Julia Durzyńska – profesorka, pisarka, transpłciowa kobieta

Z JULIĄ DURZYŃSKĄ, biolożką molekularną, profesorką Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, autorką powieści „Gdy słońce wypieka sny”, transpłciową kobietą, rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Oskar Perek

Podczas lektury twojej debiutanckiej powieści uderzyła mnie jedna rzecz. Świadectwa polskich osób transpłciowych przeważnie są utrzymane w tonie martyrologicznym. Opowiadają o cierpieniach, zmaganiach, odrzuceniu, o niekończącej się walce, żeby być sobą. Tymczasem twoja książka jest opowieścią o sukcesie. I to o sukcesie na rożnych polach. Twoja bohaterka Noemi z powodzeniem przeszła tranzycję, robi imponującą karierę zawodową i naukową, a i w sferze erotycznej nie może narzekać. Z jednej strony dawny kochanek, teraz przyjaciel homoseksualny Stephane, z drugiej romans z heteroseksualnym i żonatym Nicolasem. Od początku zamierzyłaś, że będzie to książka pozbawiona cierpiętnictwa?

Tak. To się udało dlatego, że pisałam tę książkę z perspektywy osoby dojrzałej, która ma życie już poukładane. Najwcześniej powstała część środkowa, najbardziej dramatyczna, ta opisująca przeżycia nastoletniej Noemi w czasie wakacji na Pojezierzu Drawskim w latach 90. Napisałam ją autoterapeutycznie, gdy miałam 20+, żeby wydobyć na powierzchnię to, kim jestem i czego potrzebuję. Potem odłożyłam tę prozę do szufl ady, bo też zdawałam sobie sprawę, że nie jest dobrze napisana. I tak sobie leżała i leżała, przez prawie 20 lat. Aż przyszła pandemia, miałam wreszcie więcej czasu, więc wróciłam do pisania. Przeredagowałam opowieść drawską i postanowiłam dodać do niej rozdziały z dorosłą bohaterką, która, tak jak ja, jest już po drugiej stronie lustra. Przeszła tranzycję dawno temu, dobrze funkcjonuje w świecie, ma pracę, przyjaciół, czasem kochanków. Owszem, mogłam dołożyć kolejne sto stron, skoncentrować się na przebiegu tranzycji. Było jednak odwrotnie – na początku postanowiłam, że ten temat w ogóle się nie pojawi. Ale potem pomyślałam, że to ludzi jednak interesuje, więc dopisałam to i owo w dialogach, żeby i o znojach tranzycji było; gdzieś tylko na dalekim planie, to nie mogło stanowić rdzenia opowieści. Ona miała być afirmatywna, z naciskiem na pozytywne aspekty, a nie na traumę. Dość martyrologii!

Przez ponad sto pierwszych stron nawet nie wiemy, że Noemi jest transpłciowa. Wydaje się, że to opowieść o życiu i romansach najzupełniej normatywnej, heteroseksualnej kobiety.

Dzięki temu czytelnik skupia się nie na „problemie”, a na bohaterce.

I tym ciekawszy jest kontrast z tą częścią retrospektywną, w której Noemi dopiero szuka swojej tożsamości, zaczyna ją kształtować. Wielu osobom ten fragment przypomina modne dzisiaj książki spod znaku young adult, u mnie natomiast przywołał wspomnienie polskich książek młodzieżowych popularnych w czasach PRL-u. Chociażby Krystyny Siesickiej. Czytałem je, małolatem będąc. Oczywiście, nie było w nich żadnych postaci queerowych, z braku laku więc utożsamiałem się z bohaterkami, a nie bohaterami. W tej części twojej książki najbardziej zafrapował mnie wątek kamuflażu, który uskutecznia Noemi. Nikt z jej nowych znajomych przez długi czas nie domyśla się, że jest transpłciowa. Określasz swoją powieść mianem autofikcji, nie ukrywasz, że wiele rzeczy jest tam zaczerpniętych z twojego życia. Czy więc i ten wątek w jakiś sposób odzwierciedla twoje osobiste doświadczenia?

W wieku 15–16 lat miałam bardzo dziewczyńską prezencję i mogłam, w środowisku, które mnie nie znało, uchodzić za „zwykłą dziewczynę”. Brakowało mi jednak tej determinacji, którą przejawia moja bohaterka. Mnie się np. zdarzyło nie pójść na wakacyjną randkę jako dziewczyna, bo bałam się, że zostanę „zdemaskowana”. Ten fragment jest więc fantazją, próbą wyobrażenia sobie, co by było, gdybym poszła na całość, nie zastanawiając się nad konsekwencjami.

A co z Paryżem, w którym rozgrywa się współczesny wątek erotyczny? Celowo wybrałaś to miasto, tak stereotypowo kojarzące się z miłością i seksem?

Mieszkałam przez rok w Paryżu na Erasmusie, więc łatwo mi się o tym mieście pisało. Użyłam go jako tła mojej opowieści z pełną premedytacją, świadoma wszystkich mitów, którymi obrósł. Ja sama byłam w Paryżu skupiona głównie na studiowaniu, miałam jakiś jeden romansik. Zresztą nie polubiłam tego miasta, męczyło mnie. Wracałam z poczuciem ulgi do Poznania, który ma ludzką skalę, nie jest przytłaczający. Tym niemniej w powieści znaczenia i skojarzenia związane z Paryżem budują dodatkowy kontekst. Dostajesz kliszę, którą dobrze znasz, tyle że w mojej książce bohaterka romansu jest inna niż zazwyczaj.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Wokalista Madox wraca na rynek

Z wokalistą MADOXEM o jego powrocie na rynek, o hejcie i przegięciu oraz o rewolucji seksualnej i coming outach rozmawia Patryk Radzimski

fot. Tomek Kolaczek

Jest rok 2009 docierasz do połfinału popularnego telewizyjnego show Mam Talent!. Wielu odbiorców koncentruje się jednak bardziej na twoim androgenicznym, zjawiskowym wyglądzie aniżeli na muzycznym talencie. Jak się wtedy czułeś?

Niestety, popełniłem ten błąd i czytałem komentarze, które pojawiały się wtedy na forach programu „Mam Talent!”. W moim kierunku wylewała się masa hejtu. Pisano, że jestem beztalenciem, które nie ma nic do zaoferowania poza crossdressingiem, dziwadłem, które na pewno zrobi krzywdę dzieciom. Były nawet wpisy typu „takich chorych ludzi należałoby jedynie potraktować kulką w łeb”. Wydaje mi się, że żaden człowiek, który idzie do tego typu programu, nie jest przygotowany na takie reakcje. Na początku myślałem, że hejt mnie specjalnie nie rusza. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że to się we mnie kotłowało. Wiele lat zajęło mi przepracowanie tego, że nie potrzebuję aprobaty ludzi, żeby znać swoją wartość. Myślę, że to jest bardzo ważna lekcja, którą każdy musi odrobić, bez względu na to, jaki zawód wykonuje. Najtrudniej jest się pogodzić z tym, że nigdy nie będziemy jak zupa pomidorowa, nie wszyscy będą nas kochać.

Choć mierzyłeś się z hejtem i homofobią, był to też przełomowy moment w twoim życiu, prawda?

Tak, mimo wszystko wspominam ten czas miło i dość emocjonalnie. To był mój debiut, ten program zrobił dla mnie dużo dobrego. Są to jednak wspomnienia słodko-gorzkie ze względu na to, że właśnie wtedy przekonałem się, że ludzie wciąż oceniają innych i nienawidzą bez powodu. W komentarzach na mój temat do dziś przewijają się frazesy typu „on jest ciepły”, „pedał” itp. Ludzie wolą zostawić taki nienawistny wpis, niż skupić się na tym, że robię to, co kocham, i dzielę się swoją pasją.

Wspomniałeś, że sporo czasu minęło, zanim zaakceptowałeś tę czasem trudną rzeczywistość. Czy te kilkanaście lat temu byłeś gotowy na wkroczenie do show-biznesu?

Myślę, że w moim przypadku wszystko wydarzyłoby się w podobny sposób, nawet jeśli zacząłbym później. Na to nie da się być gotowym. Trafiłem tam w wieku 20 lat. Gdybym poszedł 5 lat później, być może byłoby nawet trudniej pogodzić się z hejtem.

Po Mam Talent! podpisałeś kontrakt z dużą wytwornią i w 2011 r. wydałeś debiutancki album La Revolution Sexuelle, ktory trochę namieszał na rodzimym rynku muzycznym.

I nie tylko na polskiej scenie. Mało kto wie, że ta era miała swoje sukcesy na arenie międzynarodowej – w Holandii, Danii, Hong Kongu czy na Tajwanie. Teledysk do debiutanckiego singla „High on You” znalazł się w top 80 najchętniej oglądanych klipów na świecie. Dla mnie to był wciąż czas poszukiwania mojego artystycznego „ja”, a zarazem tego, kim jestem jako człowiek. Miałem niespełna 22 lata, gdy pisałem materiał na ten album, więc niewiele wiedziałem o życiu. W głowie miałem głównie imprezowanie, choć nie da się ukryć, że już wtedy bardzo intensywnie odbierałem świat na poziomie emocjonalnym, z czym często nie potrafi łem sobie poradzić i czasami nadal nie potrafi ę. Dla mnie tamta era, mimo że krzykliwie zatytułowana „rewolucją seksualną”, była etapem, gdy mój wewnętrzny buntownik dopiero raczkował. Zrobiłem w niej wszystko, co mogłem, ale dziś wyglądałaby zapewne zupełnie inaczej. Wiem jednak, że życie to proces i szereg lekcji. Jestem więc dumny z tego, co udało mi się wtedy stworzyć, zresztą jako jednemu z pierwszych w Polsce. Wisienką na torcie był fakt, że supportowałem legendarny zespół Roxette w Ergo Arenie.

A wracając do twojego wizerunku, który okazał się szokujący wokalista Michał Szpak czy model Mateusz Maga debiutowali później myślisz, że przetarłeś szlaki?

Nie lubię tego pytania. Oczywiście, że chciałbym powiedzieć: „Tak, dokładnie tak było!” (śmiech). A serio – nie wiem. Myślę, że to jest bardziej kwestia tego, że znalazłem się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, bo faktycznie byłem jedną z pierwszych takich osób na rodzimym rynku muzycznym. Jednak to odkrywanie różnorodności i oswajanie się z nią rodziło się latami. Dziś mamy mnóstwo jawnych osób niebinarnych, transpłciowych, które otwarcie mówią o swojej płciowości, tożsamości. Wracając do pytania, myślę, że Michał Szpak nie zbudził się pewnego dnia i nie powiedział: „O, dzisiaj będę jak Madox”. (śmiech)

Czy bycie sobą jest dziś trendy?

Da się zauważyć, że w Polsce jest coraz więcej ludzi, którzy nie boją się eksperymentować z wizerunkiem, i to jest super. Osoba, z którą pracowałem lata temu nad teledyskami, powiedziała mi, że według niej w przyszłości świat będzie tak wyglądać – będziemy balansować na granicy binarności, wizerunkowo będziemy bardzo zunifikowani. Być może rzeczywiście tak będzie – granice będą bardzo delikatne, a nie tak sztucznie rozstawione, że facet musi być w spodniach, a kobieta w kiecy. Choć wiadomo, że to też się zmieniało na przestrzeni lat, wystarczy spojrzeć na XVIII-wieczną Francję i arystokratów z wielkimi perukami czy starożytny Egipt i faraonów w makijażu.

Kiedy te podziały znów się wzmocniły i dlaczego?

Myślę, że spory wpływ miała na to cywilizacja chrześcijańska, która twardo wykreowała pewne podziały. Ten temat często jest u mnie osią zaciętych dyskusji. Zawsze będę podkreślał, że określanie, czy coś jest lub powinno być męskie lub damskie, w większości przypadków nie ma większego sensu i jest to sztuczny podział.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Drag queen Martwa/Drag king Martwy: Umarłam i robię, co chcę

Z DRAG QUEEN MARTWĄ/ DRAG KINGIEM MARTWYM rozmawia Jakub Wojtaszczyk

Anna Krasowska Fottoo.pl

Twój instagramowy opis Umarła i robi, co chce sugeruje, że po śmierci panuje pełna wolność. Od czego?

Wolność od patriarchatu, kapitalizmu, konwenansów i barier, zarówno tych nałożonych społecznie, jak i przeze mnie samą. Wiesz, jestem Martwa już od dłuższego czasu. (śmiech) Imię powstało, zanim zaczęłam robić drag. Leży fonetycznie blisko mojego nadanego przez rodziców – Marta. Wystarczy dodać tylko jedną literę. Kiedy przedstawiłam się tak moim znajomym, wszyscy uznali, że to świetna ksywa. Odkąd pamiętam, pragnęłam mieć pseudonim, bo nie przepadam za swoim imieniem.

Zanim przejdziemy do dragowania, powiedz jeszcze o barierach, które performowanie niweluje.

Zmagam się z tym, co dotyczy wielu kobiet performerek, czyli self-gaslightingiem. Z automatu, przez wychowanie w patriarchacie, podważałam swoje sukcesy i osiągnięcia, myślałam, że nie mam talentu. Zresztą wciąż zdarza mi się to kwestionować. Do tego jestem perfekcjonistką, więc jeśli nie robię czegoś na sto procent, wolę tego w ogóle nie robić. Z perfekcjonizmu wzięła się moja depresja. Studiowałam grafikę na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W pewnym momencie jednak poczułam, że moje umiejętności były niewystarczające. Przestałam tworzyć, kreatywność ze mnie uleciała. Drag dał mi możliwość powrotu do działań artystycznych, bo zaczęłam robić elementy kostiumów, makijaż, ćwiczyć kroki sceniczne. Proces powstawania performansu jest zbliżony do tego, co robiłam w szkole. Wraz z Martwą/Martwym zaczęłam wracać do siebie. Obroniłam nawet magistra.

Kiedy zrozumiałaś, że drag jest dla ciebie?

Moja historia jest podobna do wielu innych drag, czyli…

RuPauls Drag Race?

Tak. (śmiech) Program zaczęłam oglądać parę lat temu, kiedy byłam w głębokiej depresji, potrzebowałam pozytywnych bodźców. Wtedy wpadłam w kolorowy, brokatowy świat, pełen kontentu budującego pewność siebie. Zauważyłam, że zbudowanie persony może być elementem, który wespół z pracą terapeutyczną może być mi pomocny. Im więcej oglądałam, tym mocniej czułam, że spływa na mnie tęczowa fala światła. (śmiech) Zaczęłam chodzić na dragowe występy po klubach Warszawy. Mimo że mieszkam tu od urodzenia, nigdy wcześniej w tych klubach nie byłam! Nie wiedząc czemu, ominęłam ten świat, choć nie celowo. Tak też poznałam burleskę, która na dobre połączyła się u mnie z dragiem, ale też stała się jednym z głównych tematów moich performansów.

Dlaczego?

Stała się moim sposobem na radzenie sobie z kompleksami dotyczącymi mojego ciała. Moja skóra pokryta jest bardzo dużą liczbą blizn przez atopowe zapalenie skóry, skórne alergie i dermatillomanię. Przez lata bałam się odkrywać ciało. Nawet w upalne dni chodziłam w długim rękawie. Chowałam się w mentalnym cieniu.

Na różnych etapach edukacji byłam częścią grupy tanecznej, więc wyjście na scenę nie było trudne, a wręcz okazało się naturalne. Przełomowym momentem było pokazanie ciała. Pomogły terapia, obserwowanie występów dragowych i burleskowych. Uczęszczałam też do Akademii Burleski Betty Q i do założonego przez nią teatru burleski Madame Q. Uczyłam się dragowego makijażu na warsztatach online Himery i Adelona. Im bardziej poznawałam te światy, tym bardziej czułam, jak rośnie we mnie napięcie. Chciałam zedrzeć z siebie ubranie i pokazać się ludziom nago. Chciałam pokochać każdy skrawek mojego ciała. To była część procesu wychodzenia z depresji. Jestem również osobą z niepełnosprawnością. Mam obustronny niedosłuch, na tyle poważny, że bez aparatów słuchowych nie jestem w stanie funkcjonować normalnie. Nie potrafi ę wskazać konkretnego momentu, w którym zaakceptowałam siebie taką, jaką jestem. To był wieloletni proces. Natomiast drag, burleska i występy go przyspieszyły.

Czy niepełnosprawność wpływa na twoje występy?

Tak, są to małe rzeczy, ale potrafi ą wpłynąć na przebieg show. Czasem zwyczajnie za uszami nie mieszczą mi się i aparat, i peruka. W klubach ze słabszym nagłośnieniem mogę gorzej słyszeć muzykę i słowa piosenki, szczególnie w akompaniamencie krzyków publiczności. Jak prowadzę show, to mogę niedosłyszeć, co mówią ludzie, kiedy prowadzę z nimi interakcje, ale za każdym razem mówię otwarcie o problemie i obracam sytuację w żart.

Oddzielasz personę od codzienności?

Nie, podobnie jak nie rozdzielam dragu i burleski. Jestem Martwa na co dzień, to nie maska, którą zakładam na scenie. Po prostu, gdy nałożę make-up, założę perukę i kostium, wtedy moje cechy naturalnie się wyolbrzymiają. Staję się wyraźniejszą, bardziej ekspresyjną wersją siebie, która niczego się nie obawia.

Kiedy się pojawił Martwy?

Zaraz po Martwej, narodził się z mojej miłości do heavy, thrash i black metalu. Tu wokaliści często mają mroczne ksywy, typu Necromancer lub Dead. Mój dragkingowy imidż jest heavymetalowy, rock’n’rollowy. Bardzo chciałam występować do piosenek z męskim wokalem, poczuć się, jak moje ulubione gwiazdy, choć nie potrafi ę grać na żadnych instrumentach. Drag spełnia moje fantazje bycia tym, kim chcę.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Lew Galaksy – dyrygent świętującego 10-lecie chóru LGBTQ+ Krakofonia

Z LWEM GALAKSYM, dyrygentem świętującego 10-lecie krakowskiego chóru LGBTQIA+ Krakofonia, transpłciowym mężczyzną, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

Chór LGBTQ+ Krakofonia, którego jesteś dyrygentem, właśnie świętuje 10 lat! Gratulacje! Pamiętasz początki?

Mam wrażenie, że w Krakowie nie działało wtedy aż tyle organizacji LGBT albo ja o nich nie słyszałem. Sytuacja polityczna również była zupełnie inna, osoby nieheteronormatywne nie były w centrum zainteresowania rządzących. Chór powstał trochę z chęci działania na rzecz naszej społeczności, a trochę na zasadzie YOLO, bez żadnego planu i konkretów. To nie ja byłem pomysłodawcą Krakofonii. Na pomysł wpadli moja siostra Marta i jej kolega. Obejrzeli występ LGBT-owego chóru na YouTubie i postanowili stworzyć coś podobnego u nas. Łączyły ich miłość do muzyki i śpiewanie w innym chórze. Natomiast żadne z nich nie ukończyło szkoły muzycznej, nie miało też doświadczenia dyrygenckiego. Początkowo zaproponowali prowadzenie Krakofonii komuś innemu, ale ta osoba fi nalnie nie była zainteresowana. Tak oferta trafi ła do mnie. 10 lat temu moja wiedza na temat prowadzenia zespołu również nie była zbyt duża, dotychczas byłem tylko chórzystą, ale zgodziłem się. Powiedziałem sobie: „Będzie, co będzie”. Zabawne, bo mniej więcej w tym samym czasie na podobny pomysł wpadł Misza Czerniak, tworząc warszawski Voces Gaudii, o czym nie mieliśmy pojęcia (wywiad z Miszą Czerniakiem z okazji 10-lecia jego chóru ukazał się w poprzednim numerze „Repliki” – przyp. red.).

Dziś postąpiłbyś inaczej?

Wtedy motywowała mnie ciekawość. Dziś jednak dwa razy zastanowiłbym się, czy na pewno jestem odpowiednią osobą do podjęcia się zadania dyrygowania, czy na pewno poprowadzę chór odpowiednio. Przecież mógłbym wyrządzić komuś krzywdę, nieprawidłowo sterując jego głosem. Tymczasem nie marnowałem czasu na rozkminianie, tylko poszedłem na żywioł.

Chwytasz batutę, idziesz na próbę i co? Spotykam kilkanaście osób, które dowiedziały się o chórze z Facebooka albo pocztą pantoflową. Wcześniej wybrałem kilka utworów, m.in. „Can’t Buy Me Love” Beatlesów, ale w nieoczywistej, bo renesansowej aranżacji, romską pieśń „Rumelaj”, był też barokowy utwór po starowłosku…

Wysoko zawieszona poprzeczka.

(śmiech) Akurat te utwory wykonywaliśmy w chórze V Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie, w którym wtedy śpiewałem, więc poszedłem za ciosem. Pewnie najpierw powinienem porozmawiać z grupą o repertuarze, ale na szczęście nikt utworów się nie wystraszył. Przez kolejne 2 lata, małymi krokami nasz skład się krystalizował. Początkowo występowaliśmy w kilkanaście osób. Dziś chór bardzo się rozrósł, bo jest nas 60, dlatego mamy limity w poszczególnych głosach (w sopranie, alcie, tenorze i basie – przyp. red.), a rekrutacja otwierana jest raz, dwa razy do roku.

Gdy zaczynamy śpiewać, bardzo często słyszymy: Nie umiesz!, Nie rób tego!, co może nas skutecznie odstraszyć. Czy ten negatywny przekaz nie jest podobny do tego kierowanego w stronę społeczności LGBTQ+, np. Nie wychylaj się!?

Tak, jak najbardziej. Krakofonia ma dwa motta. Pierwszy: „Śpiewamy z dumą”. Natomiast drugie to „Każdx ma głos”. Odnosi się to zarówno do śpiewania, jak i do mówienia i prezentowania się. To są elementy połączone. Zauważyłem, że gdy występujesz, zmniejsza się strach przed byciem sobą. Nawet jeżeli spojrzymy poza tożsamość i orientację, śpiewanie nas otwiera, daje pole do poznania siebie i wzrostu poczucia własnej wartości.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Jak na wakacje, to tylko z TK Maxx!

PRZYGOTOWAŁ: MATEUSZ WITCZAK
ARTYKUŁ SPONSOROWANY

Greckie Mykonos, włoska Rawenna, a może plaża w Sopocie? W TK Maxx znajdziesz look na plażing, tripa, paradę i festiwal muzyczny. Ponieważ zaś skarby od znanych marek kupisz nawet o 60% taniej(*), szalone będą twoje wakacje, nie wydatki.

 

Pacyfka pojawiła się w latach 50. XX wieku, jako symbol ruchu na rzecz rozbrojenia nuklearnego, szybko stając się jednak znakiem rozpoznawczym hipisowskiej rewolucji. Chętnie pokazywali się z nią Jim Morrison, Janis Joplin, Jimi Hendrix czy John Lennon, czemu więc do nich nie dołączyć? Damskie jeansy z charakterystycznym wzorem doskonale sprawdzą się i na wycieczce w górach, i podczas imprezy na mieście.

149,99 PLN
Jeansy damskie

 

Biblijny symbol pokoju i harmonii, skandynawski most łączący światy bogów i ludzi, flaga ruchu spółdzielczego oraz społeczności LGBTQIA+. Tęcza zrobiła karierę w kinie („Czarnoksiężnik z Oz”), muzyce (hard rockowy zespół Rainbow), i modzie. Dzięki TK Maxx rozszczepienie światła zaobserwujemy także na własnych klapkach.

 

189,99 PLN
Klapki męskie

 

Ubiegłoroczne lato – twierdzą meteorolodzy – było najgorętsze od dwóch tysięcy lat, również w 2024 temperatura będzie nas skłaniać do odsłaniania ciała. „Vogue” nazwał lamparcie cętki „jednym z najważniejszych trendów wiosny”, dzięki zaś bikini w panterkę także latem będzie to (nomen omen) gorący trend.

84,99 PLN
Bikini w zwierzęce wzory

 

Zmniejszają ryzyko oparzenia rogówki i zapalenia spojówek, chronią przed nowotworami skóry powiek, zapobiegają uszkodzeniom siatkówki… Jest wiele powodów, by (zwłaszcza w sezonie wakacyjnym!) mieć przy sobie parę okularów przeciwsłonecznych. W ofercie TK Maxx znajdziecie setki modeli, które sprawią, że to ważne akcesorium stanie się także istotnym elementem wakacyjnego looku. Miłośniczkom stylu vintage polecamy zwłaszcza oprawki typu cat-eye, popularne niezmiennie od lat 50. i 60., gdy na nos zakładały je Marilyn Monroe, Audrey Hepburn czy Elizabeth Taylor.

 

74,99 PLN
Czerwone okulary przeciwsłoneczne

 

Szukasz sukienki, która pozwoli ci wyglądać stylowo, a jednocześnie zapewni komfort? Wystarczy wybrać się do TK Maxx! Energetyczny, różowy odcień przyciąga wzrok i podkreśla letnią opaleniznę, niecodzienny dekolt (z otworami w kształcie łezek) nadaje odważnego charakteru, a długość mini podkreśla zmysłowość kreacji. To świetny wybór i na plażowe spacery, i imprezy w klubach.

 

84,99 PLN
Różowa sukienka

 

Czas na urlop? Nie wolno zatem zapomnieć o akcesorium, które pozwoli nam nad wspomnianym czasem zapanować. Minimalistyczny design tarczy i subtelne indeksy łączą się z przyciągającym uwagę kolorem oraz gustowną bransoletą.

19,99 PLN
Pomarańczowy zegarek na bransolecie

 

Lekkie sukienki (ale również np. stylizacje na bazie szortów i t-shirtów) będą się doskonale komponować z tradycyjnym must havem wakacji: słomkowym kapeluszem. Ten model nie tylko zapewnia ochronę przed słońcem, ale również zaciekawia oko wplecionymi we wstążki ozdobami w kształcie kolorowych motyli.

 

39,99 PLN
Słomiany kapelusz w motyle

 

Praktyczny dodatek do wakacyjnej walizki? Wyraz elegancji? Codzienna odrobina blasku i luksusu? Wszystkie odpowiedzi są poprawne! Przed Wami torebka z misternie wplecionymi, układającymi się w geometryczne wzory perłami, która idealnie dopełni letni outfit! Równie dobrze sprawdzi się ona podczas romantycznej kolacji na plaży, jak i imprezy z przyjaciółmi.

 

169,99 PLN
Perłowa torebka

 

Kolczyki w kształcie kieliszków zapewnią szampańską radość, w dodatku będą się nieźle komponować z drinkami w klubowym menu. Jedno jest jednak pewne: w tym przypadku zakup nie skończy się kacem.

 

79,99 PLN
Kolczyki

Jak wyróżnić się z tłumu na basenie lub plaży? Wystarczy wybrać szorty kąpielowe, które łączą elementy florystyczne z geometrycznymi motywami! Intensywne kolory i nietuzinkowe wzory przykuwają oko, i wyrażają radość życia, której wam podczas wakacji serdecznie życzymy.

69,99 PLN
Szorty kąpielowe męskie

 

Meksykańska ikona prymitywizmu i surrealizmu, stale obecna w popkulturze (m.in. w twórczości Florence and the Machine czy Coldplay oraz w filmie z Salmą Hayek) artystka, która do dziś jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci ze świata sztuki. Dlaczego nie zabrać Fridy Kahlo na urlop? Wizerunek malarki zdobi przestronną torbę lunchową, w której zmieści się i wałówka na wycieczkę w górach, i wiktuały na piknik nad jeziorem.

54,99 PLN
Torba lunchowa

 

Gustowne białe czółenka z kontrastowymi czarnymi noskami łączą klasyczną elegancję z nowoczesnym wykończeniem. To doskonały wybór na spacery po promenadzie, letnie garden party, i zwiedzanie miasta. Wygodny design i minimalistyczny projekt sprawiają, że gdziekolwiek nie ruszycie – będzie to krok w dobrą stronę.

54,99 PLN
Czółenka damskie

 

Te i inne unikatowe perełki znanych marek znajdziemy pod jednym dachem. Kupcy TK Maxx dbają ponadto, by oferować je taniej niż gdziekolwiek na świecie. W każdym ze sklepów sieci znajdziemy unikatową modę męską, damską i dziecięcą, obuwie i akcesoria oraz produkty dla domu.

 

(*) od regularnych cen sprzedaży w Polsce i na świecie.

 

Marcin Łopucki i drag queen Twoja Stara – zwycięzcy „Czas na show. Drag me out”

Pierwszy sezon „Czas na show. Drag Me Out” zwyciężyli drag queen TWOJA STARA (Piotr Buśko) oraz kulturysta MARCIN ŁOPUCKI, który przy wsparciu mentorki przeistaczał się w Lady Fitmess. Rozmowa Mateusza Witczaka

fot. Bartosz Krupa

Kto właściwie wygrał: Marcin Łopucki, Twoja Stara, TVN czy społeczność LGBT+?

Marcin Łopucki: Ja wygrałem niesamowitą przygodę, Stara odebrała bilety do ogólnopolskiej rozpoznawalności, a społeczność LGBT zyskała reprezentację w prime timie. Natomiast widownia TVN-u zdobyła sporo rozrywki oraz wiedzy, bo przecież większa jej część nie miała pojęcia o istnieniu drag queens, a już na pewno nie wiedziała o jakości ich sztuki.

Twoja Stara: Największym wygranym są widzowie i widzki. Poza Warszawą i innymi dużymi miastami nie ma u nas zbyt wielu możliwości, by zetknąć się z dragiem. Mieliśmy oczywiście seriale na HBO, także niedawny dokument „Nago. Głośno. Dumnie”, nadal jednak drag to temat niszowy, o którym jeśli w ogóle się mówi – to często w negatywnym kontekście. Tymczasem dzięki TVN-owi Polska poznała superosobowości, które pokazały, co oferuje polski drag.

Co na emisji ugrała Twoja Stara? Jak po programie wzrosły twoje stawki za występ?

MŁ: Od razu pędzisz do dania głównego!

To dopiero suróweczka.

TS: Ja mam nadzieję, że rozlejemy jakąś herbatę do tego wszystkiego! Rozmowy na temat występów pewnie będą teraz wyglądać trochę inaczej, przynajmniej te prowadzone z komercyjnymi podmiotami. Jak natomiast zwróci się do mnie Marsz Równości z małego miasta – wciąż jestem osobą aktywistyczną. Znam realia.

Trudno mi uwierzyć, że twój domowy budżet na programie nie zyskał. Przecież co tydzień docieraliście do 534 tysięcy ludzi.

TS: Jasne, ale oglądalności nie da się łatwo przełożyć na stawki. Udało nam się przejść przez ten program z sukcesem, a świadomość, kim jest Twoja Stara, nieco wzrosła. Pojawił się szereg nowych propozycji; umawiam wywiady, podcasty i eventy, a ludzie widzą we mnie osobę, która potrafi dobrze o dragu opowiedzieć.

To ostatnie zdanie proszę mi wpisać jako dedykację do Cudownego przegięcia, książkowego reportażu Jakuba Wojtaszczyka, ktorego okładkę zdobi twoje zdjęcie. Tymczasem, Marcinie, opowiedz: jak 50-letni kulturysta z ostrymi rysami twarzy przygotowywał się do performowania kobiecości?

MŁ: Podchodząc do takich wyzwań, trzeba mieć otwartą duszę. Pozbyć się wewnętrznych barier, bo póki one stoją – nie uda się stworzyć nowej postaci. Jeśli publiczność wyczuje w nas podskórną niechęć do tego, co robimy – występ po prostu nie „zażre”. Na jakimś etapie całkowicie otworzyłem się na to doświadczenie i poddałem Starej. Przestałem mieć myśli, „że to nie dla mnie”, „że przecież jestem facetem”, „że to głupie”.

Wszyscy uczestnicy mieli takie podejście?

MŁ: Nie no, tylko my byliśmy tacy zajebiści.

TS:W programie, mam nadzieję, było widać naszą dynamikę pracy. Z odcinka na odcinek Marcin stawał się coraz pewniejszy siebie, pamiętam zresztą nagrywki ostatnich prób, na które wyszedłeś w dragu naprawdę pewnym krokiem. Łatwo nie było, musiałeś włożyć w tę przemianę masę energii, a ja potrzebowałam zdobyć twoje zaufanie. W tamtym momencie poczułam jednak, że zaczynasz rozumieć, czym jest drag. Trochę się wtedy zaśmiałam w duchu, że ocho, stworzyłam potwora. Ale z wielką satysfakcją obserwowałam, że przestajesz się dragiem męczyć, a zaczynasz – bawić.

Co było dla was punktem zwrotnym?

TS: Miałam pomysł, by Marcin wystąpił z wąsem. Było dla mnie oczywiste, że tak musi być, choć może niekoniecznie na  oczątku programu. Kombinowałam, że jeżeli poczekamy i przyzwyczaimy do czegoś widzów i widzki, w przyszłości pomysł zaprocentuje. Tymczasem w pewnym momencie Marcin oświadczył, że występów z wąsem sobie nie wyobraża. Po prostu tego nie czuje. Odpuściłam, zresztą co by wynikło z moich nacisków?

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Irena Klepfisz – amerykańska poetka i lesbijka z Warszawy

IRENA KLEPFISZ – urodzona w 1941 r. w Warszawie. Amerykańska poetka, wydawczyni, akademiczka, feministka i lesbijka. Autorka antologii „Pomiędzy światami”, która właśnie ukazała się w języku polskim nakładem wydawnictwa słowo/obraz terytoria. Rozmowa Małgorzaty Tarnowskiej

fot. Wydawnictwo słwow/obraz terytoria

Urodziłaś się w 1941 r. w getcie warszawskim i zostałaś przemycona na aryjską stronę, gdzie ukrywałaś się a właściwie byłaś ukrywana, bo byłaś małym dzieckiem do końca wojny. Twoj ojciec, żydowski aktywista, zginął w powstaniu w getcie. Tuż po wojnie wyemigrowałaś z matką przez Szwecję do USA, gdzie od 1949 r. mieszkasz, piszesz, publikujesz i wykładasz. W 1973 r. wyoutowałaś się jako lesbijka. Co ten coming out zmienił w twoim życiu, które samo w sobie jest naznaczone tyloma, często dramatycznymi, zwrotami?

Coming out jako lesbijka wywołał w moim życiu rewolucję. Przestałam milczeć na temat mojej homoseksualnej orientacji – wobec rodziny, przyjaciół, generalnie wszystkich. Miałam 32 lata, byłam po studiach i dopiero co zaczęłam uczyć, kiedy straciłam pracę z przyczyn ekonomicznych – w USA były to czasy swego rodzaju depresji gospodarczej. Często nazywam je, za Dickensem i jego „Opowieścią o dwóch miastach”, najlepszą i najgorszą z epok. Najlepszą, bo coming out był porywający i wyzwalający. Miałam ogromne szczęście, ponieważ żyłam w Nowym Jorku – mieście tętniącym od ruchu gejowsko-lesbijskiego. Wokół mnie działo się tyle, że od razu znalazłam dla siebie społeczność, częściowo przez to, że przypadkiem natrafi ałam na kolejne osoby. Ta społeczność była bardzo zróżnicowana – byli tam Latynosi, Afroamerykanki, chrześcijanie, Żydówki. To był ten porywający i wyzwalający aspekt coming outu. Trudniejsze było to, że w momencie gdy sobie uświadomiłam, że jestem lesbijką, poczułam strach.

Zaczęła się ta najgorsza z epok? Dlaczego?

Mimo że nigdy wcześniej nie słyszałam homofobicznych wypowiedzi ani wśród mojej społeczności – społeczności ocalałych z Zagłady – ani wśród amerykańskich znajomych hetero, wiedziałam, że coming out wpłynie na moje relacje i pozycję. Skala homofobii, zarówno wewnątrz mojej społeczności, jak i w środowisku amerykańskim, była dla mnie szokiem. Wcześniej miałam wielu amerykańskich znajomych – po 1,5 roku od coming outu nie miałam kontaktu z nikim. Wszyscy jakby zniknęli. Nasze światy były rozłączne, mimo że wszystko to działo się 4 lata po tym, jak ruch gejowsko- -lesbijski nabrał rozpędu pod wpływem wydarzeń w Stonewall (w 1969 r. – przyp. red.). W roku 1973 coming out nie był łatwy, nawet w Nowym Jorku. Powtórzę: miałam ogromne szczęście. Nie byłam „jedyną lesbijką w małym mieście”. (śmiech)

Czy twoja społeczność, której częścią była również twoja matka, wraz z upływem czasu cię zaakceptowała?

Dorastałam wśród ocalałych z Zagłady, którzy przed wojną działali w Bundzie (robotniczej partii żydowskiej działającej do lat 40. XX w. w kilku krajach europejskich, w tym w Polsce – przyp. red.). Bund był ruchem świeckim, socjalistycznym i antysyjonistycznym, silnie zaangażowanym w zachowanie kultury jidysz. Moja tożsamość wywodziła się od nich i od tego ruchu. Byłam bardzo świadoma własnej żydowskości. Kiedy dorastałam, przyjmowałam kulturę jidysz bezrefleksyjnie, ale w miarę dorastania uświadomiłam sobie, jak bardzo jest krucha, i mój stosunek do niej się zmienił. W społeczności ocalałych, wśród której dorastałam i której częścią byłyśmy razem z moją matką, było bardzo niewiele dzieci. Byłam najstarszym z nich, więc wszystko robiłam pierwsza: pierwsza skończyłam szkołę, pierwsza obroniłam doktorat – to napawało wszystkich dumą. I pierwsza zrobiłam coming out. Moja matka była wściekła. Kiedy w latach 70. razem z trzema innymi lesbijkami założyłyśmy czasopismo „Conditions” („Warunki” – przyp. red.), feministyczny magazyn m.in. dla lesbijek, i pokazałam pierwszy numer matce, była tak przerażona, że powiedziała: „Irka, świat nie jest na to gotowy”. Minęło naprawdę dużo czasu, nim się z tym pogodziła, co było dla mnie bardzo bolesne. Nie mogła tego zaakceptować, była rozczarowana – chciała, żebym wyszła za mąż i jak wielu ocalałych, żebym miała dzieci. Toczyłyśmy o to spór przez wiele lat. Brzmi to absurdalnie, ale byłam z moją partnerką Judith Waterman przez prawie 40 lat i przez pierwszych 20 jej stosunki z moją matką były bardzo napięte. Dopiero później to się zmieniło i matka była w stanie odpuścić, a nawet czerpać radość z mojego związku.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Misza Czerniak – założyciel i dyrygent chóru LGBTQ Voces Gaudii, który kończy 10 lat

Z MISZĄ CZERNIAKIEM, założycielem i dyrygentem chóru LGBTQ+ Voces Gaudii, który w lipcu świętować będzie 10-lecie działalności, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. Daria Krotova

Na stronie choru Voces Gaudii, którego jesteś założycielem i dyrygentem, znalazłem klip, na którym osoby LGBTQ+ śpiewają hymn Polski. Miałem ciary. Wyrażać patriotyzm do kraju, który tak bardzo nas nienawidzi?

Występ był stworzony specjalnie na Święto Niepodległości, miał je symbolicznie odzyskiwać dla wszystkich „odmieńców” w naszym kraju. Nie możemy mylić też patriotyzmu z akceptacją tego, co dzieje się w kraju, z tym, co robił rząd, wtedy jeszcze PiS-owy. Wyrażaliśmy żal, gniew i ból, ale też pokazaliśmy żądanie – zasługujemy na pełnię praw. Polska to też nasz kraj! Chcieliśmy pokazać to jak najmniejszymi środkami, dlatego śpiewamy jednogłosowo. Tytuł klipu „Kiedy my żyjemy” bezpośrednio odnosi się do trudnego życia społeczności LGBTQ+ w Polsce, też prób samobójczych. Wydźwięk był naprawdę mocny. To jeden z naszych najczęściej oglądanych występów.

Mimo homofobicznej atmosfery w Polsce chór działa nieprzerwanie od 10 lat. W tym roku obchodzicie jubileusz. Pamiętasz, z jaką myślą go zakładałeś?

Naszą dekadę działalności będziemy w lipcu świętować wielkim koncertem. Doskonale pamiętam, jak podczas warszawskiej Parady Równości w 2014 r. rozdawałem ulotki zachęcające do dołączenia do Voces Gaudii. Pomysł narodził się rok wcześniej. Byłem świeżo upieczonym rosyjskim migrantem i mój polski pozostawiał wiele do życzenia. Gdyby nie pomoc innego dyrygenta, pewnie nie zdecydowałbym się na tak szalony pomysł. (śmiech) Niestety na kilka dni przed występem ów dyrygent się wycofał, bo przestraszył się medialnej uwagi. Bał się, że przez homofobię straci pracę. Kontynuowałem sam. Stwierdziłem, że w taki sposób będę mógł zrewanżować się polskiej społeczności LGBTQ+ za całe wsparcie, które od niej otrzymałem.

Opowiesz o samym pomyśle?

Znałem inne queerowe chóry na świecie. Kilka miesięcy wcześniej służbowo poleciałem do Nowego Jorku, gdzie miałem przyjemność obejrzeć koncert New York City Gay Men’s Chorus. Sala na 600 osób i format sing-along, czyli każdy mógł dołączyć do śpiewania. Na scenie 180 chórzystów wykonywało mnóstwo znanych hitów, których słowa wyświetlano na wielkim ekranie nad bandem. Niesamowite, piękne i wzruszające przeżycie. Oczywiście wiedziałem, że w Polsce szybko nie uzyskamy takiego rozmachu. Miałem nadzieję, że może udałoby mi się u nas przeszczepić choć trochę takich pozytywnych odczuć. Wiesz, w 2014 r. polska społeczność LGBTQ+ może nie miała zbyt kolorowo, ale skręt w prawo społeczeństwa był jeszcze przed nami. Dlatego chór u swoich fundamentów ma szerzenie radości. Nawet nasza nazwa, Voces Gaudii, to żart językowy. Łacińska nazwa, którą na angielski można przetłumaczyć jako „Gay Voices”, „gejowskie głosy”, po polsku oznacza „głosy radości”. Myślę, że za rządów PiS nazwalibyśmy się zupełnie inaczej. Od samego początku postawiliśmy na piosenki gniewne i domagające się praw, ale głównymi emocjami, które nam towarzyszyły, nadal były radość bycia sobą i bycia razem.

W wywiadzie udzielonym Replicew 2015 r. wspominasz, że pierwszemu występowi towarzyszyły obawy o bezpieczeństwo. Ochraniała was policja, bo tego dnia Młodzież Wszechpolska maszerowała przez Warszawę. Jak od tego czasu zmieniło się podejście do społeczności LGBTQ+ z perspektywy choru?

Dziś bilety na nasze koncerty bardzo szybko się wyprzedają, ale na początku występowaliśmy za darmo i w plenerze, na placach Warszawy. Zdarzało się, że mieliśmy obiecaną salę, po czym nam jej odmawiano. Nikt nie powiedział: „Jesteście pedałami, dlatego u nas nie zaśpiewacie”, tylko: „Bardzo przepraszamy, ale terminy nam się zmieniły”. Homofobia w białych rękawiczkach. Dlatego na pierwszy pełnowymiarowy koncert w Warszawie czekaliśmy dobrych kilka lat. Odbył się w czerwcu 2017 r. Te wcześniejsze występy były krótsze, happeningowe. Pojawialiśmy się na uroczystościach organizowanych przez innych, jak Parada Równości, Warszawskie Dni Różnorodności, gala Kampanii Przeciw Homofobii itp. Natomiast mimo turbulencji zaczynaliśmy z pompą. Było nas ok. 40, w tym sporo znanych osób aktywistycznych. Szybko się jednak wykruszyły, bo okazało się, że Voces Gaudii to nie niedzielne śpiewanie i wymaga sporo pracy. W 3. roku działalności zostało nas tylko ośmioro. Natomiast podczas nagonki za rządów PiS, podczas homofobicznej kampanii wyborczej Dudy skupiliśmy się na budowaniu jeszcze trwalszej wspólnoty. Powoli zaczęły pojawiać się nowe osoby. W pewnej chwili zauważyliśmy, że odbiór społeczeństwa stał się bardziej przychylny. W obecnych czasach prawdopodobnie byśmy już nie poprosili o ochronę policji. W Warszawie czujemy się u siebie, w domu.

Mówisz, że popularność choru wzrastała podczas hegemonii PiS. Ucisk budzi reakcję?

Zdecydowanie. W 2018 r. braliśmy udział w festiwalu „Various Voices” w Monachium, imprezie poświęconej europejskim queerowym chórom. Była to dla nas wielka szkoła, ale nie tylko dlatego, że przygotowaliśmy bardzo dopracowany program. Zobaczyliśmy też całą otoczkę festiwalu – miasto było roztęczowione, na jego głównym placu 3,5 tysiąca osób śpiewało Carmina Burana! Było to ogromne święto nie tylko dla społeczności LGBTQ+, ale i całego Monachium. Dało nam to kopa do działania i siły, aby przetrwać to, co dzieje się w Polsce. Pracowaliśmy intensywnie. Jesteśmy chórem aktywistycznym, chcemy zmieniać świat, ale robimy to w dobrej muzycznej jakości.  

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

 

Milito – wyoutowany wokalista i autor piosenek

Z MILITO, wokalistą i autorem piosenek, rozmawia Patryk Radzimski

fot. Eliza Krakówka

Przeglądając twoje social media, natknąłem się na opis: Robię muzę poszerzającą akceptację dla męskiej wrażliwości i różnorodności.

Myślałem o tym, jakie hasło mogłoby reprezentować mój brand. Przeczytałem kiedyś, że warto oprzeć je na jakiejś ranie, którą chcesz przepracować. Moją było poczucie bycia niewystarczająco męskim. Zauważyłem też, że nie tylko ja ją mam. Z początku bałem się reakcji w stylu: „Co?! Ty chcesz mówić o męskości?!”. Szybko okazało się, jednak że warto o tym rozmawiać i że pasuje do mnie się tym zajmować.

Kiedy poczułeś, że to jest twoja rana?

Czułem ją właściwie od przedszkola, przez wszystkie szkoły. Sól w nią potrafi ł też sypać kontakt z niektórymi gejami, zwłaszcza w kontekście romantycznym, bo wiadomo, że opuszczamy wtedy gardę i na wierzch wychodzą braki. Taka zresztą rola miłości – powołuje do pełnego potencjału. Paradoksalnie wśród moich przyjaciół hetero nigdy tego nie czułem. Jeśli zaś chodzi o samą twórczość, to męskością i męską delikatnością zająłem się podczas studiów na akademii sztuk pięknych. Dużo rzeczy robiłem nago, siłą rzeczy przyglądałem się sobie- mężczyźnie, swojemu ciału w choreografii. W którymś momencie zrozumiałem, że dużo czerpię z siebie, ale fajnie byłoby poszerzyć wiedzę na ten temat. Szczególnie, że spotykałem się z różnymi reakcjami, również nieprzychylnymi. Myślę, że drażniło niektórych facetów, że gej bez dzieci chce mówić o męskiej wrażliwości i jeszcze robi to w sposób śmiały. Może myśleli, że to ich pole, a ja chcę coś zmonopolizować, a to oczywiście nieprawda. Różnorodność męska jest bardzo ważna.

Ale wciąż mamy w tym temacie wiele do nadrobienia.

W kulturze spłaszcza się unikalność męską na rzecz uniformizacji dla celów militarno-hierarchizujących. Świetnie pisze o tym James Hollis w „W cieniu Saturna. O leczeniu męskich zranień”. Wszystko, co wystaje poza sztywny kanon męskości, podlega zawstydzaniu. Dlatego mówiąc o męskości, obnażam przede wszystkim siebie – swoją oryginalność, przaśność, dziwność. Prowadzi mnie mój wstyd, choć oczywiście nie forsuję na scenie wszystkiego, czego się wstydzę. Mnie chodzi o piękno, natomiast okazało się, że jest to obszar, który wyjątkowo starano się w facecie zawstydzić. Przepracowuję to.

I wtedy ten wstyd znika?

On się zmienia w siłę. Zresztą najczęściej ten wstyd nie jest tylko mój. Zdarzyło się, że faceci, zwłaszcza bardzo młodzi, dziękowali mi za to, że go obnażam, że o czymś mówię, śpiewam, coś pokazuję. To jest bardzo potrzebne.

Jak zdefiniowałbyś swoją męskość?

Moja męskość jest pangenderowa. Może się to wydawać paradoksalne, ale tylko na poziomie intelektualnym. Męskość to różne formy człowieczeństwa. Uwielbiam być facetem, uwielbiam swoją binarność.

Sporo męskiej bliskości i wrażliwości można zobaczyć w teledysku do twojej piosenki Tree House.

Niemal wszystko, co się w tym teledysku wydarzyło, było spontaniczne. Do mnie nie docierało w tamtym momencie, że kogoś może uderzać to, że siedzę z tancerzem nago w wannie. Moim zdaniem jest to bardzo subtelne, naturalne. To jest oczywiście piosenka miłosna o uczuciu dwóch facetów. Moja muzyka jest konfesyjna. To jest moja prawda.

W klipie pojawiła się informacja, że został nakręcony ok. 200 kilometrów od działań wojennych, w tym samym roku, w ktorym Rosja zaatakowała Ukrainę.

Homofobia wspiera wojnę. Jest produktem ubocznym kultury opartej na mieszance podziwu dla męskości i niechęci do niej, wręcz obrzydzenia i nienawiści. Dotyka głównie gejów, ale jest wymierzona przeciwko wszystkim mężczyznom i to bardzo źle, że tego nie widzimy. Dzięki takiej dynamice mężczyzna może zabijać brata, bo ma na tyle zaciśnięte serce, że nie czuje, że zabija siebie. Wojna to lustro. Odbija się też w oczach innych. Bolało mnie, jak ludzie mówili, że „Rosjanie strzelają nawet do kobiet i dzieci”, tak jakby strzelanie do mężczyzn było normalne. A przecież w każdego, choćby nie wiem jak umięśnionego, faceta nóż wchodzi tak samo łatwo jak we wszystkie inne żywe istoty. Faceci nie są ze stali. Dodałem więc ten przekaz na koniec klipu. Myślę, że my, ludzie żyjący w pokoju, musimy chronić radość, szczęście i dobrą energię. Nie możemy pozwalać oburzeniu i smutkowi pozbawiać nas mocy. Jesteśmy potrzebni, niesiemy nie tylko tylko nadzieję, ale i niekiedy bardzo konkretną pomoc

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

 

Rafał Nawrocki zajmuje się tęczowym biznesem od 26 lat

Z RAFAŁEM NAWROCKIM, który działa w polskim tęczowym biznesie od 26 lat, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

Działasz w tęczowym biznesie od 1998 r. Wtedy prawie nikt chyba nie myślał o produktach skierowanych do LGBT-ów. Jak z perspektywy patrzysz na tamten czas?

Przez pryzmat 26 lat doświadczenia. Wraz z ekipą współpracowników zaczynaliśmy od Gejowo.pl, portalu z newsami i anonsami towarzyskimi. Nie nastawialiśmy się na zarobek, działaliśmy hobbystycznie, dla zabawy. To był początek Internetu w Polsce. Niewiadoma, ale też nieznane możliwości. Do pracy motywowały mnie chęć eksperymentowania i pomysły, a nie biznesplan. Na Gejowie mało kto czytał artykuły, za to anonse – o, tak. Co chwila pojawiały się nowe, ich liczba potrafi ła zawiesić nasz serwer.

W 2003 r. Gejowo.pl przeobraziło się w kultowe Fellow.pl?

To nie do końca tak. Fellow.pl było odpowiedzią na Naszą klasę, jej gejowską wersją. (śmiech) Wielu użytkowników miało dosyć anonimowych anonsów. Wychodzili z cienia i chcieli się pokazać. Stąd też obowiązkowe dodawanie zdjęć. Musisz jednak pamiętać, że nie istniały wtedy portale randkowe na polskim rynku. Za granicą GayRomeo ruszyło zaledwie rok wcześniej. Do Fellow podeszliśmy z czystą spontanicznością i ciekawością, czy portal wypali. Nie stawialiśmy na same jednorazowe spotkania, tylko na dłuższe relacje romantyczne. Pomysł się przyjął. Liczba użytkowników sukcesywnie rosła. W pewnym momencie mieliśmy ich ponad sto tysięcy Z czasem do portalu dodawaliśmy nowe usługi, m.in. aplikacje na telefonu z obowiązkową lokalizacją. Dziś, w dobie Grindra, może to wydawać się dziwne, ale kiedyś ustawiało się lokalizację ręcznie. Odpowiedzią na Grindra był mój projekt Play4Men. Niestety chyba miał za wiele funkcji dla użytkowników, którzy szukali szybkiej aplikacji na randki. Finalnie odpuściliśmy ten projekt, bo jako zespół nie mieliśmy czasu, by w pełni się mu poświęcić. Natomiast nie odpuszczamy Fellow! Dziś jest w fazie zmian. Nie mogę za wiele powiedzieć, ale zapewniam, że portal ani aplikacje nie umarły.

Jak dostosowujesz biznesy do zmieniającego się rynku?

To proste – zachęca mnie do tego konkurencja. Mam wrażenie, że rynek LGBTQ+, choć jest trudny, pozwala na znalezienie swojej niszy. Może być to produkt, usługa czy większa fi rma. Byleby użytkownicy „to coś” polubili. Za sympatią idą pieniądze, które można przeznaczyć na rozwój. W moim przypadku po Gejowie i Fellow przyszedł czas na sklep z poppersami, bielizną i artykułami erotycznymi. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z konkurencji w postaci Allegro czy AliExpress. Jednocześnie wierzę w lojalność klientów. Jeżeli osoba, która u mnie kupuje, będzie zadowolona, wiem, że wróci. Mamy w ofercie niszowe produkty, których nie znajdziesz w innych sklepach.

Niedawno świętowałeś 10-lecie sklepu Masculo. pl. Klientom spodobały się kąpielówki, bielizna, crop topy, tank topy czy seksowne ogrodniczki. Nieustannie poszerzasz asortyment.

Przed Masculo był Frixx, czyli sklep, w którym sprzedawaliśmy wspominane poppersy i który nadal działa. Dwie dekady temu poppers to był produkt dość kontrowersyjny. Ludzie nie za bardzo wiedzieli, co to takiego. (śmiech) Kontrole z Urzędu Skarbowego, sanepidu czy funkcjonariuszy z wydziału do walki z przestępczością narkotykową zdarzały się co chwilę. W zaakceptowaniu poppersa pomogło wejście Polski do Unii Europejskiej. Osoby ze społeczności zaczęły wyjeżdżać na imprezy do Berlina, Barcelony czy Amsterdamu. Nawet mój przyjaciel z czeskiej Pragi zaczął się dziwić, że Polacy są tacy otwarci. Osoby LGBT zobaczyły, że imprezowanie może wyglądać zupełnie inaczej niż w kraju, a poppersy mogą w tym pomagać. Do Frixxa stopniowo dorzuciliśmy zabawki erotyczne i bieliznę. Zaczęliśmy od Addicted, marki, która wtedy była jeszcze totalnie u nas nieznana. Póżniej wprowadziliśmy markę ES Collection. Wraz z nią otworzyliśmy Masculo. pl i stacjonarny sklep w Warszawie. Taki był wymóg licencyjny hiszpańskiego właściciela. Dał nam wyłączność na 10 lat. Oferowaliśmy bieliznę z wyższej półki. Pamiętam, jak znajomi pukali się w czoło: „Bokserki za 150 zł? W galerii mam gacie za 30!”. W Polsce królowały sieciówki. Na szczęście na przestrzeni ostatnich lat zmieniła się świadomość. Ludzie zrozumieli, że różnica w jakości produktów jest ogromna. Tak jak wracali na Fellow, tak ponownie pojawiali się na Masculo.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.