Klaudia Janas – aktorski coming out

Z aktorką Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach KLAUDIĄ JANAS, która po raz pierwszy publicznie właśnie w tym wywiadzie mówi, że jest lesbijką, rozmawia Olga Górska

fot. Klaudia Janas

Podobno o byciu aktorką marzyłaś, odkąd pamiętasz.

Moja pamięć sięga czasów przedszkolnych. Rodzice organizowali przyjęcia na podwórku, grille i kiedy włączali muzykę, ja brałam latarkę i udawałam, że śpiewam. Słuchali wtedy Ich Troje. Widać było mój zapał artystyczny, ale nie byłam zachęcana do śpiewania, (śmiech) bo może po prostu fałszowałam. Ale podobało mi się występowanie. Momentem przełomowym dla 6-letniej mnie był konkurs recytatorski, na którym mówiłam „Samochwałę” Jana Brzechwy. Wygrałam ten konkurs. Od tego momentu poczułam, że chcę to robić częściej i że w przyszłości chcę być aktorką. W ogóle nie miałam takich abstrakcyjnych marzeń jak kosmonautka czy księżniczka, tylko ciągle mówiłam o aktorstwie. W domu mam pewnie z 70 dyplomów z podstawówki i gimnazjum z konkursów recytatorskich.

A co było potem? Taki zapał u dzieci często się wyczerpuje.

Do amatorskiego Teatru Maska zaczęłam chodzić jeszcze w gimnazjum. Tam brałam udział w każdym możliwym spektaklu. A jeśli chodzi o liceum, to już jako 15-latka powiedziałam rodzicom, że chcę jechać do Krakowa do liceum aktorskiego. A ja pochodzę z centrum Polski, z malutkiej mazowieckiej wsi Suskowola. Dla wszystkich to był szok. Śmiem twierdzić, że większość nie wierzyła, że to zrobię. Wyjechałam sama do Krakowa, i zamieszkałam sama w bursie i poszłam do liceum z profi lem teatralnym, w którym oprócz podstawowych przedmiotów miałam też dużo zajęć aktorskich, m.in. z aktorkami Teatru Ludowego w Krakowie. Pobyt tam utwierdził mnie w moim marzeniu. Zaczęłam oglądać dyplomy z akademii sztuk teatralnych i jeszcze mocniej marzyć o tym, żeby dostać się do którejś z państwowych szkół i w takim dyplomie zagrać.

Z tego, co mowisz, wynika, że byłaś bardzo zdeterminowana. Zawsze chciałaś tylko grać?

Aktorstwo zawsze było na pierwszym miejscu. Małym planem B był sport. Grałam w piłkę nożną na pozycji napastniczki po prawej stronie. W gimnazjum na Stadionie Legii grałyśmy z drużyną o Puchar Tymbarka i zajęłyśmy drugie miejsce. Mam piłkę z podpisem Jerzego Dudka! Ale mama zawsze mówiła, że będę miała koślawe nogi od grania w piłkę. Interesowałam się też piłką nożną, byłam wychowywana w gronie kuzynów, miałam kolegów, z którymi grałam po szkole, a na konsoli grałam w „Fifę”.

Może kiedyś zagramy razem?

Teraz, kiedy mieszkam w Kielcach, myślę o kupnie konsoli, ale boję się, że bym przepadła. Że dzwoniliby do mnie z teatru: „Ej, Klaudia, czemu nie byłaś na próbie?”, a ja zarywałabym noce z „Fifą”. Korci mnie to. (śmiech) Kiedy mój tata pracował za granicą, to nie prosiłam – jak inne dziewczynki – „Tato, przywieź mi dom dla lalek”. Prosiłam o piłki np. z logiem Chelsea i samochody na pilota.

A gdyby ktoś dziś powiedział: Chodź, pogramy sobie w piłkę, to poszłabyś?

Na maksa. Kiedy zaczęłam próby do mojej pierwszej premiery w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach „Nie wszyscy pójdziemy do raju” (spektakl w reżyserii Karoliny Szczypek na podstawie książki „Nie wszyscy pójdziemy do raju” autorki niniejszego wywiadu, Olgi Górskiej – przyp. red.), to miałam trochę wolnego czasu, bo wtedy, nad główną rolą Narratorki, pracowała głównie Dagna Dywicka. Betty, postać najlepszej przyjaciółki Narratorki, w którą się wcieliłam, miała trochę więcej czasu. Po porannej próbie poszłam na osiedlowe boisko, na którym trenowała grupa dziewczyn w wieku od 16 do 20 lat. Pomyślałam: „Będę miała czas, to spróbuję”. Zapytałam trenera, czy mogę się zapisać, a on zapytał, ile mam lat. Powiedziałam, że 26, a on powiedział, że grup dla seniorów nie prowadzą. (śmiech) Potem okazało się, że prób jest coraz więcej, ale wciąż myślę o tym, żeby znaleźć w Kielcach amatorską grupę dziewczyn i pograć, żeby trochę dać upust różnym emocjom.   

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych

Drag queer Princ Wōnglo ma tę śląską moc

Z VALYEN SONGBIRD, znaną także jako DRAG QUEER PRINC WŌNGLO, o śląskich przegięciach w wiele różnych stron rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. Oskar Lewczuk

Princ Wōnglo, czyli książę węgla. Samozwańczy?

Nie, z przypadku! Był rok 2022. Zebrałam się w sobie i postanowiłam, jeszcze jako ja, Valyen Songbird, wystąpić na Przeglądzie Piosenki Przegiętej w Drzwiach Zwanych Koniem w Katowicach. Wybrałam „Mam tę moc” z „Krainy lodu” Disneya. Uznałam jednak, że skoro impreza organizowana jest przez Śląsk Przegięty, piosenka powinna być właśnie po śląsku. Stąd „Mom tyn szwōng”. W tamtym czasie drag i queer myliłam z prostym odwróceniem ról płciowych. Dlatego zamiast o księżniczce, śpiewałam o górniku i przebrałam się za chłopa. Cała filozofia. (śmiech) Okazało się, że byłam jedyną osobą śpiewającą po śląsku! Brawa długo nie ustawały. Po występie pocztą pantoflową rozeszło się, że jest taki Princ ze Śląska, co śpiewa o węglu. Nazwa do mnie sama przylgnęła. Polubiłam ją.

Rozszyfrujesz Valyen Songbird?

Imię pochodzi jeszcze z zamierzchłych czasów. Miałam 13 lat, kiedy wymyśliłam je sobie, gdy pisałam powieść fantasy. „Songbird”? powstało na użytek kapeli metalowej, którą współzałożyłam w 2014 r. Wprowadziłam to imię i nazwisko do realu, tak się przedstawiam poza sceną.

Czyli zanim weszłaś w drag, spełniałaś się muzycznie?

Mam love-hate relationship z muzyką. Dlatego, że jestem tym biednym dzieckiem skrzywdzonym przez edukację muzyczną. Bardzo źle wspominam początki. Najgorszy był fortepian, na którym się kształciłam. Była to dla mnie męka, bo czułam się wokalistką. Od małego cały czas śpiewałam. W mojej szkole muzycznej nie było kierunku wokalistyka. Zresztą w latach 90. dziecko nie miało prawa głosu. Fortepian wybrali za mnie rodzice. Od 7. roku życia aż do końca liceum ciągnęłam dwie szkoły – powszechną i muzyczną wieczorową. Pisałam dwie matury. Nie miałam życia, tylko zapierdol i stres. W muzycznej co pół roku były egzaminy. Tak mocno je przeżywałam, że dostawałam dysocjacji z amnezją. Nie pamiętam tych momentów. Dopiero w liceum spotkałam dobrych nauczycieli, co wreszcie przełożyło się na to, że zdawałam na studia, na wokalistykę na Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach.

Czyli jednak śpiewanie!

Tak, ale absolutnie nie wiedziałam, z czym to się wiąże. Pierwszego dnia studiów podekscytowana weszłam do budynku, uważanego za prestiżowy i reprezentacyjny dla miasta, wzrokiem szukałam ludzi z mojego roku, których zdążyłam poznać na inauguracji. Byłam pewna, że zaraz będziemy zażarcie dyskutować. Powiedziałam „cześć” i usiadłam. Usłyszałam koleżankę: „Wczoraj cały dzień się zastanawiałam…”. W głowie miałam: „Pewnie który lepszy: Mendelssohn czy Bach?!”. A ona: „Czy ten kolor paznokci pasuje mi do bluzki”. Prawie wykrzyknęłam: „What the hell just happened?”. To było zupełnie inne środowisko.

Miałaś większe ambicje?

Wydaje mi się, że mniejsze. (śmiech) Nie miałam parcia na szkło, nie chciałam być zajebistą solistką w operze. Nie przychodziłam codziennie do szkoły ubrana, jakby miał mnie zaraz wyhaczyć łowca talentów. Tak naprawdę do momentu, kiedy trafi łam na Konkurs Piosenki Przegiętej, nigdzie nie czułam się u siebie. Po drodze śpiewałam w zespołach, co mi z różnych powodów nie podpasowywało. Próbowałam przygotować się do egzaminów wstępnych na ASP, ale już moje jednorożce i smoki nie przypadły do gustu profesorce. Usłyszałam: „Teraz o tym zapominamy i zajmujemy się prawdziwą sztuką”. A ja nie chciałam zapomnieć! Po 2 latach zrezygnowałam z kursu rysunku.  

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych

Maciej Grędziński walczy o widoczność takich jak on – osób LGBT+ z niepełnosprawnościami

MACIEJEM GRĘDZIŃSKIM, który w Poznaniu postanowił walczyć o widoczność takich jak on, czyli osób LGBT z niepełnosprawnościami, oraz z KRYSTIANEM LEDNICKIM, jego przyjacielem i opiekunem, rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Justyna Śmidowicz

Macieju, poznaliśmy się na spotkaniu poświęconym poznańskim Marszom Równości. Zabrałeś na nim głos i powiedziałeś o wykluczeniu osob z niepełnosprawnościami w społeczności LGBTQ. Było to mocne wystąpienie, które uświadomiło mi, jak poważny i wstydliwy jest to problem.

Na Marszach Równości krzyczy się o wielu różnych sprawach. O wszystkim jest mowa, tylko nie o osobach niepełnosprawnych. A przecież także wśród nich są geje, lesbijki. I także chcą kochać, mają prawo kochać. Moje wystąpienie było rozpaczliwym krzykiem w stronę środowiska LGBT, społeczeństwa w ogóle, żeby nas dostrzeżono i zaakceptowano.

Opowiedzmy więc twoją historię. Całe twoje życie jest związane z Poznaniem?

Tak, tutaj się urodziłem w 1987 r. Przyszedłem na świat z porażeniem mózgowym. Jestem niepełnosprawny od pasa w dół, poruszam się za pomocą kul.

Kiedy uświadomiłeś sobie własną inność?

Gdy miałem siedem lat, dotarło do mnie, że koledzy i koleżanki na podwórku inaczej się poruszają, trochę inaczej wyglądają. Dostrzegłem wtedy swoje ograniczenia. Wcześniej żyłem pod kloszem, rodzice zamknęli mnie w złotej klatce i nie zdawałem sobie sprawy ze swojej sytuacji. Łazarz, gdzie mieszkałem, to specyficzna dzielnica, mało przyjazna dla inności, choć powoli się to zmienia. Ale miejscowi swoim krzywdy raczej nie robili, nawet starali się pomóc. Pamiętam kilka dość oryginalnych postaci. Był pan w prochowcu i kapeluszu, który kierował ruchem drogowym, wydawało mu się, że jest szefem ulicy. Albo starsza pani, która chodziła z bokserem tak upasionym, że zastanawialiśmy się, jak on jest w stanie się poruszać. Do mnie na mojej ulicy każdy był przyzwyczajony. Trzeba jednak było zachować czujność. Moi rodzice prowadzili sklep spożywczo-monopolowy, który pewnej nocy został obrabowany. Rodzice splajtowali, narobili potem długów. Długo by mówić.

Chodziłeś do zwykłej podstawówki?

Od pierwszej do szóstej klasy miałem nauczanie indywidualne. Potem rodzice stwierdzili, że trzeba spróbować w szkole. Trafiłem do zespołu szkół z oddziałami integracyjnymi na Żonkilowej w Poznaniu. Połowa uczniów była niepełnosprawna, połowa sprawna, byliśmy uczeni integracji. Na początku miałem ciężko. Chodził ze mną do klasy chłopak z ostrymi zaburzeniami psychicznymi, kompletnie pozbawiony empatii. Wyzywał mnie od kalek, bił, znęcał się nade mną psychicznie. Dwóch innych chłopaków zachowywało się podobnie pod jego wpływem. Nauczyciele ciągle musieli pilnować, żeby coś mi się nie stało. Ale w końcu mój prześladowca trafi ł na leczenie psychiatryczne, a ja przeniosłem się do innej klasy, gdzie był już spokój. Bardzo mi się w szkole spodobało, nawet sobie specjalnie zajęcia przedłużałem, często siedziałem od 8 rano do 18. W szkole było lepiej niż w domu.

Z czego to wynikało?

Rodzice mieli skłonność do alkoholu, moje dwie starsze siostry także. Kilka miesięcy pili, potem przerwa 2–3 miesiące i od nowa. Sylwester kończył się dla nich w okolicach lipca. Ojciec robił awantury, a ja przecież musiałem przygotowywać się codziennie do szkoły. Niektórzy nauczyciele nie rozumieli, że nie odrobiłem lekcji, bo nam odcięli prąd, ponieważ rodzice nie zapłacili rachunku. W szkole natomiast miałem spokój, ciszę, kolegów, koleżanki. Nauczycieli też byli raczej w porządku, fajniejsi niż rodzice. Nie chciałem kończyć tej szkoły, tak mi tam było dobrze. Zgadałem się więc z panią od matematyki, że mnie na drugi rok zostawi w ósmej klasie. Miała dobre serce, a ja rzeczywiście byłem kiepski z matematyki, więc plan się udał.

To kto się tobą zajmował po szkole?

Rodzice byli, jacy byli, ale dbali o mnie, może ze strachu przed służbami i nauczycielami. Dbali, żebym miał kanapki do szkoły, był czysto ubrany i tym podobne. Raz szkolna pani pedagog wniosła sprawę o odebranie im praw rodzicielskich. Rodziców wezwano na rozprawę i to ich na jakiś czas otrzeźwiło. Zostawiono im te prawa, ale dostali warunek, że muszę coś zrobić ze swoim życiem. Ogólnie mieli pecha. Tata był malarzem pokojowym, pracował dorywczo. Wspólnie z mamą ciągle próbowali otwierać jakieś interesy, ale kończyło się, jak z tym sklepem monopolowym. Za dużo pili, za bardzo ufali ludziom.   

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych

J. Szpilka o transkobiecości w teorii i w praktyce

Z J. SZPILKĄ o transkobiecości – zarówno w rozmyślaniach, jak i w działaniach – na podstawie jej debiutanckiej książki „Gorset, wstyd i kocie uszka” rozmawia Małgorzata Sikora-Tarnowska

fot. Marek Zimakiewicz

 

Kiedy ostatnio się widziałyśmy, mówiłaś mi o trudnych emocjach towarzyszących nadchodzącej premierze twojej książki. Powodem były wymierzone w ciebie, personalne transfobiczne ataki w Internecie po ukazaniu się w sieci twoich artykułów (naukowych!), dotyczących m.in. kultury BDSM. Udało ci się odzyskać spokój?

To, z czym się spotykam, to naturalna, albo w każdym razie trudna do uniknięcia, konsekwencja bycia trans kobietą w przestrzeni publicznej, osobliwie – trans kobietą, która od lat zajmuje się tematami seksualności oraz tematami BDSM w tym kraju. Tematy te wywołują zadziwiające emocje z rozmaitych stron – np. Młodzież Wszechpolska miała kiedyś ogromne problemy z tym, że w Muzeum Etnograficznym w Warszawie opowiadałam – będąc jeszcze zaszafowaną, żeby nie było, bo coming out zrobiłam dopiero w obecnym miejscu pracy, na SWPS-ie w Warszawie – na temat pracy etnograficznej z osobami praktykującymi BDSM, co wywołało u nich skojarzenie ze stalinizmem. (śmiech) Nie chciałabym, żeby rozmowa na temat tej książki i tego, co robię, stała się kolejnym rozdziałem opowieści o transfobii, hejcie itd., tym bardziej że spora część tego hejtu jest dosyć komiczna. Trochę się stresuję premierą, czując w sposób oczywisty debiutanckie napięcie, ale nadal jestem ciekawa, do jakiego stopnia wybuchnie przy tym tzw. kontrowersja.

Twoja książka do pewnego stopnia zahacza o tematy BDSM-owe taką zapowiedź możemy zresztą wyczytać z tytułu ale wiem, że powstała jako zupełnie nowy, samoistny tekst. Z czego wyrasta?

Książka jest produktem tkwienia na jakimś progu. Przed rozpoczęciem tranzycji kilka lat spędziłam – jako akademiczka – na myśleniu i pisaniu o płci, transpłciowości i seksualności. Będąc w szafie, teoretyzowałam, ale właściwie nie wiedziałam, jak te pojęcia funkcjonują w życiu. Po doktoracie – obroniłam pracę dotyczącą sadomasochizmu/BDSM w historii i kulturze, co zresztą było podstawą wspomnianych artykułów – dalej badam te tematy, wykładając na SWPS-ie na kulturoznawstwie. Jako że jestem osobą nieznośnie uniwersytecką, jedynym sposobem radzenia sobie z trudnymi rzeczami, który znam, jest wziąć i napisać esej. (śmiech) Książka jest więc podsumowaniem pracy intelektualnej, którą – trochę niepotrzebnie – wykonywałam przez wiele lat, próbując się zabrać do własnego życia.

Życie, o którym mowisz życie trans to motyw przewodni książki. Tytuł wprowadzenia to: Książka, która nie jest o śmierci. Na wstępie przywołujesz wiele przykładów językowych nawyków mówienia o transpłciowości. Zazwyczaj skupiają się na strukturalnych trudnościach, przeżywaniu dysforii, krzywdzącym deadnamingu, statystykach samobójstw. To oczywiście ważne tematy, ale jak zauważasz, można odnieść wrażenie, że sprowadzają osoby trans wyłącznie do roli ofiary. Czy nasza kultura ma problem z mówieniem o transpłciowości w kontekście życia?

Zdecydowanie tak. Narracje na temat osób trans, z którymi się spotykamy w mediach – te, które są popularne i się sprzedają – bardzo często są skupione na kwestiach cierpienia, transfobii, wykluczenia, dysforii itd., itd. Nasze życie w pewnym sensie jest definiowane w związku z tym przez jego styczność z przestrzeniami różnego rodzaju przemocy, niespełnienia. Jest to o tyle problematyczne, że przeważająca większość osób trans… żyje. Funkcjonujemy, mniej lub bardziej szczęśliwie, ale mamy dzięki temu jakąś swoją poetykę codzienności. Jej opisanie wydaje mi się dużo ciekawsze i dużo bardziej wartościowe niż powtarzanie po raz kolejny już bardzo przepracowanych argumentów na rzecz tego, dlaczego w ogóle powinnyśmy mieć prawo do funkcjonowania. Bardzo mi zależy na tym, żeby mówić o transpłciowości, a szczególnie o transkobiecości, swobodniej – nie ważyć każdego słowa i nie wsłuchiwać się ciągle, jak zareagują na nie nasi przeciwnicy, ludzie uprzedzeni, transfoby. Chciałabym, żeby moja książka – i życzyłabym sobie, żeby takich prac było więcej – potrafiła powiedzieć coś na temat tego, dlaczego życie trans jest życiem wartym życia, a nie tylko pasmem cierpień, katastrof i przemocy, na które decydują się tylko ci, którzy nie mają innego wyboru. Zależy mi na artykulacji pozytywnej wizji transkobiecego życia.  

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Pisarka Selby Wynn Schwartz o queerowych kobietach w Europie XIX i XX wieku

Z SELBY WYNN SCHWARTZ, autorką eseistycznej książki „Po Safonie” o losach grupy queerowych kobiet – lesbijek i feministek – żyjących w Europie w XIX i XX w., rozmawia Małgorzata Sikora-Tarnowska

fot. Shakespeare & Co. Paris

 

Twoja najnowsza książka Po Safonie to fikcyjna ale oparta na materiałach biograficznych i źródłowych opowieść o przeplatających się losach grupy queerowych kobiet, lesbijek i feministek, żyjących w XIX i na początku XX w. na terenie Europy, w szczególności Włoch, Francji i Wielkiej Brytanii. Zamiast skupiać się na akcji, tworzysz ich zbiorowy portret: kobiety żyją ze sobą, piszą do siebie listy, tworzą dzieła, działają politycznie… Skąd się wzięło twoje zainteresowanie queerstorią kobiet?

Zawiodła mnie do tego kręta, meandrująca ścieżka, a zaczęło się od poczucia braku. Jako pisarkę i badaczkę literatury francuskiej i włoskiej interesują mnie kontr-historie (czyli historie pisane na przekór narracjom skupionym na historii politycznej i czynach mężczyzn – przyp. red.), szczególnie historie kobiet, historie feministyczne i queerowe. Historie tych kobiet, których losy przeplatają się w „Po Safonie”, wzięły się z moich bardzo wczesnych lektur – w szczególności Virginii Woolf, w której zakochałam się, gdy byłam całkiem młoda, i swoją drogą chyba nigdy mi nie przeszło (śmiech) – jak również z moich późniejszych badań, szczególnie nad wczesną historią kina. Te ostatnie doprowadziły mnie do postaci takich jak Sarah Bernhardt czy Eleonora Duse, wielkich aktorek przełomu wieków odpowiednio z Francji i z Włoch, które żyły z kobietami. Wszystkie one zostały bohaterkami „Po Safonie”. Koniec XIX i początek XX w. w Europie to czas bardzo nasilonego fermentu intelektualnego. W dosłownym sensie wszystko zostaje wprawione w ruch i wiele osób przyczynia się do różnych jego aspektów: jedne kobiety walczą o prawo głosu, inne o edukację, inne o prawa niezamężnych matek, inne o prawo do życia bez przemocy. Wszystko to czyni ten czas ekscytującym.

Książka rozpoczyna się pod koniec XIX w. od narodzin Liny Poletti poetki, pisarki, dramatopisarki i aktywistki, która zmarła w 1971 r. i przez całe życie wchodziła w związki z kobietami m.in. z włoską pisarką Sibillą Aleramo, wspomnianą aktorką Eleonorą Duse i sufrażystką Eugenią Rasponi. Wszystko to niezbyt znane postacie, a jednak ich życiorysy tworzą materię książki. W jaki sposób na nie natrafiłaś?

Kultura europejska od dawna jest mi bliska – mój doktorat dotyczył średniowiecznej poezji. O Linie Poletti dowiedziałam się bardzo późno, po tym jak przeszłam wspomnianą drogę, od Sarah Bernhardt, przez Eleonorę Duse, aż po wczesną historię kina. Odkryłam, że Duse – aktorka – była zakochana w Sibilli Aleramo, pisarce i feministce, której twórczość czytałam w szkole, ale wtedy oczywiście nikt nie wspominał, że miała kochankę. Pomyślałam: „Wow! Kim była ta cała Lina Poletti, która była związana z Eleonorą Duse, która była związana z Sibillą Aleramo? Co o niej wiadomo? Musi istnieć jakieś archiwum, na pewno powstała jej biografia, jeśli nie autobiografia…”. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy odkryłam, że nie napisano o nich zbyt wiele, nawet w języku włoskim: znalazłam tylko kilka rozdziałów książki i jeden wpis na blogu. Zakochałam się w idei Liny Poletti i chciałam dowiedzieć się o tej postaci więcej, ale niczego więcej nie znalazłam. Zaczęłam więc rekonstruować jej historię na podstawie dostępnych materiałów, tak aby tchnąć życie w jej postać i w kręgi towarzyskie, które wokół niej odkrywałam. Badania prowadziłam w językach, w których potrafi ę czytać, czyli angielskim, francuskim i włoskim. Krok po kroku odkrywałam kolejne kręgi kobiet, które wokół niej orbitowały. Z czasem okazało się, że wyczerpałam już wszystkie dostępne dla mnie źródła, odkryłam wszystko, co było do odkrycia. Wtedy przyszła świadomość, że jeśli chcę dalej zajmować się ich życiem, być może będę musiała sama je sobie wyobrazić. Uwielbiam robić research, ale zawsze przychodzi moment, kiedy chcesz wiedzieć więcej, a nic więcej nie ma. To moment, w którym musisz się pozbierać i powiedzieć sobie: „No dobrze, tutaj kończy się kraina wiedzy i odtąd rozpościera się morze niewiedzy. Teraz muszę wejść do morza”.

Dedykujesz książkę wszystkim tym, co są Liną Poletti. Opowiedz więcej o tej bohaterce. Czym cię zafascynowała do tego stopnia, że uczyniłaś ją centralną figurą opowieści?

Lina Poletti wydawała mi się osobą, która zamierzała być sobą wbrew wszelkim – a w każdym razie wbrew wielu – przeciwnościom losu. Jako kobieta żyjąca w XIX w. chciała być wykształcona, chciała iść na uniwersytet, chciała być dramatopisarką, chciała być poetką, chciała być z kobietami, które kochała… Chciała mieć dostęp do wiedzy i miłości oraz form życia społecznego, które nie były dane kobietom w tej epoce – a jej już zwłaszcza, jako jednej z córek w rodzinie z klasy średniej z Rawenny końca XIX w. Oczekiwano od niej, podobnie jak od jej sióstr, że będzie potulna i grzeczna, wyjdzie za mąż, kiedy jej każą, i nie będzie pragnąć dla siebie niczego więcej. A ona i tak postąpiła po swojemu. Postanowiła podążać za swoimi pragnieniami: skończyła studia, uczestniczyła w historycznym Pierwszym Narodowym Kongresie Kobiet w 1908 r., jako jedna z pierwszych kobiet we Włoszech określała się jako lesbijka. Żyła z kobietami. To uczyniło ją nie tylko niekonwencjonalną w swoich czasach, ale też myślę, że dość odważną. Była też jedną z całej konstelacji osób, głównie kobiet, które starały się rozwijać, by być osobami, którymi chciały być, nawet jeśli kazano im inaczej. Myślę, że wiele z nas poszukuje takich postaci z przeszłości, bo czytając o nich, możemy poczuć z nimi pewną ponadczasową solidarność. A to niweluje uczucie samotności, bycia pierwszą, bycia jedyną, bycia niepewną w swojej tożsamości, jakakolwiek by ona była. Możemy powiedzieć: „Ach, ale przede mną pojawiła się…, ale obok mnie jest…”.

Powieść Selby Wynn Schwartz „Po Safonie” ukazała się w Polsce w przekładzie Kai Gucio nakładem Wydawnictwa Czarne.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

RuPaul, „Dom ukrytych znaczeń” – przedpremierowy fragment autobiografii najsłynniejszej drag queen tylko dla „Repliki”

Poruszająca autobiografia najsłynniejszej drag queen na świecie! „Dom ukrytych znaczeń” przedstawia popularnego prowadzącego programu „RuPaul Drag Race”, jakiego nie znacie. RuPaul Charles – aktor, model, wokalista. Ikona drag i twórca kultowego programu  – zaprasza w niezwykłą podróż, w której hasła takie jak odkrywanie siebie, definiowanie własnej tożsamości i samoakceptacja nabierają głębszego sensu. Książka zawierająca nieznane fakty z życia gwiazdora oraz archiwalne fotografie z jego zbiorów. W księgarniach od 13 listopada!


 

„Nie tylko mama była całkowicie zdruzgotana tym rozwodem – z nami nie było lepiej. To był dla nas wstrząs. Renae, która nigdy nie wybaczyła matce, że ją w dzieciństwie odesłała do babci, wzięła stronę ojca. Na 16. urodziny ojciec zaprosił obie moje siostry na kolację i przyprowadził Betty. Kiedy wróciły do domu, a matka się dowiedziała, z kim świętowały, wpadła w furię.

– Wypierdalać z mojego cholernego domu!

Najpierw je wyrzuciła, a potem zawiadomiła policję, że uciekły, chociaż żadna z nich nie rzuciła szkoły ani pracy. Skończyło się na tym, że zaopiekowała się nimi ich szkolna psycholożka, Alfrieda. To była piękna kobieta o bardzo ciemnej skórze. Miała krótkie afro i ubierała się w modne ciuchy. Pamiętam jej lnianą meksykańską sukienkę w kolorach pomidorowej czerwieni, jaskrawej zieleni i kobaltowego błękitu. Alfrieda była naprawdę spoko i potrafiła być wyrozumiała, co doprowadzało moją matkę do pasji.

– To jest normalnie czarna wykształciucha – mówiła o niej gorzko.

Matce zawsze imponowało wykształcenie. Gdy byłem mały, poprosiłem ją, żeby mówiła do mnie RuPaul „Education” Charles. Śmiała się z tego bez końca, bo oczywiście przejrzała moją grę. Wiedziałem, co ceniła najbardziej i dlatego chciałem, żeby stało się to moim drugim imieniem.

Niestety nienawidziłem szkoły. Nie chciałem odrabiać lekcji. Wolałem się szwendać po okolicy z moim przyjacielem, Garym. Gary miał starszego brata, którego nazywaliśmy Junebug. Któ­regoś dnia Gary ukradł Junebugowi z kieszeni jointa. Poszliśmy na budowę na skraju kanionu, czyli przecznicę od mojego domu, usiedliśmy na skrzynce elektrycznej i zapaliliśmy skręta, krztusząc się od dymu. Po kilku minutach zacząłem się śmiać, a chwilę potem obaj rechotaliśmy, klepaliśmy się po plecach i turlaliśmy się po ziemi. I wtedy wszystko się zmieniło.

Poczułem się wolny, jak nigdy dotąd. Zniknęły wszelkie ograni­czenia. Radość, wcześniej we mnie stłumiona, nagle wydostała się na powierzchnię. Miałem wrażenie, że wreszcie wszystko wskoczyło

właściwe miejsce. Zyskałem potwierdzenie tego, co zawsze podejrzewałem: że życie jest po prostu jednym wielkim żartem, a jeśli bierzesz je na serio, to znaczy, że nie zrozumiałeś puenty.

Zaczęliśmy z Garym popalać, kiedy tylko się dało. Innymi razy przyczajaliśmy się pod marketem w dzielnicy Big Bear i czekaliśmy, aż przywiozą alkohol. Kiedy dostawca wnosił skrzynki do sklepu i nie zamykał ciężarówki, wskakiwaliśmy na skrzynię, łapaliśmy po butelce koniaku i z ile sił w nogach biegliśmy z powrotem w stronę kanionu. Potem wdrapywaliśmy się do domku na drzewie koło plaży Manzanita i opróżnialiśmy flaszki. Któregoś dnia wypiłem za dużo – doczołgałem się do domu, ukląkłem w łazience i zwymiotowałem.

Mama od razu wiedziała, co się stało.

– Widzisz skurwielu? Właśnie tak to się kończy! – podsumowała, gdy ja przywierałem twarzą do chłodnego sedesu.

Jeszcze innym razem wypaliliśmy za kanionem trochę zioła zmieszanego z łatwo wtedy dostępnym anielskim pyłem i pow­lekliśmy się do domu, ale gdy przyszło co do czego, nie mogłem trafić w furtkę naszego ogródka i w końcu przekoziołkowałem przez murek.

Mama wyszła z domu, przyglądając mi się podejrzliwie.

– Co ci jest?

– Nic. Jestem po prostu szczęśliwy – odpowiedziałem.

Nie drążyła tematu, ale na pewno czuła pismo nosem.

Pewnie każde z nas próbowało uciec od problemów na swój sposób. Renae w końcu na jakiś czas się przeprowadziła do ojca do Cerritos. Niedługo potem wstąpiła do lotnictwa. Renetta zakochała się chłopaku poznanym w szkole. Miał na imię Gerald.

Lubiłem go. W tamtym czasie otwierał mi oczy na roztaczające się przede mną możliwości. Był taki ambitny! Całkowicie skupił się na tym, żeby zostać przedsiębiorcą, a nie pracować dla kogoś innego. Był zawzięty, inteligentny i – tak samo jak ja – chciał od życia czegoś

W niedziele woził matkę, Renettę, Rozy i mnie po bogatej dzielnicy La Jolla. Gerald chciał się kiedyś dorobić pięknego domu i świetnego auta.

– Wow, popatrz tam! – wskazywała Renetta.

– Ja bym wolał tamten.

– Nie, ja bym chciała właśnie ten.

Mieszkali tam zamożni ludzie: Dr. Seuss, Jonas Salk, Efrem Zimbalist Junior. Jeździliśmy koło ich domów i czasem docierali­śmy nawet do Del Mar, żeby rzucić okiem na dom Desiego Arnaza. Wszystkie rezydencje były piękne, ale liczyło się też to, że zwiedzali­śmy je razem i że kładliśmy wtedy podwaliny pod naszą przyszłość. Czułem, że Gerald rozumie, czemu jest to tak ważne. On, tak jak ja, nie bał się marzyć.

Pobrali się z Renettą, gdy ona miała 17, a on 18 lat. Ślub odbył się w ratuszu, a przyjęcie – w domu rodziców pana młodego. Na ślubnych zdjęciach oboje mają afro, a ona jest w białej sukience ze sznurem pereł wokół talii. Matka zadzwoniła do Renae po ślubie.

– Chcę ci tylko powiedzieć, że twoja siostra wyszła dziś za mąż – rzuciła, jak gdyby nigdy nic. – A teraz siedzimy u Covingtonów i jemy tort.

Wykorzystała córkę, żeby przekazać wiadomość mężowi, pewnie po to, żeby go zawstydzić. Przekaz był jasny: „Twoja córka wzięła dziś ślub, a ty się nawet nie pofatygowałeś”.

Nowożeńcy zamieszkali w akademiku w La Jolla, bo Gerald studiował na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Na ścianie ich pokoju wisiało zdjęcie Sylwestra – piosenkarza disco. Leżał na szezlongu w ciuchach z satyny. Wyglądał luksusowo, dekadencko i kobieco. Podczas jednej z wizyt wskazałem zdjęcie.

– Kto to jest?

– Hm, Sylwester jest transwestytą z San Francisco. Czasem tu koncertuje – odparła od niechcenia.

To, co on wyprawiał, to było jakieś szaleństwo. To był czysty rock and roll. I chociaż miałem dopiero kilkanaście lat, doskonale rozumiałem, jakie to było ważne”.

Fragment pochodzi z autobiografii RuPaula „Dom ukrytych znaczeń”, która ukaże się 13 listopada nakładem wydawnictwa W.A.B. Przekład: Pola Sobaś-Mikołajczyk, Paweł Kozłowski, Leon Wieseń. Dziękujemy Wydawnictwu W.A.B. za jego udostępnienie.

Jen Beagin, autorka powieści „Szwajcara” – „Pisząc, chcę przede wszystkim dobrze się bawić”

Jen Beagin (ur. 1971) – amerykańska pisarka. Absolwentka Uniwersytetu Stanu Massachusetts w Bostonie oraz Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine. Przez lata pracowała jako sprzątaczka, co zainspirowało ją do stworzenia postaci Mony, bohaterki jej pierwszych dwóch powieści „Pretend I’m Dead oraz „Vacuum in the Dark. Jej najnowsza książka „Szwajcara właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. Rozmowa Małgorzaty Tarnowskiej

fot. Franco Vogt

Osią fabuły twojej najnowszej powieści „Szwajcara” jest romans Grety, biseksualnej amerykańskiej prekariuszki, z Flavią zamężną ginekolożką ze Szwajcarii, przez to nazywaną przez nią Szwajcarą. Obie poznają się  w nietypowych okolicznościach: małomiasteczkowy terapeuta zatrudnia Gretę, by spisywała treść jego sesji, i w ten sposób rodzi się fascynacja Grety Flavią, która jest jedną z klientek. Skąd pomysł na tę fabułę?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy się cofnąć 15 lat wstecz: dawno temu sama pracowałam jako transkrybentka w Nowym Jorku. Jedną z moich klientek była terapeutka zatrudniona w klinice onkologicznej, która sama pisała książkę. Wszyscy jej pacjenci chorowali na konkretny rodzaj nowotoworu. Spisując treść wizyt, zauważyłam, że potrafi im przerwać tylko po to, żeby wtrącić coś o swojej książce. To się zdarzało co pięć minut. Zadawała im też abstrakcyjne pytania, na które nie mieli jak odpowiedzieć, typu: „Powiedz w jednym zdaniu, czym jest miłość”. Była – moim zdaniem – fatalną terapeutką. Podczas pracy często ją wyklinałam.

15 lat później zaczynałam pisać „Szwajcarę” i zastanawiałam się, jaki zawód dać Grecie, żeby mogła pracować zdalnie. Wtedy przypomniałam sobie tę fuchę. Spodobała mi się wizja bohaterki ze słuchawkami na uszach, w bieliźnie, słuchającej, stukającej w klawiaturę i rzucającej głośne wyzwiska. Terapeuta z kolei musiał mieć w sobie coś z klauna. Pomyślałam, że zabawna byłaby sytuacja, w której terapeuta przerywałby osobie mówiącej o swojej traumie, żeby zmienić temat na własne problemy. I co, gdyby ubierał się, jakby szedł na orgię czy praktykował kundalini – które, jeśli tego nie wiesz, nie jest rodzajem makaronu, tylko boską kobiecą energią zwiniętą jak wąż w twojej czakrze korzenia? Co, gdyby Greta dostała obsesji na punkcie jednej z jego pacjentek? A gdyby ta pacjentka była ginekolożką i w dodatku mężatką, która nigdy nie przeżyła orgazmu? I tak dalej.

Czy w twoich wcześniejszych książkach, które nie zostały jeszcze przetłumaczone na język polski, też pojawiają się queerowe wątki?

Żadna z moich dotychczasowych bohaterek nie była do końca hetero, ale relacja romantyczna i seksualna dwóch kobiet została pierwszoplanowym wątkiem dopiero w „Szwajcarze”.

Jednym z głównych tematów książki jest przemoc seksualna i trauma. Flavia pada ofiarą agresji i próby gwałtu ze strony stalkera, Greta jako nastolatka przeżyła śmierć matki, która odebrała sobie życie w ich domu rodzinnym. Co cię skłoniło do podjęcia tego tematu kontekście romansu dwóch kobiet?

Szczerze mówiąc, już w punkcie wyjścia wiedziałam, że obie te bohaterki muszą być ciężko doświadczone przez życie, ale nie myślałam o ich traumach w kontekście ich romansu, a przynajmniej nie świadomie. Trauma i przemoc seksualna to tematy, ku którym skłaniam się w całej swojej twórczości, bez względu na orientację seksualną postaci.

Poruszasz te trudne tematy specyficznym językiem. Pełno w nim bezpośredniości, czarnego humoru i często niewybrednych skojarzeń. Nie tyle doprowadzasz dialogi do granic absurdu, ile raczej wydaje się, że te dialogi nie znają żadnych granic. Zawsze podchodzisz do trudnych spraw z humorem?

Odpowiem, podając przykład: w pierwszej kolejności napisałam scenę napaści na Flavię, jeszcze zanim ucieleśniłam literacko postać terapeuty – Oma. Przemoc jest w tej scenie brutalna, a cała sytuacja zatrważająca – przynajmniej dla mnie – musiałam więc dodać do książki nieco lekkości, żeby ten ciężar nie przeważył i jej nie pogrążył. Tej lekkości dostarczyła mi postać Om albo to, co określam jako „bąbelki” – czyli momenty, w których Om przerywa monolog Flavii, żeby zadać jej jakieś absurdalne pyanie albo palnąć głupi komentarz.

Były też fragmenty – często bywały to dialogi – które pisałam najpierw jako humorystyczne, a potem jako przeciwwagę dodawałam coś poważnego. Tym właśnie jest dla mnie pisanie: utrzymywaniem równowagi między radością i smutkiem.

Greta i Flavia nawiązują romans mimo ogromu dzielących ich różnic: psychologicznych, ekonomicznych, materialnych, stylu życia, wieku: starsza Greta żyje w niemal całkowitej izolacji, nie ma kariery, rodziny ani planów na przyszłość, podczas gdy młodsza Flavia jest mężatką, lekarką, wykształconą, bywałą i zamożną. Co twoim zdaniem sprawia, że pojawia się między nimi taka chemia?

Myślę, że na głębokim poziomie obydwie pragną mieć to, co ma tylko ta druga – ale nie zniosłyby, gdyby miały się do tego przyznać, bo są przeczulone na punkcie własnych osobowości. Osobowość Szwajcary nie daje przestrzeni na luksus użalania się nad sobą – być może dlatego jest taka ambitna. Wie, jak żyć dobrze, jak się ustawić, jak wyznaczać sobie cele, jak planować przyszłość to wszystko są umiejętności, które Greta podziwia, chociaż sama nie umie ich w sobie rozwinąć. I tak samo na odwrót – Szwajcarę pociągają wolność i samotność Grety, jej dystans do życia, umiejętność bycia w tu i teraz, niezależność od cudzej opinii. Greta jest w pewnym sensie dzika i przez to jest sama dla siebie zagrożeniem – i to też pociąga Szwajcarę. Chemia, o której mówisz, rodzi się między nimi na płaszczyźnie seksualnej, ale tego nie da się racjonalnie wyjaśnić, bo to nie jest racjonalne. Greta nigdy nie czuła silnego pożądania, zanim poznała Flavię, dlatego kiedy wchodzi z nią w romans, naturalnie cały czas chce się z nią kochać. Z kolei Flavia nie ma uporządkowanego stosunku do własnego ciała – po części dlatego trafia na terapię – i dopiero zaczyna przeżywać orgazmy. To dlatego ich relacja jest tak silnie seksualna. Na poziomie osobowości, ze względu na różnice, o których rozmawiałyśmy, łączy je przyciąganie i odpychanie. Wymiennie okazują sobie zainteresowanie i go odmawiają. Stąd cały dramat.

Seksualność bohaterek i bohaterów często jest pokazywana przez pryzmat społecznego odbioru. Przyjaciółka Grety bierze ją za lesbijkę, sama Greta zastanawia się, czy Om przypadkiem nie ma w sobie „homoseksualnej cząstki”… Same bohaterki raczej unikają jednak sztywnych definicji. Uważasz, że seksualność da się uchwycić?

Być może tak, ale gdyby moi bohaterowie i bohaterki byli jasno zdefiniowani, pisanie o nich mniej by mnie zajmowało. Książkę da się przeczytać w około 3 dni, ale ja pisałam ją całe 3 lata. A jeśli mam spędzić z tą samą grupą ludzi 3 lata, to chcę, żeby byli trochę… szaleni i nieuporządkowani. To bardziej mnie bawi, a pisząc, chcę przede wszystkim dobrze się bawić.

To prawda, że komplikujesz sprawę. Czytając, miałam silne wrażenie, że szeroko rozumiana seksualność jest dla twoich bohaterek głęboko ambiwalentna. Z jednej strony jest źródłem przyjemności – Greta i Flavia świetnie się dogadują w łóżku – z drugiej przemocy fizycznej i symbolicznej. Stalker i agresor Keith napadł na Flavię po tym, jak żona zotawiła go dla innej kobiety, na którą również napadł. W przypadku Grety wielokrotnie podkreślasz bifobię, która w pewnym sensie określiła jej życie. Te diagnozy brzmią bardzo aktualnie – i osobiście.

Najbliższe mojemu życiu jest doświadczenie bifobii, która spotyka Gretę, bo przypomina bifobię, której sama doświadczyłam. Obie dorastałyśmy, będąc wyśmiewane lub unieważniane przez heteryków, gejów i lesbijki, którzy uważali nas za niepoważnych, niezdecydowanych i fałszywych, którzy wydawali się sądzić, że wymyśliliśmy albo wynaleźliśmy sobie własną seksualność, że oszukujemy siebie samych albo innych co do naszych pragnień. I dlaczego nie możemy po prostu się zdecydować? Nic dziwnego, że Grecie przychodzi z trudem wziąć siebie albo kogokolwiek innego na poważnie. W ostatecznym rozrachunku myślę jednak, że o wiele głębiej niż wykluczenie zraniło ją odebranie sobie życia przez matkę. To dlatego jest jej obojętnie, czy przeżyje, czy umrze.

Czy te bardziej uniwersalne doświadczenia też są ci bliskie?

Tak, niektóre wątki fabuły rezonują z moim doświadczeniem jako kobiety miałam wiele osobistych doświadczeń z agresją, uzależnieniem, rozwodem, niewiernością i odbieraniem sobie życia, i podejmowałam wiele głupich prac. Włączenie tych tematów do pisarstwa pozwala mi nadać sens wielu różnym idiotycznym wyborom życiowym.

Niedawno ogłoszono plany stworzenia serialowej adaptacji „Szwajcary”. W roli tytułowej bohaterki zobaczymy Jodie Comer, czyli odtwórczynię roli biseksualnej asasynki Villanelle z serialu „Killing Eve”. Możesz zdradzić coś więcej na ten temat?

Niestety nie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że uwielbiam Jodie!

Na koniec chcę cię zapytać o pojawiające się w „Szwajcarze” nawiązanie do Polski. W jednej z retrospekcji dowiadujemy się, że w czasach licealnych Greta pojechała z przyjaciółką do Krakowa, gdzie jeździły po wsiach wynajętym samochodem, mijając wozy zaprzężone w konie i pracownice seksualne. Odnoszę wrażenie, że to taka anty-Szwajcaria, Polsza (śmiech)

Piękne określenie(śmiech)

A ty sama byłaś kiedyś w Polsce?

Dawno temu, bo w 2001 roku, byłam w Krakowie, który bardzo ciepło wspominam. Pamiętam, że ludzie wydawali się albo głęboko zasmuceni, albo zakochani bez pamięci. Pary całowały się w parku na ławkach, a na rynku widziałam chyba z pięć ślubów, wszystko to w ciągu kilku dni. Chętnie bym tam wróciła.

Powieść Jen Beagin „Szwajcara” ukazała się w przekładzie Kai Gucio nakładem Wydawnictwa Czarne.

Wakacyjna walizka TK Maxx

ARTYKUŁ SPONSOROWANY

Szukasz butów na wycieczkę po górach, szortów na basen albo okularów na plażę? TK Maxx kilka razy w tygodniu uzupełnia swój asortyment, dzięki czemu spokojnie przygotujesz się na każdą wakacyjną przygodę! W dodatku za markowe skarby w sklepach sieci zapłacimy do 60% taniej(*).

Latem troska o ochronę przed słońcem staje się koniecznością, bynajmniej jednak nie musi być ona nudnym obowiązkiem! Dobrze dobrane nakrycie głowy sprawdzi się jako dodatek do każdej stylizacji: zarówno w zestawie z przewiewną sukienką, jak również jeansami i bluzką czy casualowymi szortami i topem. W wyjątkowej ofercie TK Maxx znajdziemy m.in. kapelusz ze sztucznego jasnoróżowego futra (idealny na imprezę!), wyplatany must have tegorocznych Parad Równości oraz kwiecisty model o szerokim rondzie, który zrobi furorę nie tylko na krajowej plaży.

 

14,99 PLN
Kapelusz w kwiaty

29,99 PLN
Kapelusz

27,99 PLN
Tęczowy kapelusz
 

Czy moda może być wygodna? Owszem, co udowadniają sukienki dostępne w TK Maxx! Biała odbija światło, zaś jej intrygujący design przyciąga oko kwiatowymi haftami, czarna kusi cekinami, które gwarantują widoczność nawet w najmodniejszym klubie, z kolei różowa krata nada się i na grilla, i do prac w ogrodzie. A choć to z pozoru skrajnie różne kreacje, łączą je przewiewny materiał i luźny krój. Dzięki każdej z nich zamiast gotować się na wakacjach, będziecie gotowe na wakacje.

99,99 PLN
Sukienka z motywem kwiatów

299,99 PLN
Sukienka w cekiny
 

169,99 PLN
Sukienka w różową kratkę

 

Atomówka Bójka, kaczka Daisy, królewna Śnieżka, Catherine Deneuve, Audrey Hepburn i Brigitte Bardot. Wiele kobiet – i fikcyjnych, i tych rzeczywistych – uległo dyskretnemu urokowi kokardek do włosów. Eleganckie czerwone wstążki idealnie nadadzą się jako modowa kropka nad i.

Elegancja może iść jednak w parze z wakacyjną beztroską, na co przykładem błękitne kolczyki z subtelnymi kryształkami i złotym wykończeniem. Ich lekka konstrukcja zapewnia uchu wygodę, dzięki zaś przystępnej cenie nadamy twarzy blasku, nie nadwyrężając przy tym domowego budżetu. Do kompletu polecamy złoty naszyjnik, który doda lookowi pazura. 

29,99 PLN
Kolczyki

149,99 PLN
Naszyjnik

94,99 PLN
Zestaw kokardek do włosów

Pomarańczowe snekearsy to nie tylko wyrazisty akcent, ale przede wszystkim wygodne obuwie. Stopy poczują się w nich świetnie podczas weekendu all-inclusive w tureckim kurorcie, pieszych wycieczek po Bałkanach czy tańców w greckim klubie. Beżowo-czarne buty wspinaczkowe kuszą z kolei praktyczną konstrukcją. Wykonane z syntetycznych materiałów cholewy, wyściełana podszewka i ulokowane na bokach wzmocnienia sprawią, że odciski nie będą wam straszne ani podczas wyprawy na Giewont, ani wspinaczki po zboczach Wezuwiusza! Na clubbing warto z kolei założyć różowe czółenka na wysokiej platformie, których nie powstydziłaby się nawet grana przez Margot Robbie „Barbie”!

299,99 PLN
Sneakersy męskie

299,99 PLN
Męskie buty wspinaczkowe

134,99 PLN
Różowe buty na platformie

Choć trudno w to uwierzyć, historia ogrodniczek sięga połowy XIX wieku. Właśnie wtedy francuska rodzina Lafont uszyła pierwsze sztuki tej – wówczas – odzieży ochronnej. W ciągu ponad 200 lat fason nabrał na uniwersalności i śmiało wkroczył do świata high fashion: w jeansowych ogrodniczkach dały się przyłapać modelki Naomi Watts i Kylie Jenner, aktorki Maya Rudolph i Dakota Johnson, a nawet królowa popu Beyonce! Nic dziwnego, bo rzadko które spodnie tak udanie łączą styl z funkcjonalnością.

84,99 PLN
Ogrodniczki

74,99 PLN
Ogrodniczki z bluzą

74,99 PLN
Ogrodniczki w kratkę

Portfel, telefon i klucze to trio, o którym w kontekście letnich wypadów zapomnieć po prostu nie wolno. Można je jednak spakować w niezapomnianą torebkę! W 53 sklepach TK Maxx czekają na was kopertówki z motywem pereł, muszelkami albo model wysadzany ozdobnymi kamykami. Unikalny design i moc detali nadają każdej z nich luksusowego charakteru, który równie dobrze komponuje się ze zwiewnymi sukienkami, jak i bardziej formalnymi stylizacjami. Metalowe zapięcie zapewnia natomiast bezpieczeństwo przechowywanych rzeczy (oraz odrobinę retropowabu).

149,99 PLN
Torebka muszla

134,99 PLN
Torebka okrągła z pereł

129,99 PLN
Torebka

Szorty jako pierwsze założyły dziewczyny z Moulin Rouge. A choć wówczas miały one raczej nieciekawą prasę, popkultura szybko zauważyła ich potencjał. Krótkie spodenki bez nogawek jako pierwsza przywdziała na wielkim ekranie Marlena Dietrich (w filmie „Błękitny anioł”), dziś są one standardem również w modzie męskiej. Uda i łydki odsłaniali w nich Jacob Elordi („Euforia”), Pedro Pascal („Mandalorianin”) czy raper A$AP Rocky (co ciekawe: podczas randki z Rihanną).

189,99 PLN
Szorty męskie

74,99 PLN
Szorty męskie czerwono-niebieskie

169,99 PLN
Szorty damskie

79,99 PLN
Szorty damskie

Zróżnicowane modele szortów znanych marek – również tych na co dzień niedostępnych w Polsce oraz wyrobów lokalnego rzemiosła – stanowią ozdobę bogatej oferty TK Maxx. Zachęcamy, by stały się również ozdobą waszej garderoby.

Okulary przeciwsłoneczne chronią oczy przed szkodliwym promieniowaniem ultrafioletowym, a także kurzem i piaskiem. Ponadto poprawiają kontrast i jasność widzenia, zmniejszają ryzyko pojawienia się zmarszczek, a także wystąpienia zaćmy. Ich zalety bynajmniej nie kończą się jednak na walorach funkcjonalnych, zwłaszcza, jeśli wybierzecie oprawki i szkła od TK Maxx. 

79,99 PLN
Okulary przeciwsłoneczne

74,99 PLN
Brązowozłote okulary przeciwsłoneczne

84,99 PLN
Okulary przeciwsłoneczne

Te i inne unikatowe perełki znanych marek znajdziemy pod jednym dachem. Kupcy TK Maxx dbają ponadto, by oferować je taniej niż gdziekolwiek na świecie. W każdym ze sklepów sieci znajdziemy unikatową modę męską, damską i dziecięcą, obuwie i akcesoria oraz produkty dla domu.

 

(*) od regularnych cen sprzedaży w Polsce i na świecie.

Iwona Skv – niegdyś połowa duetu Rebeka, teraz debiutuje solowym albumem

Z IWONĄ SKV, czyli Skwarek, niegdyś połową duetu Rebeka znanego m.in. z comingoutowego przeboju „Pocałunek”, a dziś solową wokalistką, która właśnie wydała debiutancki album „1986”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Justyna Śmidowicz

Iwona Skwarek – piosenkarka, producentka muzyczna, kompozytorka i didżejka tworząca muzykę elektroniczną. Popularność zdobyła jako połowa elektronicznego duetu Rebeka, który po wydaniu trzech znakomicie przyjętych albumów zakończył działalność w 2020 r. W czerwcu br. ukazała się jej debiutancka solowa płyta „1986”, wydana pod pseudonimem Iwona Skv.

Jesienią 2019 r., u szczytu sławy duetu Rebeka, wyoutowałaś się jako lesbijka piosenką Pocałunek. Śpiewałaś: Tyle lat się boję pocałować cię na ulicy / Tyle lat się boję pocałować dziewczynę, którą kocham. W tym samym czasie ukazał się głośny comingoutowy wywiad z tobą w Wysokich Obcasach. Jak z perspektywy oceniasz tamten czas?

Piosenka i to, co się wokół niej wydarzyło, budzi we mnie złożone uczucia. Pamiętam, że obudziłam się dzień przed publikacją wywiadu w „WO” o piątej rano, strasznie przerażona tym, co narobiłam. (śmiech) Myślałam, że nie mam na to wszystko siły, spotka mnie hejt. A okazało się coś wręcz przeciwnego – dostałam bardzo dużo pozytywnych komentarzy, a tych negatywnych po pierwsze było mało, a po drugie były głupie. (śmiech) Ludzie dziękowali mi za zwyczajność i uchylenie rąbka tajemnicy na temat tego, jak wygląda życie osób nieheteronormatywnych w Polsce. Nie zdawali sobie sprawy z tego, ilu coming outów musimy dokonywać na co dzień – np. gdy idziemy do biblioteki i oddajemy książkę za swoją dziewczynę. Okazało się, że to odsłonięcie się – bo to nie było wyłącznie proste powiedzenie, że jestem lesbijką, tylko odsłonięcie się i opowiedzenie o swoim strachu – miało moc i wagę.

Czujesz ciężar tamtych wydarzeń, debiutując teraz, po pięciu latach solowym projektem?

I piosenka, i coming out miały ogromne znaczenie dla tego, co później się u mnie wydarzyło. Zrodziła się we mnie pewna świadomość, poczucie, że chcę o sobie powiedzieć głosem osoby queerowej. Poczułam, że bycie lesbijką jest ważną częścią mojej tożsamości. Rozpoczął się we mnie proces – przede wszystkim zaczęłam pisać słowa po polsku. Zaczynałam tworzyć „1986” w 2020 r., kiedy dużo się działo – wybuchła pandemia, potem Rosja napadła na Ukrainę, a przez cały ten czas zaostrzała się chora polityka ówczesnej PiS-owskiej władzy. Czułam, że to musi się wyrazić w polskim tekście, bo po angielsku umknie.

Pocałunek pomógł ci nabrać pewności siebie jako artystce?

W pewnym sensie tak. Koncerty z Rebeką po moim coming oucie w klubach miały trochę inną energię, nastąpił szał, który strasznie mnie zawstydził – ludzie krzyczeli, że dziękują. Było mi dziwnie z tym, że sama miałabym przyjąć te podziękowania, a jednak one były skierowane do mnie. Bartek Szczęsny (druga połowa duetu Rebeka – przyp. red.) oczywiście współuczestniczył w tym jako producent i muzyk, ale nie przeżywał tego tak, jak ja to przeżywałam. To był moment, w którym poczułam w sobie silną potrzebę, żeby jednak wziąć to wszystko na swoje barki. Zdecydowaliśmy z Bartkiem o zakończeniu działalności Rebeki w 2020 r., kiedy wybuchła pandemia. Miałam wtedy przed sobą dwie drogi: albo zrobić solową płytę, albo zrobić płytę z moim girlsbandem Shyness!. Oba te projekty były napoczęte. Wtedy wybrałam Shyness!, co pozwoliło mi zdobyć doświadczenie jako kompozytorce i producentce. Wzięłam odpowiedzialność za produkcję. Równolegle tworzyłam szkice swojej solowej płyty.

„Pocałunek i coming out utrafiły w moment, kiedy dużo osób podzielało lęk, o którym śpiewałaś. Ogromnie budujące było usłyszeć te słowa ze sceny. Na nowej płycie dużo śpiewasz o transformacji, np. w teledysku do premierowego singla Haiku widzimy symboliczną scenę spalenia ubrania. Czy to oznacza wyjście ze strachu?

Bardzo różnie. Ogólnie jestem osobą, która dużo się boi. (śmiech) Nie tylko rzeczy związanych z orientacją. Nie wiem, czy znasz to uczucie, ale kiedy wyprzedzam na autostradzie i inny samochód szybko podjeżdża od tyłu, od razu wpadam w panikę i muszę uciekać na prawy pas.

Jasne, to chyba naturalny odruch, zwłaszcza jeśli masz słabe przyspieszenie.

No właśnie. Wciskasz gaz do dechy i nic. (śmiech) Z tym strachem to jest tak – pozwolę sobie zacytować słowa jednego z bohaterów filmu „Dobrzy nieznajomi”: „Wszystko zmieniło się na lepsze, ale niewiele trzeba, żeby poczuć się jak dawniej. Znów na celowniku”. U nas w Polsce wprawdzie jeszcze nie mamy żadnych praw, ale powiedzmy, że mamy mały postęp – od PiS-u, pełnego nienawiści do osób LGBT+, przechodzimy do PSL-u, który proponuje nam związki partnerskie, ale z zakazem celebracji. Oni sobie jadą swoimi wypasionymi furami i my mamy szybko zjeżdżać na prawy pas, by im nie przeszkadzać w ich życiu, nie świętować swojej miłości, bo to oznacza, że muszą nas zauważyć i lekko przyhamować, by nas minąć. Mamy nie stwarzać problemu. Tak samo kiedy jakaś pani krzyczy do mnie z okna, że mam się, kurwa, odsunąć od swojej dziewczyny. Co prawda społeczeństwo się zmienia, coraz szerzej działają organizacje na rzecz osób LGBT+, są media społecznościowe, Marsze Równości i pewna odwilż w polityce – ale jest też zwykłe życie. Aktualnie współpracuję z gdańskim stowarzyszeniem Arbuz, które działa na rzecz osób narażonych na wykluczenie, i z tej racji dużo pracowałam w małych miasteczkach. Nadal można zaobserwować przepaść między otwartością na osoby queerowe w dużych i mniejszych miastach. Nawet w 2024 r. nie odważyłabym się być otwarcie nieheteronormatywną osobą w malutkim miasteczku w Polsce.

To bardzo złożone uczucia. Da się je wyczuć na nowej płycie.

Na wieloletniej terapii narzekałam, że nie mam o czym śpiewać, i terapeutka podsunęła mi pomysł, żebym zaśpiewała o swoich przeżyciach. Wtedy ukruszył się mur i runął wodospad tematów. Zrozumiałam, że mogę tworzyć muzykę o sprawach bliskich mnie. Uświadamiam to sobie dopiero teraz, udzielając wywiadów, bo ten proces był nieświadomy i intuicyjny. Zawsze byłam szczera na swój temat, ale na tej płycie odsłoniłam się w ekstremalnym stopniu. Jest bardzo intymna, co ponownie bardzo mnie przestraszyło. (śmiech) Znowu przyszłam z sercem na tacy do obcych ludzi.

W jaki sposób się odsłaniasz?

Na nowej płycie bardzo zależało mi na uchwyceniu zwyczajności. Chciałam, żeby była to opowieść o życiu, którego częścią jest bycie z dziewczyną, ale nie jest to głównym tematem. Jestem zmęczona tym światem, wymogiem nieustannej obecności w mediach społecznościowych, gdzie wszyscy muszą się chwalić swoim wspaniałym życiem. Czuję się osaczona przez tego typu treści. Chciałam zaśpiewać o przyjaciółkach, o gapieniu się w telefon, o zmęczeniu pracą i o tym, że nie mam kiedy ugotować dla mojej dziewczyny obiadu, bo nie mam na to siły.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Jakub Janas – pierwsza jawna osoba LGBT w Radzie Miejskiej Wrocławia

Z 20-letnim JAKUBEM JANASEM, pierwszym jawnym gejem – i pierwszą jawną osobą LGBT – w Radzie Miejskiej Wrocławia, rozmawia Mateusz Witczak

fot. Piotr Uhle

Kim jest najmłodszy radny Wrocławia?

Aktywistą Akcji Miasto i przyszłym studentem gospodarki przestrzennej, akurat dzisiaj złożyłem papiery. W zeszłym roku skończyłem wrocławską „Dziewiątkę”, ale uznałem, że potrzebuję zrobić sobie gap year. Do podstawówki chodziłem natomiast w Żaganiu, skąd pochodzę. Jestem też synem, wnukiem, bratem, przyjacielem i partnerem.

Coming out zrobiłeś przed czy po wyprowadzce?

Dzięki internetowi i podróżom zawsze miałem dużo kontaktów spoza Żagania, stąd łatwiej było mi się wyoutować w mniejszym mieście. Faktycznie jednak przeprowadzka do Wrocławia wiele mi dała, bo w dużych miastach dużo łatwiej być sobą. A choć nigdy nie miałem z moimi rodzicami „wielkiej rozmowy” na „ten temat”, to nigdy nie odczuwałem z ich strony jakiejkolwiek wrogości, od zawsze byli pozytywnie nastawieni do mojej orientacji.

Rozmawiamy chwilę po wrocławskim Marszu Równości, który przeszedł pod hasłem: Równość na horyzoncie. Horyzont zdaje się jednak oddalać, wskutek nacisków PSL-u ustawa o związkach partnerskich będzie na jesieni głosowana chyba w bardzo okrojonej formie.

Równość jest bliżej, niż nam się wydaje, co pokazują wyniki wyborów parlamentarnych, samorządowych i europejskich. Rozkład głosów dowodzi, że Polki i Polacy postrzegają politykę inaczej niż jeszcze kilka lat temu, szkoda tylko, że nie wszyscy politycy i polityczki za nimi nadążają. Na pewno jednak społeczeństwo jest gotowe na tę i inne zmiany.

Ustawa bez przysposobienia będzie sukcesem czy porażką naszej społeczności?

Każdy krok w kierunku postępu trzeba uznać za sukces, choć oczekiwania – również moje – były dużo większe. Przysposobienie uważam za absolutne minimum, natomiast parlament mamy taki, jaki sobie wybraliśmy, i przez najbliższe lata go nie zmienimy. Musimy więc podejmować próby, by w tej niełatwej sytuacji wywalczyć jak najwięcej. Nie możemy odpuszczać: my, społeczność oraz my, politycy i polityczki, którym równość leży na sercach. Tym bardziej, że związki partnerskie nie wyczerpują przecież katalogu tematów, którymi rządzący powinni się zaopiekować, to dopiero kropla w morzu potrzeb.

Które zmiany twoje pokolenie uznaje za najpilniejsze?

Chyba nie różnimy się od osób od nas starszych: chcemy ślubów, adopcji i zmian w kodeksie karnym. Równego dostępu do tego wszystkiego, co oferuje państwo, i równej ochrony przed tym, przed czym państwo powinno chronić. Kiedy dziś myślimy z moim partnerem o przyszłości, planowanie wesela nie mieści się w jej ramach. No bo skoro nie ma w Polsce takiej możliwości? Tymczasem koleżanki i koledzy hetero takich rozterek nie mają.

Nie chcecie wejść w związek partnerski?

Na pewno związki partnerskie mocno ułatwiłyby życie nam i innym parom jednopłciowym – choćby w tak podstawowych aspektach jak dostęp do informacji o stanie zdrowia czy możliwości wspólnego rozliczania podatków. My jeszcze nie podjęliśmy takiej decyzji, z moim Kubą jesteśmy razem dopiero od 7 miesięcy. To pielęgniarz zupełnie spoza aktywistycznej bańki, poznaliśmy się przez aplikację randkową, gdy akurat zatrzymał się na chwilę we Wrocławiu. Zresztą wybory samorządowe były dla naszego związku ważnym krokiem. Mieliśmy „umowę”, że jeśli dostanę się do rady miejskiej, on przeprowadzi się do mnie do Wrocławia, a jeśli nie – to ja przeniosę się do niego do Poznania.

Kandydowałeś do rady miejskiej z listy Koalicji Obywatelskiej, która jest w dyskusji o kształcie ustawy o związkach partnerskich niemal nieobecna, choć w kampanii wpisała związki do swoich 100 konkretów na 100 dni. Czujesz rozczarowanie?

Startowałem jako członek stowarzyszenia Akcja Miasto, które dołączyło do budowanej przez Michała Jarosa Koalicji dla Wrocławia. Owszem, jestem w klubie radnych KO, ale nie chcę wypowiadać się za KO – a w szczególności za jej władze na szczeblu krajowym. Samorząd nie ma zresztą wiele wspólnego z „dużą” polityką, bo tak naprawdę skupia się na codziennych sprawach gmin, powiatów i województw.

Co w takim razie rada miejska może zrobić dla tęczowej społeczności?

Mówi się o tym niewiele, tymczasem całkiem sporo! Weźmy Poznań, który ogłosił właśnie program wsparcia dla osób w procesie tranzycji. Albo Warszawę i Wrocław, które finansują hostel dla osób LGBTQ+ w przejściowym kryzysie bezdomności. Trzeba uczulić na sytuację tęczowej młodzieży ośrodki pomocy społecznej oraz zapewnić jej wsparcie w sferze zawodowej i prawnej.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.