Olga Górska i jej debiutancka lesbijska powieść

Z OLGĄ GÓRSKĄ, autorką debiutanckiej lesbijskiej powieści „Nie wszyscy pójdziemy do raju”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz kolektyw

Skąd się wzięła u ciebie potrzeba napisania Nie wszyscy pójdziemy do raju: powieści z centralnym wątkiem lesbijskim, osadzonej na początku lat 90. w małomiasteczkowej Polsce?

Przyczyna była bardzo prosta: kiedy dorastałam, nie miałam takich takich książek, nie miałam punktu odniesienia w kulturze ani w popkulturze, a bardzo ich potrzebowałam. Jako dziewczynka, dorastająca dziewczyna, a potem młoda kobieta sama z braku reprezentacji dopowiadałam sobie pewne sensy w kulturze, których nie było – np. lesbijski podtekst w fi lmie „Th elma i Louise”. Nie chciałam, żeby ktokolwiek więcej był na to skazany. Dlatego chciałam napisać powieść, której bohaterka będzie wprost nazwana lesbijką i nikt nie będzie musiał się domyślać, czy ona przypadkiem kocha tę czy inną kobietę, czy nie. Bardzo zależało mi też na odwracaniu tropów. W literaturze i fi lmie to zazwyczaj mężczyźni mają przygody: wsiadają do samochodu albo gdzieś idą i spotykają ich różne rzeczy. Ja wsadziłam moje bohaterki do samochodu, który nie chce jechać, więc jest to przygoda w dużym cudzysłowie, polegająca na tym, że nic im się nie przydarza. (śmiech) Tylko siedzą w rowie i gadają. Chciałam dać coś takiego dziewczynkom i dziewczynom, bo karmiłyśmy się w trakcie naszej edukacji tylko i wyłącznie męskimi narracjami. Tylko i wyłącznie mężczyźni przeżywali coming-of-age i przygody. Coś tu jest nie tak. My też przeżywamy przygody i wszystkie burze dorastania.

Twoja powieść jest po części autobiografi czna, a przynajmniej można odnieść takie wrażenie: z narratorką łączą was data urodzenia (1988 r.), miejsce dorastania (Radom), lesbijskość. W jakiej mierze reszta to kreacja literacka?

Zawsze powtarzam, że moje życie nie jest na tyle interesujące, żeby opisywać je w książce, i będę się tego trzymała. Oczywiście, tak jak bohaterka urodziłam się w sierpniu, jestem lesbijką i dorastałam w Radomiu. Ale samo miasto w mojej powieści pełni funkcję dekoracji. Są w niej ślady autobiografi czne, ale jest to fi kcja literacka w takim sensie, że doświadczenia, spotkania i emocje mojej bohaterki są wykreowane i wymyślone. Przebieg mojego życia i przebieg mojego własnego odkrywania swojej tożsamości i nazywania samej siebie były może nie równie dramatyczne, ale równie złożone.

Stricte autobiografi czny jest za to fragment twojego pamiętnika, ktory co przypadkiem odkryłam  ukazał się pod samym imieniem Olga w wydanej w zeszłym roku antologii pamiętnikow osob LGBT+ Cała siła, jaką czerpię na życie.

[restrict]Tak, to ja. (śmiech)

Jaka relacja łączy te teksty? Powieść i pamiętnik wyrastają z tego samego źródła. W tekście w antologii zamieściłam dwa-trzy fragmenty, które nie weszły do książki. Nie chciałam, żeby w powieści znalazła się moja eseistyka czy publicystyka, czyli to, na co pozwoliłam sobie w pamiętniku: wywalenie wprost pewnego żalu, złości, wkurwienia na sytuację w Polsce (pamiętniki dokumentują sytuację osób LGBT+ w trakcie homofobicznej kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy w 2020 r. – przyp. red.). Antologia „Cała siła…” jest fascynującą lekturą i historyczną publikacją, ale to projekt socjologiczny, który ma odpowiadać na pewne pytania. Literatura stawia pytania i na tym też mi zależało w mojej książce: żeby wskazywała pewne zagadnienia do omówienia i sproblematyzowania.

Piszesz w powieści m.in. o przezwyciężaniu wstydu zarówno z powodu pochodzenia z niższej klasy społecznej, jak i związanego z byciem lesbijką czy szerzej osobą queer. Czerpałaś inspiracje z książek Didiera Eribona czy Edouarda Louisa, popularnych w Polsce francuskich prozaików i gejów, którzy opisali kompleks pochodzenia z klasy robotniczej?

„Powrót do Reims” Eribona przeczytałam już po skończeniu pracy nad książką i uznałam zbieżność naszych zainteresowań za symptomatyczną: skoro chcę napisać o klasach tak samo jak parę lat wcześniej francuski pisarz, którego nie znałam („Powrót do Reims” Eribona ukazał się we Francji w 2009 r. – przyp. red.), to czuć jakąś wspólną, magmową, wewnętrzną zmianę. Bardzo się cieszę, że możemy znowu opowiadać o klasach społecznych w Polsce, gdzie „klasa” to bardzo brzydkie słowo, bo od razu robi z ciebie komunistę, który chce wszystkich wysłać do gułagu. Ludzie z naszego pokolenia – przynajmniej takie jest doświadczenie moje i bliskich mi osób – dokonali skoku klasowego, ale nigdy nie używaliśmy sformułowania „klasa”, żeby to nazwać.

Takie jest dziedzictwo transformacji i owczesnej narracji sukcesu.

Transformacja jest w Polsce nieprzerobiona, nieopowiedziana i jest tylko jedna wersja propagandy sukcesu i reform Balcerowicza, a potem reform Buzka. Zapomina się o destrukcji społecznej, która dokonała się pod wpływem tych zmian.

W odniesieniu do twojej książki często pada określenie duchologia, zaczerpnięte z książki Olgi Drendy Duchologia polskai oznaczające ambiwalentną nostalgię za epoką wczesnego kapitalizmu. Przyjmujesz je?

Książka Olgi Drendy jest świetna i bardzo wysoko ją cenię. Jednak opowiada o trochę innych zjawiskach niż moja powieść. Sama jestem dzieciakiem z lat 90. i początku lat zerowych i oczywiście, że czuję do nich sentyment – nie widzę w tym nic złego – ale mam pewien problem z kapitalizowaniem i spieniężaniem naszych wspomnień. Chciałam, żeby moja książka miała w sobie chociaż odrobinę krytyki kapitalizmu, który traktuje nasze wspomnienia i nostalgiczne spojrzenie na lata 90. jako źródło zarobku. Nie ma nic złego w nostalgii, ale fetysz, który się z niej wytworzył, wyrasta ze złych pobudek. Zapomina się o ciemnych aspektach tamtych lat.

Twoja bohaterka jest biedna, mieszka na końcu ulicy, nosi ubrania z darów dla powodzian, zakochuje się w dziewczynach, które ją odrzucają. Otrzymujemy wiele sygnałow, że poczucie wstydu ma u niej rożne źródła i stopniowo się utrwala.

Istotne było dla mnie pokazanie, że wstyd z powodu bycia lesbijką czy osobą queerową to tylko jedna warstwa doświadczenia dorastania. Pod tym wszystkim kłębią się inne konteksty, które tak samo – a może nawet bardziej w pewnych momentach życia – generują wstyd. Bo najpierw wiesz, że jesteś biedny, a dopiero później orientujesz się, że jesteś lesbijką albo gejem, i jesteś narażony na wykluczenie. Moi czytelnicy, queerowi i heteroseksualni, odnajdują się w tych opisach biedy, klasowości, przywiązania do Kościoła katolickiego. W tym, że byli kiedyś nieposkładanymi, pokracznymi nastolatkami na początku lat zerowych. Nosili biodrówki i słuchali Britney Spears. To jest coś, co nas zbliża.

Ty ten obraz lat 90. komplikujesz, wprowadzając do książki choćby wątek zaangażowania narratorki w religię. Religijność jest dla niej nośnikiem odkrywania tożsamości.

Nie napisałam swojej książki z perspektywy naszej dzisiejszej wiedzy o Kościele katolickim, bo nasza dzisiejsza wiedza i moje osobiste przekonania na temat Kościoła nie współgrałyby – mówiąc delikatnie – z treścią książki. Ale wtedy, w latach 90. i zerowych, Kościół i religijność – a moja bohaterka jest prostą dziewczyną z prostej klasy społecznej – miały moc formującą i wspólnotową. Jeśli szukało się alternatywy dla picia browarków i palenia skuna na murku, to nie było zbyt wielu opcji. Kościół, czyli schola, oaza, formacja ministrancka itd., to były grupy rówieśnicze, gdzie poznawało się ludzi, grało się w ping-ponga, jeździło na wakacje i spędzało się miło czas. Oczywiście, że to była transakcja, coś za coś: Kościół dawał wspólnotowość i poczucie bezpieczeństwa, ale też żądał i wymagał.

Czego?

Uznania, że wszystko, co jest związane z ciałem, jest grzeszne, oraz posłuszeństwa. Z jednej strony mamy przykazania Kościoła, nakazy i zakazy, grzeszność dorastającego ciała, a z drugiej grupę nastolatków, których biologii się nie oszuka. Młodzi ludzie po prostu pierwszy raz się zakochują, pierwszy raz się całują, pierwszy raz idą do łóżka. I ta konfrontacja z grzesznością własnego ciała jest, oczywiście, kolejnym źródłem wstydu, ale też ma dużą moc wyzwalającą, bo w momencie, kiedy się odczaruje ciało, kiedy wyciągnie się je spod jarzma grzechu – tylko trzeba mieć szczęście i narzędzia, żeby to umieć zrobić – to staje się ono źródłem radości i przyjemności.

No właśnie  narzędzia. Kiedy twoja bohaterka pierwszy raz idzie z dziewczyną do łożka, znajduje się w momencie, do ktorego nie docierałżadne znane jej filmy. Jest zdana na siebie.

To jest problem, bo opisów, jak się zachowywać w łóżku z dziewczyną, nie było, a przynajmniej ja nie miałam do nich dostępu, kiedy byłam młoda. Kiedy pierwszy raz poszłam do łóżka z dziewczyną, nie wiedziałam, co mam robić. Z drugiej strony chyba nikt nie wie – obojętnie, czy chce spać z dziewczyną, czy z chłopakiem. Ale jak się okazuje, nie jest to fi zyka kwantowa i można sobie poradzić. (śmiech)

Opisywanie seksu też było trudne?

Opisywanie seksu w ogóle jest trudnym zadaniem. Chciałam, żeby moja książka była cielesna – żeby było w niej dużo ciała, które jest najpierw represjonowane, a potem wyzwolone. Zależało mi na napięciu, bliskości, starałam się, żeby opisy były jak najbardziej intymne i erotyczne.

Lesbijki to jedna z grup najsłabiej widocznych w przestrzeni publicznej. W twojej powieści tytułowy rajrównież mieści się przede wszystkim w czterech ścianach.

Z rajem w mojej powieści jest trochę tak, że go tam nie ma. Ale też moja powieść jest o odzyskiwaniu prawa do własnej opowieści. O tym, że moja narracja należy do mnie. Chciałabym widzieć moją bohaterkę w ten sposób, że opowiedziała swoją poharataną historię i może już ją za sobą zostawić. Czy nie jest też tak, że jako osoby queer wywalamy sobie dziury w ścianach, że robimy sobie swoje własne światy, ponieważ świat i społeczeństwo, w którym żyjemy, nie daje nam przestrzeni na nasze zwykłe, codzienne szczęście? Takie zwyczajne, jak trzymanie dziewczyny za rękę na ulicy, robienie kawy i pranie skarpetek. Robimy to wszystko w zamkniętych przestrzeniach naszych domów, bo w przestrzeni publicznej boimy się tych gestów. To też część doświadczenia queerowego – robimy sobie swoje własne raje gdzieś poza wzrokiem społeczeństwa. Identyczne bliskość i gesty wydarzają się w każdym innym rodzaju związku, ale ludzie hetero nie muszą niczego ukrywać. Chciałabym, żeby moja bohaterka po odzyskaniu swojej opowieści mogła sobie robić ten raj już na zewnątrz. Ale nie piszę o tym wprost.

Powieść kończy się przezwyciężeniem przez bohaterkę wstydu, ale też na pewnym poziomie pogodzeniem się z tym, że przed nią jeszcze długa droga do samoakceptacji. To duży akt odwagi.

Zależało mi na tym, żeby opowieść była chropowata, żeby nie była okrągła, dlatego że często nie dajemy ani sobie, ani naszym bohaterom literackim prawa do porażek. Moja bohaterka ponosi porażki, mojej bohaterce nie wychodzi – nie wychodzą jej związki, relacje, zakochania. Daję jej szansę na bycie przegrywką. Gdyby jej wszystko wyszło, gdyby książka kończyła się wielkim lesbijskim weselem, to myślę, że straciłaby na autentyczności.

Jak reagują na twoją powieść czytelnicy_ czki i krytycy_czki? Czy w recepcji twojej książki wątek lesbijski przyćmiewa wątek klasowy?

Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że niektóre osoby boją się mnie zapytać o klucz autobiografi czny, a przecież wątek queerowy to główny wątek książki. Ludzie nie mają narzędzi, żeby do tego podejść. Cieszy mnie to, bo jeżeli jest trudność ze sformułowaniem pytań, to znaczy, że jest to coś, o czym powinniśmy rozmawiać. Osoby, które spotykam, mają problem z pytaniem o lesbijskość. Gejowskość jest bardziej oswojona. Intymność, emocje i seks lesbijek to tematy, na które bardzo trudno się rozmawia moim rozmówcom. Wolą rozmawiać o wątku klasowym i Kościele katolickim, ale kiedy przychodzi do lesbijskości, widzę opór spowodowany ich własnym wstydem. Absolutnie nie krytykuję tych osób – to po prostu symptom tego, że nie mamy przestrzeni, żeby na takie tematy rozmawiać.

Pozwól więc, że teraz ja zapytam cię o twoje własne dorastanie.

Moje dorastanie było w takim sensie podobne do dorastania mojej bohaterki, że nie miałam punktów odniesienia. Wstyd był u mnie generowany przez ogromną samotność, bo jako dziewczynka i dorastająca dziewczyna naprawdę myślałam, że z tym, co czuję do innych dziewczyn i kobiet, jest coś nie tak, dlatego że nikogo takiego innego nie znałam. Zastanawiałam się więc, czy jestem nienormalna. Nie miałam w otoczeniu żadnej osoby – bliższej, dalszej, w książkach – która byłaby wyoutowaną lesbijką i była w dobrym związku, z którego mogłabym czerpać wzorce. Więc wszystkich gestów romantycznych uczyłam się z heteronormy, bo tylko ona była dostępna. A heteronorma zakładała wtedy, że to mężczyzna wykonuje romatyczne gesty: zdobywa dziewczynę, podrywa ją, prowadzi relację. Nie wiedziałam, jak ustawić się w relacji z kobietą: jaki wzorzec przyjąć, jak to zrobić, żeby ta relacja była partnerska, bliska, a zarazem romantyczna.

A jak jest teraz?

Teraz już wiem, że nie potrzebuję przyjmować żadnej roli: nie muszę być ani bardziej męska, ani bardziej kobieca – mogę być mną i mogę budować moją własną bliskość na moich zasadach. Wielokrotnie słyszałam jako nastolatka i młoda kobieta: „Gdybyś była mężczyzną, to chciałabym z tobą być”, „Gdybyś była mężczyzną, to byłabyś idealnym mężczyzną”. Teraz wiem, że nie muszę być mężczyzną. Wystarczy, że jestem tym, kim jestem. Dalej mam problem z tym, żeby zagadać do dziewczyny – myślałam, że jak wydam książkę, to będzie za mną jeździł autokar z fankami, ale to się nie stało, (śmiech) więc muszę jakoś sobie z tym poradzić – ale jest to już dużo łatwiejsze niż wtedy, kiedy miałam 12 lat.

Kiedy nastąpił u ciebie przełom w samoakceptacji?

To będzie banalna historia o miłości: po prostu się zakochałam. To było w 2010 r. Zakochałam się tak, że wiedziałam już, że nie mogę tego zrzucić na to, że jestem młoda i że mi się wydaje – a takie rzeczy chodziły mi po głowie – bo to uczucie było tak silne i intensywne, że musiałam powiedzieć sobie prawdę: „Olga, zakochujesz się kolejny raz w dziewczynie, a teraz zakochałaś się tak, że nie możesz przestać o niej myśleć. Nie wydaje ci się, że jesteś lesbijką, nie wydaje ci się, że jesteś biseksualna. Po prostu jesteś lesbijką i zakochujesz się w kobietach, i z nimi planujesz swoje życie”.

To wielkie uczucie pociągnęło za sobie coming outy?

Najpierw wśród najbliższych przyjaciół, potem wśród najbliższej rodziny, a potem w coraz szerszych kręgach. Te pierwsze outowania się były bardzo trudne i bardzo emocjonalne. Nie miałam pewności, jak zareagują ludzie, którzy mnie kochają. Na szczęście wszyscy zareagowali super. Miałam wielkie szczęście. Nie straciłam ani jednej bliskiej osoby. Na co dzień pracuję jako urzędniczka w sądzie – jestem „panią z sądu”. To raczej konserwatywne miejsce, w którym pracują głównie starsze osoby. Nie outuję się wprost, nie robię z tego niczego wielkiego, nie mówię: „muszę wam coś powiedzieć”, tylko po prostu, w zwyczajny sposób opowiadam o swoim życiu, którego częścią jest lub była dziewczyna. Nie spotkałam się z negatywnymi reakcjami. Znowu miałam szczęście – i to nie dlatego, że pracowałam w kolorowych, tęczowych miejscach. Nie: najczęściej byłam pierwszą i jedyną lesbijką, którą poznawały osoby w mojej pracy, i do tej pory najczęściej tak jest. To dla mnie duża odpowiedzialność. Ale nie czuję się już zawstydzona. Jestem szczęśliwa i dumna. To niesamowite uczucie, bardzo wyzwalające.[/restrict]

Powieść „Nie wszyscy pójdziemy do raju” ukazała się nakładem Wydawnictwa Drzazgi  

Bogna Kowalczyk i jej film o Lulli, najstarszej polskiej drag queen

Z BOGNĄ KOWALCZYK, reżyserką dokumentu „Boylesque” o Lulli La Polaca, najstarszej polskiej drag queen, rozmawia Adam Kruk

fot. Emilia Oksentowicz/.kolektyw

Twój pełnometrażowy debiut Boylesque, będący portretem Andrzeja Szwana, znanego in drag jako Lulla La Polaca, miał niedawno premierę na prestiżowym festiwalu w Toronto, skąd wyjechałaś z nagrodą dla najbardziej obiecującej młodej reżyserki. Jak było w Kanadzie?

To było bardzo ciekawe doznanie, duży stres, ale super, że film „czyta się” za granicą. Bałam się, jak zostanie przyjęty, bo jednak jest mocno osadzony w polskim kontekście. Wprawdzie testowaliśmy go na publice anglojęzycznej i kilka osób sprawdzało, co jest zrozumiałe, a co nie, ale i tak przetłumaczenie wszystkich żartów i niuansów słownych było wyzwaniem. Myślę jednak, że jest w „Boylesque” coś takiego, co otwiera serca pod każdą szerokością geograficzną. Po seansach w Toronto, ale też na Krakowskim Festiwalu Filmowym, na Post Pxrn w Warszawie czy podczas Młodzi i Film w Koszalinie ludzie mocno się otwierali, rozmowy bardziej niż filmu dotyczyły ich samych. Często bardzo intymnych spraw.

Przed nakręceniem Boylesque byłaś fanką dragu?

Pewnie, w środowisku queerowym obracam się od lat, z dragiem byłam oswojona, to dla mnie naturalne otoczenie i bezpieczne terytorium. Jako osoba biseksualna jestem zwolenniczką tworzenia przestrzeni inkluzywnej dla wszystkich, a nie zamykania się wyłącznie we własnych bańkach. Scena drag zawsze dawała mi wolność, której potrzebowałam, i dostarczała inspiracji. Cenię ją przede wszystkim jako zjawisko, wokół którego gromadzi się wspólnota, bez względu na to, czy oglądamy drag w wydaniu profesjonalnym, czy amatorskim, niezależnie od tego kto, co i jak performuje. Dla mnie najbardziej istotny jest jego wymiar jednoczący, choć mieści się w nim oczywiście cała masa wątków dotyczących mody, ról społecznych, humoru. W filmie natomiast chciałam opowiedzieć bardziej o człowieku niż o kulturze drag. Szukałam bohatera do intymnego portretu w przestrzeni męskich performerów kwestionujących role społeczne, wchodzących z nimi w dialog.

Prowadziłaś wśrod drag queens casting?

[restrict]Absolutnie nie, tak nie da się znaleźć bohatera. Ktoś może być zjawiskowy in drag, ale w filmie dokumentalnym ważniejsze są gotowość do podzielenia się opowieścią, odwaga, zaufanie. Szukałam osoby mającej historię do opowiedzenia, taką ze środka i taką, która we mnie zarezonuje. Trafiłam na Lullę i już z nią zostałam – to było 5 lat temu, kiedy drag nie był jeszcze w Polsce tak popularny jak dziś, a Lulla nie była tak znana. Andrzej pojawił się w książce Remigiusza Ryzińskiego „Foucault w Warszawie” jako jedna z osób opowiadających gejowskie historie dawnej Warszawy. Był trochę człowiekiem archiwum i tę rolę raz na jakiś czas odgrywał, ale poza garstką wtajemniczonych nikt o nim nie wiedział. Dopiero Kim Lee zaprosiła go na scenę, zachęcała, by występował. Była trochę jej dragową mamą.

Drag queen Kim Lee, czyli zmarły w 2020 r. Andy Nguyen legenda polskiego dragu. Jakie miał znaczenie dla filmu?

Kluczowe. To on nas sobie przedstawił. Powiedział, że koniecznie muszę Lullę poznać, zapraszał ją na różne pokazy. To dzięki niemu Lulla jest dziś tam, gdzie jest. Film nie jest o Kim, ale Kim był człowiekiem orkiestrą, robił nieprawdopodobne rzeczy, postawił polski drag na nogi – w dużej mierze to właśnie dzięki niemu zjawisko to ma się dziś tak dobrze. To wciąż dla nas i dla całej sceny ogromnie ważna postać i tak już pozostanie. Z Lullą bardzo się przyjaźnili – mieli swoje wzloty i upadki, ale były to bardzo bliskie sobie osoby. Andy musiał więc w filmie się pojawić, choćby jako trzecioplanowa postać, bo bez niego nie da się opowiedzieć o polskim dragu.

Jak określiłabyś specyfikę polskiego dragu?

Jego specyfiką jest to, że jest polski. W ogóle nasza kultura queerowa czy szerzej: sztuka alternatywna, jest krzywym zwierciadłem rzeczywistości i wiele o nas mówi. Na Paradach w Berlinie ludzie są poprzebierani i jest wielki karnawał, w Polsce ludzie są niepoprzebierani, ale mają fl agi, reprezentujące równość i prawo do bliskości, o które wciąż trzeba u nas walczyć, których brakuje. Może dlatego na naszych Marszach tak wiele osób prosi Lullę, aby ich przytuliła? Może nie dostały tego od swoich bliskich? Różnicę widać i w formie – mimo całej swej śmiałości polski drag jest dość nieśmiały. Mało jest osób, które godzą się zmierzyć z konsekwencjami tego, że występują w przebraniu – często mocno rozdzielają te światy. No i odbiór społeczny – u nas jeszcze często nie nazywa się nawet dragu sztuką, nie wiadomo, do której szufl adki go wrzucić. Poza naszą bańką nie ma celebrytek w stylu Sashy Velour, nie ma rewii połączonych z modą, występuje się w klubach często średnio do tego przygotowanych, czasem w teatrze – ale wtedy performerzy wpadają raczej jako goście, pewien eksces. Nie mówię, że to nie są wspaniali artyści sceniczni – często są kapitalni – ale ja chodzę na polski drag raczej po to, by patrzeć, jak ludzie się odważają, jak się przełamują i stawiają pierwsze kroki. Uwielbiam obserwowanie tego raczkowania. To jest piękne i unikalne.

Boylesque pojawia się trochę archiwaliow, zdjęć z prywatek z lat 70. i 80., kiedy to wszystko się zaczynało, tyle że w głębokim undergroundzie.

Znalazłam mnóstwo ciekawych materiałów, ale tylko niewielką ich część włączyłam do filmu, bo zupełnie nie o tym chciałam opowiedzieć. Zostawiam to Lulli i zachęcam wszystkich do spotkań z nią, wywiadów, czytania książek, w których występuje – to człowiek, który ma wyjątkowo dużo do powiedzenia o queerowej historii Polski. Mój film jest jednak o tu i teraz, o tym, jak Lulla wyobraża sobie przyszłość. Bardzo wyraźnie zaznaczałam w trakcie produkcji, że nie chcę traktować jej jako archiwum – mam w sobie bunt przeciwko temu, że osoby starsze sprowadzane są tylko do tej roli. Oczywiście one mają ten skarb wiedzy o przeszłości, ale nie uważam, że to je definiuje jako ludzi. W filmie przeszłość jest częścią życia Andrzeja, ale film skupia się na teraźniejszości i przyszłości – bo Lulla jest marzycielką. Osobą pogodną, ale momentami też bardzo samotną. Osobą, która nie akceptuje siebie, a potem uczy się siebie akceptować. Mając przed sobą człowieka z krwi i kości, zupełnie straciłam zainteresowanie archiwaliami.

Człowieka po osiemdziesiątce. Oglądając filmy gejowskie, można czasem odnieść wrażenie, że osoby LGBTQ+ mają datę ważności gdzieś do ok. 40. roku życia, a następnie chyba nagle wszyscy umieramy na AIDS albo stajemy się niewidoczni. Bardzo brakuje reprezentacji tego, co dzieje się z nami później.

Mnie też to denerwuje. Sama spotykam się z osobami starszymi – queerowymi i niequeerowymi – i bardzo wiele mi to daje. Kult młodości wyrządza dużo szkód, pozbawia nas wielu wspaniałych rzeczy i karmi lęki. Przed starością, śmiercią (co wiąże się też z kulturą chrześcijańską i strachem przed wiecznym sądem), zmarszczkami, brakiem erekcji, popuszczaniem moczu itd. A przecież w naszym ciele mieszkamy do ostatniego tchu, więc lepiej się z nim zaprzyjaźnić, niż się go wstydzić albo ciągle kogoś udawać – jak nie hetero, to kogoś młodszego. Nasza starość to nie jest jakiś demon, to jest doświadczenie, to jest dojrzałość, to jest dystans, to dalej są dotyk i zapach. Usuwając to wszystko z pola widzenia, sami robimy sobie krzywdę. Lulla jest osobą, która podjęła decyzję – a raczej tysiące małych decyzji – by nie dać się przez ten kulturowy mechanizm zepchnąć do getta. By dalej z życia korzystać, może nawet w pełniejszy sposób niż dawniej. Chciałam pokazać, że starość może być dla nas dobra, że leży to tylko w naszych rękach.

Z drugiej strony choroby to w tym wieku rzecz naturalna, często nie mamy na nie wpływu.

Lulla akurat jest w dobrej formie, ale sama też mówi o swoich słabościach, nie ukrywa ich. Ja też nie – pokazuję w filmie, że zmaga się ze swoim zdrowiem, że czasem po prostu nie nadąża. Na ciele Andrzeja widać blizny, zapisały się na nim różne przejścia. Ale gdy teraz rozmawiamy, mnie też bolą plecy, wiesz? Momentami miewam duszności ze stresu. To nie tylko kwestia wieku, ale też tego, na czym się skupiamy. Na wszystkich nas czas i doświadczenie odciskają piętno, ale będziemy mieli takie zmarszczki, na jakie zapracujemy. Albo od stresu, zmęczenia i złości, albo od śmiechu.

Prócz radości w filmie pojawia się coś, co wielu z nas przeżyło: złamane serce, miłość życia, ktorej cień za nami podąża.

Powinniśmy dać wybrzmieć każdej emocji, bo nie ma radości bez melancholii, „tak” nic nie znaczy, jeśli nie mówimy „nie”. Rozstanie, tęsknota są częścią doświadczenia bycia człowiekiem – każdy z nas kogoś stracił, z kimś się rozstał, nagle ktoś wyjechał… Często wiąże się z to z poczuciem bycia oszukanym. To, co się rodzi w tej nagłej pustce, na pewno nas tworzy i konstytuuje – myślę, że żałoba jest jednym z głównych tematów „Boylesque”. Oraz wracanie po żałobie do bycia sobą, do poszukiwania szczęścia. Przez dragowe występy, przyjaźnie, ale też randkowanie.

Andrzej dość swobodnie porusza sięświecie aplikacji randkowych, a język jego anonsow jest fantastyczny.

Tak! Sposób komunikowania się Lulli pokazuje łączność z wieloma światami: z tym dzisiejszym i tym z przeszłości. Z jednej strony „ideolo” i wulgaryzmy, a z drugiej czysta poezja – jej anonse to małe dzieła sztuki, są zupełnie wyjątkowe. Ale znój przekopywania się przez Tindera czy Grindra znamy wszyscy. Dlatego bardzo się ucieszyłam, gdy Lulla instalowała apkę, bo dzięki temu mogłam opowiedzieć o bardzo uniwersalnym doświadczeniu. Wiemy, jakie mogą być efekty ich używania – te fajne i te niefajne. Też to przeżywałam.

Jak u ciebie przebiegała droga do samoakceptacji?

Jestem z katolickiego domu, wychowywałam się w Polsce, która, wiadomo, nie jest najłatwiejszym krajem do życia dla osób nieheteronormatywnych. Ale kiedy dorastałam w latach 90., osoby biseksualne nie mogły nawet liczyć na akceptację osób homoseksualnych. Dziewczyny brzydziły się tego, że kiedykolwiek miałam do czynienia z penisem, chłopcy mówili: „jak biseksualna, to do trójkąta” – i takie teksty, niestety, słyszy się do dziś. Bardzo długo zmagałam się ze zinternalizowaną homofobią, jako nastolatka nie mogłam nawet słuchać kobiecych wokali. Mocno się we mnie kotłowało, miałam problemy z dojściem ze sobą do porozumienia. Dlatego dobrze rozumiem osoby, które mają problemy z coming outem czy przyznaniem przed sobą, że są choćby heteroelastyczne – już to może tworzyć ogromne napięcie w środku i lęk przed tym, że straci się bliskich. Często pcha to do nienawiści: autoagresji albo homofobii, choć nie oznacza to, że każda homofobiczna osoba jest skrycie homoseksualna (często tacy faceci boją się po prostu, że mogą zostać potraktowani przez innego mężczyznę tak, jak sami traktują kobiety). Więc nie zawsze było różowo, ale dziś już nic nie ukrywam i trudno mnie czymkolwiek zawstydzić.

Wydaje się że Lulla też ma dobry kontakt ze sobą i swoim ciałem.

Myślę, że to nas do siebie przyciągnęło. Oboje jesteśmy dziwakami, którzy nie boją się eksperymentować. Zresztą w gruncie rzeczy wszyscy nimi jesteśmy, tylko wiele osób boi się ujawnić swój rodzaj dziwactwa – gdyby to zrobiły, słowo „dziwactwo” przestałoby cokolwiek znaczyć. Nikt nie jest „standardowy”. Dlatego oprócz filmu zajmuję się też edukacją seksualną i emocjonalną. Bo żeby chciało nam się seks uprawiać, trzeba mieć w sobie dużo rzeczy poukładanych. Trzeba czuć się dobrze ze sobą, ze swoim ciałem, mieć akceptację dla niego nie tylko, gdy akurat dobrze wyszło na Instagramie. Czasem burczy w brzuchu, czasem puścisz bąka – trudno! Trzeba mieć pewien rodzaj sympatii dla takiej zwykłej cielesności, nie tylko tej pornograficznej, być uspokojonym albo przynajmniej być w stanie połączyć się ze spokojem. Ważne jest też zaufanie do partnera, partnerki, osoby partnerskiej, by wejść na pewien poziom chęci poznawania siebie i spotkania w bliskości – tam jest naprawdę sycący seks.

O tym trochę jest też twój krótki metraż Klimat i wanilia, portretujący polskie środowisko BDSM. Tam również pokazujesz, że warto o przyjemność zawalczyć głownie z samym sobą. Otworzyć się na nią.

To jest chyba wspólny mianownik tych dwóch filmów. Dużo osób myśli, że sadomaso jest takie szokujące, a „Klimat i wanilia” to po prostu opowieść o ludziach, którzy tęsknią do bycia akceptowanymi takimi, jacy są, jak im się wylosowało, co w nich gra. O otwartości na doświadczenia, na dynamikę spotkania, na to, by czuć się ze sobą na tyle swobodnie, by odegrać jakąś rolę, pozwolić sobie przejąć albo stracić kontrolę. Powodem, dla którego ktoś mógłby mieć z tym problem, jest brak komunikacji, akceptacji, niepotrzebne konwencje społeczne, które z kolei powodują spychanie tematu do sfery tabu. Nie rozmawiamy o oczekiwaniach i marzeniach, o problemach: z orgazmem, z erekcją, przemęczeniem czy szerzej, wpływem pracy i stresu na nasze życie erotyczne. A to wszystko się łączy. Seksualność jest dla mnie właśnie dlatego tak interesująca, że stanowi wrota do wielu wymiarów. Poprzez nią kontroluje się społeczeństwo, łącząc ją z polityką i religią. Albo z modą, która wmawia nam, jakie ciała mamy mieć: kaloryfer na brzuchu, dużego penisa, metr osiemdziesiąt, duże cycki, małe cycki albo zero cycków – jeśli masz penisa. Olać to, to powinno być wyłącznie naszą sprawą. To też chciałam poprzez „Boylesque” powiedzieć: że super jest być sobą – nic nie jest tak wyzwalające.[/restrict]

 

„Królowa” dalej w top 10 na Netflix. Czy warto ją obejrzeć?

Czy chcieliście/chciałyście czy nie o „Królowej” z Andrzejem Sewerynem na pewno słyszeliście/słyszałyście! Mijają kolejne tygodnie od premiery polskiej produkcji o drag queens, a wciąż znajduje się on w netfliksowym „top 10”.

Serialowa baśń wzrusza scenariuszem, zachwyca kostiumami, a w jej soundtracku aż gęsto od popowych szlagierów! Koneserzy gatunku dostrzegą w niej podobieństwo do kultowych „Dumnych i wściekłych” i docenią pierwszorzędne aktorstwo (poza Sewerynem na planie pojawiła się Maria Peszek, Antoni Porowski i młodziutka Julia Chętnicka).

To projekt, który odczarowuje stereotypy o „facetach przebranych za babę”, prezentując drag nie jako homofobiczny żart, ale formę artystycznej ekspresji. Dzięki dystrybucji na najpopularniejszej platformie streamingowej trafia on również do tych, którzy o społeczności LGBT+ wiedzą niewiele, w przystępny sposób ucząc tolerancji i empatii… Zresztą, niejedna mama wolontariuszy i wolontariuszek „Repliki” dzwoniła, by z przejęciem opowiedzieć, jak to „ten nowy serial z Sewerynem” się jej spodobał.

Plakat promujący serial

 

Kto jeszcze „Królowej” nie obejrzał, niech to zrobi! I niech podeśle linka swoim bliskim, którzy do osób LGBT+ być może jeszcze muszą się „przekonać”. Ten serial może w tym pomóc! (poparte doświadczeniami!)

Greta Burzyńska z serialu „Na Wspólnej”

Z aktorką GRETĄ BURZYŃSKĄ, znaną m.in. z serialu „Na Wspólnej”, która w kwietniu napisała na Instagramie o swoim związku z dziewczyną, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Paweł Spychalski

W kwietniu dokonałaś coming outu wpisem na Instagramie. Media, w tym „Replika”, to podchwyciły.

Nie mogę powiedzieć, że dokonałam tym wpisem coming outu, bo nie dokonałam go w tym momencie. Mówiłam o sobie otwarcie, odkąd uzmysłowiłam sobie homoseksualną orientację i że jestem zainteresowana kobietami – dość późno, bo ok. 5 lat temu, kiedy miałam 24–25 lat. Wstawiłam swój post i nie spodziewałam się, że cokolwiek zmieni – w ogóle nie pomyślałabym, że ktoś o tym napisze, a tak się stało. Instagram to mój publiczny pamiętnik, który jest ważny przede wszystkim dla mnie. Wspólne zdjęcia pojawiały się od dawna na stories, ale post był faktycznie pierwszy. Jednak wisiał 2–3 tygodnie, zanim ktoś go zauważył. Na tym polega niespójność tej sytuacji. (śmiech) Wcześniej określeń „coming out” i „wyjście z szafy” nie było w moim słowniku. Teraz dopiero czuję ich znaczenie i to, co historycznie za sobą niosą. Bardzo się cieszę, że mogę się teraz szerzej o tym wypowiadać. Im więcej będzie się mówiło o coming outach, tym szybciej staną się one czymś zwyczajnym i nie będzie już trzeba mówić, że „wyszłam z szafy”, tylko będzie się mówiło, kogo się kocha.

Podobna sytuacja – post z partnerką na IG, a potem medialna burza wokół coming outu – spotkała dziennikarkę TVN24 Martę Warchoł (z którą wywiad opublikowaliśmy w nr. 93 „Repliki” – przyp. red.). Dziewczyny były zaskoczone rozgłosem. U ciebie było podobnie?

Kiedy to się stało, byłyśmy z moją partnerką Zuzią na wyjeździe i tak, było to dla nas zaskakujące, aczkolwiek bardziej zszokowało mnie to, że jest to sensacja. Dowiedziałam się wtedy, że jestem jedną z pierwszych wyoutowanych aktorek w Polsce. Zszokowało mnie to, bo wiem, że nie jestem jedną z kilku. (śmiech) Mam znajome aktorki, które spotykają się z kobietami. Niektóre z nich siedzą w szafi e ze strachu przed tym, jak zareaguje branża, niektóre, bo tak nakazał im agent (tłumacząc, że będzie to bardziej owocne dla ich kariery), a jeszcze inne, „bo żyją w Polsce”.

Agenci zniechęcają kobiety LGBT+ do coming outu?

[restrict]Jeszcze 2–3 lata temu zdarzało się, że agent czy agentka mówili: „Nie mów lepiej o swojej orientacji na Instagramie, bo to ci może zaszkodzić”. A to ludzie, którzy są nad nami, kierują nami i naszą ścieżką zawodową. Teraz jednak zaczynają sobie zdawać sprawę, że to totalna bzdura i bardzo zła manipulacja. Na przykład moja agencja zareagowała na mój coming out gratulacjami. Nie mogłabym być w innej. Podobnie ekipa „Prawdziwych motywów”, przy których akurat wtedy pracowałam, składająca się w niemal 90% z mężczyzn. Jestem za to naprawdę wdzięczna, bo to jest realny dowód na to, że wkładanie do szufl adek wywołuje więcej strachu i obaw niż rzeczywistość, która może nas pozytywnie zaskoczyć.

Mamy wielu wyoutowanych aktorów, ale aktorki – prawie żadnej.

Aktorkom się mówi, że lepiej się nie pokazywać albo nie mówić o tym, że kochają kobiety albo są związane z kobietami. Pojawia się pytanie: dlaczego – bo reżyser na nie źle spojrzy? Bo casting nie będzie mógł być przeprowadzony, bo ktoś pomyśli: „O Boże, ona jest lesbijką”? O kilkunastu aktorach wiemy, że są homo- czy biseksualni, co nie oznacza, że patrzymy na nich przez pryzmat tego, kim są albo kogo zagrali. Kobiety wciąż bardzo się boją, że może to mieć negatywne konsekwencje albo być negatywnie przyjęte.

Ty nie ukrywasz swoich relacji romantycznych w świecie zawodowym? Nie. Odczułaś kiedyś takie „negatywne konsekwencje”?

Patriarchat i seksizm były kiedyś powszechne. Starsze pokolenia, niestety, najczęściej pozwalały i doprowadzały do sytuacji wykorzystywania czy molestowania, fizycznego i słownego. Niekoniecznie byli to ludzie z produkcji, ale też aktorzy, a nawet aktorki. Ale obecnie czuję, że jesteśmy w momencie zmiany. Mamy nowe pokolenie, nowe pokolenia. Dzisiaj inaczej postrzegam branżę i jestem szczęśliwa, że mogę pracować z ludźmi, którzy są akceptujący i wrażliwi.

Zachęcasz inne aktorki do coming outu?

Tak. Zachęcam przede wszystkim do tego, żeby być sobą i się nie bać, zamiast słuchać osób, które próbują „chronić naszą prywatność” czy wpłynąć na naszą ścieżkę zawodową. Zdaję sobie sprawę z tego, w jakim żyjemy w państwie, ale jeżeli my, ludzie ze świata artystycznego, dziennikarskiego czy sportu, którzy na co dzień mamy wpływ na opinię społeczną, zaczniemy żyć otwarcie i przestaniemy ukrywać, kim jesteśmy, to wierzę, że wpłynie to na nastroje społeczne w mniejszych ośrodkach. Małe, proste rzeczy potrafi ą wywołać wielkie zmiany.

Masz na myśli zwiększenie widoczności i poprawę reprezentacji?

Dokładnie to, ale też przede wszystkim zwiększenie wrażliwości, empatii oraz akceptacji. W ludziach rośnie pragnienie odkrywania, kim są i kim pragną być. Odkrywają, badają i sprawdzają. A to właśnie niesie za sobą zmiany społeczne, tak bardzo nam potrzebne. Bardzo się cieszę, że powstała np. „Kontrola”. Gratuluję dziewczynom: Natalii Parzymies, Adzie Chlebickiej i Ewelinie Pankowskiej (reżyserce i aktorkom grającym w serialu główne role – przyp. red.) sukcesu na skalę światową! Cieszy mnie, że lesbijskie role zaczęły coraz częściej się pojawiać w polskiej kinematografii.

Sama w kwietniu wystąpiłaś jako jedna z 12 lesbijek w spocie Kampanii Przeciw Homofobii z okazji Tygodnia Widoczności Lesbijek. Na pytanie: „Co powiedziałabyś młodszej sobie?”, odpowiadasz: „Nie bój się być sobą, nie bój się odkrywać tego, kim jesteś”. Jak wyglądało u ciebie to odkrywanie siebie?

Urodziłam się i do matury mieszkałam w Gnieźnie, gdzie otaczało mnie dużo stereotypów. Poszłam za tym – to było 15–18 lat temu – że związek to kobieta i mężczyzna. Wiedziałam, że są geje, ale nie słyszałam o żadnej lesbijce. Ale żaden związek z mężczyzną mi nie wychodził. Nie mogłam fizycznie złapać więzi, jaka powinna się wytworzyć, mimo że czułam te więzi pod względem przyjacielskim i po prostu ludzkim.

Nie podejrzewałaś, że jesteś lesbijką?

Nie wyobrażałam sobie, że może być inaczej. Nie potrafi łam nazwać tego, przez co przechodzę. Dorastałam przecież w małej miejscowości, w której wiedziałam o jednym geju. Nie zostało mi to również umożliwione przez społeczeństwo. System mówi: jest kobieta, jest mężczyzna, tworzą rodzinę, rodzi się dziecko itd., itd. Nikt nie mówi, że jest inna opcja, więc żyjesz, wierząc, że tak ma być. To kwestia wychowania – mam porównanie, bo mam siedmioletniego brata, który mieszka w Anglii. Tam dzieci wiedzą, że są równe w swoim zróżnicowaniu. Sam przyszedł do swojej mamy pewnego popołudnia i powiedział, że oglądali w szkole piękny fi lm o miłości dwoch mężczyzn. Potem rozmawiali na ten temat z panią, która wytłumaczyła im, że każdy ma prawo kochać, kogo czuje, że kocha. Zapytał: „Czy jeżeli Greta kocha kobietę, to znaczy, że jest gay?”. Mój siedmioletni brat to zrozumiał, mimo że ze względu na odległość widujemy się tylko od czasu czasu. To było, jeszcze zanim byłam z obecną partnerką. Sam do tego doszedł, słuchając moich opowiadań.

Ale wtedy nikt się nie domyślił?

Mój 83-letni dziadek ostatnio powiedział, że domyślił się, że jestem lesbijką, bo jako nastolatka zawsze miałam wokół siebie grono przyjaciółek. Zapamiętaliśmy, że powiedział wtedy, że „przyjaciel powinien być tylko jeden”. Wtedy tego nie zrozumiałam. No bo dlaczego tylko jeden? (śmiech) A teraz rozumiem, że próbował mnie wtedy wybadać.

Co było dalej?

Zaraz po maturze przeprowadziłam się do Warszawy i zaznałam nowego życia. Nie znałam tutaj nikogo, rzuciłam się na głęboką wodę. Ale bardzo pragnęłam wydostać się z Gniezna, gdzie się w tamtym momencie dusiłam. Chciałam zbudować siebie na nowo, zobaczyć, kim jestem, odrzucić to, z czym do tej pory się nie zgadzałam. I tak zajęło mi to kilka lat, zanim uświadomiłam sobie na dobre, że jestem lesbijką i pragnę stworzyć związek z kobietą. Wcześniej tego do siebie nie dopuszczałam. Sądziłam, że coś jest ze mną nie w porządku. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego żaden związek mi nie wychodzi i cierpię. Poznałam „ciemną stronę” rzeczywistości. To stan, w którym usłyszysz jedną rzecz, zrobi ci się przykro i nic nie ma sensu. Nie masz połączenia z własnym sercem, boisz się o to, co się wydarzy, o to, co będzie. To też poczucie braku sensu życia. Przeżyłam to, ale wolę mówić o sile niż o strachu. Ostatnio rozmawiałam ze znajomą, która poznała mnie jako 22–24-latkę. Była pod wrażeniem tego, jak bardzo się zmieniłam. Pamiętała mnie jako tę, która zawsze była ubrana na czarno. (śmiech)

Dla wielu osób wyjazd do większego miasta to katalizator coming outu. U ciebie też tak było?

Tak, najpierw dzięki szkole fi lmowej, w której kilkukrotnie zostałam obsadzona w roli lesbijki (pozdrawiam tu serdecznie Nastkę Pazurę). Te sceny zrodziły we mnie wiele pytań. Potem taką rolę odegrał wyjazd do Białegostoku do akademii teatrealnej, dokąd wyjechałam na 2 lata i gdzie sama ze sobą, na osobności, mogłam przegadać sytuację i już nie uciekać od tego, kim jestem. W szkole aktorskiej sceny lesbijskie po raz pierwszy uzmysłowiły mi, że w intymnej sytuacji z kobietą czuję się wyjątkowo zestresowana i zagubiona. Zaczęłam wypytywać znajomych o osoby homo- czy biseksualne w naszym otoczeniu. Spróbowałam pierwszych randek przez Tindera i przekonałam się, że kobiece ciało jest dla mnie fantastycznie inspirujące, że go pragnę. Działałam metodą małych kroczków. Dziś nie wiem, czy to było dobre – byłam w tym wszystkim sama ze sobą. Starałam się działać samodzielnie. Byłam pomocna dla innych, ale swoje sprawy chciałam załatwiać sama. Teraz uważam, że lepiej działać wspólnie. Niemniej te 2 lata były dla mnie bardzo ważne. Kocham wszystkich ludzi bez względu na płeć, ale jestem lesbijką, bo chcę tworzyć związki z kobietami. To jest odpowiedź na wszystkie moje wcześniejsze pytania.

Spotkałaś się ze stereotypami na temat lesbijek?

Tak, wszędzie – też w pracy. W Polsce narosło wiele stereotypów wokół lesbijek. „Ty nie wyglądasz jak lesbijka”, „lesbijka tak nie wygląda” „zapewne nie miałaś dobrego faceta”. Naprawdę słyszałam, że nie wyglądam jak lesbijka! Takie komentarze są zabawne, bo wynikają z ludzkiej nieświadomości, niezrozumienia, że kompletnie nie chodzi tu o mężczyzn – mam w swoim życiu wielu fantastycznych facetów, z którymi się przyjaźnię. Sęk w tym, że po prostu moje serce wybrało inną drogę. Tyle.

Takie stereotypy są trochę zabawne, jednak opierają się na założeniu, że nie mamy prawa same się określać, że trzeba to zrobić za nas.

Może tak, z drugiej strony zawsze prowadzę taką rozmowę dalej, nie pozostawiam tego bez komentarza. Naszym myśleniem rządzą stereotypy. A przecież każda miłość jest dobra. 7 maja byłam na Marszu Równości w Gnieźnie. Jeszcze kilka lat temu takiego Marszu nie było. Jego organizacja to zasługa takich postaci jak twórcy duetu Siksa (którego współtwórczyni Alex Freiheit pochodzi z Gniezna – przyp. red.). Wydarzyło się ostatnio wiele rzeczy, których się nie spodziewaliśmy, i to jest właśnie to: nie jesteśmy w stanie niczego przewidzieć. Ważne jest to, żeby wierzyć, że mamy w sobie siłę. Jeżeli jedna osoba po coming oucie kogoś takiego jak ja poczuje się lepiej, poczuje się bezpieczniej, poczuje się lepiej z samą sobą, to są zmiany, które wywołują falę miłości.[/restrict]

Greta Burzyńska – aktorka znana z wielu ról telewizyjnych i filmowych, najbardziej kojarzona z serialu „Na Wspólnej”. O jej coming oucie zrobiło się głośno w kwietniu, kiedy media obiegło zdjęcie z jej Instagrama, na którym obejmuje się z partnerką. Również w kwietniu jako jedna z 12 lesbijek wystąpiła w spocie Kampanii Przeciw Homofobii nagranym z okazji Tygodnia Widoczności Lesbijek.

Olivia Colman niespodzianką obsadową w netflixowym Heartstopperze

Oglądacie “Heartstoppera”? Albo może już obejrzeliście? ❤

To w-s-p-a-n-i-a-ł-y serial na podstawie powieści graficznej Alice Oseman. Jego fabuła nie jest skomplikowana, ale chwyta za serce tak, że nie można się oderwać.


15-letni Charlie Spring jest gejem i – nie, nie odkrywa swojej homoseksualności ani nie ma z nią problemów – jest jej pewny, akceptuje siebie, problem ma natomiast z homofobią otoczenia. Tymczasem zakochuje się w Nicku, koledze ze szkoły, który uwielbia rugby.

A my, widzowie, zakochujemy się w nich obu.

Na drugim planie mamy Tao, najlepszego przyjaciela Charliego, Elle, która przeniosła się ze szkoły dla chłopców do szkoły dla dziewczyn po tym, jak wyoutowała się jako dziewczyna transpłciowa a także Tarę i Darcy, parę les… a także mamę Nicka, którą gra – uwaga – Olivia Colman!

Netflix

 

48-letnia Colman to obecnie jedna z najbardziej wziętych aktorek na świecie, zdobywczyni Oscara za “Faworytę” (2018), nominowana za “Ojca” (2020) i w tym roku za “The Lost Daughter”; słynna również m.in. z roli królowej Elżbiety II w megahicie Netflixa “The Crown”. Obsadzenie Colman w “Heartstopperze” było totalną niespodzianką – a ze strony samej aktorki niewielka w sumie rola stanowi jasną deklarację światopoglądową bycia sojuszniczką LGBT+.

“Heartstopper” z miejsca stał się wielkim przebojem. Polecamy!

(Kilka dni po premierze “Heartstoppera” na Netfliks wjechało kilkanaście finałowych odcinków “Grace & Frankie”, więc tęczowa publiczność ma ucztę 🙂 )

Jerzy Radziwiłowicz – wielki aktor sojusznikiem LGBT

Z wybitnym aktorem JERZYM RADZIWIŁOWICZEM rozmawia Rafał Dajbor

fot. Tomasz Lazar

Jest pan w gronie sojuszników LGBTQ+ w Polsce. Bywa pan na galach Kampanii Przeciw Homofobii, a w przestrzeni publicznej nie szczędzi pan słów krytyki tym, którzy pozwalają sobie na szerzenie homofobicznych nastrojów. Dlaczego zdecydował się pan opowiedzieć jawnie po tej stronie?

Jest to zwykły odruch sprzeciwu, ponieważ denerwuje mnie, a właściwie – mówiąc innym, bardziej w tej sytuacji adekwatnym językiem – wkurwia mnie to, jak się w Polsce traktuje ludzi LGBTQ+ i jak się o nich mówi. Zwłaszcza jak mówi o nich współczesna władza. Dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, by móc się wypowiedzieć czy wziąć udział w nagraniu spotu antyhomofobicznego – chętnie się tego podjąłem, bo homofobiczny sposób myślenia i mówienia jest dla mnie nie do przyjęcia.

Zastanawiałem się, czy za pana decyzją o wsparciu nie stały osobiste przesłanki np. przyjaźnie czy więzy rodzinne z kimś, kto jest lesbijką czy gejem.

Mam w gronie przyjaciół, znajomych, współpracowników, a także moich teatralnych Mistrzów wiele osób o orientacji homoseksualnej. Być może mam ich nawet więcej, niż myślę, że mam. Bo przecież mogę nawet nie wiedzieć, że ktoś jest gejem czy lesbijką. Nie mogłem więc milczeć, gdy pojawiła się w naszym kraju atmosfera nagonki. [restrict]

Chciałbym zapytać o okres PRL-u. Jak wtedy, pana zdaniem, wyglądał stosunek społeczeństwa do mniejszości seksualnych? I czy pan, po roli w Człowieku z marmuruAndrzeja Wajdy, po której w jakimś stopniu stał się pan amantem polskiego kina, otrzymywał wyrazy uznania, a może wręcz propozycje erotyczne ze strony gejów?

W pierwszych słowach dziękuję panu za tego „amanta”, to bardzo miło brzmi. (śmiech) Nie, nie zauważyłem żadnych oznak osobistego zainteresowania mną ze strony gejów. Pyta pan o stosunek do mniejszości seksualnych w PRL-u. Jeśli chodzi o mnie – to od samego początku moje podejście było dokładnie takie samo, jak dziś. Od początku spotykałem się z gejami w pracy, byli to normalni, mili ludzie, świetni koledzy, niczym nieróżniący się od osób heteroseksualnych, także stopniem talentu. Po prostu – jeden aktor gej był średnim aktorem, a inny – wybitnym. Jeśli chodzi o cały PRL – właściwie się o tym nie mówiło. Temat jak gdyby nie istniał. Zresztą dziedzina szeroko rozumianej sztuki zawsze była miejscem, w którym znajdują się bardzo różni ludzie, także różni pod względem seksualnym. Środowisko artystyczne zawsze było bardziej otwarte na te sprawy niż inne środowiska i w PRL-u było tak samo.

Na początku lat 80. pracował pan we Francji, grał pan w tamtejszych filmach, m.in. u Jeana-Luca Godarda. Czy widział pan rożnicę w podejściu do mniejszości seksualnych w ówczesnej Polsce i na ówczesnym Zachodzie?

Powiedzmy sobie otwarcie – Zachód przepracowywał te tematy dużo wcześniej niż my. To nie jest tak, że wtedy widziałem jakieś różnice, a teraz już ich nie widzę. Po dziś dzień otwartość na normalne traktowanie osób LGBTQ+ jest inna u nas, a inna na Zachodzie. Czasem nawet dochodzić może do pewnych, nazwijmy to, nieporozumień. Będąc we Francji, widziałem „Fedrę”, w której aktor grający Hipolita w ewidentny sposób grał tę rolę jako rolę geja. Nie wiem, czy ów aktor sam był gejem, czy nie, ale Hipolit w jego wykonaniu nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że gejem jest. Zapytałem francuskich kolegów, jaka jest koncepcja tego przedstawienia, bo z treści „Fedry” jasno wynika, że Hipolit nie jest gejem. Spotkałem się z oburzeniem, że w ogóle o to pytam, bo jakie to ma znaczenie, Hipolit jest po prostu Hipolitem, człowiekiem jak my wszyscy. Oczywiście, że tak! Tylko że moim zdaniem scena to co innego niż życie codzienne. Na scenie wszystko coś „znaczy”. Jeśli Hipolit jest gejem, to to coś scenicznie oznacza, co z kolei w ogóle nie powoduje, że mam mieć jakiekolwiek uprzedzenia. Zauważyłem, że już nawet to rozróżnienie było dla niektórych tam, we Francji, nie do przyjęcia.

W 2003 r. miał pan możliwość zagrać geja w dwuosobowej sztuce Charlesa Dyera Schody, wystawionej przez Piotra Łazarkiewicza najpierw w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, a następnie w Teatrze Na Woli w Warszawie, z panem i Danielem Olbrychskim w rolach głównych. Jak wspomina pan pracę nad tą rolą?

Był to spektakl zrobiony nie dla danego teatru, w planach było, aby był przedstawieniem objazdowym, niestety nie „pożył” długo. Była to komedia, w której w bardzo otwarty sposób mówiło się o orientacji seksualnej bohatera. Ale od razu powiem, że grając w „Schodach”, nie traktowałem grania geja jako czegoś „niesamowitego”. Była to dla mnie po prostu jeszcze jedna rola, nad którą pracowałem, jak nad każdą inną. Jest to o tyle tylko szczególna w moim życiu premiera, że nigdy wcześniej ani później nie grałem już geja. Niestety nigdy w moim aktorskim życiu nie zagrałem jeszcze kobiety. A bardzo bym chciał.

Wspominał pan o swoich Mistrzach, wśród których byli także geje. Chciałbym najpierw zapytać o Konrada Swinarskiego.

Największe role w teatrze stworzyłem u Wajdy i Jarockiego, a moja współpraca z Konradem trwała tylko 3 lata – bo 3 lata po moim przyjściu do Starego Teatru w Krakowie Konrad zginął w katastrofie lotniczej. Grałem w jego dwóch przedstawieniach, a nie doszło do skutku trzecie – Konrad miał w zamiarach wystawienie Szekspirowskiego „Hamleta” ze mną w roli tytułowej. Konrad to była wielka postać, wspaniały reżyser, człowiek teatru z krwi i kości. Stary Teatr w Krakowie był istotą jego twórczości. Próby „Hamleta” trwały kilka miesięcy, zostały przerwane na czas wakacyjny, a właśnie w wakacje Konrad zginął. Spędziłem z nim wiele czasu, pracując nad postacią Hamleta. Był to artysta, który otworzył świat teatru przede mną – bardzo wówczas młodym i niedoświadczonym człowiekiem.

Dwa następne nazwiska reżyserów gejów to Marek Okopiński i wciąż tworzący nowe przedstawienia Krystian Lupa.

Z Markiem Okopińskim pracowałem jeden raz i w zasadzie mogę powiedzieć, że go mało poznałem. A Krystian Lupa to kolejny wielki człowiek teatru. Grałem u niego Filipa w „Iwonie, księżniczce Burgunda” Gombrowicza. Lupa to ktoś, kto wprowadził do Starego Teatru w Krakowie nowy, własny, autorski teatr. Z tym że nie umiem powiedzieć, czy orientacja seksualna ludzi, o których rozmawiamy, miała jakikolwiek wpływ na to, że byli lub są tak wielcy jako artyści. Reżyser gej tak samo jak aktor gej może być wielkim artystą albo artystą przeciętnym. W ogóle dla mnie to, czy pracuję z gejem czy niegejem, nie ma znaczenia, ważne jest to, co ów człowiek wnosi w świat sztuki. A i Swinarski, i Lupa wnieśli wiele.

Jadwiga Jankowska-Cieślak, pana koleżanka z roku w warszawskiej PWST, w wywiadzie, który przeprowadziłem z nią dla Repliki, mówiła o homofobicznym aspekcie Polskiej Wyższej Szkoły Teatralnej: Już na egzaminie wstępnym, jeśli komisja zauważała, że kandydat na aktora jest jakoś podejrzanie miękki, to nie miał szans. Tak samo było w trakcie studiów na egzaminach, które decydowały o promowaniu studenta na kolejny rok. Przez pewien czas zupełnie poważnie myślałam, że gej nie może zostać aktorem. Na własne oczy i uszy widziałam i słyszałam, jak na korytarzu szkoły pewna pani pedagog, której nazwiska wybaczy pan nie ujawnię, mijając chłopaka jej zdaniem właśnie zbyt miękkiego , powiedziała półgębkiem: To jest pedał, trzeba go wyrzucić≪”. Czy pan także w taki sposób pamięta stosunek pedagogów do gejów?

Nic takiego nie zapamiętałem, być może z jakichś powodów nie zwracałem na to uwagi. Z tym że jest pewien rodzaj problemu, który poruszyłem już, mówiąc o roli Hipolita w „Fedrze” we Francji. Nie chcę, by to, co teraz powiem, zabrzmiało w jakikolwiek sposób wykluczająco czy wręcz homofobicznie, jednak jeżeli kandydat na aktora jest w sposób zupełnie jawny rozpoznawalny jako gej w sposobie bycia, reagowania, to to, co w żadnym razie nie powinno nikomu przeszkadzać w życiu, w kawiarni, w autobusie, na ulicy – może „przeszkadzać” na scenie, bo to są dwie różne rzeczywistości. Stąd o ile teksty w stylu „to jest pedał, trzeba go wyrzucić” są nie do przyjęcia, o tyle zastanowienie pedagogów, na ile wychodząca w sposobie bycia i w interpretowaniu ról homoseksualna orientacja studenta wydziału aktorskiego będzie miała wpływ na jego istnienie w teatrze, jakie drogi zawodowe przed nim zamknie, a jakie otworzy – jest uzasadniona i nie uważam, by z założenia trzeba było dopatrywać się w niej homofobii. To bardzo subtelna sprawa, w której szalenie ważne jest, z jakich pobudek podejmuje się takie przemyślenia i w jaki sposób komunikuje się to studentowi.

W jednym z ostatnich numeróReplikiwywiadu udzieliła Julia Kolberger, która wprost opowiedziała o homoseksualności swojego ojca, Krzysztofa Kolbergera.

Krzyśka mogę wspominać tylko dobrze, jako świetnego kolegę i aktora. To, że jest gejem, jakoś chyba wszyscy przeczuwaliśmy, dawało się to w nim wyczuć, ale pamiętam, że to był temat, który w odniesieniu do Krzyśka po prostu… nie istniał. Był kolegą, był kumplem, aktorem i tyle. To w ogóle nie miało dla nas znaczenia.

A jak było z Piotrem Skrzyneckim? Podobno cały Krakówa, choć Skrzynecki był w związku z kobietą, szeptał o tym, że jest on homoseksualny.

Nie było żadnego szeptania, tu nie ma co szeptać – o tym, że Piotr Skrzynecki był gejem, w Krakowie się po prostu głośno mówiło, nie robiąc przy tym z tego faktu żadnej sensacji ani żadnej tajemnicy. Skrzynecki był emblematem, symbolem Krakowa. Człowiekiem instytucją. Nie pamiętam, by kogokolwiek obchodziło, jakiej jest on orientacji seksualnej.

Rysuje pan bardzo pozytywny, wręcz piękny obraz ówczesnej rzeczywistości, w której orientacja seksualna osób tak sławnych i, jak sam pan mówi, tak symbolicznych jak Piotr Skrzynecki jest przyjmowana jako coś normalnego i dla nikogo nie stanowi problemu. Naprawdę było aż tak dobrze?

Może to kwestia mojego podejścia i mojego usposobienia, ale choć próbuję sobie przypomnieć tamte czasy prawdziwie, takimi, jakie one były, to naprawdę nie mogę przywołać z pamięci dosłownie żadnego zdarzenia, w którym homoseksualność tego czy innego człowieka stanowiłaby problem towarzyski albo wywołała jakąś nieprzyjemną sytuację. Po prostu się wiedziało, że ktoś jest gejem, a ktoś lesbijką…

jak wybitna krakowska aktorka Halina Gryglaszewska.

Podobno. Widzi pan, nawet nie umiem powiedzieć, że o tym na sto procent wiedziałem, po prostu mówiło się, że podobno jest lesbijką.

i jest w związku z Marią Kościałkowską, także aktorką.

Tego dowiaduję się od pana. Uściślijmy: mnie naprawdę nigdy kompletnie nie interesowało, kto jest z kim w związku. A starszych kolegów aktorów, o których wiedzieliśmy, że są gejami, traktowało się z takim samym szacunkiem jak wszystkich innych starszych kolegów.

Skoro wspomniał pan o starszych kolegach aktorach gejach z Krakowa, to przychodzi mi na myśl przede wszystkim jedno nazwisko Hugo Krzyski. Jan Peszek w wywiadzie dla Repliki wspominał, że Krzyski zupełnie jawnie okazywał bycie gejem, wręcz, jak nazwał to Peszek, bawiło go odgrywanie cioty.

Dobrze pan trafił, bo gdy mówiłem chwilę temu o szanowaniu starszych aktorów, o których wiedzieliśmy, że są gejami, myślałem właśnie o Krzyskim. Pan Hugo był gejem całkowicie otwartym, jawnie to okazującym, nie wstydził się tego ani tego nie ukrywał. Był przy tym bardzo eleganckim starszym panem, o sposobie bycia dżentelmena. A o tym, jaką pozycją zawodową się cieszył, niech świadczy pewien fakt – otóż w krakowskim SPATiF-ie był stół Starego Teatru. Długi stół, który w sposób nieformalny był miejscem spotkań tylko aktorów Starego. Żeby się tam przysiąść, trzeba było poprosić o towarzyskie pozwolenie. Krzyski zaś był aktorem Teatru im. Słowackiego. I jako jedyny aktor spoza Starego Teatru miał przy tym stole swoje miejsce, mógł tam usiąść, kiedy chciał, nie pytając i nie prosząc.

Chciałbym wspomnieć jeszcze dwa duże aktorskie nazwiska gejó Igor Przegrodzki i Stanisław Igar.

Obu znałem. Z Igorem Przegrodzkim nigdy nie grałem w Teatrze Narodowym w Warszawie, ale ponieważ w ostatnich latach życia mieszkał w pokoju gościnnym przy Wierzbowej, nieraz się spotykaliśmy, rozmawialiśmy. Ze Stanisławem Igarem miałem okazję spotykać się w pracy – w krakowskim oddziale Tele wizji, a także w krakowskiej PWST – on w niej uczył, gdy ja byłem prorektorem. Obaj byli świetnymi aktorami. I gejami. No i co z tego?

Miał pan okazję pracować z kilkoma aktorkami cieszącymi się statusem gejowskich diw. Mam tu na myśli zwłaszcza Krystynę Jandę, Isabelle Huppert i Angelę Molinę.

Wszystkie trzy są świetnymi aktorkami i fajnymi koleżankami. Huppert to wielka aktorka, z którą miałem okazję pracować w filmie. Z Ángelą Moliną spotkałem się pierwszy raz w 1982 r., gdy była jeszcze opromieniona sławą roli w „Mrocznym przedmiocie pożądania” Bunuela. A potem kilka lat później zagraliśmy razem w portugalskim filmie. W obu tych filmach graliśmy parę. Do dziś, gdy widzę ją na ekranie, patrzę z podziwem, jak pięknie weszła w wiek, w którym jest. Krysia Janda – grałem z nią wiele razy, tylko w filmie, nigdy w teatrze, jesteśmy po dziś dzień w bliskiej przyjaźni.

W teatrze zagrał pan wiele ról w repertuarze Gombrowiczowskim. W filmie zagrał pan główną rolę w filmie Stanisława Różewicza Ryś, według prozy Jarosława Iwaszkiewicza.

Na to, jaką literaturę obaj tworzyli, a do tego – jaki teatr tworzył Gombrowicz (a tworzył wielki teatr, wielkie sztuki, napisał ich niewiele, ale każda jest wielka jako dramat sceniczny), nigdy nie patrzyłem przez pryzmat orientacji seksualnej tych pisarzy, a jedynie przez pryzmat rangi ich dzieł. Nie wiem, czy pan wie, że wątpliwości co do orientacji seksualnej dotyczą także Szekspira, jeśli oczywiście przyjmiemy, że wszystkie dzieła przypisywane Szekspirowi napisał on sam. Proszę spojrzeć na sonety. Wiele z nich jest tak napisanych, że właściwie nie pozostawiają wątpliwości, iż były pisane do mężczyzny. Rozpatrywanie twórczości literackiej przez pryzmat homoseksualnej orientacji autora jest znakomite i ciekawe jako metoda analizy literackiej czy dla interdyscyplinarnych badań psychologiczno- literackich. Ale dla mnie jako dla aktora nie ma to żadnego znaczenia. Ważny jest tekst sztuki lub scenariusza filmu. I tylko on.

Żyjemy w podzielonej Polsce. Podzielonej stosunkiem do wielu spraw także kwestii orientacji seksualnej. Wspominał pan, żśrodowisko artystyczne jest samo z siebie bardziej otwarte. Ale czy w dzisiejszych realiach nie docierają do niego te podziały?

Tego podziału w środowisku nie ma albo ja go nie zauważam. Albo mówię o tym w inny sposób, niżby panu opowiedział to ktoś inny. Tak, owszem, słyszę czasem opowieści o tym, że współczesny teatr jest „opanowywany przez gejów”. Siedzimy teraz i rozmawiamy o postaciach z przeszłości, o wspaniałych artystach, którzy byli gejami. Mówiliśmy o Swinarskim, Okopińskim, Przegrodzkim, Igarze, Krzyskim, Kolbergerze… Wspaniały scenograf i malarz Kazimierz Wiśniak, gej, mający teraz już 90 lat, jest ojcem chrzestnym mojej córki. Naprawdę czyimś zdaniem teatr jest akurat właśnie dzisiaj opanowywany przez gejów? Ktoś się tu późno obudził. A mówiąc w pełni poważnie – do znudzenia powtarzam, że nie ma znaczenia, czy wielki reżyser, scenograf, aktor jest gejem, czy heterykiem. Zapewne geje mają swoją specyficzną wrażliwość. Specyficzną, nieco inną wrażliwość mają mężczyźni, inną kobiety. Tylko że taką specyficzną wrażliwość ma każdy wielki artysta. Ważne jest, czy ta specyfika coś wnosi, czy nie wnosi nic. A to zależy już od talentu.

Czy udział w takich filmach jak np. PokłosiePasikowskiego, który został przez środowiska nacjonalistyczne uznany za antypolski przez to, że poruszał kwestię stosunku Polaków do Żydów w czasie okupacji hitlerowskiej, to dla pana tylko kolejna rola? Czy także pewna deklaracja światopoglądowa, taka jak udział w spocie przeciwko homofobii?

Jest i tak, i tak. Uciekam jak tylko mogę od tego, by używać wobec mojej profesji zbyt wielkich słów, i wolę nazywać aktorstwo po prostu zawodem. Który niekiedy bywa czymś więcej niż tylko zawodem. Zdarzyło mi się to kilka razy – prowadzili do tego wielcy Mistrzowie: Wajda, Jarocki, Swinarski, Lupa. Miałem przyjemność przeżyć z nimi coś, co wykraczało poza zwykłe „uprawianie zawodu”. Wspomniał pan „Pokłosie”. Zdarza się, że aktor bierze udział w czymś, o czym wie, że kilku innych nie chciało brać w tym czymś udziału. I musi się zmierzyć z tym, co się może potem zdarzyć. Tak film, jak i teatr są od tego, by także drażnić i niepokoić, bez względu na to, czy to się komuś podoba, czy nie. I wtedy potrafisię okazać, że zawód staje się rodzajem misji. Nie wolno jednak zaczynać od „misji”. Natomiast jeśli ktoś kiedyś sprawi, że uprawianie aktorstwa awansuje do rangi misji – to dobrze.

Wspominaliśmy o PRL-u, o Polsce współczesnej, a także o Zachodzie, o FrancjiCzy pana zdaniem Polska ma szansę stać się krajem otwartym, w którym homofobiczne przekazy z ust polityków czy hierarchów kościelnych albo rzucanie kamieniami w manifestacje środowisk LGBTQ+ staną się już tylko wstydliwą częścią przeszłości?

Jeżeli jest tak, że politycy, a mam tu na myśli tych zwłaszcza, którzy teraz nami rządzą, będą podkręcać atmosferę pogardy, a nie szacunku, jeżeli będą próbowali swoje własne fobie przenosić na poziom fobii społecznych, a mają do tego narzędzia, to droga jest daleka. Nie ma jednak żadnych powodów, by temu ulegać. By wypowiadane przez polityków obrzydlistwa czy horrendalne bzdury typu „ideologia LGBT” przyjmować bez protestu. Wręcz nie wolno tego robić. Szansa więc jest, ale widzę ją niestety jako dosyć odległą. I to jest smutne. [/restrict]

Jerzy Radziwiłowicz (ur. 1950) – znakomity aktor teatralny i filmowy. W latach 1972–1996 związany z krakowskim Starym Teatrem, od 1998 r. w Teatrze Narodowym w Warszawie. Masowa publiczność poznała go z tytułowej roli w słynnym „Człowieku z marmuru” (1976) i jego kontynuacji: „Człowieku z żelaza” (1981) Andrzeja Wajdy. Te tytuły otworzyły mu drogę do zachodniego kina, gdzie partnerował Isabelle Huppert („Pasja”, 1982), Ángeli Molinie („To okrutne życie”, 1983; „Coitado do Jorge”, 1993) czy Emmanuelle Béart („Historia Marii i Juliena”, 2003). W 2017 r. odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne zasługi dla kultury polskiej, za osiągnięcia w pracy artystycznej”.

Bianca del Rio, gwiazda „RuPaul’s Drag Race” specjalnie dla „Repliki”

BIANCA DEL RIO, zwyciężczyni 6. sezonu „RuPaul’s Drag Race”, opowiada Jakubowi Wojtaszczykowi, co znaczy dla niej drag, dlaczego woli standup od lip syncu i jak radzi sobie w kulturze unieważniania. Zdradza też, co zaprezentuje podczas europejskiego tournée „Unsanitized”. 23 i 24 lipca wystąpi w Poznaniu, a 26 – w Warszawie

fot. Matt Crockett

Mimo że drag mocno zakorzeniony jest w komedii, nieczęsto zdarza się, że przybiera formę klasycznego standupu. Ty przybywasz do Polski z takim właśnie show.

Spójrz na moją twarz i powiedz: czy jestem piękna jak sfeminizowane drag queens?! Nie! Jestem klaunem w sukni. Odkąd pamiętam, komfortowo czułam się w komedii, żartowaniu z siebie i z widowni. Nigdy tak naprawdę nie lubiłam lipsyncować jak inne drag queens.

Zaczynałaś jednak jako impersonatorka Cher.

Tak, wychowywałam się w Nowym Orleanie, gdzie w dragu panował trend na pełną iluzję. Miałam duży nos i naturalną twarz jak Cher przed operacjami plastycznymi. Choć teraz, kiedy patrzę na zdjęcia z tamtego okresu, stwierdzam, że musiałam mieć urojenia, iż chociaż trochę wyglądam jak ona, ha, ha. Mimo to taki drag był wtedy popularny, więc wieczorami wychodziłam na scenę i zmuszałam się do poruszania ustami do „If I Could Turn Back Time” czy „I Found Someone”. Powoli odkrywałam, że dużo pewniej i lepiej czuję się w konferansjerce oraz żartowaniu. Widziałam, że właśnie tym sprawiam widowni największą przyjemność. [restrict]

Jak wspominasz początki swojej dragowej kariery?

To słodkie, że uważasz, iż coś z tego czasu jeszcze pamiętam. Jestem przecież taka stara! Zaczynałam 26 lat temu, co, jak o tym pomyślisz, jest po prostu wariactwem. Na pewno nie planowałam, że zostanę drag queen. Nie jestem jedną z tych osób, które obudziły się pewnego dnia i stwierdziły: „Albo będę występować w kiecce, albo moje życie nie ma sensu”. Co prawda byłam związana z teatrem, ale od strony technicznej – przez wiele lat zajmowałam się kostiumami, perukami i make- -upem. Dopiero bodajże w 1996 r. zapytano mnie, czy w ramach zastępstwa nie wyszłabym na scenę. I może nigdy nie byłam osobą, która chciała być drag queen, ale zdecydowanie byłam ciekawska i mówiłam „tak!” nowym doświadczeniom. Zrobiłam pierwszy krok i od tego momentu moja kariera ruszyła jak kula śnieżna.

Niewątpliwie największą rozpoznawalność dała ci wygrana w RuPauls Drag Race. Podobno jednak na początku nie lubiłaś tego show. Co zmieniło twój stosunek do niego?

Uważałam, że się do niego nie nadaję, bo nie jestem młoda, nie lubię lipsyncować i nie potrafię zrobić death dropów czy szpagatów. Do udziału zmusiła mnie rzeczywistość. Po pierwsze w telewizji zobaczyłam moje mniej uzdolnione przyjaciółki, jak Manila Luzon, która brała udział w trzecim sezonie. Po drugie miałam już 37 lat, a moja kariera nie wyglądała tak, jak sobie wymarzyłam – w dzień harowałam, by wieczorem móc wyjść na jedną ze scen nowojorskich barów, aby zarobić marne 75 dolców. Obiecałam sobie, że jeżeli do czterdziestki sytuacja się nie zmieni, kończę z Biancą. Nie mając nic do stracenia, postanowiłam spróbować i wysłałam zgłoszenie do „Drag Race”. Okazało się – jak w przypadku pierwszego wyjścia w dragu – że ponownie dokonałam mądrego wyboru. Oczywiście nie planowałam wygranej, ale wyszło jak wyszło, za co jestem ogromnie wdzięczna.

Jesteś uważana za jedną z najbardziej popularnych królowych z programu Ru- Paula. Jak ukoronowanie zmieniło twoją rzeczywistość?

Platforma, którą oferuje zwycięstwo w „RuPaul’s Drag Race”, jest ogromna! Nie dałam się jednak ponieść temu szaleństwu, ponieważ rzuciłam się w wir pracy. Wiele osób przede mną i wiele po mnie marzyło o nagraniu teledysków i płyt. Miałam inaczej – pragnęłam wyruszyć w trasę komediową, być blisko ludzi i dzielić się z nimi moimi żartami, rozbawiać ich do nieprzytomności. W dalszym ciągu w pamięci miałam lata spędzone w Nowym Orleanie i Nowym Jorku, podczas których mój styl dragu nie był w pełni celebrowany i doceniany – teraz miałam szansę to zmienić. W tym roku mija 8 lat od emisji mojego, szóstego sezonu programu. Od tego czasu czterokrotnie objechałam świat. „Unsanitized” jest piątą trasą komediową!

Jak opisałabyś Unsanitized?

To jazda bez trzymanki! Jeśli kiedykolwiek zobaczysz mnie na żywo, tak naprawdę nie będziesz wiedział, czego możesz się spodziewać. Lubię mówić: „Oczekuj nieoczekiwanego!”. Show ewoluuje w zależności od kraju, w którym go przedstawiam. Widzowie_ ki po prostu muszą nastawić się na 2 godziny spędzane ze mną na chichotaniu, a często na głośnym rechocie. To, czego nauczyła nas pandemia, to umiejętność znalezienia humoru we wszystkim, co nas otacza. Jeżeli tego nie zrobimy – skończymy marnie!

Skoro zmieniasz materiał w zależności od kraju, do którego przybywasz, czego możemy spodziewać się w Polsce?

Dobry pytanie, ale… nie odrobiłam jeszcze pracy domowej, ponieważ dopiero dowiedziałam się, że do was jadę, ha, ha. Do lipca na pewno się przygotuję. Mówiąc zupełnie szczerze, na pewno zacznę od sprawdzenia na mapie, gdzie znajduje się Polska. Wiem, że ludzie potrzebują eskapizmu i humoru, a to mogę dostarczyć.

Żyjemy w czasach cancel culture, kultury unieważniania, a standup dla niektórych może być trudny do przełknięcia. Jak manewrujesz na drogach poprawności politycznej?

Mam to gdzieś! Hejterzy będą hejtować, taka ich rola. Wiele osób będzie to robić dla odsłon, klików i polubień. Niestety żyjemy w świecie, w którym wynosi się ludzi na piedestał tylko po to, aby ich z niego zrzucić. Od zawsze stawiam na bycie sobą. Nigdy nie udawałam miłej osoby. Jestem zadziorna, bezczelna i nie boję się szokować, ale nikogo nie krzywdzę. Zazwyczaj inteligentna widownia to łapie. Jeżeli jednak nie lubisz moich występów, to ich nie oglądaj.

Drag jest specyficzną formą sztuki, ktorej częścią jest reading, czyli umiejętne wytykanie komuś błędow, wyśmiewanie. Czy dzięki temu możesz pozwolić sobie na więcej?

Zawsze wytykam błędy innym, tak samo jak sobie. Faktycznie jednak w dragu, dzięki kostiumowi, peruce i mistyfikacji, dostajesz większą przestrzeń na ironię, żart. Reading jest świetną rozrywką. Mimo to zauważyłam, że im jestem starsza, tym bardziej staję się odważna i mniej się przejmuję. Przecież właśnie minęły 2 lata covidowego szaleństwa. Czy może być jeszcze gorzej?

Jak pandemia wpłynęła na twoją pracę?

Nauczyłam się pracować z domu, będąc w dragu od pasa w górę, ha, ha. A tak na poważnie, zaczęłam bardziej doceniać to, co robię. Kiedy ruszałam w trasę „Unsanitized”, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Bałam się, że ludzie nie będą chcieli się spotykać, chodzić do klubów albo będą siedzieć cicho na widowni. Na szczęście stało się zupełnie odwrotnie. Jeżeli podobnie będzie w Polsce, jestem gotowa na tę przygodę.

Prócz tras standupowych masz na swoim koncie występ w musicalu na West Endzie, pojawiłaś się w Carnegie Hall i na Wembley Arena. Czy jest coś w dragu, co jeszcze chciałabyś osiągnąć?

Tak jak powiedziałam na początku, zgadzam się na wszystko, bo moja ciekawość zawsze zwycięża. Najbardziej w dragu uwielbiam właśnie trasy. Jeżeli nadal będę mogła w nie wyruszać, poczuję się spełniona. Telewizja może być kłopotliwa, bo zabiera za dużo czasu i utrudnia występy, ale nie powiem „nie” ciekawym propozycjom. Obecnie też dużo się dzieje – współtworzę musical w Los Angeles i kręcę kolejną odsłonę „Huraganu Bianca”, ale nic więcej nie mogę zdradzić.

Jako ikona dragu pewnie spotykasz się z prośbami o radę od początkujących performerów i performerek. Co im odpowiadasz?

Nie róbcie tego! To pułapka! Oczywiście żartuję. Jeżeli drag przynosi ci szczęście, koniecznie go kultywuj. Po co traktować życie tak bardzo serio? Początkujące osoby jednak powinny zrozumieć, że drag nie zawsze da pieniądze, sławę i przyniesie sukces, ale na pewno będzie niesamowitą podróżą. Tak jak powiedziałam, sama jej nie planowałam, nie wiedziałam, że Bianca tyle przetrwa. Miałam swoje mroczne momenty, zamartwiałam się związkami i pieniędzmi, ale życie bywa nieprzewidywalne. Nagle nastąpiło „boom!” i wszystko się zmieniło. Dlatego zawsze powtarzam, by korzystać z nadarzających się okazji: przebrać się, wyjść i pochłonąć cały ten drag. [/restrict]

Bożna Wydrowska, królowa polskiego voguingu

Artystka wizualna BOŻNA WYDROWSKA opowiada o tym, jak buduje kulturę ballroomową w Polsce. Współzałożyła grupę Kiki House of Sarmata, czyli międzynarodową społeczność osób tanecznych. Od kilku lat cała Warszawa mówi o zainicjowanym przez nią Balu u Bożeny, czyli wydarzeniu performatywno-tanecznym, zrzeszającym liczne grupy osób LGBT+.

Tekst Jakuba Wojtaszczyka

fot. Karolina Zajączkowska

Ballroomy to zjawisko kontrkulturowe i wspólnotowe, na które składają się bale, czyli cykl imprez tanecznych stworzonych głównie przez białych i czarnych gejów oraz ludzi trans w drugiej połowie XIX w. w Harlemie. Dzisiejszym balom bliżej do tych z lat 80., budujących undergroundową subkulturę osób LGBT+. Ze sceną ballroomową ściśle związany jest vogue, czyli wysoce stylizowany taniec, który na dobre rozpowszechnił się pod koniec lat 80. w Nowym Jorku. Podczas imprez osoby rywalizują w kategoriach taneczno-wizerunkowych. W popkulturze ten styl tańca rozpowszechniła Madonna w ikonicznych dziś utworze i teledysku „Vogue”. Natomiast scenę ballroomową portretował dokument „Paryż płonie”, a ostatnio serial „Pose”. Jeśli w polskim ballroomie można mówić o ikonach, Bożna na pewno jest jedną z nich. To jej historia.

Olśnienie w Czechach

Bożna Wydrowska zakochała się w tańcu na gdańskiej ulicy, na której zobaczyła grupę chłopaków ćwiczących breakdance. Niebawem zapisała się na zajęcia, by opanować technikę. Wkręciła się też w popping, który przez szybkie napinanie i rozluźnianie mięśni nadaje ciału robotyczne ruchy. Hołubiąca maczyzm kultura hip-hop rezonowała z wychowaniem Bożny, wśród braci słuchających ciężkiego rapu i spędzających dni na boisku do kosza, i znacząco na nią wpłynęła. Sprawiła, że nie chciała być dziewczyną, tylko jednym z ziomków, chłopaków.

Nie chciałam dorastać, ponieważ nie chciałam zostać sprowadzona do wzorca kobiety, która jest uciechą dla męskiego oka. Zakrywałam figurę szerokimi ubraniami, a w ruchu i zachowaniu wypierałam wszelką dziewczęcość. Odnalazłam się w tańcu, jednak wystarczy posłuchać rapu, by dowiedzieć się, co raperzy myślą o kobietach. Czułam, że świat zewnętrzny sprowadzał mnie do poziomu ciała i jego atrakcyjności. Powodowało to duży dysonans pomiędzy tym, jak się czułam, a tym, jak odbierali mnie inni. Miałam poczucie, że nie przynależę i nie mogę się dopasować. Z jednej strony nie akceptowałam mojego ciała, z drugiej marzyłam o byciu modelką, bo to był jedyny wizerunek kobiety sukcesu, jaki widziałam w mediach – opowiada na spotkaniu ze mną Bożna.

[restrict]W 2012 r. zapakowała do walizki szerokie spodnie, bluzy z kapturem i oversize’owe T-shirty, na nogi włożyła adidasy. Dopiero co osiągnąwszy pełnoletność, wyjechała na Street Dance Kemp do Czech, dokąd ciągnęli_ły tancerze_ki z całego świata. Wśród nich był voguer Javier Ninja, członek legendarnego House of Ninja, jednego z najważniejszych domów voguingowych Nowego Jorku. To właśnie dzięki niemu i jego opowieściom patriarchalne fundamenty, na których był zbudowany świat Bożny, zostały zachwiane. Voguer przedstawił warsztatowiczom_kom historię ballroomu i voguingu, wyjaśnił, że chodzi o eksplorację własnych marzeń i przedstawianie ich w ruchu.

Historia voguingu sięga lat 70., kiedy powstał pierwszy czarny bal, który zorganizowały drag queens Crystal i Lottie Labeija, znane chociażby z dokumentu „Th e Queen”. Później, w latach 80., podczas balu Paris is Burning, Paris Dupree wyszedł z gazetą „Vogue”, wertował jej kartki do muzyki i pozował. Mimo że nie ma sztywnych dat, uznaje się, że kluczowe dla rozwoju voguingu były lata 80., gdy street dance eksplodował w Nowym Jorku. Ludzie dosłownie tańczyli na ulicach, powstawały house i hip-hop – mówi Bożna.

Warsztatowicze_czki dowiedzieli się, że tworzone przez represjonowaną czarną queerową społeczność bale (z ang. ball), czyli wielkie imprezy-konkursy, polegały na performowaniu uprzywilejowanego życia białych osób, czyli świata dla wielu – przez rasizm, homofobię i kapitał – niedostępnego. Od tego czasu kultura ballroomowa nieustannie inspiruje nowe pokolenia queerowych osób, które szukają w niej bezpieczeństwa, możliwości ekspresji i eksperymentowania ze swoim ciałem czy strojem.

Z opowieści Javiera wyłonił się obraz rozległego świata, o którym nie miałam wcześniej pojęcia. Mimo że był tak odmienny od mojego, od razu poczułam, że chcę do niego należeć. Również za pomocą ubioru w ballroomie osoby całkowicie zmieniały charakter i sposób poruszania się. Podobnie ja, tańcząc breakdance, opowiadałam historię ruchem i kontrolowałam to, jak ludzie mnie postrzegają. To, co mi zaimponowało w voguingu oraz w energii Javiera, to celebracja kobiecości – silnej, niezależnej i zjawiskowej.

Łosiu pokazuje Bożnie Vogue Old Way

Z Czech wróciła odmieniona. Sportowe buty i szerokie ubrania porzuciła na rzecz dopasowanych ciuchów, zaczęła interesować się fotografią mody i obejrzała polecany przez Javiera Ninja dokument „Paryż płonie”. Film w reżyserii Jennie Livingston zabrał Bożnę w podróż do lat 80., do wielobarwnego środowiska drag queens, świata, którego nie dostrzegała z okien bloku. W domu ćwiczyła voguing i odkrywała w sobie pokłady nowej ekspresji. Tuż po maturze przeprowadziła się do Warszawy, by studiować fotografię. W przyszłości przeniesie się na Akademię Sztuk Pięknych.

Kiedy rozmawiam z osobami tańczącymi voguing o ich początkach, dominuje narracja pokątnego otrzymania wiedzy tajemnej, później, niczym prometejski ogień, rozdzielanej między chętnymi. Podobnie jest w przypadku Bożny. Co prawda Javier Ninja rozniecił w niej chęć do tego typu ekspresji ruchowej, jednak nie powiedział, że istnieje wiele stylów voguingu. Legendarny tancerz specjalizuje się w Vogue New Way, który charakteryzuje się dużą elastycznością ciała, wysublimowanymi pozami i geometrycznymi ruchami rąk. Tymczasem Bożna nie należy do najbardziej rozciągniętych osób, o szpagacie może zapomnieć. Dlatego początkowo tańczyła dla własnej przyjemności, na imprezach albo w zaciszu własnego mieszkania. Wszystko zmienił Łosiu, tancerz również poznany na Street Dance Kemp.

Łosiu pojechał do Rosji na obóz poświęcony kulturze ballroomowiej, gdzie zostały zaproszone ikony z USA. To właśnie one przekazały mu wiedzę na temat technik i zasad dotyczących danych kategorii ballroomowych. Voguing, który wchodzi w kategorie Performance, wraz z innymi kategoriami, jak Sex Siren and Body, Beauty, Fashion i Realness, niegdyś był czystą improwizacją. Dopiero w latach 80. i 90. został skodyfikowany. Dziś w każdej kategorii zapisany jest system ruchu i zachowań, który należy opanować – wyjaśnia Bożna.

Łosiu, którego zaproszono do The Iconic Royal House of Milan, sławnego domu voguingowego, pokazuje Bożnie Vogue Old Way, pierwszy styl taneczny w voguingu.

Początkowo ten styl nazywał się Pop, Deep & Spin. Do muzyki należało robić przejścia pomiędzy pozami, następnie je zatrzymać i dodać popa, czyli spięcie mięśni. Kolejnym krokiem jest zejście do pozy na ziemi i w tej pozie dotknięcie czubkiem głowy podłogi. Jest tutaj również spin, czyli należy wykonać obrót. W latach 90. tę kategorię nazwano voguingiem. Natomiast kiedy w ballroomie pojawiła się generacja bardziej klasycznie wykształconych tancerzy, mających inną technikę i feeling w ruchach, podzielono tę kategorię na tradycyjny styl Vogue Old Way i nowy styl Vogue New Way.

Bożnie spodobało się, że Vogue Old Way daje, jak mówi, możliwość bycia „superkobiecym” i „supermęskim”, wojowniczym czy bardziej wyrafinowanym. Mniej sztywne ramy oznaczają większe możliwości eksplorowania swojego charakteru.. Bożnie zdarza się wychodzić w Runway with a Twist, czyli poruszać się krokiem i prezentować ubiór niczym na wybiegach haute couture womenswear i menswear. W kategoriach Fashion nie tylko należy dobrze odzwierciedlić sposób chodzenia „męskich modeli” (All American Runway) lub „kobiecych modelek” (European Runway), ale również opanować transformacje między pozami, obrotami, półobrotami, wyuczyć się odpowiedniego układania nadgarstków, palców czy dłoni na ciele. Liczą się też obecność performerki oraz odpowiedni outfit, w którym się performuje.

W tej kategorii spełniam moje młodzieńcze marzenie bycia modelką! – śmieje się Bożna. Nieważne, jakie masz ciało albo co potrafisz zrobić fizycznie, liczą się twoja persona, energia i styl. Poza ballroomem jestem dosyć nieśmiała, w nim – totalnie wyłamuję się z narzuconych kulturowo reguł. Ruch i wygląd, który zmieniam, sprawiają, że moja obecność jest inna. Staję się swoimi fantazjami albo fantazjami innych ludzi.

Z kolei Vogue Fem to dla Bożny przepracowywanie hegemonii patriarchatu i queerowanie tożsamości.

Tutaj performuje się wyraźne i dynamiczne ruchy oraz gesty uważane za stereotypowo kobiece. Uważam, że demaskują konstrukt kobiety jako efekt patriarchalnego świata, który dzieli nas wedle hierarchii płciowych, by potrzymać heteronormę i kontrolować naszą seksualność. Vogue Fem jest właśnie emancypacją kobiecej siły i seksualności bez względu na płeć. Co prawda nie wychodzę w tej kategorii, bo nie czuję potrzeby. Nie interesuje mnie wygrana trofeum – jest to dla mnie podróż wsobna i doświadczenie wielu procesów, które we mnie zachodzą.

The Iconic Royal House of Milan

Regularna praktyka sprawiła, że Bożna pewnie wyszła w Vogue Old Way podczas jamu (treningu tanecznego po warsztatach) na obozie poświęconym ballroomowi w Bułgarii w 2014 r. Pojechała tam, by móc ćwiczyć pod okiem Stanleya Milana, wtedy ojca nowojorskiej filii Th e Iconic Royal House of Milan, do którego parę miesięcy wcześniej został zaproszony wspominany Łosiu.

Nikt nie wiedział, że będę wychodzić, i to jeszcze w Vogue Old Way! – wspomina moja rozmówczyni. Aby poczuć się pewnie na wybiegu, muszę mieć dobrą stylizację. Pamiętam, że wtedy przygotowałam czarne garniturowe spodnie z wysokim stanem, bikerowe buty, burgundową welurową bluzkę, okulary lenonki i duży kolczyk w prawym uchu. Wszyscy byli pod wrażeniem, zdobyłam pierwsze miejsce, pokonując osoby początkujące i zaawansowane!

Nowicjuszka zrobiła takie wrażenie, że dostała zaproszenie od dwóch domów – House of Army, pierwszego domu voguingowego w Polsce, niegdyś stworzonego przez Olę Olichwer, i nowojorskiego Th e Iconic Royal House of Milan, powstałego w 1989 r. z inicjatywy Erica Christiana Bazaara. Bożna postanowiła dołączyć do tego drugiego, aby móc wspierać swojego pierwszego nauczyciela – Łosia. Przyjęcie do międzynarodowej społeczności oznacza też pomoc ojca lub matki, czyli osoby stojącej na czele domu, przekazującej wiedzę, a także wsparcie od pozostałych „dzieci”. Im bardziej prestiżowy house, tym większa renoma na scenie ballroomowej. Skandowanie widowni: „Milan, Milan”, dodawało Bożnie animuszu, kiedy szła po wybiegu. Obecnie już nie należy do tego domu, ponieważ wraz z resztą rodzeństwa i ojcem Stanleyem otwierają nowy house, który zaprezentują w tym roku w Europie oraz w Nowym Jorku.

Ekscytująco jest obserwować zmiany, które z biegiem lat zachodzą w kulturze ballroomowej. Jestem ciekawa, co przyniesie przyszłość – dodaje.

Kiedy w 2018 r. do Polski przeprowadził się Danil, wtedy również członek Th e Iconic Royal House of Milan, Bożna ściągnęła go do Warszawy. Wspólnie rozkręcili warszawską scenę ballroomową. Wcześniej moja rozmówczyni sama organizowała bale. Pierwszym był Bal u Bożeny w klubie Chmury w 2016 r., wydarzenie łączące ballroom z lokalną sceną klubową. Za motyw przewodni Bożna obrała „Paryż płonie”, aby oddać cześć osobom, od których wszystko się zaczęło.

Każdy bal ma określone reguły, wedle których powinien być zorganizowany, np. Ważne są kompetentny panel sędziowski, motyw przewodni oraz konkretny rodzaj muzyki w poszczególnych kategoriach. Organizując bale, zawsze opierałam się na kapitale społecznym, czyli zapraszałam osoby z różnych środowisk, zaprzyjaźnionych didżejów i didżejki, wybierałam kluby, z którymi sama współpracuję. Przed dobraniem kategorii konsultujemy się z naszymi dziećmi, czyli bliskim nam osobami, które są aktywne w warszawskim ballroomie. Niektóre kategorie mają za cel zmotywować niedowiarków we własne umiejętności, inne, jak Spectators Dance Off , skierowane są do osób, które nie tańczą voguingu, a chciałyby wyjść na wybieg i pokazać swoje umiejętności taneczne.

Na pierwszym balu wśród kategorii pojawiły się też bardziej klasyczne, jak Runway, Old Way vs. New Way, Femme i Best Dressed Spectator, czyli kategoria, w której wybiera się najlepiej wystylizowaną osobę. Wśród kolejnych odsłon imprezy, zatytułowanych m.in. „Mortal Kombat”, „Liquid Sky”, „Th e Greatest 90’s Divas” czy „Th e Last Judgement”, można wyjść np. w Virgin Performance dla początkujących, Sex Siren, czyli kategorii gdzie performuje się seksapil, Hands Performance czy Arms Control, a więc element voguingu, gdzie wykonuje się ruchy tylko rękoma i dłońmi, z którego znany jest Javier Ninja.

Czy ja w ogóle mam orientację?

Bal u Bożeny rozlał się na całą Warszawę, a jego odcinki, jak nazywane są kolejne odsłony, organizowane są w wielu klubach, jak wspominane Chmury, Jasna 1, Bar Studio czy Pogłos. Walą tłumy. Media piszą o „najbardziej szalonej imprezie stolicy”, a do organizatorki docierają głosy: „Miasto tego potrzebowało”.

Od samego początku interesowała mnie też integracja warszawskiego środowiska queerowego, bo było ono stosunkowo rozproszone. Wcześniej polski ballroom miał charakter czysto taneczny, a dla mnie zawsze ważny był jego aspekt społeczny i kulturowy. Stąd też jako pierwsza wprowadziłam kategorie dla drag queens, czyli Best Drag Make Up i Lip Sync Performance, by włączyć jeszcze więcej osób nieheteronormatywnych.

Sama Bożna identyfikuje się jako osoba o płynnej tożsamości, dlatego też w ballroomie tworzy kategorie dla osób niebinarnych. Od dziecka nie potrafiła, jak przyznaje, określić, po której stronie spektrum się znajduje. Dopiero voguing i ballroom dały jej przestrzeń do eksplorowania i przepracowywania męskości i kobiecości. Pozwalają też Bożnie zrozumieć, że jej orientacja seksualna również jest płynna.

Czasami nawet nie jestem pewna, czy ona w ogóle istnieje – dodaje. Długo nie mogłam odnaleźć się w narzuconym modelu bycia dziewczyną. Przestrzeń ballroomu i sam performance pozwoliły mi zaakceptować w sobie męską i kobiecą energię.

Wraz z premierą serialu „Pose”, o scenie ballroomowiej w Nowym Jorku lat 80. i 90., a także wraz z intensyfikacją popularności reality show „RuPaul’s Drag Race” oraz związaną z nią erupcją polskiego dragu i popularnością Bali u Bożeny, coraz więcej osób chce spróbować sił w voguingu. Tłumnie zapisują się na warsztaty prowadzone przez Bożnę i Danila. Niektóre z nich zostają na dłużej i zaczynają się zwracać do prowadzącej i prowadzącego, wedle tradycji domów voguingowych, per „mamo” i „tato”. Potrzeba stworzenia polskiego house’u pojawia się naturalnie.

Kiedy z Danilem uzyskaliśmy pozwolenie od naszego ojca, Stanleya Milana, by stworzyć nasz własny, lokalny dom, nie wahaliśmy się ani chwili dłużej – opowiada Bożna. Już w styczniu 2019 r. oficjalnie powstał Kiki House of Sarmata. Nazwa jest przewrotna, ma na celu queerowanie polskiej nacjonalistycznej historii. W naszej rodzinie jest łącznie 15 osób, a ponad połowa z nich jest innej narodowości niż polska.

Kiki House of Sarmata należy do sceny „kiki”, która w przeciwieństwie do „major” (czyli np. House of Milan) przeznaczona jest dla osób początkujących, gdzie stres jest mniejszy i poprzeczka zawieszona niżej. Bożna podkreśla, że ballroomu nie ma bez historycznej świadomości.

Nie można odłączyć voguingu od kultury, co często robią media, zawłaszczając sobie czysto estetyczny aspekt tego tańca i go kapitalizując, pozbawiając politycznego ładunku. Jeżeli ktoś chce być częścią ballroomu, musi poznać jego historię oraz ją uszanować. Ta kultura powstała wśród społeczności, która nie miała żadnej widzialności, nie mogła po prostu być. Tworzyły ją osoby będące w totalnej opozycji do heterocentrycznego świata, który narzucał jedyną możliwą formę życia. Kto się nie podporządkował, był wykluczony. Wyobrażasz sobie budować swoją tożsamość na byciu odtrąconym? Dlatego ballroom jest dla mnie ucieleśnieniem walki o prawo do samostanowienia. Stąd jego charakter polityczny, a każdy ruch jest tego wyrazem, z czegoś wynika. Czuję się odpowiedzialna za to, by szerzyć kulturę ballroomową w Polsce, ponieważ jest nam potrzebna. Mimo że została stworzona w całkiem innym świecie, jej przesłanie oraz wymiar są nadal aktualne tu i teraz w Polsce. [/restrict]

Queerowe nominacje do Oscarów!

od lewej Ariana Debose, kadr z film „Przeżyć”, Kristen Stewart
 
Właśnie ogłoszono nominacje do Oscarów! Po raz pierwszy nominowano więcej niż jedną wyoutowaną aktorkę lub aktora!
Zgodnie z przewidywaniami nominacje dostały:
  • Ariana DeBose za drugoplanową rolę Anity w „West Side Story”
  • oraz Kristen Stewart za pierwszoplanową rolę księżnej Diany w „Spencer”.
 
Plakat „Przeżyć”, w kinach od 18 marcaPotrójną nominację (po raz pierwszy w takiej konfiguracji!) zdobył animowany dokument „Przeżyć”, opowiadający historię Amina, który wraz z rodziną uciekał z rodzimego Afganistanu po islamizacji kraju w latach 90. – współcześnie w Danii szykuje się do wyjścia za mąż! Film nominowano za najlepszą animację, dokument i film międzynarodowy. Polska premiera kinowa 18 marca. „Replika” objęła film matronatem, a jego recenzję znajdziecie w naszym najnowszym numerze.
 
O najlepszą animację powalczą też Netflixowe „Mitchellowie kontra maszyny”, w których główną bohaterką jest Katie, nieheteronormatywna nastolatka. Liczymy na to że sukces filmu poskutkuje kontynuacją filmu i wątkiem romantycznym dla niej. Byłaby to pierwsza tego typu reprezentacja w popularnym kinie familijnym.
 
Nie obeszło się bez wyróżnień dla heteryków grających gejów. Czekamy aż w końcu jakaś queerowa osoba będzie mogła błyszczeć w queerowej roli (do tej pory dokonał tego tylko Ian McKellen w filmie „Bogowie i potwory” z 1998 roku!). Tymczasem, wyróżnienia dostali Benedict Cumberbatch (dla którego to druga nominacja, pierwszą dostał za… rolę geja Alana Turinga w „Grze tajemnic”) i Kodi Smit-McPhee za swoje rolę w Netflixowym dramacie „Psie pazury”. Cumberbatch gra sfrustrowanego, siedzącego w szafie rangera który wyżywa się na swoim nowo przybranym, dandysowatym bratanku (Smit-McPhee). Wszystko w otoczeniu surowego Zachodu USA z lat 20. ubiegłego wieku. Recenzję filmu znajdziecie w #94 numerze.
 
Za rolę biseksualnej Janis, jednej z dwóch tytułowych matek, w najnowszym filmie Pedro Almodóvara, „Matki równoległe”, nominację otrzymała Penélope Cruz. Polska premiera filmu już 18 lutego.
 
Na wspomnienie zasługuje też nominacja Andrew Garfielda wcielający się w prawdziwą postać Jonathana Larsona w „Tick, tick… Boom!”. Choć Larson, kompozytor i dramaturg, był heterykiem, to stworzył jeden z ważniejszych tekstów o epidemii AIDS – musical „RENT”. To jeden z ważnych wątków biograficznego „Tick, tick… Boom!”.
 
Za tytułową rolę w „Oczach Tammy Faye” nominację zdobyła Jessica Chastain w roli over-the-top teleewangelistki, która… nie była homofobką (sam film ma dość istotne wątki gejowskie).
 

Plakat „Wielkiej wolności”, w kinach od 25 marcaNiestety nie wszyscy nasi faworyci doczekali się nominacji, ale i tak ich przypomnijmy:

  • tym razem Lady Gaga (za „Dom Gucci”) musiała obejść się smakiem (choć przypominamy że ma już na koncie wygraną za piosenkę i nominację aktorską za „Narodziny Gwiazdy”),
  • „Wielka wolność” to austriacki kandydat do Oscara, który wchodzi do kin 25 marca. Znalazł się on na tzw. „shortliście” 15 najlepszych filmów, jednak nie otrzymał nominacji za Najlepszy Film Międzynarodowy. Niemniej gorąco polecamy film, „Replika” objęła film patronatem, a jego recenzję również znajdziecie w najnowszym numerze,
  • to niestety kolejny rok bez żadnej istotnej reprezentacji osób trans, nie ma ich ani wśród nominowanych, ani wśród tematów wyróżnianych filmów, wybija się jedynie drobny wątek Anybodys z „West Side Story”. Mamy nadzieję że kiedyś doczekamy się zmiany.
 
Gratulujemy serdecznie wszystkim wyróźnionym!

Julia Sobczyńska, biseksualna finalistka „Top Model” – wywiad

Z JULIĄ SOBCZYŃSKĄ, finalistką niedawno zakończonej 10. Edycji programu „Top Model”, rozmawia Michał Pawłowski

fot. Łukasz Dziewic

Pochodzisz z małej miejscowości. Dostajesz się do programu Top Model, który oglądają prawie 3 miliony widzow_ek i od razu na samym początku, w materiale filmowym o tobie, dowiadujemy się, że masz dziewczynę. W Polsce na publiczny coming out gotowych jest wciąż niewielu z nas, ludzi LGBT+. Ty się odważyłaś.

W żaden sposób nie bałam się o tym powiedzieć, bo związek z Judytą jest bardzo ważną częścią mnie – nie mówiąc o tym, zataiłabym coś o sobie. Rodziców pytałam przed programem, co oni na to, że wszyscy się dowiedzą. Odpowiedzieli prosto – chcą, abym była szczęśliwa, i skoro ja jestem szczęśliwa z Judytą, to to, co inni mówią, nie jest istotne. Sama też staram się skupiać na pozytywach, mam super znajomych i rodzinę, która mnie akceptuje.

Ta edycja Top Model była wyjątkowa pod względem liczby wyoutowanych osób LGBT+. Pisaliśmy w naszych mediach społecznościowych o Bartku Klochu (geju) czy Sophii Mokhar (trans kobiecie), którzy rywalizowali z tobą. W jednej z konkurencji, gdy zadaniem było zwrócenie uwagi na nierówności społeczne i hejt, mocno podkreśliłaś swoją dumę z przynależności do społeczności LGBT+. Czy ten temat była ważny dla innych uczestników? Rozmawialiście o tym w domu modeli_ek?

Rozmawialiśmy często na przeróżne tematy i na ten również, ciekawiło nas nawzajem, jaką drogę przeszło każde z nas, jakie trudności nas spotkały i jak sobie z nimi poradziliśmy. Każdy był naprawdę dobrym i wyrozumiałym słuchaczem. Wszyscy staraliśmy się akceptować w 100% i dla mnie właśnie akceptacja, nie tylko tolerancja, jest kluczowa w komunikacji. Bo tolerancja wyznacza podział, a akceptacja pozwala włączać wszystkich do grupy. Słyszeliśmy też dużo komentarzy od gości i jury programu, że jesteśmy bardzo świadomymi ludźmi. Według nich właśnie to wyróżniało uczestników 10. edycji.

Kiedy odkryłaś, że jesteś biseksualna? Łatwo poszło ci zaakceptowanie swojej orientacji?

Odkąd pamiętam, zwracałam uwagę na dziewczyny i chłopaków. To jest tak, że widzisz kogoś i czujesz chemię albo nie – nie rozdzielam tego na płeć, nie jest to dla mnie zbyt istotne. Tak miałam w przypadku chłopców i dziewczynek, jak byłam dzieckiem. Zawsze tak samo interesowały mnie obie płci. Nawet miałam w życiu tyle samo chłopaków, co dziewczyn. (śmiech)

W jednym z odcinkóTM powiedziałaś: Jestem dumna z tego, że mam dziewczynę każdy ma prawo do tego, aby żyć tak, jak chce. Jesteś młoda, ale bardzo świadoma siebie. Zawsze tak było?

Kiedyś temat mojej biseksualności sprawiał mi wiele przykrości. Czułam się niezrozumiana. Bałam powiedzieć się rodzicom. Nie akceptowałam siebie, a gdy widziałam parę hetero wśród znajomych, czułam dziwny niepokój, że odstaję od wymaganej normy. Nikt nie powiedział mi nic złego, ja sama siebie linczowałam, bo miałam z tyłu głowy to, że moi rodzice na pewno by chcieli, żebym była w hetero związku. Mieszkając na wsi, nie znałam żadnej osoby LGBT+. W szkole temat nigdy nie został poruszony. A gdyby się o nim mówiło, uchroniłoby to wiele młodych ludzi przed zrobieniem sobie krzywdy. Ja sama miałam stany lękowe, budziłam się i płakałam, nie wiedziałam, co się dzieje, i po prostu chciałam, żeby już się to skończyło i żebym nagle po prostu stała się tylko hetero. Kiedy dojrzałam i poznałam kilka osób takich jak ja przez Internet, a one podzieliły się ze mną swoimi doświadczeniami – poczułam, że nie jestem sama, i to bardzo mi pomogło. [restrict]

Te wszystkie problemy, o których mówisz stany lękowe itd. były w okresie, kiedy jeszcze nikomu nie powiedziałaś o sobie, czy może już jakieś coming outy zaczęłaś robić?

To było już po kilku rozmowach z tatą, a mama dowiedziała się wcześniej. Powiedziała od razu, że mnie akceptuje, będzie kochać taką, jaka jestem, a tata – nie do końca, nie był zadowolony i ja dalej z tym walczyłam. W pewnym momencie już nie mogłam – w ogóle przestałam o tym rozmawiać, robiłam swoje. Jak rodzice zauważyli, że nie mają już wpływu, że jak będę miała pojechać do dziewczyny, to i tak do niej pojadę, to wtedy tata odpuścił i uświadomił sobie, że musi mnie zaakceptować, innego wyjścia po prostu nie ma w naszej relacji.

Jak rodzice poznali Judytę?

Rodzice na początku znali Judytę jako moją koleżankę. Potem pojechałyśmy razem do Holandii do pracy na wakacje. Pod koniec wyjazdu mama w rozmowie przez telefon zapytała mnie, czy Judyta to ktoś więcej. Odparłam, że tak. Po powrocie pojechałyśmy z Myszą już razem do rodziców. Gdy pojawiłyśmy się w domu jako para, tata na początku wyszedł, powiedział, że go tu nie ma – było to dla niego za trudne. Mama starała się z nim rozmawiać. Po kilku spotkaniach jednak przekonał się i zaakceptował nasz związek. Teraz relacje moich rodziców i Judyty są bardzo dobre. Pomogła w tym również moja babcia, która wytłumaczyła mojemu tacie, że powinien przestać taki być, zanim będzie za późno, zanim mnie straci.

Super babcia.

Gdy babci powiedziałam, to odparła: „Dziecko, no jak ty tak wolisz te dziewczyny, to dobrze”. Co prawda nie jest akurat tak, że „wolę” dziewczyny, ale mniejsza z tym – babcia wytłumaczyła wszystkim ciotkom, dziadkowi, połowie rodziny, że ja taka jestem i to jest OK, i ona mnie taką kocha. Gdy siostra babci powiedziała, że „to” nie jest normalne, babcia odpowiedziała, że woli mieć dwie wnuczki niż nie mieć żadnej.

Julio, czy spotykasz się z jakimiś stereotypami dotyczącymi samej biseksualności? Jeśli tak, to jakimi?

Teraz, gdy jestem w związku z kobietą, najczęściej spotykam się z takim stereotypowym pytaniem: „Kto jest facetem, a kto kobietą w waszym związku?”. U nas oczywiście takiego podziału nie ma, dzielimy się obowiązkami, jesteśmy partnerkami i obie mamy tak samo ważny głos.

A czy po TM spotkałaś się z hejtem np. w swojej lokalnej społeczności albo w Internecie?

W sieci pojawiał się hejt na mój temat, ale więcej było tego pod zdjęciami na fanpage’u „Top Model” niż na moim własnym profilu. Dostałam też ileś niemiłych wiadomości na Instagramie, na które na początku odpisywałam, ale potem przestałam to robić, bo ci ludzie nie chcieli rozmawiać, chcieli tylko skrytykować mnie i koniec.

Jeśli chodzi o moją wieś i okolice, to dużo osób do mnie podchodzi, prosi o zdjęcia ze mną. W sieci wiele osób do mnie napisało, że ma trudną sytuację z rodzicami. Pisały też dziewczyny, które też są bi lub les, a nie wiedzą, jak powiedzieć o tym bliskim. Zawsze staram się im pomóc, dzieląc się moimi doświadczeniami. Myślałam, szczerze mówiąc, że spłynie na mnie większy hejt – teraz uważam, że przez to, że tak otwarcie o tym mówię i się nie boję, ludzie czują, że nie będę przejmowała się ich opinią.

Wiele znanych osób jest LGBT+, ale boi się, że coming out wpłynie niekorzystnie na ich kariery. Miałaś takie obawy?

Wszyscy chyba wiemy, w jakim kraju żyjemy. Klienci mają różne poglądy, a osoby ze świata show-biznesu dzięki współpracy z różnymi markami zarabiają na reklamach. Rozumiem, że wiele osób boi się, że to, czego dokonali, to, na co zapracowali, nagle przestanie się liczyć, a ludzie będą mówić tylko o ich seksualności. To trudne, a przy tym niedorzeczne, bo to, kogo kochamy, nie powinno mieć wpływu na naszą karierę. Ten świat musi się zmienić. Wierzę jednak, że gdy do „Top Model” przychodzi dziewczyna i trzyma za rękę drugą dziewczynę, to w głowach wielu ludzi zapala się lampka, widzą we mnie swoje dziecko – i przekonują się, że bycie LGBT+ to całkiem normalna sprawa. Oczywiście, każdy ma swój czas i powinien dokonać coming outu w zgodzie ze sobą. Ja po prostu tak czułam, było to dla mnie naturalne. Jak chce się coś zmienić, to warto zacząć od siebie, a ja uważam, że widzialność osób LGBT+ w mainstreamie jest bardzo potrzeba do zmiany w Polsce.

Możemy porozmawiać o twojej narzeczonej? Jak zostałyście parą?

Poznałyśmy się przez pewną grupę na Facebooku. Na początku były to przyjacielskie rozmowy. Spotkałyśmy się kilka razy na zlotach tej grupy i tak utrzymywałyśmy kontakt przez 3 lata. Gdy ona rozstała się ze swoją dziewczyną, a ja w tym samym czasie – ze swoją, to zaczęłyśmy spędzać więcej czasu same i poznawać się bliżej. Podczas jednego ze spotkań pocałowałyśmy się i było super. Od tamtego czasu nie mogłyśmy przestać o sobie myśleć. 10 miesięcy później Judyta oświadczyła mi się w Mediolanie, a ja powiedziałam „tak”. Właśnie teraz minęły dokładnie 3 lata, od kiedy jesteśmy parą.

No właśnie, na koniec finałTop Model to ty oświadczyłaś się Judycie mimo że byłyście już narzeczeństwem. Dlaczego zdecydowałaś się na drugie zaręczyny?

W relacjach hetero regułą jest, że to mężczyzna daje kobiecie pierścionek, i chciałam ten stereotyp obalić. Bo często pojawiają się głupie pytania do par tej samej płci – np. to, które już wcześniej wymieniłam. Chciałam też, aby Judyta poczuła się tak wyjątkowo jak ja, gdy ona mi się oświadczała. Uznałam, że finał „TM” to będzie dobra okazja. Gdy byliśmy na finałowej sesji na Malediwach, Dominika Wysocka, która ostatecznie wygrała „TM”, razem z Nicole, trzecią finalistką, pomagały mi wybrać pierścionek dla mojej Myszy. Podczas przygotowań cały czas rozmawiałyśmy, w którym momencie mogłabym to zrobić.

Czyli twoje programowe rywalki cię wspierały.

Tak. Ale to nie było tak, że ja chciałam skraść show Dominice, bo dużo pojawiło się też takich opinii. Ona po tym, jak odebrała swoją nagrodę, nagrała instastories z Judytą i powiedziała, że jej wygrana nie jest tak ważna, bo wydarzyło się coś jeszcze piękniejszego. To było superwspierające.

To Judyta zachęciła cię do udziału w Top Model, prawda? A jak zareagowała na to, że chcesz powiedzieć o waszej miłości publicznie?

My nie myślimy już o tym, czy mamy o tym mówić, czy nie, to nie jest temat tabu i tyle. Prawda, Judyta zachęciła mnie do modelingu i to ona pierwsza zauważyła mój potencjał. Ja akceptowałam swoje ciało, ale nie akceptowałam swojej twarzy. Przez ten czas, kiedy spotykałyśmy się z Judytą jako koleżanki i potem, kiedy byłyśmy już razem, ona podnosiła mi samoocenę, mówiąc: „Jesteś piękna”, „Ale dzisiaj pięknie wyglądasz” itd.

Ja nie pozwalałam sobie robić zdjęć, a jak je robiłam, to zakrywałam twarz. Czułam, że jestem zbyt mało delikatna w porównaniu do innych dziewczyn. Judyta robiła mi zdjęcia z ukrycia i mówiła: „Patrz, ładne to zdjęcie”. Za każdym razem prosiłam, by usunęła. Aż za którymś razem po prostu tak spojrzałam i nagle… zaczęło mi się podobać. Potem Judyta mnie namówiła, żebym założyła profil na jednym z portali, gdzie modelki mogą hobbistycznie rozpocząć współpracę z fotografami, i zrobiłam tak kilka sesji. Oczywiście na wszystkie jeździła ze mną Mysza.

Ważnym momentem była sesja w Chorwacji – marzyłyśmy, by pojechać tam na wakacje, a nagle trafiłyśmy na fotografa, który zaproponował mi tam sesję. Siedziałyśmy sobie, był zachód słońca – nagle Judyta zaczęła mówić, że według niej miałabym szanse wygrać „Top Model”, i zaczęła nakłaniać mnie, abym się zgłosiła. Wysłałam zgłoszenie, a potem już się działo. Co prawda nie wygrałam programu, ale wygrałam miłość. Może gdyby nie ten związek, ta kariera w ogóle się nie wydarzyła.

Jakie są wasze plany po tych podwójnych zaręczynach? Planujecie już ślub?

Dopiero niedawno zamieszkałyśmy w Warszawie razem. Nie wiem jak, będzie wyglądać moje życie, ile czasu będę w domu, a ile na wyjazdach zawodowych. Choć tego się nie boimy, mieszkałyśmy już kilka miesięcy na odległość i nasz związek to przetrwał. Na ślub jeszcze przyjdzie czas, ale marzymy, by zrobić to w Las Vegas. Na razie nie chcę mówić nic więcej, rozmawiamy o tym, ale nie chcemy się spieszyć – już jesteśmy bardzo szczęśliwe.

A o czym marzysz zawodowo jako modelka, finalistka 10. edycji Top Model?

Właśnie wybrałam agencję modelingową i jestem bardzo zadowolona, bo są tam też takie modelki jak Anja Rubik, Zuzanna Bijoch czy Monika Jagaciak, które mają dość nietypową urodę, i wydaje mi się, że to jest idealne miejsce dla mnie.

Mam ambicję, determinację i nie boję się ciężko pracować. A cała reszta nie zależy już ode mnie. Na ten moment chcę skupić się bardziej na modelingu niż influencerstwie. Mam takie duże marzenia, jak robienie pokazów dla Diora, YSL czy Gucciego. Ale na razie cieszę się z tego, co się zadziało – „Top Model” spełnił wiele moich marzeń: spotkanie z „moją” Zuzą Kołodziejczyk, sesja z Pająkiem, wyjazd na Fashion Week. No i w ogóle doszłam do finału! Pomijam już fakt, że polecieliśmy na Malediwy, gdzie widziałam rafę koralową, więc w krótkim czasie spełniło się tyle marzeń, że chwilowo nie nadążam już sobie marzyć. (śmiech) [/restrict]