Glamazon

W Amazon jesteśmy sobą  

Różnorodność w firmie to obecnie coś więcej niż tylko modne hasło – to prawdziwy motor napędowy, który pomaga w rozwoju i osiąganiu sukcesów w dłuższej perspektywie. Zróżnicowany zespół to nie tylko wartość dodana dla pracowników, ale też dla całej firmy. Dostęp do różnorodnych umiejętności i spojrzeń na świat, przekłada się na innowacyjność i nieustanny rozwój organizacji.

W Amazon, jednej z największych firm technologicznych na świecie, siła tkwi w ludziach i ich różnorodności. W Amazon można być sobą – niezależnie od pochodzenia, orientacji, płci, wieku, sprawności, czy przekonań. Różnice nie tylko są akceptowane, ale również celebrowane, z głębokim przekonaniem, że każdy pracownik wnosi wyjątkową wartość i perspektywę, które mogą przyczynić się do kształtowania przyszłości firmy.

Co to jest Glamazon?  

W 1999 roku zaczęło się od luźnych spotkań i e-maili wymienianych między pracownikami związanymi z ruchem LGBTQIA+. Z biegiem czasu społeczność zyskała oficjalny status a w 2005 roku i nazwę “Glamazon”, stając się zespołem wsparcia dla osób LGBTQIA+ w Amazon. Glamazon liczy obecnie ponad 3 tysiące osób w 60 oddziałach na całym świecie, angażując się w działania edukacyjne i wsparcie pracowników społeczności LGBTQIA+.

W 2015 roku w Gdańsku powstał polski oddział Glamazon. Od tamtej pory aktywnie angażuje się w inicjowanie działań oraz organizację wydarzeń, promujących równość i zrozumienie w środowisku pracy. To kluczowy moment w procesie tworzenia zintegrowanej społeczności, w której każdy pracownik może poczuć się ceniony i rozumiany. Co ważne, Glamazon otwiera swoje drzwi dla wszystkich pracowników firmy, niezależnie od płci, orientacji czy tożsamości. 

W przeciągu ostatnich ośmiu lat, od kiedy jestem w Amazon, zmieniło się bardzo dużo. Udało się nam zorganizować funkcjonowanie Glamazon w taki sposób, że jako członkowie mamy ze sobą lepszy kontakt i wymieniamy się doświadczeniami oraz spostrzeżeniami. Ten kontakt umożliwiło nam także zorganizowanie NGO z naszych środków wsparcia dla LGBTQIA+ w czasie pandemii. Naszym sukcesem było wypromowanie polskiego NGO, Miłość Nie Wyklucza, które w głosowaniu wśród grupy Glamazon znalazło w ścisłej czołówce i uzyskało dofinansowanie. Oprócz tego, polska grupa została także zaproszona, by brać udział w debacie podczas konferencji LGBT+@Work 2022, która odbywała się w Hiszpanii – mówi Mariusz Tyszkowski, Senior Program Manager ds. EPR, lider grupy Glamazon Polska. 

Działania Glamazon docenia nie tylko własna organizacja. Global Diversity List 2021 umieściła Glamazon w pierwszej dziesiątce najlepszych sieci LGBTQIA+, a sam Amazon został partnerem pierwszych Polskich Nagród Różnorodności 2023, organizowanych przez „My Company Polska”.

Język ma moc  

We współczesnym świecie, zdominowanym przez komunikację cyfrową, dobór odpowiednich słów staje się nie tylko kwestią poprawności, ale przede wszystkim świadectwem naszego szacunku dla innych. Dziś Glamazon mocno podkreśla również wagę poprawnego języka w komunikacji na co dzień. Glamazon wie, że słowa mają moc, a używanie języka, który jest włączający, ma wielkie znaczenie dla budowania atmosfery akceptacji i wzajemnego zrozumienia.

Z myślą o edukacji pracowników oraz kształtowaniu świadomości na temat odpowiedzialnej komunikacji,  Glamazon regularnie przesyła wiadomości do pracowników. Informują one o tym, jakie określenia mogą być potencjalnie krzywdzące, dlaczego warto ich unikać oraz jakie alternatywne sformułowania stosować, by nie wywoływać niekomfortowych sytuacji wśród kolegów i koleżanek z pracy. Dzięki takim działaniom, Amazon stawia na otwarty dialog i ciągłe uczenie się, aby każdy pracownik czuł się bezpiecznie w swoim środowisku pracy.

Język, jakim się komunikujemy ma duże znaczenie. Z wykształcenia jestem filologiem i zwracam uwagę na to, jak osoby, z którymi mam kontakt komunikują się w formie werbalnej, jak i pisemnej. Być może ze względu na to, że jestem gejem w Polsce przykładam do tego większą uwagę.  W moim przypadku chyba miałem szczęście i nie spotkałem się ze sformułowaniem użytym w moim kierunku, które by mnie bezpośrednio dotykało – opowiada Mariusz Tyszkowski, Senior Program Manager ds. EPR, lider grupy Glamazon Polska. 

W październiku 2022 r. grupa Glamazon w porozumieniu z zespołem DEI (Diversity, Equity & Inclusion – Różnorodność, Równość i Inkluzywność) gdańskiego oddziału Amazon oraz we współpracy ze Stowarzyszeniem Lambda przeprowadziła warsztaty, przeciwdziałające dyskryminacji. Głównym tematem wydarzenia była komunikacja z przedstawicielami społeczności LGBTQIA+, w tym również kwestie właściwego używania zaimków osobowych.

To, w jaki sposób i jakim językiem mówimy sprawia, że kształtujemy rzeczywistość. Wierzę, że jeśli powszechnie będziemy używać języka inkluzywnego, to nie tylko poprawimy sytuację jednostek, ale też zmniejszymy skalę homofobii – mówi Katarzyna Kończalska, Software Development Manager, Alexa AI-Natural Understanding.

Co dalej? Znajdźmy odpowiedź.  

Każda firma, która chce się rozwijać w dynamicznie zmieniającym się świecie, musi pamiętać, że na drodze do bycia miejscem, gdzie różnorodność jest nie tylko akceptowana, ale przede wszystkim celebrowana, jest jeszcze wiele do zrobienia i nie można się zatrzymywać. 

Zawsze jest dużo do zrobienia. Ciągle mówię mojemu zespołowi, że potrzebuję pięciu minut, by wymyślić pięć projektów. Z Glamazon jest podobnie. Na pewno mamy dużo do zrobienia, chociażby w kontekście zaangażowania sojuszników w większym stopniu, pracy nad tym, by Glamazon Polska był obecny w całym Amazon – także w centrach logistycznych, a także budowania współpracy z innymi grupami LGBTQIA+ z innych firm – tłumaczy Mariusz Tyszkowski. 

W Glamazon trwają także prace nad specjalnym dokumentem, którego celem jest wprowadzenie dodatkowych udogodnień dla społeczności LGBTQIA+, w pełni zgodnych z prawem pracy. Ostateczny kształt tego dokumentu ma na celu przede wszystkim zapewnienie, aby każdy pracownik Amazon, niezależnie od swojej tożsamości, czuł się wartościowy i doceniony. 

Pamiętajmy, że różnorodność to siła, która napędza nas do ciągłego doskonalenia i dążenia do bycia lepszymi – dla siebie, dla innych i dla przyszłych pokoleń. Bądźmy dumni z tego, kim jesteśmy przez cały rok. 

 

 

Nienawiść jest głupia. Rozmowa z Karin Ann

„Albo będziemy występować w bańce już przekonanych, albo spróbujemy dotrzeć do mainstreamowej publiczności” – mówi Karin Ann, głos Pokolenia Z w Czechach i na Słowacji. W wywiadzie dla „Repliki” wokalistka rozlicza się z kontrowersyjnego występu w TVP i współpracy z Sanah. Rozmowa Mateusza Witczaka.

Karierę w Polsce rozpoczęłaś skandalem. Po tym, jak podczas występu w TVP wyciągnęłaś tęczową flagę, a na dokładkę zadedykowałaś swoją piosenkę społeczności LGBT+ – Radosław Bielawski, wydawca „Pytania na śniadanie”, stracił pracę. Stacja oświadczyła, że „sprawiłaś dyskomfort niemałej części widzów”. Miałaś w ogóle świadomość, na jaką antenę się wybierasz?

Nie żyję w Polsce, więc oczywiście nie dysponowałam wszystkimi informacjami… Ale wiedziałam, że wasz rząd zawłaszczył media publiczne. Nie planowałam jednak wywoływać żadnego skandalu, chciałam po prostu wyrazić moje wsparcie dla społeczności LGBT+. Zwłaszcza że sytuacja jest u was, delikatnie mówiąc, nieidealna.

Nie miałam pojęcia, że zrobi się z tego aż tak wielka sprawa. Z jednej strony mnie to cieszy, bo bez publicznych głosów wsparcia debata na temat praw osób nieheteronormatywnych będzie stała w miejscu. Oczywiście jednak nie życzyłam nikomu zwolnienia z pracy! Bielawski publicznie wyoutował się później jako gej, czego nie mógłby zrobić, pracując w TVP. Nadal trzymamy zresztą kontakt, wiem, że wylądował w prywatnej stacji i realizuje różne niezależne projekty.

Na pociechę: znalazłaś się ze swoim performansem w znakomitym towarzystwie! Telewizja Publiczna musiała pokazać eurowizyjny pocałunek chłopaków z Maneskin, a podczas Sylwestra Marzeń członkowie Black Eyed Peas wystąpili w tęczowych opaskach. Natomiast wielu artystów i artystek po prostu w homofobicznej TVP nie bywa.

Albo będziemy występować w bańce już przekonanych, albo spróbujemy dotrzeć do mainstreamowej publiczności. Moim zdaniem do rozmowy o tolerancji trzeba wykorzystywać każdą platformę, nawet tę nieprzychylną. Jeżeli będziemy rozmawiać o problemach społeczności LGBT+ wyłącznie ze społecznością LGBT+, pozostaną one niszą. Przecież by zaszły zmiany, musimy pozyskać poparcie ogółu.

Cieszy mnie, że współcześni artyści i artystki coraz częściej wykorzystują w tym celu media głównego nurtu. Kiedy zaczynałam karierę, osoby z mojego teamu wprost pytały: czy na pewno chcesz się wypowiadać na temat osób LGBT+? Obawiali się, że deklaracje poparcia zawężą moje audytorium. Ale ja nie umiem inaczej, to dla mnie zbyt ważny temat. Poza tym jako wokalistka mam możliwość, by promować równość, dlaczego nie miałabym wykorzystać swojej popularności do zrobienia czegoś dobrego?

A może jednak z tym „zawężaniem audytorium” jest coś na rzeczy? Masową rozpoznawalność zdobyłaś w Polsce, występując jako support Sanah, która właśnie – jako pierwsza Polka w historii – wyprzedała bilety na PGE Narodowy. To już głos pokolenia, który jednak milczy na temat sytuacji osób LGBT+.

Zabukowaliśmy tę trasę na początku 2020, kiedy dopiero zaczynałam wypuszczać pierwsze piosenki… Ale wydarzył się COVID, co bardzo opóźniło jej start. Nie jestem pewna, czy kiedy podpisywaliśmy umowy, ktokolwiek z jej ekipy wiedział, kim jestem, co zamierzam robić i jakie wyznaję wartości. Dopiero wyrabiałam sobie nazwisko, nawet nie udzieliłam jeszcze żadnego wywiadu. Nie wiem, jak potoczyłaby się nasza współpraca (i czy w ogóle), gdyby nie ten fakt.

Natomiast publiczność przywitała mnie naprawdę ciepło (a był to mój pierwszy tour, dlatego szczególnie doceniam jej reakcję!). Kiedy teraz koncertuję z innymi artystami i artyskami, wiedzą już, kim jestem: pamiętają piosenkę, byli na występie, znają mnie z telewizji. Zawdzięczam to właśnie trasie z Sanah.

Gdy cię teraz słucham, trudno mi uwierzyć, że masz tylko 21 lat. Podobne zaskoczenie przeżyłem, oglądając teledysk do „Babyboya”, w którym to osoby cishetero padają ofiarami dyskryminacji ze względu na tożsamość płciową i orientację psychoseksualną. Sam pomysł był pyszny, a dobór środków i nawiązań udowodniły mi, że mam przed sobą kogoś, kto wie, o czym śpiewa.

Gdy widzowie oglądają tę „odwróconą dyskryminację”, wygląda ona niedorzecznie. Część z nich odbiera teledysk jako głupkowatą zgrywę, bo nigdy nie zetknęli się z nienawiścią. Podobnie było z „Barbie”: film rozpoczął debatę właśnie dlatego, że odwracał kierunek dyskryminacji, ale pobudzał w ten sposób do myślenia, a przecież o to chodzi.

Niektórym wydaje się, że osoby LGBT+ chcą właśnie takiego świata, jak w tym teledysku, ale to nieprawda. Żadna dyskryminacja nie jest „właściwa”, powinniśmy wszyscy traktować się z dobrocią i szacunkiem.

Dlaczego więc według prawicy walczymy o „przywileje”?

Dziś są to, owszem, „przywileje”, ale większości, która odmawia mniejszościom równych praw. Przecież nie walczymy o nic szczególnego, chcemy po prostu, by wszystkich traktowano z takim samym szacunkiem. W tej walce uczestniczą marginalizowane społeczności różnych ras, orientacji i tożsamości, które rozumieją jej sens, bo same doświadczyły przemocy. Ale jeżeli ktoś przez całe życie stoi na uprzywilejowanej pozycji, jest białym, cis, hetero mężczyzną – trudno mu zrozumieć, co znaczy bycie dyskryminowanym.

Katolicka Słowacja – w przeciwieństwie do ateistycznych Czech – nie sprzyja osobom LGBT+. Jak wyglądają queerowe sceny obu krajów? I jak wielu osobom z naszej społeczności udało się w nich przeniknąć do medialnego mainstreamu?

Źle to zabrzmi, ale niewiele mogę o tym powiedzieć. Pochodzę stamtąd, ale nie słucham wiele tamtejszej muzyki. Czechy wprowadziły rejestrowane związki partnerskie dopiero niedawno (w 2006 r. – dop. red.), małżeństwa osób LGBT+ wciąż są w nich przedmiotem dyskusji. Słowacja w ogóle nie uznaje par jednopłciowych, choć domaga się tego coraz więcej młodych ludzi. Wielu i wiele z nich rozważa opuszczenie kraju, dla nich wybory nie są ważne. Tymczasem to wciąż nasz kraj, miejsce, gdzie się urodziliśmy, wychowaliśmy, żyjemy. Nasza ojczyzna. Nasze postulaty muszą być w niej widoczne – powinniśmy o to zadbać zarówno dla siebie samych, jak i dla przyszłych pokoleń.

Niedawno zagrałaś w serialowej adaptacji „Tatuażysty z Auschwitz”, w wywiadach przyznajesz, że jednym z twoich ulubionych filmów jest „Lista Schindlera”. Dlaczego kraje Europy Środkowo-Wschodniej, mocno doświadczone nazizmem, pozostają ślepe na nasze prawa?

Wczoraj grałam koncert z Paris Palomą, która zapowiadając piosenkę zauważyła, że wszelka niepewność, jaką czujemy, została w nas celowo zasiana. I dokładnie tak jest, dyskryminacja to forma kontroli, sprawowania władzy. Ludzie zwracają się przeciw ludziom z głupich powodów, co odwraca ich uwagę od autentycznych problemów – chociażby faktu, że nasza planeta umiera. Nienawiść jest głupia. Nie dajmy się jej kontrolować.

W Polsce trwa najbrutalniejsza kampania wyborcza w historii, a rządząca prawica próbuje mobilizować swoich zwolenników właśnie nienawiścią do Innego. Sondaże wskazują jednak, że progresywne „Zetki” niechętnie pójdą do urn. Jak zachęcić do polityki twoje pokolenie?

Musimy wrócić do tematu mainstreamowych mediów. Jeżeli próbują one narzucić swój przekaz i prezentują polityczną agendę rządzących, naszym obowiązkiem jako arystów jest odkłamywanie tej narracji. Tylko w ten sposób możemy pomóc.

Betty Q – królowa polskiej burleski

Z BETTY Q, królową polskiej burleski, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. Emilia Lyon

Jesteś pionierką polskiej burleski, którą zapoczątkowałaś w 2010 r. Jakimi drogami do niej docierałaś?

Wszystko zaczęło się od teatru amatorskiego „Nic pewnego” w Piasecznie, skąd pochodzę. Zajęcia prowadziła weteranka pracy z młodzieżą Anna Kolanowska. Tak naprawdę wychowywałam się w tym teatrze. Trafi łam do niego w wieku 13 lat. Moja przygoda z nim skończyła się, kiedy miałam lat 20 i na stałe wyjechałam do Warszawy. W „Nic pewnego” nauczyłam się dyscypliny, tworzenia czegoś z niczego, myślenia o tym, żeby występ miał sens, by postać, którą tworzę, spinała się z całością spektaklu. Wreszcie – dostałam narzędzia, by wyrażać siebie w bardzo niekonwencjonalny sposób. Był to teatr głównie plastyczny, w którym pracowałyśmy bez słowa.

Gdy miałam 16 lat, zaczęłam równolegle tańczyć taniec brzucha. Byłam tą solistką, która może zapomnieć kolejne kroki, ale tak zaczaruje, że nikt tego nie zauważy. Miałam świetny kontakt z publicznością.

Skąd u ciebie ta potrzeba tanecznej ekspresji?

Z niechęci do wuefu. Zraziłam się do niego przez złe traktowanie. Nasza nauczycielka sprowadzała aktywność fizyczną do grania w kosza. Jeżeli dziewczyna zgłaszała niedyspozycję, od razu była podejrzana. A ja od urodzenia nie widzę na lewe oko. Inaczej postrzegam przestrzeń i ją oceniam. Nikt w szkole nie brał tego pod uwagę. Tymczasem bałam się piłki od koszykówki, która wielokrotnie uderzała mnie w lewą stronę głowy. Po prostu jej nie widziałam. Nauczycielka nie rozumiała też, albo nie chciała zrozumieć, że nasze ciała dojrzewają, że chcemy z nimi nawiązać kontakt. Kiedy rosły mi cycki i zmieniała się figura, mogłam nie mieć ochoty latać za piłką. Podobnie gdy miałam okres i do końca nie wiedziałam, jak go obsługiwać. Bałam się, że podpaska przecieknie lub wypadnie spod krótkich spodenek. Nauczycielka powinna wspierać i rozumieć potrzeby dorastających dziewczynek. Nauczyć je, jak dbać o ciało. Moja tego nie robiła. Wiem, że to doświadczenie wielu osób. Bardzo mnie to odstraszało. Wreszcie się zbuntowałam. Pomyślałam: „Sama sobie zrobię wuef”.

Zaczęłam szukać czegoś innego, ciekawego, czegoś, co mnie do siebie przyciągnie. Tak trafi łam na wspomniane zajęcia z tańca brzucha. Wydały mi się niespotykane i jednocześnie ultrakobiece. Przy tych doświadczeniach, które miałam w liceum, to właśnie tego potrzebowałam. Co prawda zajęcia odbywały się w Warszawie, ale z Piaseczna to tylko 40 minut pociągiem. Na opłacenie kursu wydawałam całe moje oszczędności. Opłaciło się. Zajęcia prowadziła Jasmin Mazloum. Nauczyła nas nawiązywać kontakt z własnym ciałem, a nawet rozumieć własną seksualność. Miałam 18 lat, gdy od prowadzącej usłyszałam: „Masz do tego dryg!”. Zaproponowała mi prowadzenie własnej grupy. Zgodziłam się!

Jakie opowieści o kobiecości słyszałaś w domu?

Najwięcej opowieści o kobiecości słyszałam w salonie fryzjerskim mojej mamy. Wielokrotnie pomagałam jej, odbierając telefony i umawiając klientki. Myłam głowy i zamiatałam. Obserwowałam rytuały przejścia, którymi dla kobiet są ścinanie i farbowanie włosów. Słuchałam historii tych babeczek. Przychodziły nie tylko „zrobić włosy”, ale też wyżalić się, popłakać. Poszukać siebie na nowo. Zobaczyłam, że dbanie o siebie jest okej; że nie ma nic złego w byciu próżną przed lustrem.  

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Grzegorz Piątek – krytyk i historyk architektury o godności geja

Z GRZEGORZEM PIĄTKIEM, krytykiem i historykiem architektury, autorem nagradzanych książek „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949” (2020) oraz nominowanej w tym roku do Nagrody Nike „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939”, rozmawia Mariusz Kurc

fot. Marek Zimakiewicz

Przygotowując się do naszej rozmowy, sprawdzałem, czy w którymś z wywiadów lub na swoich mediach społecznościowych miałeś swój publiczny coming out. Niczego takiego nie znalazłem.

Nie było czegoś takiego, nie potrzebowałem żadnego „szczerego wywiadu dla »Vivy!«” ani oświadczenia na Instagramie. Po prostu w pewnym momencie, już wiele lat temu, przestałem uważać na to, co postuję, czy gryźć się w język i swobodnie używam takich pojęć jak np. „mój chłopak”. Gdyby wszystkie publiczne osoby LGBT, które wciąż gryzą się w język, przestały, to by w zupełności wystarczyło.

Właśnie. Większość się gryzie.

Od wydania „Najlepszego miasta świata” w 2020 r. mogę chyba myśleć o sobie jako o osobie publicznej. Dostałem tzw. walidację zewnętrzną. Książka świetnie się sprzedała, otrzymałem za nią nagrody. Poczułem się naprawdę doceniony. I powiem ci, że będąc w takiej pozycji, to już naprawdę nie ma się co opierdalać. Nie chcę nikogo stawiać pod ścianą, ale serio, niewyoutowani znani ludzie LGBT, co tak naprawdę wam grozi? Boicie się, że fani się odwrócą? Większość pewnie zostanie i doceni tę szczerość. Nasze społeczeństwo jest mentalnie dużo dalej w rozwoju niż politycy. Stracicie kontrakt influencerski na coś tam? To jest chyba najgorsze, co może się zdarzyć. Więc naprawdę nie ma się czego bać – a życie jest za krótkie, by zadawać się z ludźmi, którzy was nie szanują takimi, jakimi jesteście. Albo co gorsza się do nich wdzięczyć.

Z tego, co mówisz, rozumiem, że funkcjonowanie publicznie jako architekt, pisarz, ale też właśnie jako wyoutowany gej nie było wynikiem jakieś trudnej decyzji podjętej po namyśle, tylko oczywistością.

Kiedyś nie było takie oczywiste. Proces dochodzenia do tego „wyoutowanego geja” był długi i stopniowy. Trochę czasu mi zajęło, by nauczyć właśnie nie gryźć się w język. Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, chodziłem do pracy i wtedy na przykład, kiedy rozmawiało się o wakacjach, to starałem się używać jakichś bliżej niesprecyzowanych form „my”, podczas gdy byłem z chłopakiem. Co mi takiego groziło? Do pewnego momentu w życiu znajomi dzielili się na wtajemniczonych i niewtajemniczonych.

Zerwanie z tym niesamowicie dużo mi dało. To człowieka uskrzydla i wyzwala, a przy okazji pomaga innym. Każdy jest przecież jakoś rozpoznawalny – w miejscu pracy, w okolicy, w jakimś środowisku. Jeśli odważy się nie ukrywać, to pomaga tym osobom LGBT w jego otoczeniu, które wciąż się kryją. Ta odwaga, ta otwartość pączkują, rozmnażają się. Będąc otwartym w kwestii mojej homoseksualności, pokazuję innym, że jest to możliwe.

Jestem w uprzywilejowanej pozycji: urodziłem się i mieszkam w Warszawie, jestem niebiedny i jestem na tyle znany, że mam jakieś forum publiczne, jest grono ludzi, którzy będą słuchać, jeśli coś powiem. W takiej sytuacji, nawet powiedziałbym, że niesiedzenie w szafi e jest moją powinnością.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Marek Keller o swoich partnerach – Jerzym Andrzejewskim i Juanie Soriano

Jako nastolatek był kochankiem Jerzego Andrzejewskiego, autora „Popiołu i diamentu”, potem tańczył w Mazowszu. Następnie 30 lat spędził u boku meksykańskiego rzeźbiarza Juana Soriano. Teraz mieszka wśród jego ogromnych dzieł w Podkowie Leśnej pod Warszawą i jest największym darczyńcą Towarzystwa im. Fryderyka Chopina. Z MARKIEM KELLEREM rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Marek Zimakiewicz

W kwietniu minęła 40. rocznica śmierci Jerzego Andrzejewskiego. Jakie jest twoje pierwsze skojarzenie, pierwsze wspomnienie, gdy myślisz dzisiaj o Andrzejewskim?

To wszystko jest bardzo ambiwalentne. Są dwie strony medalu. Jedna wspaniała – wspominam Andrzejewskiego bardzo pozytywnie, bo to była wielka postać, szalenie inteligentny człowiek, którego książki czytało się w szkole jako lekturę obowiązkową. I ten człowiek raptem spadł mi z nieba. Mnie, 16-letniemu chłopakowi. Ale jednocześnie było w naszym związku mnóstwo problemów, które przecież były do przewidzenia, bo dzieliła nas ogromna różnica wieku – 37 lat. Wielu rzeczy wtedy po prostu nie rozumiałem, bo zwyczajnie byłem za młody. Czułem się jak w więzieniu, głównie z powodu zazdrości Andrzejewskiego. Chciałem latać, fruwać, poznawać świat, a on te moje wzloty ograniczał. Trzymał mnie za mordę, że tak brzydko powiem. Poza tym Jerzy, niestety, bardzo dużo pił i po pijaku stawał się innym człowiekiem. Robił mi awantury, urządzał sceny.

Urodziłeś się w 1946 r., a więc poznaliście się z Andrzejewskim w 1962. Jak w ogóle do tego doszło?

Poznał nas Zygmunt Mycielski, którego znałem wcześniej. Wiesz, jak to jest w środowisku gejowskim. Poznajesz kogoś, kto potem poznaje cię z wieloma innymi osobami, i tak to się zaczyna kręcić. To był świat bardzo kolorowy, ludzie fajni, dowcipni, interesujący. Bo jesteśmy fajni, dowcipni i interesujący, nieprawdaż?

Prawdaż! Chodziłeś do liceum w Warszawie?

Nie, najpierw w Zalesiu, potem w Piasecznie, gdzie się urodziłem. Ale do Warszawy jeździłem bardzo często, głównie na wagary. Potem także na lekcje fortepianu. Fascynowało mnie to miasto. Od niedawna stał w nim Pałac Kultury, na który patrzyłem w zachwycie. Do dzisiaj zresztą kocham Warszawę.

Jako nastolatek byłeś już świadomy swojej seksualności?

Całkowicie. Zresztą moi rodzice też szybko się zorientowali, ale nie robili żadnych kłopotów.

Jak reagowali na twój związek z Andrzejewskim?

Poznali Jerzego, ale nie dawali poznać po sobie, że wiedzą, o co chodzi. Miałem wtedy problemy w szkole, nie chciałem się uczyć. Jerzy przyszedł raz do mojego liceum i spotkał się z dyrektorką, żeby o mnie porozmawiać. Nikt nie zadawał zbędnych pytań, bo jak taki wielki pisarz zjawia się w szkole w Zalesiu Dolnym, to wszyscy są pod wielkim wrażeniem. A co sobie myślą, to już ich sprawa.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Queerowe ślady Anne Frank

Tekst: dr Anna Hájková
Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski
Konsultacja: Joanna Ostrowska

fot. Wikipedia Commons

Przed 2 laty opublikowałam w Niemczech „Menschen ohne Geschichte sind Staub” („Ludzie bez historii to proch”). Jest to krótka książka o czwórce queerowych nastolatków w czasie Holokaustu: dwóch dziewczynach i dwóch chłopakach; dwóch niemieckich i dwóch polskich Żydach (polscy to Melania Weissenberg i Natan Leipciger). Książka odniosła spory sukces, niedługo ukaże się w rozszerzonej wersji po angielsku oraz w drugim wydaniu niemieckim. Opisuję w niej ślady queerowej miłości i pożądania, ale też przemocy seksualnej. Pokazuję, jak młodzi ludzie queer w czasie ukrywania się po aryjskiej stronie, w czasie gett i obozów, byli w stanie przeżyć dzięki nadziei i sile, jaką dawała im miłość do drugiego człowieka tej samej płci. Świadkini Margot Heuman w trakcie prywatnej rozmowy powiedziała mi wprost: „To właśnie miłość do drugiej osoby pomogła mi przeżyć”. W przeciwieństwie do Margot Anne Frank, którą deportowano do obozów Auschwitz-Birkenau oraz Bergen-Belsen, nie dożyła wyzwolenia. Dziennik Anne Frank pokazuje, z jaką nadzieją patrzyła na wspólną przyszłość z przyjaciółką.

Anne Frank to prawdopodobnie najbardziej znana ofi ara Holokaustu. Jej dziennik to zapiski z życia uważnej i mądrej nastolatki powstałe w czasie 2-letniego ukrywania się w Amsterdamie. Świadectwo Anne należy do kanonu lektur wielu europejskich i północnoamerykańskich nastolatków. Nadal wiele uwagi poświęca się niektórym faktom z jej życia, wymieniając chociażby kasztanowiec, który obserwowała przez okno kryjówki, czy też dokładną datę jej śmierci. 1,5 roku temu najnowsza publikacja „Kto zdradził Anne Frank” autorstwa Rosemary Sullivan stała się bestsellerem i wywołała prawdziwe poruszenie, mimo że opierała się raczej na niepopartych odpowiednimi badaniami spekulacjach dotyczących tożsamości zdrajcy (osoby, która wydała rodzinę Frank). Tego typu publikacje wywołują frustrację także wśród historyków i historyczek.

Jednak niemal kompletne pominięcie queerowości Anne Frank w literaturze naukowej zaskakuje. Najważniejszy wyjątek od tej reguły stanowi praca magisterska kanadyjskiej anglistki Cheryl D. Hann. Sugerowanie, że Anne była queerowa, może dziwić czytelników i czytelniczki; zapewne wszyscy wiedzą o jej związku z 17-letnim Peterem van Pelsem, jedną z ośmiu osób ukrywających się w ofi cynie. Zauroczenie Peterem jest też jedynym nawiązaniem do uczuciowego życia Anne w najnowszym miniserialu „Światełko”, choć twórcy podjęli temat queerowej grupy ruchu oporu związaną z Willemem Arrondeusem.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Ania Matras i jej Lesbikon

ANIA MATRAS – prawniczka i aktywistka, członkini zarządu katowickiego Stowarzyszenia Tęczówka, inicjatorka i organizatorka ogólnopolskiego Lesbikonu. Kongresu Kobiet Queer, który odbył się w Katowicach 13-14 maja br. W wydarzeniu – jako organizatorki warsztatów „Czy lesbijki* potrzebują nagiego kalenadrza?” – wzięły udział redaktorki „Repliki”, w tym prowadząca tę rozmowę Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz

Lesbikon był promowany jako „pierwsze w historii ogólnopolskie wydarzenie skierowane do każdej osoby queerowej z doświadczeniem kobiecości”. Skąd wziął się ten pomysł?

We wrześniu zeszłego roku pojechałam na ogólnoeuropejską konferencję do Budapesztu organizowaną przez Eurocentralasian Lesbian* Community, która zbierała osoby z queerowo- -kobiecych organizacji pozarządowych i aktywistki. Toczyło się tam sporo rozmów o tym, że warto się zastanowić nad konferencją ogólnoświatową. Pomyślałam: wszystko super, ale nie kojarzę, żeby coś takiego było organizowane w Polsce, na poziomie lokalnym. A mnie zależało na stworzeniu wydarzenia, na które sama chciałabym pójść.

Zorganizowałaś Lesbikon praktycznie w pojedynkę, co robi ogromne wrażenie, szczególnie biorąc pod uwagę jego rozmach – 2 dni, panele z udziałem znanych postaci kultury queerowo-lesbijskiej z całej Polski (m.in. dziennikarki TVN24 Marty Warchoł, nominowanej do Nike pisarki Olgi Górskiej czy aktorki Heleny Urbańskiej), sesje warsztatów, drag king shows, a do tego znakomita lokalizacja w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach. Nie przerażała cię skala przedsięwzięcia?

Miałam wsparcie ze strony Tęczówki i wolontariuszek, natomiast jeśli chodzi o kwestie organizacyjne, to faktycznie zajmowałam się nimi przede wszystkim ja. Pomagało mi silne zaplecze organizacyjne w Tęczówce, która działa już od dłuższego czasu i może nie robiła niczego na skalę kongresu, ale organizuje m.in. Marsze Równości i różnego rodzaju warsztaty. Kilka miesięcy wcześniej odezwała się też do nas Ambasada Niderlandów z informacją, że zbierają propozycje projektów do finansowania. Poszłam za ciosem i napisałam wniosek.

To będzie trudny temat, ale muszę cię o to zapytać. Byłaś wtedy jeszcze z pisarką i aktywistką Gochą Pawlak, która zmarła w listopadzie zeszłego roku, kilka miesięcy po premierze jej debiutanckiej lesbijskiej powieści Nie rdzewieje.

Gocha bardzo mnie motywowała do złożenia tego projektu. Pamiętam, jak kończyłam wniosek po nocy, bo już trzeba go było oddać. Ślęczałam przy zapalonym świetle, Gocha popatrzyła na mnie i powiedziała: „Dobra, dobra, pisz”. (śmiech) Ambasada przyjęła projekt. Początkowo planowałam organizację kongresu w kwietniu, w okolicach Dnia Widoczności Lesbijek, ale już po śmierci Gochy wiedziałam, że nie ma opcji, żebym zdążyła na kwiecień.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

„Z panem pan” – wokalista Maciej Zawadzki

Z wokalistą MACIEJEM ZAWADZKIM rozmawia Mariusz Kurc

fot. Krystian Lipiec

Piosenkę „Z panem pan” wydałeś w zeszłym roku, ale trafiłem na nią dopiero kilka miesięcy temu. To było odkrycie! Świetny popowy numer. Tekst – w pierwszej osobie – jest o geju, a wyoutowany wokalista w Polsce to przecież rzadkość. Do tego równie świetny klip, w którym całujesz się z drugim mężczyzną. Potem jeszcze dowiedziałem się, że sam ten klip wyreżyserowałeś i sam uszyłeś swój niesamowity różowy kostium kowbojski.

Zgadza się. Nieskromnie powiem, że jestem kreatywną jednostką.

Artystyczna dusza?

Chyba tak.

To co ci jeszcze w tej duszy gra? Strzelam: rzeźbisz?

(śmiech) Nie, ale obrazy sobie namalowałem. Projektuję też witryny sklepowe i wnętrza sklepów odzieżowych. Z tego się utrzymuję. Zawód: visual merchandiser. I jeszcze mam do spółki z przyjaciółmi vintage shop w Krakowie.

Teraz mieszkasz w Warszawie, a pochodzisz z…

Wrocławia.

Więc wracając do „Z panem pan”, tekst utworu w dowcipny i celny sposób punktuje polską homofobię.

Napisała go Kira Bielska, która mnie zna. Lepiej bym tego nie ujął. Zależało mi, by nie było smutno ani dołująco, tylko radośnie i ironicznie. Ta piosenka jest bardzo moja i postanowiłem się z niczym nie hamować, stąd te motywy flamenco w pewnym momencie, stąd nawiązanie do „Tajemnicy Brokeback Mountain” w klipie.

Tyle że „Tajemnica…” kończyła się źle, a u ciebie jest happy end.

Tak właśnie chciałem. Mówią mi, że „wyglądam jak klown” i że „rodziców żal”, ale ja i tak się nie schowam, nie zmienię, nie ugnę. Zabijemy homofobię uśmiechem i będziemy szczęśliwi!

Moim zdaniem to jest materiał na hit.

Też tak uważam. (uśmiech)

Więc dlaczego nie został hitem, jak myślisz? Dlatego, że próbuję się przebić, nie mając za sobą żadnej wytwórni ani nawet menadżera. Wszystko robię własnym sumptem. Czasami, gdy mam gorszy dzień, nachodzą mnie myśli typu: a może polski pop jednak nie jest jeszcze gotowy na takiego kolorowego faceta, geja, jak ja?

Odbiorcy są gotowi. Natomiast czy muzyczny establishment jest gotowy, ci wszyscy menadżerowie? Sądząc po tym, że Andrzej Piaseczny jest praktycznie jedynym wyoutowanym wokalistą pop – z tych znanych szerokiej publiczności – i sądząc po tym, że plotki o homoseksualności krążą wokół całej plejady innych znanych wokalistów, to rzeczywiście jako ten, który od początku kariery nie ukrywa, że jest gejem, i porusza ten temat w swojej twórczości, jesteś chyba prekursorem. Rozważałeś opcję, by publicznie siedzieć w szafie?

Nie, absolutnie nie. Mam za sobą 3 lata terapii i nie po to na nią chodziłem, by teraz ukrywać tak ważną część siebie. Zdarzyło mi się usłyszeć, że jestem „za bardzo”, i tu zwykle się ucina, ale chodzi o „za bardzo gejowski”. Że musiałbym trochę stonować. Nie chcę tonować. Denerwuje mnie też ten nieśmiertelny argument, że jak wokalista się wyoutuje, to jego fanki się w nim odkochają.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Aga Zano tłumaczy queer

Z AGĄ ZANO, tłumaczką literatury anglojęzycznej, o queerowych powieściach, które przetłumaczyła, o jej biseksualności, o syndromie oszustki i o przekładaniu niebinarnego języka rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz

Oprócz tego, że jesteś uznaną tłumaczką literatury anglojęzycznej – w tym głośnych queerowych powieści: Dziewczyna, kobieta, inna Bernardine Evaristo i Trans i pół, bejbi Torrey Peters – często wspominasz w mediach społecznościowych o swojej biseksualności, syndromie oszustki i wymazywaniu osób biseksualnych. Opowiesz więcej o tym, jak kszałtowała się twoja tożsamość seksualna?

Byłam i jestem – wbrew pozorom – osobą dość nieśmiałą. Nie za bardzo się odnajduję w sytuacjach społecznych, nieraz potrafi ę coś palnąć, co bywa odbierane jako przebojowość, a po prostu często nie wiem, co mam powiedzieć. Gra to na moją korzyść, więc spoko. (śmiech) Ale ta nieśmiałość też sprawiła, że bardzo późno zaczęłam się zastanawiać, kim jestem i czy mogę z kimś randkować. Kiedy dorastałam i zaczynałam odkrywać swoją tożsamość seksualną, była ona aktywowana głównie za sprawą innych dziewczyn. Moje doświadczenia zaczęły się pod koniec liceum od bardzo intensywnej relacji z dziewczyną, w Koszalinie, skąd pochodzę.

Jak ci się tam żyło w związku z dziewczyną?

Moja pierwsza dziewczyna została napadnięta i obrzucona kamieniami w drodze do domu. Jacyś kolesie zauważyli nas, kiedy wracałyśmy, trzymając się za ręce, i napadli ją po tym, jak się rozdzieliłyśmy. Nawet wtedy nie odważyłam się na coming out przed rodzicami, chociaż w szkole wiedziano, że się spotykamy. W domu moja orientacja była – i nadal jest – tematem tabu. Wolałabym o tym nie mówić.

Rozumiem i współczuję ci tej sytuacji.

Przez kilka kolejnych lat identyfi kowałam się jako lesbijka i spotykałam się z dziewczynami. Na studiach, już w Warszawie – studiowałam na międzywydziałowych studiach humanistycznych na UW – chodziłam w cylindrze, więc pewnie dla niejednej osoby był to sygnał, że jestem queerowa. (śmiech) W pewnym momencie – to był mniej więcej 2008 r. – zorientowałam się, że podobają mi się nie tylko kobiety. Miałam poczucie, że trzymam się jednej, kobiecej strony dlatego, że tak się zadeklarowałam i powinnam przy tym trwać, ale czułam, że jest to ze mną niezgodne. Pod koniec licencjatu poznałam swojego pierwszego chłopaka i na prawie cztery lata wyjechałam z nim za granicę. Po rozstaniu i powrocie do Polski wchodziłam w różne relacje, zarówno z dziewczynami, jak i z facetami, ale „przesuwało” mi się w stronę mężczyzn. Co nie znaczy, że zrezygnowałam z kobiecej strony. Ale powiem wprost: nie szło mi. (śmiech) W związkach z kobietami przeżyłam kilka mocnych rozczarowań sercowych i sytuacji przykrych i niebezpiecznych, bo nie zawsze stawiałam swoje bezpieczeństwo na pierwszym miejscu.

Jakie sytuacje masz na myśli?

Na przykład kompletnie nie wiedziałam, jak się zabezpieczać w seksie lesbijskim. Dominował pogląd, że seksualność kobiet jest bierna, a jak się zabezpieczać przed czymś, co jest bierne? Nie miałam kogo o to zapytać. Znalazłam tylko informację: „rozetnij prezerwatywę i zasłoń miejsca intymne partnerki”. Yikes. (śmiech) Nie było w tym ani żadnej ciałopozytywności, ani sekspozytywności, ani jakiegoś ośmielenia do rozmowy z partnerką, ani instrukcji, o czym właściwie powinnaś myśleć, jeśli masz one night stand.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Katarzyna Aleksandrowicz – mama transpłciowej Leny

„(…) wywieźliśmy z Polski naszą transpłciową córkę. Córkę, która w wieku 4 lat została zwyzywana od pedałów i pobita w warszawskim przedszkolu przez dzieci” – napisała w 2022 r. KATARZYNA ALEKSANDROWICZ na swoim profilu na Facebooku. Post opublikowała w odpowiedzi na brutalną kampanię PiS-u, w trakcie której Jarosław Kaczyński szydził z osób transpłciowych, mówiąc m.in. że mogą one chcieć „zmieniać płeć” z godziny na godzinę, w zależności od widzimisię. Post Katarzyny polubiło blisko 25 tysięcy osób, a 11 tysięcy udostępniło. Z mamą obecnie 9-letniej, uczącej się dziś w szkole w Nicei Leny rozmawia Tomasz Piotrowski

fot. arch. pryw.

Gdy napisała pani tamten post, Lena miała 7 lat. Już wtedy wiedziała pani, że jest dziewczynką. Kiedy zaczęła pani to zauważać?

Lena zawsze była bardzo delikatnym dzieckiem, z którym są „problemy”. I nie mówię tu o problemach wychowawczych. Lena zawsze chciała nosić kolorowe, „dziewczyńskie” ubrania. Nawet gdy poszliśmy na kompromis kupienia bucików w neutralnym kolorze, to i tak stały potem w szafie. Dla mnie to był koszmar, bo ja nie znoszę chodzić po sklepach, szczególnie z dziećmi. A Lena po wejściu do sklepu biegła od razu do działu dla dziewczynek i o każdą rzecz była okropna walka. „Może nie różowe, ale z cekinami, OK?”. „Może nie spódniczka, ale kolorowe spodenki?” I tak stale kompromisy. Nie pozwalała też ścinać sobie włosów. Dzieci i tak potem krytykowały jej wygląd, a Lena to przeżywała. Miała w przedszkolu tylko koleżanki, nie chciała się bawić z chłopcami. Zmienialiśmy przedszkole pięć razy.

To były dla nas, dla mnie i męża, jakieś sugestie, ale wciąż nie braliśmy ich chyba jeszcze na poważnie. Przyznaję, że bardziej mieliśmy wtedy myśli, że może nasze dziecko okaże się homoseksualne.

Pięć razy zmienialiście przedszkole?

Tak, mieszkaliśmy w Warszawie i tylko pierwsze było publiczne. Tam był chłopiec, który bił wszystkich, łapał za głowę i walił nią o ścianę. Panie z przedszkola stwierdziły, że nie mogą z tym nic zrobić, bo on gra w popularnym serialu i tak odreagowuje stresy. Mówiły, że mamy małego celebrytę i właściwie powinniśmy się cieszyć. Nie cieszyliśmy się, poszliśmy do prywatnego przedszkola. Mieliśmy ten komfort finansowy, że mogliśmy sobie na to pozwolić, ale jak już pan wie – niewiele to zmieniło. W jednym z przedszkoli w 2019 r., gdy Lena miała 4 lata, została pobita przez inne dzieci i wyzwana od „pedałów i cip”. To był chyba najtrudniejszy dla nas moment.

Przerażające.

Trudno było się tam dostać – monitoring, mnóstwo zajęć dodatkowych, różne edukacyjne nowości. Miałam nadzieję że będzie bezpiecznie. Nie było. Zaczęło się od balu przebierańców. Lena koniecznie chciała być Myszką Minnie. Nie byłam już tym zdziwiona, ale czy się bałam? Bardzo. Przed balem uprzedziłam dyrektorkę, za co przebiera się Lena, prosiłam o uważność. Nie udało się, dzieci jej dokuczały. Mimo to Lena od tamtego momentu już zawsze chciała chodzić do przedszkola w spódniczce. Nie zawsze na to pozwalałam, kompromisowo godziła się, by brać ją do plecaka i mieć przy sobie. I było tylko gorzej, do przedszkola musiałam dzwonić już niemal codziennie. Dyrektorka oczywiście mówiła, że nie mają wpływu na to, co się dzieje, ale starają się zwracać uwagę dzieciom. Sytuacja skończyła się strasznie – na placu zabaw, gdy panie opiekunki siedziały w telefonach, na co niejednokrotnie skarżyli się wszyscy rodzice, Lena została pobita. Trzymało ją dwoje dzieci, trzecie biło, a pozostała grupka, w tym z młodszych grup, ją wyzywała. Gdy wróciła do domu, wszystko mi opowiedziała. Nikomu nie życzę takiej traumy.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.