracy. Chyba byłem strasznie… po prostu zgnuśniałym i niezadowolonym człowiekiem, który tylko siedzi i się wkurza. Dowiedziałem się o castingu i stwierdziłem, że dobra, jest casting na osobę transpłciową, czegoś takiego jeszcze nie było. Pomyślałem, że spróbuję i podejdę do tego trochę tak, żeby się sprawdzić, a trochę dla zabawy. A ostatecznie wyszło fajnie. (śmiech)

„Fanfik” to pierwszy pełnometrażowy film w Polsce, w którym w główną rolę transpłciowego bohatera wciela się aktorska osoba niebinarna. Czy sposób organizacji castingu był dostosowany do queerowego charakteru filmu?

Na początku trzeba było wysłać coś w rodzaju swojej pocztówki wideo, tzw. self tape. Ponieważ na casting każdy przychodził na konkretną godzinę, nie widziałem innych ludzi ani też nie widziałem zgłoszeń – okazało się, że było ich naprawdę dużo. Spodziewałem się, że to będzie takie: „No, chcieliśmy

This content is restricted to subscribers