Grzegorz Piątek – krytyk i historyk architektury o godności geja

Z GRZEGORZEM PIĄTKIEM, krytykiem i historykiem architektury, autorem nagradzanych książek „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949” (2020) oraz nominowanej w tym roku do Nagrody Nike „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939”, rozmawia Mariusz Kurc

fot. Marek Zimakiewicz

Przygotowując się do naszej rozmowy, sprawdzałem, czy w którymś z wywiadów lub na swoich mediach społecznościowych miałeś swój publiczny coming out. Niczego takiego nie znalazłem.

Nie było czegoś takiego, nie potrzebowałem żadnego „szczerego wywiadu dla »Vivy!«” ani oświadczenia na Instagramie. Po prostu w pewnym momencie, już wiele lat temu, przestałem uważać na to, co postuję, czy gryźć się w język i swobodnie używam takich pojęć jak np. „mój chłopak”. Gdyby wszystkie publiczne osoby LGBT, które wciąż gryzą się w język, przestały, to by w zupełności wystarczyło.

Właśnie. Większość się gryzie.

Od wydania „Najlepszego miasta świata” w 2020 r. mogę chyba myśleć o sobie jako o osobie publicznej. Dostałem tzw. walidację zewnętrzną. Książka świetnie się sprzedała, otrzymałem za nią nagrody. Poczułem się naprawdę doceniony. I powiem ci, że będąc w takiej pozycji, to już naprawdę nie ma się co opierdalać. Nie chcę nikogo stawiać pod ścianą, ale serio, niewyoutowani znani ludzie LGBT, co tak naprawdę wam grozi? Boicie się, że fani się odwrócą? Większość pewnie zostanie i doceni tę szczerość. Nasze społeczeństwo jest mentalnie dużo dalej w rozwoju niż politycy. Stracicie kontrakt influencerski na coś tam? To jest chyba najgorsze, co może się zdarzyć. Więc naprawdę nie ma się czego bać – a życie jest za krótkie, by zadawać się z ludźmi, którzy was nie szanują takimi, jakimi jesteście. Albo co gorsza się do nich wdzięczyć.

Z tego, co mówisz, rozumiem, że funkcjonowanie publicznie jako architekt, pisarz, ale też właśnie jako wyoutowany gej nie było wynikiem jakieś trudnej decyzji podjętej po namyśle, tylko oczywistością.

Kiedyś nie było takie oczywiste. Proces dochodzenia do tego „wyoutowanego geja” był długi i stopniowy. Trochę czasu mi zajęło, by nauczyć właśnie nie gryźć się w język. Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, chodziłem do pracy i wtedy na przykład, kiedy rozmawiało się o wakacjach, to starałem się używać jakichś bliżej niesprecyzowanych form „my”, podczas gdy byłem z chłopakiem. Co mi takiego groziło? Do pewnego momentu w życiu znajomi dzielili się na wtajemniczonych i niewtajemniczonych.

Zerwanie z tym niesamowicie dużo mi dało. To człowieka uskrzydla i wyzwala, a przy okazji pomaga innym. Każdy jest przecież jakoś rozpoznawalny – w miejscu pracy, w okolicy, w jakimś środowisku. Jeśli odważy się nie ukrywać, to pomaga tym osobom LGBT w jego otoczeniu, które wciąż się kryją. Ta odwaga, ta otwartość pączkują, rozmnażają się. Będąc otwartym w kwestii mojej homoseksualności, pokazuję innym, że jest to możliwe.

Jestem w uprzywilejowanej pozycji: urodziłem się i mieszkam w Warszawie, jestem niebiedny i jestem na tyle znany, że mam jakieś forum publiczne, jest grono ludzi, którzy będą słuchać, jeśli coś powiem. W takiej sytuacji, nawet powiedziałbym, że niesiedzenie w szafi e jest moją powinnością.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Marek Keller o swoich partnerach – Jerzym Andrzejewskim i Juanie Soriano

Jako nastolatek był kochankiem Jerzego Andrzejewskiego, autora „Popiołu i diamentu”, potem tańczył w Mazowszu. Następnie 30 lat spędził u boku meksykańskiego rzeźbiarza Juana Soriano. Teraz mieszka wśród jego ogromnych dzieł w Podkowie Leśnej pod Warszawą i jest największym darczyńcą Towarzystwa im. Fryderyka Chopina. Z MARKIEM KELLEREM rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Marek Zimakiewicz

W kwietniu minęła 40. rocznica śmierci Jerzego Andrzejewskiego. Jakie jest twoje pierwsze skojarzenie, pierwsze wspomnienie, gdy myślisz dzisiaj o Andrzejewskim?

To wszystko jest bardzo ambiwalentne. Są dwie strony medalu. Jedna wspaniała – wspominam Andrzejewskiego bardzo pozytywnie, bo to była wielka postać, szalenie inteligentny człowiek, którego książki czytało się w szkole jako lekturę obowiązkową. I ten człowiek raptem spadł mi z nieba. Mnie, 16-letniemu chłopakowi. Ale jednocześnie było w naszym związku mnóstwo problemów, które przecież były do przewidzenia, bo dzieliła nas ogromna różnica wieku – 37 lat. Wielu rzeczy wtedy po prostu nie rozumiałem, bo zwyczajnie byłem za młody. Czułem się jak w więzieniu, głównie z powodu zazdrości Andrzejewskiego. Chciałem latać, fruwać, poznawać świat, a on te moje wzloty ograniczał. Trzymał mnie za mordę, że tak brzydko powiem. Poza tym Jerzy, niestety, bardzo dużo pił i po pijaku stawał się innym człowiekiem. Robił mi awantury, urządzał sceny.

Urodziłeś się w 1946 r., a więc poznaliście się z Andrzejewskim w 1962. Jak w ogóle do tego doszło?

Poznał nas Zygmunt Mycielski, którego znałem wcześniej. Wiesz, jak to jest w środowisku gejowskim. Poznajesz kogoś, kto potem poznaje cię z wieloma innymi osobami, i tak to się zaczyna kręcić. To był świat bardzo kolorowy, ludzie fajni, dowcipni, interesujący. Bo jesteśmy fajni, dowcipni i interesujący, nieprawdaż?

Prawdaż! Chodziłeś do liceum w Warszawie?

Nie, najpierw w Zalesiu, potem w Piasecznie, gdzie się urodziłem. Ale do Warszawy jeździłem bardzo często, głównie na wagary. Potem także na lekcje fortepianu. Fascynowało mnie to miasto. Od niedawna stał w nim Pałac Kultury, na który patrzyłem w zachwycie. Do dzisiaj zresztą kocham Warszawę.

Jako nastolatek byłeś już świadomy swojej seksualności?

Całkowicie. Zresztą moi rodzice też szybko się zorientowali, ale nie robili żadnych kłopotów.

Jak reagowali na twój związek z Andrzejewskim?

Poznali Jerzego, ale nie dawali poznać po sobie, że wiedzą, o co chodzi. Miałem wtedy problemy w szkole, nie chciałem się uczyć. Jerzy przyszedł raz do mojego liceum i spotkał się z dyrektorką, żeby o mnie porozmawiać. Nikt nie zadawał zbędnych pytań, bo jak taki wielki pisarz zjawia się w szkole w Zalesiu Dolnym, to wszyscy są pod wielkim wrażeniem. A co sobie myślą, to już ich sprawa.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Queerowe ślady Anne Frank

Tekst: dr Anna Hájková
Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski
Konsultacja: Joanna Ostrowska

fot. Wikipedia Commons

Przed 2 laty opublikowałam w Niemczech „Menschen ohne Geschichte sind Staub” („Ludzie bez historii to proch”). Jest to krótka książka o czwórce queerowych nastolatków w czasie Holokaustu: dwóch dziewczynach i dwóch chłopakach; dwóch niemieckich i dwóch polskich Żydach (polscy to Melania Weissenberg i Natan Leipciger). Książka odniosła spory sukces, niedługo ukaże się w rozszerzonej wersji po angielsku oraz w drugim wydaniu niemieckim. Opisuję w niej ślady queerowej miłości i pożądania, ale też przemocy seksualnej. Pokazuję, jak młodzi ludzie queer w czasie ukrywania się po aryjskiej stronie, w czasie gett i obozów, byli w stanie przeżyć dzięki nadziei i sile, jaką dawała im miłość do drugiego człowieka tej samej płci. Świadkini Margot Heuman w trakcie prywatnej rozmowy powiedziała mi wprost: „To właśnie miłość do drugiej osoby pomogła mi przeżyć”. W przeciwieństwie do Margot Anne Frank, którą deportowano do obozów Auschwitz-Birkenau oraz Bergen-Belsen, nie dożyła wyzwolenia. Dziennik Anne Frank pokazuje, z jaką nadzieją patrzyła na wspólną przyszłość z przyjaciółką.

Anne Frank to prawdopodobnie najbardziej znana ofi ara Holokaustu. Jej dziennik to zapiski z życia uważnej i mądrej nastolatki powstałe w czasie 2-letniego ukrywania się w Amsterdamie. Świadectwo Anne należy do kanonu lektur wielu europejskich i północnoamerykańskich nastolatków. Nadal wiele uwagi poświęca się niektórym faktom z jej życia, wymieniając chociażby kasztanowiec, który obserwowała przez okno kryjówki, czy też dokładną datę jej śmierci. 1,5 roku temu najnowsza publikacja „Kto zdradził Anne Frank” autorstwa Rosemary Sullivan stała się bestsellerem i wywołała prawdziwe poruszenie, mimo że opierała się raczej na niepopartych odpowiednimi badaniami spekulacjach dotyczących tożsamości zdrajcy (osoby, która wydała rodzinę Frank). Tego typu publikacje wywołują frustrację także wśród historyków i historyczek.

Jednak niemal kompletne pominięcie queerowości Anne Frank w literaturze naukowej zaskakuje. Najważniejszy wyjątek od tej reguły stanowi praca magisterska kanadyjskiej anglistki Cheryl D. Hann. Sugerowanie, że Anne była queerowa, może dziwić czytelników i czytelniczki; zapewne wszyscy wiedzą o jej związku z 17-letnim Peterem van Pelsem, jedną z ośmiu osób ukrywających się w ofi cynie. Zauroczenie Peterem jest też jedynym nawiązaniem do uczuciowego życia Anne w najnowszym miniserialu „Światełko”, choć twórcy podjęli temat queerowej grupy ruchu oporu związaną z Willemem Arrondeusem.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Ania Matras i jej Lesbikon

ANIA MATRAS – prawniczka i aktywistka, członkini zarządu katowickiego Stowarzyszenia Tęczówka, inicjatorka i organizatorka ogólnopolskiego Lesbikonu. Kongresu Kobiet Queer, który odbył się w Katowicach 13-14 maja br. W wydarzeniu – jako organizatorki warsztatów „Czy lesbijki* potrzebują nagiego kalenadrza?” – wzięły udział redaktorki „Repliki”, w tym prowadząca tę rozmowę Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz

Lesbikon był promowany jako „pierwsze w historii ogólnopolskie wydarzenie skierowane do każdej osoby queerowej z doświadczeniem kobiecości”. Skąd wziął się ten pomysł?

We wrześniu zeszłego roku pojechałam na ogólnoeuropejską konferencję do Budapesztu organizowaną przez Eurocentralasian Lesbian* Community, która zbierała osoby z queerowo- -kobiecych organizacji pozarządowych i aktywistki. Toczyło się tam sporo rozmów o tym, że warto się zastanowić nad konferencją ogólnoświatową. Pomyślałam: wszystko super, ale nie kojarzę, żeby coś takiego było organizowane w Polsce, na poziomie lokalnym. A mnie zależało na stworzeniu wydarzenia, na które sama chciałabym pójść.

Zorganizowałaś Lesbikon praktycznie w pojedynkę, co robi ogromne wrażenie, szczególnie biorąc pod uwagę jego rozmach – 2 dni, panele z udziałem znanych postaci kultury queerowo-lesbijskiej z całej Polski (m.in. dziennikarki TVN24 Marty Warchoł, nominowanej do Nike pisarki Olgi Górskiej czy aktorki Heleny Urbańskiej), sesje warsztatów, drag king shows, a do tego znakomita lokalizacja w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach. Nie przerażała cię skala przedsięwzięcia?

Miałam wsparcie ze strony Tęczówki i wolontariuszek, natomiast jeśli chodzi o kwestie organizacyjne, to faktycznie zajmowałam się nimi przede wszystkim ja. Pomagało mi silne zaplecze organizacyjne w Tęczówce, która działa już od dłuższego czasu i może nie robiła niczego na skalę kongresu, ale organizuje m.in. Marsze Równości i różnego rodzaju warsztaty. Kilka miesięcy wcześniej odezwała się też do nas Ambasada Niderlandów z informacją, że zbierają propozycje projektów do finansowania. Poszłam za ciosem i napisałam wniosek.

To będzie trudny temat, ale muszę cię o to zapytać. Byłaś wtedy jeszcze z pisarką i aktywistką Gochą Pawlak, która zmarła w listopadzie zeszłego roku, kilka miesięcy po premierze jej debiutanckiej lesbijskiej powieści Nie rdzewieje.

Gocha bardzo mnie motywowała do złożenia tego projektu. Pamiętam, jak kończyłam wniosek po nocy, bo już trzeba go było oddać. Ślęczałam przy zapalonym świetle, Gocha popatrzyła na mnie i powiedziała: „Dobra, dobra, pisz”. (śmiech) Ambasada przyjęła projekt. Początkowo planowałam organizację kongresu w kwietniu, w okolicach Dnia Widoczności Lesbijek, ale już po śmierci Gochy wiedziałam, że nie ma opcji, żebym zdążyła na kwiecień.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

„Z panem pan” – wokalista Maciej Zawadzki

Z wokalistą MACIEJEM ZAWADZKIM rozmawia Mariusz Kurc

fot. Krystian Lipiec

Piosenkę „Z panem pan” wydałeś w zeszłym roku, ale trafiłem na nią dopiero kilka miesięcy temu. To było odkrycie! Świetny popowy numer. Tekst – w pierwszej osobie – jest o geju, a wyoutowany wokalista w Polsce to przecież rzadkość. Do tego równie świetny klip, w którym całujesz się z drugim mężczyzną. Potem jeszcze dowiedziałem się, że sam ten klip wyreżyserowałeś i sam uszyłeś swój niesamowity różowy kostium kowbojski.

Zgadza się. Nieskromnie powiem, że jestem kreatywną jednostką.

Artystyczna dusza?

Chyba tak.

To co ci jeszcze w tej duszy gra? Strzelam: rzeźbisz?

(śmiech) Nie, ale obrazy sobie namalowałem. Projektuję też witryny sklepowe i wnętrza sklepów odzieżowych. Z tego się utrzymuję. Zawód: visual merchandiser. I jeszcze mam do spółki z przyjaciółmi vintage shop w Krakowie.

Teraz mieszkasz w Warszawie, a pochodzisz z…

Wrocławia.

Więc wracając do „Z panem pan”, tekst utworu w dowcipny i celny sposób punktuje polską homofobię.

Napisała go Kira Bielska, która mnie zna. Lepiej bym tego nie ujął. Zależało mi, by nie było smutno ani dołująco, tylko radośnie i ironicznie. Ta piosenka jest bardzo moja i postanowiłem się z niczym nie hamować, stąd te motywy flamenco w pewnym momencie, stąd nawiązanie do „Tajemnicy Brokeback Mountain” w klipie.

Tyle że „Tajemnica…” kończyła się źle, a u ciebie jest happy end.

Tak właśnie chciałem. Mówią mi, że „wyglądam jak klown” i że „rodziców żal”, ale ja i tak się nie schowam, nie zmienię, nie ugnę. Zabijemy homofobię uśmiechem i będziemy szczęśliwi!

Moim zdaniem to jest materiał na hit.

Też tak uważam. (uśmiech)

Więc dlaczego nie został hitem, jak myślisz? Dlatego, że próbuję się przebić, nie mając za sobą żadnej wytwórni ani nawet menadżera. Wszystko robię własnym sumptem. Czasami, gdy mam gorszy dzień, nachodzą mnie myśli typu: a może polski pop jednak nie jest jeszcze gotowy na takiego kolorowego faceta, geja, jak ja?

Odbiorcy są gotowi. Natomiast czy muzyczny establishment jest gotowy, ci wszyscy menadżerowie? Sądząc po tym, że Andrzej Piaseczny jest praktycznie jedynym wyoutowanym wokalistą pop – z tych znanych szerokiej publiczności – i sądząc po tym, że plotki o homoseksualności krążą wokół całej plejady innych znanych wokalistów, to rzeczywiście jako ten, który od początku kariery nie ukrywa, że jest gejem, i porusza ten temat w swojej twórczości, jesteś chyba prekursorem. Rozważałeś opcję, by publicznie siedzieć w szafie?

Nie, absolutnie nie. Mam za sobą 3 lata terapii i nie po to na nią chodziłem, by teraz ukrywać tak ważną część siebie. Zdarzyło mi się usłyszeć, że jestem „za bardzo”, i tu zwykle się ucina, ale chodzi o „za bardzo gejowski”. Że musiałbym trochę stonować. Nie chcę tonować. Denerwuje mnie też ten nieśmiertelny argument, że jak wokalista się wyoutuje, to jego fanki się w nim odkochają.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Aga Zano tłumaczy queer

Z AGĄ ZANO, tłumaczką literatury anglojęzycznej, o queerowych powieściach, które przetłumaczyła, o jej biseksualności, o syndromie oszustki i o przekładaniu niebinarnego języka rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz

Oprócz tego, że jesteś uznaną tłumaczką literatury anglojęzycznej – w tym głośnych queerowych powieści: Dziewczyna, kobieta, inna Bernardine Evaristo i Trans i pół, bejbi Torrey Peters – często wspominasz w mediach społecznościowych o swojej biseksualności, syndromie oszustki i wymazywaniu osób biseksualnych. Opowiesz więcej o tym, jak kszałtowała się twoja tożsamość seksualna?

Byłam i jestem – wbrew pozorom – osobą dość nieśmiałą. Nie za bardzo się odnajduję w sytuacjach społecznych, nieraz potrafi ę coś palnąć, co bywa odbierane jako przebojowość, a po prostu często nie wiem, co mam powiedzieć. Gra to na moją korzyść, więc spoko. (śmiech) Ale ta nieśmiałość też sprawiła, że bardzo późno zaczęłam się zastanawiać, kim jestem i czy mogę z kimś randkować. Kiedy dorastałam i zaczynałam odkrywać swoją tożsamość seksualną, była ona aktywowana głównie za sprawą innych dziewczyn. Moje doświadczenia zaczęły się pod koniec liceum od bardzo intensywnej relacji z dziewczyną, w Koszalinie, skąd pochodzę.

Jak ci się tam żyło w związku z dziewczyną?

Moja pierwsza dziewczyna została napadnięta i obrzucona kamieniami w drodze do domu. Jacyś kolesie zauważyli nas, kiedy wracałyśmy, trzymając się za ręce, i napadli ją po tym, jak się rozdzieliłyśmy. Nawet wtedy nie odważyłam się na coming out przed rodzicami, chociaż w szkole wiedziano, że się spotykamy. W domu moja orientacja była – i nadal jest – tematem tabu. Wolałabym o tym nie mówić.

Rozumiem i współczuję ci tej sytuacji.

Przez kilka kolejnych lat identyfi kowałam się jako lesbijka i spotykałam się z dziewczynami. Na studiach, już w Warszawie – studiowałam na międzywydziałowych studiach humanistycznych na UW – chodziłam w cylindrze, więc pewnie dla niejednej osoby był to sygnał, że jestem queerowa. (śmiech) W pewnym momencie – to był mniej więcej 2008 r. – zorientowałam się, że podobają mi się nie tylko kobiety. Miałam poczucie, że trzymam się jednej, kobiecej strony dlatego, że tak się zadeklarowałam i powinnam przy tym trwać, ale czułam, że jest to ze mną niezgodne. Pod koniec licencjatu poznałam swojego pierwszego chłopaka i na prawie cztery lata wyjechałam z nim za granicę. Po rozstaniu i powrocie do Polski wchodziłam w różne relacje, zarówno z dziewczynami, jak i z facetami, ale „przesuwało” mi się w stronę mężczyzn. Co nie znaczy, że zrezygnowałam z kobiecej strony. Ale powiem wprost: nie szło mi. (śmiech) W związkach z kobietami przeżyłam kilka mocnych rozczarowań sercowych i sytuacji przykrych i niebezpiecznych, bo nie zawsze stawiałam swoje bezpieczeństwo na pierwszym miejscu.

Jakie sytuacje masz na myśli?

Na przykład kompletnie nie wiedziałam, jak się zabezpieczać w seksie lesbijskim. Dominował pogląd, że seksualność kobiet jest bierna, a jak się zabezpieczać przed czymś, co jest bierne? Nie miałam kogo o to zapytać. Znalazłam tylko informację: „rozetnij prezerwatywę i zasłoń miejsca intymne partnerki”. Yikes. (śmiech) Nie było w tym ani żadnej ciałopozytywności, ani sekspozytywności, ani jakiegoś ośmielenia do rozmowy z partnerką, ani instrukcji, o czym właściwie powinnaś myśleć, jeśli masz one night stand.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Katarzyna Aleksandrowicz – mama transpłciowej Leny

„(…) wywieźliśmy z Polski naszą transpłciową córkę. Córkę, która w wieku 4 lat została zwyzywana od pedałów i pobita w warszawskim przedszkolu przez dzieci” – napisała w 2022 r. KATARZYNA ALEKSANDROWICZ na swoim profilu na Facebooku. Post opublikowała w odpowiedzi na brutalną kampanię PiS-u, w trakcie której Jarosław Kaczyński szydził z osób transpłciowych, mówiąc m.in. że mogą one chcieć „zmieniać płeć” z godziny na godzinę, w zależności od widzimisię. Post Katarzyny polubiło blisko 25 tysięcy osób, a 11 tysięcy udostępniło. Z mamą obecnie 9-letniej, uczącej się dziś w szkole w Nicei Leny rozmawia Tomasz Piotrowski

fot. arch. pryw.

Gdy napisała pani tamten post, Lena miała 7 lat. Już wtedy wiedziała pani, że jest dziewczynką. Kiedy zaczęła pani to zauważać?

Lena zawsze była bardzo delikatnym dzieckiem, z którym są „problemy”. I nie mówię tu o problemach wychowawczych. Lena zawsze chciała nosić kolorowe, „dziewczyńskie” ubrania. Nawet gdy poszliśmy na kompromis kupienia bucików w neutralnym kolorze, to i tak stały potem w szafie. Dla mnie to był koszmar, bo ja nie znoszę chodzić po sklepach, szczególnie z dziećmi. A Lena po wejściu do sklepu biegła od razu do działu dla dziewczynek i o każdą rzecz była okropna walka. „Może nie różowe, ale z cekinami, OK?”. „Może nie spódniczka, ale kolorowe spodenki?” I tak stale kompromisy. Nie pozwalała też ścinać sobie włosów. Dzieci i tak potem krytykowały jej wygląd, a Lena to przeżywała. Miała w przedszkolu tylko koleżanki, nie chciała się bawić z chłopcami. Zmienialiśmy przedszkole pięć razy.

To były dla nas, dla mnie i męża, jakieś sugestie, ale wciąż nie braliśmy ich chyba jeszcze na poważnie. Przyznaję, że bardziej mieliśmy wtedy myśli, że może nasze dziecko okaże się homoseksualne.

Pięć razy zmienialiście przedszkole?

Tak, mieszkaliśmy w Warszawie i tylko pierwsze było publiczne. Tam był chłopiec, który bił wszystkich, łapał za głowę i walił nią o ścianę. Panie z przedszkola stwierdziły, że nie mogą z tym nic zrobić, bo on gra w popularnym serialu i tak odreagowuje stresy. Mówiły, że mamy małego celebrytę i właściwie powinniśmy się cieszyć. Nie cieszyliśmy się, poszliśmy do prywatnego przedszkola. Mieliśmy ten komfort finansowy, że mogliśmy sobie na to pozwolić, ale jak już pan wie – niewiele to zmieniło. W jednym z przedszkoli w 2019 r., gdy Lena miała 4 lata, została pobita przez inne dzieci i wyzwana od „pedałów i cip”. To był chyba najtrudniejszy dla nas moment.

Przerażające.

Trudno było się tam dostać – monitoring, mnóstwo zajęć dodatkowych, różne edukacyjne nowości. Miałam nadzieję że będzie bezpiecznie. Nie było. Zaczęło się od balu przebierańców. Lena koniecznie chciała być Myszką Minnie. Nie byłam już tym zdziwiona, ale czy się bałam? Bardzo. Przed balem uprzedziłam dyrektorkę, za co przebiera się Lena, prosiłam o uważność. Nie udało się, dzieci jej dokuczały. Mimo to Lena od tamtego momentu już zawsze chciała chodzić do przedszkola w spódniczce. Nie zawsze na to pozwalałam, kompromisowo godziła się, by brać ją do plecaka i mieć przy sobie. I było tylko gorzej, do przedszkola musiałam dzwonić już niemal codziennie. Dyrektorka oczywiście mówiła, że nie mają wpływu na to, co się dzieje, ale starają się zwracać uwagę dzieciom. Sytuacja skończyła się strasznie – na placu zabaw, gdy panie opiekunki siedziały w telefonach, na co niejednokrotnie skarżyli się wszyscy rodzice, Lena została pobita. Trzymało ją dwoje dzieci, trzecie biło, a pozostała grupka, w tym z młodszych grup, ją wyzywała. Gdy wróciła do domu, wszystko mi opowiedziała. Nikomu nie życzę takiej traumy.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

„Medusa Deluxe” już w kinach! | RECENZJA

Zbrodnia! Na lokalnym konkursie fryzjerskich zdolności znaleziono ciało jednego z uczestników, który jeszcze kilka minut wcześniej przygotowywał koafiurę swojej modelki. W dodatku Mosca jest nie tylko martwy, jest też oskalpowany! Wśród pozostałych uczestników zaczyna się plotkowanie, oskarżanie i wyciąganie brudów. „Medusa Deluxe” już od 1 września w kinach!

„Medusa Deluxe” wchodzi do kin w całej Polsce 1 września (dystrybuowana przez Velvet Spoon). To debiut fabularny brytyjskiego reżysera Thomasa Hardimana, będący połączeniem kryminału, czarnej komedii i stylizowanego dreszczowca. „Replika” objęła film swoim patronatem. Serdecznie polecamy!  

Pozostająca w (pozornie) jednym ujęciu kamera snuje się od bohaterki do bohaterki, czy może raczej od jednej podejrzanej postaci do kolejnej. Przechodząc przez kolejne korytarze, odnajdujemy w tym labiryncie kolejnych potencjalnych podejrzanych. Każda osoba ma swój motyw. Cleve z jednej strony wydaje się najbardziej unikać nieczystych zagrywek, chce wygrać konkurs zupełnie fair, tylko swoimi zdolnościami, z drugiej strony – gdy tylko ktoś zajdzie jej skórę – wybucha. Już raz w przeszłości rozbiła butelkę na głowie ofiary, czy to ona jest winna? Angie to kolejna fryzjerka z ambicjami, uczestniczka konkursu, być może przekupiła organizatora Rene na swoją korzyść. Skłonna do łapówek, skłonna do eliminowania konkurencji? Rene z kolei być może był kochankiem Mosci, a ten ma partnera i dziecko. Czyżby któremuś z panów znudziło się bycie w nieoficjalnym trójkącie? W grę wchodzi jednak także małomówny ochroniarz widziany z Moscą poprzedniego wieczoru. Może zamiast chronić jednak zaatakował? Gęsty dialog lawiruje między intensywnością, a komedią, a tempo nie zwalnia ani na chwilę. Tego w skrócie możecie się spodziewać po „Medusa Deluxe”!

Thomas Hardiman, reżyser i scenarzysta projektu, na swój debiut fabularny wybrał ambitną technicznie formę. Z jednej strony twierdzi że to jego odpowiedź na zmieniające się sposoby przyswajania treści – coraz częściej oglądamy długie treści nakręcone w jednym ujęciu (reżyser przywołuje tu bezpośrednio tutoriale makeupu oglądane nałogowo przez jego siostrzenice), z drugiej strony częściowo odzwierciedla pierwszy film nakręcony w jednym ujęciu, Hitchcockowski „Sznur” z 1948 roku. To też kryminał, i też queerowy (choć oczywiście z uwagi na czasy powstania, queerowość u Hitchcocka jest tylko sugerowana). Jedno ujęcie w „Medusie…” jest tak naprawdę zszyte z wielu mniejszych, ale i tak zdjęcia do filmu trwały tylko 9 dni (poprzedzone wcześniej trzema tygodniami aktorskich prób).

Hardiman bawi się też z formą tego na pozór klasycznego whodunita. Bohaterowie ciągle przygotowują się do bycia przesłuchanym przez policję, ale jako widzowie nie uświadczymy żadnej takiej sceny, czy nawet obecności policjanta czy detektywa na ekranie. Reżyser z jednej strony co chwila podsuwa kolejne tropy, nowych podejrzanych, nowe motywy, z drugiej jednak dekonstruuję strukturę typowego kryminału, skupiając się na przyjrzeniu się bohaterom, niż zbliżaniu się do rozwiązania zagadki. Staccato dialogów jakie narzucił obsadzie do zagrania i niemożność ucieczki przed nieprzerwaną pracą kamery tworzy niesamowite wyzwanie dla aktorów. Na szczęście, wszyscy wychodzą z tej próby bojowo. Postacie lśnią i jako widzowie, tak jak kamera, nie możemy oderwać od nich wzroku.

Dorzućmy do tego jeszcze wyśmienite zdjęcia Robbiego Ryana (nominowanego do Oscara za „Faworytę”), które przeobrażają potencjalnie nudne przestrzenie garderób i korytarzy w magiczny labirynt pełen blichtru, tajemnic i ekstrawagancką paradę fryzur stworzonych przez Eugene’a Souleimana, budujących bogate wizualne tło. Wyszła z tego unikalna mieszanka, której nie było jeszcze w queerowym kinie.

Cieszy też, że choć intryga toczy się wokół zabójstwa geja, to nie ma potrzeby rozważania homofobii jako motywu. Jak w końcu każdy queer wie, salony fryzjerskie to nasze enklawy, więc nawet na tym morderczym konkursie fryzur możemy się czuć swobodnie i swojsko. „Medusa Deluxe” to propozycja nie tylko dla fanów kryminału szukających nowej wersji podania znanego dania, ale także dla miłośników kampu, queerowej estetyki i ciętych, szybkich dialogów. Jako „Replika” polecamy z go z pełnym przekonaniem!

 

Lista kin, w których można zobaczyć „Medusa Deluxe”:

Warszawa | Kinoteka, Kino Kultura, Amondo, Elektronik | od 1.09

Poznań | Malta, Muza, Pałacowe | od 1.09

Kraków | Kino Paradox, Mikro |  od 1.09

Gdańsk | Kameralne | 1-11.09

Gdańsk Żak | Żak | 1-7.09

Bytom | BCK | 1-7.09

Katowice | Światowid | od 1.09

Łódź | Charlie | od 1.09

Gdynia | GCF | od 1.09

Zgorzelec | PoZa NoVa | 1-13.09

Białystok | Kino Forum | od 8.09

 

Dellfina Dellert i Agnieszka Mazanek – reżyserki serialu „Nago. Głośno. Dumnie”

Z DELLFINĄ DELLERT i AGNIESZKĄ MAZANEK, reżyserkami serialu dokumentalnego „Nago. Głośno. Dumnie” o polskiej sztuce drag i o polskiej burlesce, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. HBO

Wasz dokumentalny serial „Nago. Głośno. Dumnie” portretuje drag i burleskę we współczesnej Polsce. Kiedy spotkałyście się z tymi scenami?

Dellfina Dellert: 100 lat temu! (śmiech) Pierwszą drag queen, którą zobaczyłam na żywo, była Lola Lou, choć oczywiście znałam temat z filmów. To było jakoś w połowie lat 90. Natomiast z burleską, a w zasadzie neo-burleską spotkałam się w 1999 r., kiedy mieszkałam w Londynie. Był to występ Dity von Teese z czerwonymi wachlarzami w słynnym Torture Garden. W 2006 r. skończyłam nawet jej kurs w Paryżu i dla funu raz wyszłam na scenę. Zafascynował mnie wtedy ten świat, w którym można zdjąć z siebie poczucie winy i wstydu, pokochać swoje ciało i poczuć się wystarczająco dobrą taka, jaka jestem. To bardzo terapeutyczne doświadczenie. Burleska zainteresowała mnie też, bo wtedy już od kilku lat pracowałam nad projektem Self-Portraits of Others. Najdłużej działam jako artystka wizualna, często używam własnego ciała jako medium, wcielam się w różne postaci. Burleska stała się przez chwilę elementem tej eksploracji. Po powrocie do Polski w 2009 r. byłam na pierwszym występie Betty Q & Crew, gdzie występowała również Pin Up Candy. Bardzo ucieszyłam się, że scena burleski dotarła również do nas.

Agnieszka Mazanek: Wiedziałam, że burleska istnieje, ale po raz pierwszy zabrała mnie na nią Dellfi w ramach dokumentacji do serialu. W Worku Kości (warszawskim barze – przyp. red.) występowały Kim Lee, Red Juliette i Bunny de Lish, które później również zaprosiłyśmy do serialu. To było dla mnie niezwykłe i poruszające doświadczenie. Zachwyciła mnie wolność, dowolność i frywolność, odwaga i różnorodność cielesna. Pamiętam…

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Dorian Zięba i Tomasz Pilawka kochają się i… prowadzą winnicę na Dolnym Śląsku

DORIAN ZIĘBA i TOMASZ PILAWKA są parą od 12 lat, w 2015 r. założyli nietypowy dla polskich warunków atmosferycznych biznes – Winnicę 55-100. Dlaczego właśnie wino? Jak homofobia niektórych środowisk doprowadziła do tego, że Tomek pożegnał się z polityką? Dlaczego przez 2 lata walczyli w sądzie o opiekę nad psem? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

arch. pryw.

Produkcja wina w Polsce to niezbyt popularny pomysł. Czemu wybraliście taką branżę?

Dorian: Pomysł na założenie winnicy dojrzewał przez wiele lat, a główną inspiracją były podróże, zwłaszcza na zachód i południe Europy, gdzie kultura picia wina jest dużo bardziej rozwinięta. Złapaliśmy bakcyla, zaczęliśmy odwiedzać najbardziej popularne regiony winiarskie. Pewnego razu, w 2012 r., Tomek otrzymał od swoich dziadków winogrona z ich ogródka. Postanowił wykorzystać je do produkcji wina. Niestety, pierwsza próba nie powiodła się. (śmiech) Wlał zbyt dużo moszczu, przez co rurka fermentacyjna się zatkała, co doprowadziło do ogromnego wybuchu w środku nocy oraz konieczności malowania ścian na drugi dzień. (śmiech)

Co robiliście wcześniej, zanim odkryliście wino?

Tomek: Gdy poznałem Doriana w 2011 r., on prowadził sklep ze zdrową żywnością w centrum Wrocławia odziedziczony po rodzicach. Ja wtedy skończyłem pracę jako asystent europosła w Brukseli, robiłem doktorat z ekonomii, pracowałem w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Dolnośląskiego we Wrocławiu i byłem mocno zaangażowany politycznie. Rok później, przeprowadziliśmy się do Warszawy, gdzie zostałem doradcą Ministra Rolnictwa. Tak, Tomku, widzę, że zaintrygował cię mój tytuł doktora ekonomii. Specjalizuję się w rozwoju regionalnym ze szczególnym uwzględnieniem obszarów wiejskich, dlatego też Ministerstwo Rolnictwa to dla mnie naturalny obszar. Z kolei Dorian znalazł pracę w Ministerstwie Obrony Narodowej, gdzie zajmował się rozliczaniem inwestycji związanych z NATO. Zabawnie to zabrzmi, ale to był wtedy mój żołnierz! (śmiech) Ale żarty na bok, Dorian wykonywał tam odpowiedzialne zadania. Jednak Warszawa…

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.