Grafiki z kalendarza „Dumne. Polskie ikony LBTQ+”

Aby zakupić kalendarz „Dumne. Polskie ikony LBTQ+” na rok 2023, KLIKNIJ TUTAJ.

Marta FrejAdela MadejBeata Sosnowska i Sara Małecka stworzyły – każda z nich w swoim indywidualnym stylu – wyjątkowe portrety 18 postaci, historycznych i żyjących, debiutujących i doświadczonych w działalności na rzecz osób LBTQ+, reprezentujących różne okresy historyczne, profesje i tożsamości psychoseksualne, które w sposób rewolucyjny przesuwały lub przesuwają granice reprezentacji osób LBTQ+ w sferze publicznej.

Poniżej prezentujemy 4 z 13 grafik z kalendarza „Dumne. Polskie ikony LBTQ+” na rok 2023. Zachęcamy do zakupu kalendarza i zapoznania się ze wszystkimi w pełnym rozmiarze.

Grafika: Marta Frej
Maria Dulębianka i Maria Konopnicka

Continue reading

Zdjęcia z kalendarza „Piękni i odważni” na rok 2023

Aby zakupić kalendarz „Piękni i odważni” na rok 2023, KLIKNIJ TUTAJ.

Prezentujemy nagi kalendarz „Repliki” na 2023 r. „Piękni i odważni” to zestaw fantastycznych aktów – fotografii gejów, mężczyzn biseksualnych, panseksualnych i transpłciowych a także osoby niebinarnej. Nasi bohaterowie są piękni i odważni, bo do pozowania nago połączonego z publicznym coming outem trzeba nie lada odwagi, szczególnie w Polsce obecnych czasów.

Poniżej prezentujemy ocenzurowane zdjęcia z kalendarza:

fot. Krzysztof Marchlak
Papina McQueen (Paweł Rupala)
jedna z najpopularniejszych polskich drag queens
fot. Paweł Spychalski
Rafał Wójcikowski i Radek Grochulski
para biznesmenów z 24-letnim stażem w związku
fot. Michał Sosna
Edmund Krempiński
transpłciowy performer znany również jako Eros Nakurvviator
fot. Krystian Lipiec
Dawid Belach)
instruktor tańca, a także youtuber – kanał DaddyCool
fot. Paweł Spychalski
Alan
sexworker, który utrzymuje się z konta @destroyboy na portalu OnlyFans
fot. Paweł Spychalski
Paweł „Frąc” Frąckiewicz i Carlos Gonzalez Vega
polsko-hiszpańskie małżeństwo inżynierów
fot. Ilya Karvat
Ciotka Ofka (Dawid Surma)
drag queen reprezentująca młode pokolenie performerek, osoba niebinarna
fot. Paweł Spychalski
Bartosz Gross
lekarz dentysta
fot. Ilya Karvat
Willy Tischer
Ukrainiec mieszkający od 4 lat w Warszawie, stawiający coraz śmielsze kroki w karierze modelingowej
fot. Krystian Lipiec
Arkadiusz Studziński
uczestnik programu „Prince Charming”
fot. Ilya Karvat
Filip Pawlak
producent teatralny i performer, queerowa osoba z niepełnosprawnością ręki
fot. Marek Zimakiewicz
Lulla La Polaca (Andrzej Szwan)
najstarsza polska drag queen, rocznik 1938!
fot. Krystian Lipiec
Szymon Adamczak
dramaturg, który jako jedna z bardzo nielicznych osób w Polsce, zrobił publiczny „HIV-coming out” – żyje z wirusem od 5 lat

 

Aby zakupić kalendarz „Piękni i odważni” na rok 2023, KLIKNIJ TUTAJ.

Rafał Dembe – aktywista na rzecz różnorodności w biznesie

Z RAFAŁEM DEMBE, działaczem na rzecz różnorodności i włączania w biznesie, pracownikiem międzynarodowej korporacji NatWest Group, rozmawia Tomasz Piotrowski

fot. Paweł Spychalski

Znam cię jako aktywnego działacza na rzecz osób LGBT+ w biznesie. Od zawsze byłeś wyoutowany w pracy?

Tak! W pierwszej pracy miałem superwspierającego szefa i osoby współpracujące. Mój szef z drugiej pracy, heteroseksualny mężczyzna, jest dziś moim przyjacielem. Już na studiach miał dwóch kumpli gejów, więc był bardzo pro. Jednak nigdy nie pracowałem w miejscu tak otwartym tęczowo, jak Nat- West. To na pewno kwestia nie tylko organizacji, w której pracuję, ale też znak czasu. Kiedyś takich pracodawców chyba po prostu nie było.

W jaki sposób mówiłeś o swojej homoseksualności? Już na rozmowie rekrutacyjnej czy potem, w zwykłych rozmowach?

To było coś w stylu: „A byłem wczoraj z moim chłopakiem w kinie”. Starałem się „sprzedać” coming out, mówiąc o życiu codziennym. Oczywiście miałem pełną świadomość, że bardziej zapamiętają chłopaka niż kino. (śmiech) Nigdy jednak nie czekałem na jakiś specjalny moment, nie badałem sytuacji w firmie, czy mogę to zrobić, czy nie. W NatWest zrobiłem to pierwszego dnia. Ludzie chcieli mnie poznać, pytali, kim jestem, co mnie interesuje. Padło też pytanie, czy mam żonę. To był idealny moment, żeby bez oszukiwania siebie od razu powiedzieć: „Nie, mam chłopaka”. Temat od razu, od początku był jasny. W 2007 r., jeszcze jako student, wraz z ówczesnym partnerem wziąłem udział w fi lmie dokumentalnym Roberta Glińskiego „Homo.pl” o parach jednopłciowych w Polsce. To jest taki coming out, którego już nie możesz cofnąć. Jak się wpisywało w Google „Rafał Dembe”, wyskakiwało „Homo.pl”. Nie czułem nawet pokusy, aby w pracy ukrywać orientację, to po prostu było niemożliwe.

Spotkałeś się kiedykolwiek z negatywną reakcją?

[restrict]Chyba nie… Wiesz, my jako społeczność LGBT+ na tyle często spotykamy się z jakąś mikroagresją, że z czasem chyba puszczamy pewne rzeczy mimo uszu. Więc być może czegoś nie pamiętam. Mój szef np. często żartował ze mnie i mojej orientacji, ale byliśmy już na takim etapie relacji, że miało to zupełnie inny, przyjacielski wydźwięk. Ale właściwie to… po latach dowiedziałem się o jednym homofobicznym zdarzeniu. Moja druga praca. Międzynarodowy bank. Przełożona działu kadr, która uczestniczyła w rekrutacji, wystawiła mi negatywną rekomendację tylko dlatego, że byłem gejem. Do dziś nie wiem nawet, skąd to wiedziała, może właśnie zobaczyła „Homo.pl”? Uważała, że jako gej nie dogadam się z twardymi, „męskimi” szefami sprzedaży w banku. Mój późniejszy przełożony wraz ze swoim przełożonym – dwóch heteroseksualnych szefów sprzedaży – obronili mnie jako świetnego kandydata. Dowiedziałem się o tym niedawno od jednego z nich. Nie mogłem uwierzyć, że akurat osoba odpowiedzialna za równość w miejscu pracy miała problem.

Twój udziałHomo.plświadczy o tym, że byłeś aktywistą już na studiach, tak?

Do dziś nie czuję się aktywistą. (śmiech) Po prostu uważam, że dobrze jest robić po pracy coś, w co się wierzy, ale dla mnie aktywiści to jednak ludzie w organizacjach LGBT+, którzy walczą na pierwszym froncie i to jest krew, pot i łzy. Ja raczej po prostu korzystam z tego, że mam poczucie sprawczości i mogę zrobić coś więcej, niż tylko pracować. Nie nazwałbym się więc aktywistą ani wtedy, ani teraz, ale faktycznie zawsze po pracy w coś się angażowałem. Działania na rzecz społeczności LGBT+ zacząłem w pierwszej swojej pracy w Banku Światowym, gdy rozpoczęła się się kampania Rady Europy „Każdy inny, wszyscy równi”. Do filmu z kolei przekonał mnie ówczesny partner, który zdecydowanie był aktywistą. Płynąłem więc trochę w jego nurcie.

Jak wyglądały twoje pierwsze coming outy, skoro już w pierwszej pracy śmiało mówiłeś o sobie?

Jako siedemnastolatek miałem dużą dozę pewności, że jestem „inny” od reszty. Jako dwudziestolatek wprost nazwałem się gejem. Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem pracować. Czy to wcześnie? Chyba nie! (śmiech) Mam teraz prawie 40 lat i jak patrzę na dzisiejszych dwudziestolatków, mam wrażenie, że ich świadomość jest nieporównywalnie większa od mojej w ich wieku.

Wiele osób wciąż mówi, że praca to nie jest miejsce do rozmawiania o seksualności. Że coming out w pracy jest niepotrzebny.

Zaznaczmy od razu, że coming out jest oczywiście osobistą sprawą, ale jeżeli o mnie chodzi, to byłaby jakaś dramatyczna pomyłka, gdybym o tym nie mówił. To, że nie musisz niczego udawać w pracy, nie musisz wciąż myśleć, by gdzieś między słowami się nie „wygadać”, nie musisz śmiać się z żartów, które cię nie śmieszą, i możesz swobodnie odpowiadać na pytanie: „Co planujesz w weekend?” – to pozwala mi po prostu żyć i pracować. Nie chciałbym nigdy zakładać jakieś heteroseksualnej maski do pracy. To byłaby męka! I to też działa w drugą stronę. Wiesz, ja nie za bardzo pamiętam przykre sytuacje w pracy, ale może to dlatego, że byłem wyoutowany? Że ludzie dzięki temu hamowali się z potencjalnie homofobicznymi żartami? Nie uważam, że niosę jakiś kaganek oświaty, ale jeżeli chodzi o rozmowy z tymi szefami sprzedaży, z którymi podobno według szefowej HR miałem się nie dogadać… ja miałem z nimi setki rozmów o tym, jak to jest być gejem w Polsce. Wielu z nich mówiło, że pierwszy raz poznali geja i pierwszy raz mogą o tym porozmawiać. Nie chcę więc mówić za wszystkich, ale ja bardzo bym nie chciał nie robić coming outów w pracy.

Nie bałeś się, że przez to będziesz miał gorszą pozycję? Że nawet jeśli nie odczujesz homofobii wprost, to jednak ktoś np. gorzej oceni twoją pracę, wymyślając inne przyczyny?

Nie bałem, bo byłem otoczony albo przez osoby wspierające, albo przynajmniej nastawione na wyniki mojej pracy.

Nie stawiałeś przed sobą wyższych wymagań, żeby udowodnić przełożonym, żtak, jestem gejem, ale wykonuję swoją pracę jeszcze lepiej niż osoby hetero?

(chwila ciszy) Myślę, że tak było. Nie tylko w kontekście wyników firmowych, ale też w ogóle w życiu. Przez wiele lat. Pewnie psychologowie też by to potwierdzili: że osoby LGBT+ generalnie próbują w życiu pokazać, że są warte więcej niż średnia statystyczna. Żeby zrekompensować to, że są „inne”, żeby ktoś mógł powiedzieć: „O, ty jesteś gejem, ale jesteś fajny”. To jest straszne i myślę, że bardzo wiele osób LGBT+, również w dorosłym wieku, trafi a przez to na terapie psychologiczne. Nie dajemy sobie prawa, by być zwyczajnie przeciętni, a to też jest przecież w porządku. Nie musimy robić więcej niż inni, ale owszem, ja sam byłem tego ofiarą. Kiedy byłem młodszy, chciałem zaskakiwać swoje otoczenie, pokazywać, że gej może być fajny i ogarnięty.

Wspomniałeś, żżaden inny pracodawca nie był tak tęczowy, jak NatWest. Dlaczego?

NatWest już od dłuższego czasu jest obecny na Paradzie Równości w Warszawie. Wiedziałem więc, dokąd idę, że jest tu tęczowa sieć pracownicza, że mają politykę różnorodności i włączania. Ale i tak byłem zaskoczony pierw szym dniem w pracy. Na szkolenie nowych pracowników przyszedł główny szef Nat- West na Polskę, by powiedzieć typową krótką przemowę powitalną. Mówił oczywiście o różnych rzeczach związanych z firmą, ale podkreślił też, naprawdę z dumą, że NatWest prężnie działa na rzecz społeczności LGBT+. Szczerze? Nie spotkałem się wcześniej z tym, żeby heteroseksualna osoba na tak wysokim stanowisku biznesowym w ten sposób mówiła nie o wynikach fi nansowych, ale o równości w miejscu w pracy. I tak właśnie jest. Moim zdaniem najważniejszą częścią polityki równościowej jest kultura wewnętrzna firmy i jej procesy. Chociażby to, że np. mój partner tej samej płci może być ubezpieczony w mojej firmie, to, że gdyby on miał problemy zdrowotne, to dostałbym urlop na opiekę nad nim czy – w najgorszych sytuacjach – okolicznościowy płatny urlop po stracie bliskiej osoby. Kodeks pracy gwarantuje takie wsparcie tylko małżeństwom różnopłciowym, ale firma sama zdecydowała, by takie przepisy wprowadzić wewnętrznie. Równość to jest clue całego tematu i NatWest to wie.

Dołączyłeś do tęczowego networku NatWest.

Chyba po raz pierwszy mogłem w jednym miejscu łączyć pracę zawodową z wolontariatem na rzecz społeczności LGBT+. Wiedziałem, że chcę robić coś więcej niż tylko minimum, które sprawi, że na koniec miesiąca na moje konto wpłynie pensja. Dołączenie do networku było dla mnie wygodnym sposobem, by podziałać więcej, poznać nowych ludzi. Teraz dopiero rozumiem, jak wiele biznes może zrobić dla osób LGBT+ poprzez bardziej inkluzywne miejsca pracy.

W networku są też osoby na wysokich stanowiskach menadżerskich? To wciąż jest chyba problem. Zwykli pracownicy często boją się coming outu, bo boją się szklanego sufi tu, a często boją się go dlatego, że osoby na wysokich stanowiskach albo są hetero i mówią o tym, albo nie mówią nic, co wskazywałoby na ich orientację.

Wydaje mi się, że osób na wysokich stanowiskach rzeczywiście w naszej sieci pracowniczej nie mamy. Jest wielu menadżerów, sam jestem jednym z nich, ale nie jest to ten najwyższy szczebel. Patrząc jednak na globalny network, tam są już także ci najwyżsi. Mimo to senior management bardzo angażuje się sojuszniczo w działania networku. Andrzej Pacek, szef polskiego oddziału NatWest, jest pierwszą osobą, która niesie linkę na Paradzie Równości ochraniającą naszą platformę. To jest osoba, która sama z siebie przypomina na ogólnopracowniczych spotkaniach, że zbliża się Pride Month. Ostatnio w Polsce była Alison Rose. Tobie pewnie nic to nazwisko nie mówi, ale dla nas w firmie to jest tak, jak gdyby na spotkanie redakcyjne „Repliki” miała wpaść Madonna, Lady Gaga czy Elton John. (śmiech) To szefowa wszystkich szefów w Nat- West. Spotkanie marzeń! Ostatnio przyjechała do Polski na 4 godziny, a jedną z nich w całości poświęciła tylko korporacyjnym wolontariuszom. Pytała, co robimy, jak działamy, jakie mamy problemy, i była żywo zainteresowana również kwestiami osób LGBT+ w Polsce. To jest dopiero coś!

OK, to zapytam jak Alison: jakimi działaniami może się pochwalić twój network? Dziś jesteś jedną z najważniejszych w nim osób.

Dużo już zrobiliśmy, ale możemy więcej. Aktualnie jesteśmy np. w trakcie rozmów o tym, żeby nasz pakiet medyczny pokrywał koszty tranzycji osób transpłciowych. Są to więc nie tylko działania stricte pomocowe, ale też takie związane z kulturą, jak np. partnerstwo przy LGBT+ Film Festivalu – nie tylko wspieramy go finansowo, ale i oferujemy pracownikom dostęp online do filmów. Współpracujemy też chociażby z „Repliką”, o czym na pewno wiesz – nasi pracownicy mają stały dostęp do waszych kolejnych numerów. Niedawno weszliśmy we współpracę z Miłość Nie Wyklucza. To jest inicjatywa firmy Skanska, w ramach której oznaczyliśmy wejścia do naszego biura tęczową fl agą z informacją: „Tu możesz być sobą”. Ale chyba najbardziej znani jesteśmy z LGBT+ Diamonds Awards. Od 5 lat organizujemy ten konkurs, by podziękować innym firmom i innym tęczowym sieciom, jak również organizacjom pozarządowym oraz indywidualnym osobom za ich działalność na rzecz społeczności LGBT+. W ramach konkursu działa niezależne jury, które dokonuje wyboru wśród osób nominowanych. Widać, jak z roku na rok tych nominacji jest coraz więcej. W zeszłym roku była ich rekordowa liczba, aż 146, i co roku ta liczba rośnie. Dwudziestego szóstego października odbędzie się ceremonia wręczenia nagród. Rok temu o konkursie dowiedziało się ponad pół miliona osób. Nie chodzi o jakieś statystyki komunikacyjne. Wartością całej inicjatywy jest to, że dociera ona do dużej liczby osób, które się dowiadują, jak może wyglądać inkluzywne miejsce pracy i jakie są dobre praktyki. Pokazujemy, że brak homofobicznej czy transfobicznej atmosfery nie oznacza, że firma już jest super – należy robić dużo więcej. W tym roku LGBT+ Diamonds Awards organizujemy razem z ABSL. To organizacja, która zrzesza kilkaset biznesów w Polsce zatrudniających łącznie przeszło pół miliona osób.

Skąd macie na to kasę jako network? Myślę, że dla wielu osób może to być największa bariera. Stworzyć społeczność tak, ale żeby działać, musisz mieć pieniądze.

To jest sedno tematu. O budżet na działania występujemy w każdym roku do zarządu i dostajemy na nie środki. Zapewne w innych firmach może to z powodzeniem działać jakoś inaczej, ale moim zdaniem jeżeli firma chce być realnie inkluzywna, musi na to przeznaczyć budżet. To jak w polityce państwa: jeżeli rząd mówi, że kultura jest ważna, ale nie przeznacza na nią pieniędzy, to są to wtedy po prostu puste słowa. Kropka. Tak samo jest z równością. Realne działania kosztują. My jako network budujemy plan roczny, piszemy, co chcemy zrobić i za ile.

Nominowane i zwycięskie firmy chwalą się, że zostały zauważone przez LGBT+ Diamonds Awards, zyskują dobry PR. Co ma z tego nasza społeczność?

Po pierwsze, nie bójmy się mówić, że robimy coś dobrego, w obawie, że zostaniemy posądzeni o robienie sobie dobrego PR-u, niezależnie, czy to będzie wspieranie schroniska dla zwierząt, czy organizacji LGBT+. Zauważ, że tymi pierwszymi działaniami firmy chwalą się coraz częściej, ale tematu LGBT+ dalej się boją. Więc tak, chwalmy się sami, że robimy coś dobrego, i tak, chwalmy inne firmy, które to robią! Po drugie, LGBT+ Diamonds Awards to też rozmowy w kuluarach. Kiedy gasną światła na scenie, a transmisja się kończy, osoby z biznesu i osoby z organizacji pozarządowych mogą w luźnej atmosferze ze sobą porozmawiać, wymienić się poglądami, nawiązać kontakt, który być może przyniesie kolejne plony. Być może organizacjom czasem trudno jest się dobić do firm – w tej sytuacji jest to prostsze. Co to daje społeczności? Statystyki są zatrważające. Ostatnie badania KPH i Lambdy Warszawa z grudnia 2021 r. mówią, że ponad 50% ludzi ze społeczności LGBT+ ma lub miało silne objawy depresji. Że połowa z nas miała do czynienia z jakąś formą przemocy, już nie mówiąc o tym, że 10% młodych ludzi było wyrzuconych z domu ze względu na swoją orientację czy tożsamość płciową. Państwo nic w tym zakresie nie robi, a nie każdy może pozwolić sobie na opiekę psychologiczną. Poprawienie dobro stanu pracowników, umożliwienie im bycia sobą i normalnego funkcjonowania jest wartością samą w sobie i firmom powinno na tym zależeć.

Obserwuję cię na Facebooku i widziałem, że pisałeś o raportach, które pokazują, że polityka pro-LGBT+ opłaca się nie tylko z perspektywy ludzkiej, ale i finansowej.

Raport Open For Business pokazuje, że w związku z dyskryminacją osób LGBT+ Polska traci rocznie nawet 9,5 mld zł PKB. Jest inny raport WHO z 2017 r., który mówi, że sam koszt leczenia depresji społeczności LGBT+ w Polsce to 15 mld zł rocznie. Bardzo dużo mówi się teraz w biznesie o drenażu mózgów, czyli ucieczkach wykwalifikowanych pracowników za granicę. Wspomniany raport wskazuje, że 31,4% osób LGBT+ z wyższym wykształceniem, które zdecydowały się na emigrację, swoją decyzję wiązało z panującą w kraju dyskryminacją. Pokazuje też, że utalentowane osoby LGBT+ z innych krajów nie chcą pracować w naszym kraju ze względu na polską homofobię. Mnie jako finansistę bardzo interesują statystyki, ale patrząc tak po ludzku – co roku tracę znajomych LGBT+ z powodu tego, że przeprowadzają się za granicę, bo chcą w końcu być traktowani jak ludzie.

W tym roku NatWest nie zmienił logo na tęczowe z okazji Miesiąca Dumy. Dlaczego?

W tym roku nie zrobiliśmy tego po raz pierwszy. To globalna decyzja. Myślę, że w Polsce zmiana logo to nie jest pinkwashing, a zdecydowany akt odwagi, globalnie jednak pinkwashing jest coraz bardziej powszechny, a nam zależy, by działać dla osób LGBT+ przez cały rok. Jestem daleki od tego, by którąkolwiek firmę zniechęcać do demonstrowania wsparcia w taki symboliczny sposób, ale u nas została podjęta decyzja, że w tym roku kilkukrotnie zwiększymy liczbę postów edukacyjnych w korporacyjnych social mediach i to w ten sposób będziemy kontrybuować do tego tematu, a nie pójdziemy na łatwiznę, zmieniając kolory w logo tylko na czerwiec.

Bazując na twoich doświadczeniach: co powinien zrobić właściciel firmy, żeby pracownikom LGBT+ pracowało się u niego lepiej?

Pamiętam jeden bardzo ważny moment. Po roku pracy w NatWest w okolicach Świąt Bożego Narodzenia otrzymałem tęczową kartkę z dopiskiem: „Dziękuję, że jesteś z nami”. To jest taki moment, kiedy człowiek nie czuje się jedynie tolerowany, ale też wie, że pracodawca naprawdę się cieszy, że jesteś w jego firmie. To drobiazg, ale mi dał wiele. A jeśli pytasz, co powinien robić pracodawca… to jest temat na cały wywiad. Powiem o dwóch rzeczach. Po pierwsze, procedury: musimy równo traktować pracowników niezależnie od ich tożsamości płciowej i orientacji seksualnej. A po drugie, niech pracodawcy mówią głośno o tym, że wspierają społeczność LGBT+ i takie osoby są u nich mile widziane. Czasami może nam się wydawać, że jesteśmy otwarci, że jesteśmy tolerancyjni i każdy o tym wie. Nie wie! Mówienie o wsparciu dyskryminowanej grupy nie jest „nachalną promocją” – tak jak organizowanie kolonii dla dzieci przez firmę nie jest „nachalną promocją” posiadania dzieci. Nie boimy się powiedzieć, że pomagamy rodzicom w obowiązkach rodzicielskich, to dlaczego mamy się bać mówić o pracownikach LGBT+? Niech to „LGBT+” przejdzie nam przez gardło. Mówmy o tym!

A co powinien zrobić pracownik, który nie do końca czuje wsparcie firmy? Robić coming out? Organizować network? Edukować? Czy szukać innej pracy?

To jest bardzo indywidualne, bo każdy ma swoje ryzyka i szanse. Moim zdaniem coming out to jest podstawowa rzecz niezbędna do tego, żeby ta lokalna społeczność firmowa w ogóle wiedziała, że nie jest jednorodna. Oczywiście jeśli czujemy, że to bezpieczne i jesteśmy na to gotowi. Jeśli z kolei myślimy, że organizacja ma potencjał, żeby zrobić coś więcej, ale z jakiegoś powodu to się nie dzieje, to do dzieła! Zagadajcie do przełożonych, powiedzcie, że chcecie zrobić coś więcej, czy to sieć, czy jednostkowe wydarzenie. Spróbujcie: być może tym, co zrobicie, poprawicie komuś samopoczucie, a w niektórych wypadkach możecie nawet uratować czyjeś życie. Jeżeli jednak pracujesz w miejscu ewidentnie homofobicznym, to radzę jedno: zmień pracę. Żyje się tylko raz. Ludzie są w różnej sytuacji, nie zawsze mamy możliwość zmiany pracy, ale szkoda życia na ukrywanie się i bycie pracownikiem gorszej kategorii.[/restrict]

Klaudia Kowalska – transpłciowy i lesbijski coming out

Z KLAUDIĄ KOWALSKĄ, reżyserką i montażystką, która lubi przedstawiać się jako wiedźma i szamanka, o jej stosunkowo późnym transpłciowym i lesbijskim coming oucie, o jej dzieciach i całej patchworkowej rodzinie rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. Michał Sosna

Dzielisz swoje życie na przed i po coming oucie?

Myślę, że dopiero będę. Teraz jestem w coming oucie. Wyszłam z szafy niedawno, bo na początku 2022 r. Jest jeszcze wiele osób, które o mnie nie wiedzą. Są takie miejsca, jak warsztat samochodowy, gdzie na potrzeby szybkiej wizyty decyduję się udawać osobę, za którą mnie tam uważają. Nie dlatego, że jest mi niezręcznie – po prostu chcę zostawić samochód i lecieć dalej. Teraz zostawię też kopię „Repliki”. Choć często pojawiam się w takich miejscach ze zrobionymi pazurami, w podkładzie i z rzęsą, nikt tego nie komentuje. Mam też pełno tatuaży, więc biorą mnie za freaka. Mój coming out ma jeszcze niewypełnione pola. Na szczęście takie sytuacje nie są dla mnie traumatyczne.

Urodziłaś się w 1974 r. w męskim ciele. Wyszłaś z szafy w wieku 47 lat. Późno?

W zdrowym społeczeństwie nie byłoby potrzeby coming outu. Mam bardzo dużo intensywnych rozmów w rodzinie i z bliskimi. Moje wychodzenie z szafy i rozumienie samej siebie to był proces. Miałam dużo szczęścia, bo nie zostałam wyśmiana ani odrzucona, tylko mnie zaakceptowano. Mimo że mam ciepły stosunek do tego procesu, bez dwóch zdań jestem też zła. W moich albumach rodzinnych są zdjęcia z dzieciństwa i czasów nastoletnich, na których noszę kiecki. Miałam głównie koleżanki i „niechłopięce” wkrętki, jak astrologia i czary. Ta dziewczyna zawsze we mnie była. Gdyby starszyzna mojego plemienia ją dostrzegła, moje życie mogłoby potoczyć się inaczej. Jeszcze do niedawna myślałam, że dysforia mnie nie dotyczy, ale jak się nad tym zastanowiłam, to po prostu inaczej ją definiowałam.

Co było dysforyczne?

Odkąd pamiętam, miałam ogromny problem z męskim zapachem. Wejście do szatni po wuefi e? No way! Szczególnie nie znoszę męskich aspektów własnego zapachu. Mam zamiar zrobić operację ciała. Dzięki temu będę mogła się go pozbyć.

Operację ciała? Masz na myśli tranzycję medyczną?

[restrict]Tak, tylko hormony uzależniam od decyzji lekarza, natomiast bez hormonów robię sobie cycki i obcinam męskie genitalia.

Na jednym z przesłanych mi zdjęć masz 13 lat. Pozujesz w peruce, kiecce w stylu lat 80., masz naszyjnik. Zza ciebie wyłania się twoja mama Elżbieta w stroju piratki. Szeroko się uśmiecha. W jakim domu się wychowałaś?

Moi rodzice się rozwiedli, jak miałam 3 latka. Wychowywała mnie tylko mama. Zawsze dbała o to, bym miała kontakt z tatą i jego nową rodziną. Moja matka nigdy nie wyszła powtórnie za mąż. Byłyśmy zawsze tylko we dwie. W PRL- -u prowadziła prywatną inicjatywę, sklep z kieckami, pod przykrywką krawiectwa. Żyła przez to w potwornym stresie, co nie zawsze było dobre dla naszej relacji. Moja mama od zawsze należała do osób otwartych i tolerancyjnych. Obracała się w znakomitym i wolnym towarzystwie, a tym samym ja z nią. Jej licealną koleżanką była aktorka Jolka Zykun, która później została żoną aktora Jurka Dobrowolskiego. Stanisław Tym, Edward Dziewoński, Jerzy Derfel i Witt Michaj z zespołu Roma to byli moi wujkowie. Do dziś mam list tego ostatniego z gratulacjami dla „drogiej Elżbiety” z okazji moich narodzin. Razem z mamą wkręciłyśmy się w środowisko skupione wokół Lucyny Winnickiej i jej Akademii Życia, czyli prekursorów New Age w Polsce. Praktykowałam astrologię, jogę, rebirthing. To był mój świat i bardzo szybko wyprzedziłam mamę w tych fascynacjach! Później nasze życia toczyły się różnie. Moje wyjście z szafy wywołało renesans naszej relacji. Miałam wtedy trudny okres ekonomiczny. Pierwsze kobiece ciuchy dostałam właśnie od matki, która oddała mi całą swoją szafę. Zostałyśmy przyjaciółkami.

Mówisz dużo o aktywnościach, które wymagają zaglądania do wnętrza siebie. Nie znajdowałaś tam Klaudii?

Rozpuszczałam się w tej rzeczywistości, co skutecznie nie pozwalało mi dostrzec w sobie kobiecości. Byłam po prostu artystką, a im przecież wolno więcej. Inaczej się ubierać i zachowywać, zdobić ciało tatuażami. Moje odrzucenie męskości i fascynacja kobietami gruntowały mnie samą jako heteroseksualnego chłopaka. Jednocześnie odstawałam od większości, co nie zawsze było przyjmowane z otwartymi ramionami.

W czasie dojrzewania? Na szkolnym korytarzu byłam prześladowana za artystyczną wrażliwość, delikatność, niesportowość, niechłopakowatość. Pamiętam, jak na koloniach siedziałam pod łóżkiem i płakałam. Wyśmiewały mnie opiekunki. Gnębili chłopcy. W liceum i na studiach na reżyserii chodziłam na dyskoteki i udawałam starszą. Chlałam dużo wódy, poszukiwałam wszystkiego tego, co powinien robić prawdziwy facet, przelotnych miłości i szybkiego seksu, ale nie znajdowałam. Nie wiedziałam, dlaczego mi się nie udawało. Nie przynależałam. Myślałam, że powodem jest moje przeintelektualizowanie. Ale po prostu nie byłam na swoim miejscu. Jednocześnie miałam potrzebę atencji. Teraz, kiedy weszłam do społeczności LGBT+ i zaczęłam chodzić po klubach, pierwszy raz czuję się tam świetnie, objawia się moja euforia płciowa, bo w końcu jestem we właściwiej roli.

Ani razu przez ten czas nie przeszło ci przez myśl, że jesteś kobietą?

Mawiałam, że urodziłam się w złym czasie i miejscu… 15 lat temu przez kilka miesięcy twierdziłam, że jestem kobietą. W mojej artystowskiej bańce nie słyszałam jeszcze o transach. Wtedy forma żartu była najbliżej prawdy jak dałam radę podjąć. Ludzie to kupowali. Teraz widzę, że szukałam pretekstu do przebieranek i mówienia o sobie w rodzaju żeńskim. Inni jednak traktowali to jako performance.

Wcześniej wchodziłaś też w związki z kobietami, prawda?

Tak, co nie oznacza, że teraz nie będę. Wyszłam z szafy jako trans kobieta i lesba. Wszystkie moje związki były specyficzne. Przez 10 lat byłam z Natalią. Tworzyłyśmy małżeństwo progresywne, intelektualistek, hipisek. Byłyśmy otwarte na poszerzenie naszej relacji, ale nie jak swingersi, tylko na zasadzie głębszej otwartości. Pewnego dnia wyjechałyśmy w trzyletnią podróż po świecie. Wróciłyśmy z dzieckiem. Natan urodził się w Tajlandii. Teraz ma 20 lat. Mamy jeszcze siedemnastoletnią córkę Nadine. Niedługo po powrocie Natalia poznała Agę. Szukałyśmy spełnienia w związku poliamorycznym. Nasze małżeństwo nie przetrwało tej próby, ale cały czas byłyśmy i jesteśmy przyjaciółkami. Po rozwodzie Natalia z dziećmi wyemigrowała do Argentyny i cały czas tam mieszka. Aga i ja weszłyśmy w kolejny poliamoryczny związek z Anną, która opiekowała się naszymi dziećmi, ale skończyła w naszej sypialni.

Czego wymaga tworzenie takich relacji?

Na pewno wiele odwagi i otwartości. Daje to doświadczenie, o którym nie za bardzo jest jak mówić. Nie wyobrażam sobie, żeby nasze relacje były możliwe, gdybym przyjmowała postawę macho – to był ul, babiniec, permanentny sabat. Często przejawiałam w tych relacjach zachowania „kobiece”, czyli bardziej pasywne, przyjmujące, opiekuńcze. Ale jak to u lesby, mój animus miał się dobrze. W ciągu 4 intensywnych lat na świat przyszła kolejna trójka dzieci. Choć bywamy postrzegane inaczej, wszystkie były planowane. Mam osobistą wkrętkę w astrologię i liczby, znam nawet daty poczęcia tych dzieci. Matką dwójki, Joshuy i Aldy, jest Anna. Aga jest mamą Leo, któr_ odebrałam sama, na własne ręce, bez udziału lekarza ani położnej. Potem, także bez udziału medyków, odebrałam jeszcze poród swojej najmłodszej córki Aldy.

Skąd te decyzje? W naszej patchworkowej rodzinie wszystkie jesteśmy z podobnej, naturalnej piaskownicy. Natalia jest lekarzem, ale od pierwszego dziecka byłyśmy świadome, że domowy poród jest znacznie lepszy niż w szpitalu. To rodzaj szczepionki na życie, minimalizowanie traumy narodzin, bo dziecko jest otoczone znajomą energią w momencie kluczowej inicjacji. Gdy rodził się Natan, przeszłyśmy z Natalią kilkumiesięczny kurs przygotowawczy, by rodzić w wodzie. Tylko jedno z moich dzieci, Joshua, z uwagi na zagrożenie ciąży urodziło się w szpitalu. Współczesna medycyna raczej bagatelizuje wiele aspektów holistyczngo podejścia do roli akuszerki. A że my zdecydowałyśmy się na porody bez jej udziału, w gronie najbliższych przyjaciół, to już jest opowieść o nas. Wierzę, że mam umiejętność udostępnienia swojego ciała mądrzejszym ode mnie energiom, że jestem w stanie zrobić rzeczy, o których wcześniej bym nie pomyślała. Wiem, że brzmi to jak kosmos dla ludzi współczesnych. Mówię o magii w nowej, bardziej zrozumiałej i praktycznej formie, o partycypowaniu dzięki niej w rzeczywistości z pełnym potencjałem.

Jak dzieliłyście się wychowaniem dzieci?

Byłam na pewno zawsze lepszą tatą dla dzieci niż partnerką dla ich matek. Ale wysokie wieszanie sobie emocjonalnych poprzeczek niejako wymuszało też dużą elastyczność w innych przestrzeniach. W naturalny sposób młodsze dzieci spędzały więcej czasu z matkami, a teraz, kiedy są starsze, mają większą potrzebę korzystania z wolności, którą ja im daję. Natan w wieku 16 lat nie wrócił z wakacji w Polsce do Argentyny, tylko został ze mną na końcówkę dzieciństwa. Jestem daleka od reklamowania patchworku jako idealnego modelu rodziny, bo nim nie jest, jednak podobnie jak coming out jest on następstwem wyzwalania się społeczeństwa z fałszywych oków. W naturalny sposób, będąc po prostu sobą, stworzyłyśmy taką przestrzeń, w której dzieci rozumiały różnorodność, znały definicje i były akceptujące dla osób, które wyglądają lub zachowują się inaczej niż one. Pomogło nam uchronienie ich przed edukacją systemową. Od zawsze miały normalny kontakt nie tylko z osobami LGBT+, ale też z osobami autystycznymi czy z zespołem Downa. Poza tym Leo, urodzon_ z mojego związku z Agą, jest osobą niebinarną i bardzo blisko przyjaźni się z trans chłopakiem. Natan, który z kolei określa się jako cis hetero, maluje paznokcie i nosi długie włosy. Akceptuje swój „kobiecy” aspekt. „Inny” dla nich zawsze był „normalnym”.

Opisujesz swoje życie, w którym co rusz pojawiały się pęknięcia. Całe jego wyobrażenie runęło, gdy zaczęłaś montować pewien serial

Tak, montowałam, jeszcze sekretny, serial o polskiej scenie dragowej, którego bohaterami byli m.in. Gąsiu, Ka Katharsis i Twoja Stara. Wtedy nastąpiła rekalibracja mojego życia. Powymieniałam słowa, wiele zrozumiałam. Wcześniej, mimo że znałam osoby LGBT+, uznawałam, że moja akceptacja jest wystarczająca. Nie miałam potrzeby zgłębiania tematu. Teraz doświadczyłam nagłej identyfi kacji. Poczułam, że to moja społeczność.

Od lat interesuję się szamanizmem, magią, studiuję społeczności pierwotne. W wielu kulturach pojawia się „Heyoka”, „święty klaun”. To taki szaman, który robi pewne rzeczy na odwrót, by uświadomić coś ludziom. Gdy zobaczyłam na ekranie drag queens, uznałam, że to moja prywatna ich defi nicja. Przecież performance jest integralną częścią szamanizmu! A drag queens to wszak współczesne szamanki. Wkręciłam się w środowisko dragowe. Czytałam, oglądałam. Co rusz informowałam o nowych odkryciach moją rodzinę i bliskich. Nikt się specjalnie nie zdziwił, kiedy postanowiłam wyjść w dragu na scenę jako Dama Karo.

Opowiedz o tym doświadczeniu.

Wykonałam przedwojenne polskie tango Sławy Przybylskiej „Już nigdy”, które śpiewała mi w dzieciństwie mama. Poczułam się jak święty klaun, który obala system. Bycie drag queen jest naturalną obroną przed patriarchatem. Na scenie przeżyłam moment oczyszczenia. Szybko jednak zrozumiałam, że jestem trans kobietą, że to jej szukałam przez całe życie. Zaczęłam określać się jako artystka queer. Niebawem wyjdzie mój pierwszy singiel: zaśpiewałam swój wiersz „Do Niemówiącej”, którym kiedyś wygrałam kilka slamów, a który jest też rodzajem mojego manifestu magicznego. W występach wykorzystuję elementy dragu, ale jestem kobietą, nie przebieram się za nią.

Dzieciaki zaakceptowały, że mają kolejną mamę, a nie tatę?

To nie tak. To bardzo ważne i ciekawe rozróżnienie. Tak jak moi rodzice muszą pogodzić się z utratą syna i powitaniem córki, tak moje dzieci jedynie z tym, że ich tata jest kobietą. Mają matki i mają tatę, której forma w polszczyźnie jest szczęśliwie jednoznacznie żeńska. Ale żarty na bok, mówią do mnie najczęściej Klaudia, nie formalizujemy zwracania się do siebie. Ale tak, ostatnio zdarzyło im się powiedzieć do mnie „mamo”.

Czy cały patchwork przyjął Klaudię zupełnie naturalnie?

Nie było potrzeby zebrania i ogłoszenia: „Słuchajcie, muszę wam coś powiedzieć”. Pomogła obecność drag performerki i trans kobiety Ka Katharsis, z którą zdążyłam się zaprzyjaźnić po montażu serialu. Zamieszkałyśmy razem u mnie, w Podkowie Leśnej… Ka Katharsis po prostu była – mogłam ją obserwować i dodefi niować siebie. Nawzajem też się wsparłyśmy. Jak siostry. Tak naprawdę w jakimś sensie do coming outu okłamywałam wszystkie swoje partnerki, ale szczególnie Nel, z którą byłam przez 8 lat. To była moja najmocniejsza i najtrudniejsza relacja. We wcześniejszych związkach zdołałam wystarczająco skutecznie poudawać bycie facetem. Pojawiły się dzieci. Byłam dobrym drag kingiem. Z Nel weszłyśmy w relację bardziej duchową. Nie wyszło, bo wyjść nie mogło – nie można budować duchowości na fundamentalnym zakłamaniu. Byłam sfrustrowaną seksualnie lesbą, która od lat stosowała nie do końca pod siebie skalibrowane myślenie o własnej tożsamości, próbując facecikowej tantry na absolutnie kobiecym umyśle. Ale są granice możliwości okłamywania siebie samej.

Na początku powiedziałaś, że coming out zbliżył cię z mamą. To też był proces?

Tak. Najpierw, jeszcze przed zgoleniem brody, malowałam się i wychodziłam z Ka Katharsis na queerowe imprezy. Mówiłam mamie o dragu. Sukcesywnie dzieliłam się z nią moimi rozkminami. Jak zrozumiałam, że jestem trans, też od razu jej to powiedziałam. Zareagowała pozytywnie, tylko próbowała mnie powstrzymać przed publicznym wyjściem z szafy w obawie przed reakcją innych. Wtedy też szukałam pracy, więc jej strach był uzasadniony. Na szczęście szybko zrozumiała, razem ze mną, że nie można podtrzymywać dwóch różnych tożsamości. Zarówno mamie, jak i dzieciakom co chwilę coś dopowiadałam, dookreślałam. Aż w pełni stałam się Klaudią.

Co się zmieniło?

Nigdy nie pomyślałabym, że gdy będę traktowana jako kobieta, pojawią się motyle w brzuchu. Czuję się na miejscu. Adekwatna. Mam wrażenie, że bez Klaudii wiele rzeczy robiłam z szafy, bez wiary w siebie. Bycie Klaudią daje mi odwagę. [/restrict]

Alan, @destroyboy utrzymuje się z konta na OnlyFans

Z ALANEM, twórcą popularnego erotycznego profilu gejowskiego @destroyboy na portalu OnlyFans, rozmawia Mariusz Kurc

fot. Paweł Spychalski

Nie będę pytał, ile dokładnie zarabiasz na OnlyFans, ale zapytam tylko: czy się z OF utrzymujesz?

Tak. (uśmiech)

Od kiedy?

Konto założyłem 3 lata temu, a wcześniej przez rok występowałem na kamerkach na Chaturbate. Zresztą od ludzi stamtąd, od fanów, dowiedziałem się, że jest coś takiego jak OF, i potem wielu z nich udało mi się „przekierować”. OnlyFans miał być dodatkiem, a stał się głównym źródłem mojego utrzymania – tak, że mogłem zrezygnować z pracy kelnera, którą miałem przez ponad 2 lata, od 16. roku życia. To była dość ryzykowna decyzja, ale zacząłem jeździć na sesje foto – jedne płatne, inne za darmo – po to, by zaistnieć na profi lach fotografów. Do tego praca na kamerkach, obróbka materiałów – nie wystarczało mi na wszystko czasu.

Na OF zobaczyłem swój potencjał i swoją szansę. Ogólne dbanie o wygląd, siłownia, dieta itd. to tylko część całej sprawy. Przemiał w sieci jest ogromny, ciągle pojawiają się nowe twarze, a większość zresztą po kilku miesiącach znika, bo jeśli nie utrzymasz zainteresowania subskrybentów, to oni szybko się nudzą i odchodzą.

Trzeba robić ciągle coś nowego, tak?

[restrict]Dokładnie – i trzymać poziom contentu. Influencerzy na Instagramie czy YouTubie też to wiedzą, w branży porno jest tak samo – ludzie szybko wychwycą schemat póz na zdjęciach czy powtarzalność filmików. Musisz wciąż się rozwijać, zaskakiwać i nieraz przełamywać własne bariery.

A jak w ogóle wpadłeś na to, by zarabiać na kamerkach?

Zacznę od tego, że gdy miałem 15 lat, trafi łem do domu dziecka, mieszkałem w nim ponad 3 lata i jeszcze zanim osiągnąłem pełnoletniość, zacząłem rozglądać się za źródłem zarobkowania. Zauważyłem, że nie mam problemu z nagością, seksem – czuję się swobodnie nago przed obiektywem aparatu czy kamery. Oglądałem podobne rzeczy (kamerki) w internecie i stwierdziłem, że mogę się do tego nadawać.

Moment. W wieku 15 lat wylądowałeś w domu dziecka?

Nie „wylądowałem”, tylko właściwie sam się tam „zainstalowałem”, chciałem zamieszkać w domu dziecka. Mam starszego o 3 lata brata. W domu nie raz dochodziło do znęcania się nade mną psychicznie i fi zycznie przez niego, a rodzice nie interweniowali, bo oboje mieli problem z alkoholem i emocjami. Brat zresztą też. W końcu nastąpiły przełomowe zdarzenia – jedno, gdy brat wybił szybę w drzwiach kuchni, by się do mnie dostać, i drugie, gdy próbował we mnie rzucić nożem, ale na szczęście nie trafi ł. Po tym uciekłem do cioci, spędziłem u niej tydzień i stwierdziłem, że do domu rodzinnego już nie wrócę. Materialnie rodzice dawali radę opiekować się nami, ale nie dawali mi poczucia bezpieczeństwa. Poszedłem do ośrodka interwencji kryzysowej. To był proces, moją sytuację sprawdzała policja, psycholodzy. Okazało się, że jedną z niewielu opcji, jakie miałem – powrót do domu nie wchodził w grę – był dom dziecka.

Dlaczego brat się nad tobą znęcał?

Nigdy nie byliśmy zgodnym rodzeństwem, ale w czasie dojrzewania, gdy u brata doszły alkohol i narkotyki, zaczęło być naprawdę źle. Może „znęcał się” to nie jest najlepsze słowo, bo nieraz ja też mu się stawiałem, dochodziło między nami do bijatyk. Z tym, że on był starszy i silniejszy. A jak był na głodzie, to wyżywał się na mnie, był nieobliczalny. To wszystko sprawiało, że każdego dnia powrót ze szkoły do domu był dla mnie traumatyczny – nigdy nie wiedziałem, co się stanie.

A myślisz, że motywem u brata mogłaby być homofobia to, że może wyczuwał, że jesteś gejem?

Nie sądzę. To było za całokształt. Za wszystko i za cokolwiek jednocześnie.

Jak ci było w domu dziecka?

Już po tygodniu poczułem, że zaczynam odzyskiwać kontrolę nad własnym życiem. Jasne, musiałem przyzwyczaić się do nowego miejsca, ale poczucie bezpieczeństwa wynagradzało mi wszelkie ujemne strony. Gimnazjum kończyłem ze średnią ok. 2,5, a już po pierwszej klasie technikum miałem średnią 4,5, po drugiej – czerwony pasek na świadectwie. Właśnie… Nie chcę, by ten wywiad był o tym, że jestem ofi arą przemocy, biednym dzieckiem z domu dziecka. Przeciwnie – chcę tym wywiadem dodać otuchy tym, którzy są w złej sytuacji: można z tego wyjść, można samemu sobie pomóc i w swoich oczach być zwycięzcą

Gdzie zamieszkałeś po uzyskaniu pełnoletniości?

Dzieci, które mieszkają w domu dziecka dłużej niż 2 lata, mogą ubiegać się o mieszkanie od miasta – socjalne lub komunalne – w zależności od zarobków. Ja zarobki miałem – z kelnerowania. Tuż przed maturą otrzymałem kawalerkę w centrum Katowic – całą do remontu. Ale stopniowo dałem radę. Wiele osób po domach dziecka nie jest w stanie utrzymać mieszkań, które dostają. Nie umieją w ogóle gospodarować własnymi pieniędzmi, bo też nikt ich tego nie nauczył. Zarządzania własnymi fi – nansami powinno się uczyć normalnie w szkole. Ja sam wręcz się bałem, gdy zacząłem zarabiać na OF większe sumy, bo widziałem nieraz, jak ludzie wydają zarobioną kasę na narkotyki czy alkohol. Ciągle analizowałem sam siebie i pilnowałem, by tych pieniędzy nie przepuścić, to stało się wręcz moją małą obsesją.

W tym mieszkaniu mieszkasz do dziś?

Tak.

Sąsiedzi wiedzą…

…że jestem gejem? Na pewno, bo pomalowałem balkon na tęczowo. Ich reakcja była zaskakująca – zapytali, czy mi jeszcze zostało farby, by pociągnąć na ich balkon.

Myślałeś o tym, by pracować dla którejś z wytworni gejowskiego porno?

Tam wszystko wydaje mi się sztuczne i nierzadko dla tych wytwórni pracują faceci hetero, którzy kręcą gejowskie porno na wspomagaczach wyłącznie dla pieniędzy. Jest cała masa odbiorców, którzy wolą amatorskie fi lmiki, bo są bardziej autentyczne – stwierdziłem, że to jest właśnie pole do popisu dla mnie. Staram się wsłuchiwać w głos moich fanów – czytam, co do mnie piszą i jak komentują moje fi lmy czy zdjęcia, i wychodzę naprzeciw ich potrzebom, bo to oni płacą za oglądanie mnie. Ale nie mówię „nie”, jeśli dostałbym ofertę z którejś z poważnych wytwórni, to na pewno bym się zastanowił.

Przykładowo jakie są potrzeby fanów, o co oni cię proszą?

(śmiech) Na przykład chcieliby mnie widzieć w roli pasywnej, a przynajmniej na razie nie jestem gotowy na bycie pas.

Aktor porno Chris Damned wrzuca dla swoich subskrybentów filmiki, na których jest aktywny, a te, gdzie jest pasywny za jeszcze dodatkową opłatą.

O, widzisz. Może to jest pomysł i dla mnie? (śmiech)

Alan, które zdanie jest bardziej prawdziwe w odniesieniu do ciebie: Nie mam problemu z nagością, seksem przed kamerą czy Mam przyjemność z nagości, seksu przed kamerą?

(uśmiech) To drugie. I nie ma w tym nic negatywnego, umówmy się. Przecież nikomu krzywdy nie robię. A jednocześnie chciałbym zaznaczyć, że niezależnie od tego, że mam tę swoją ekshibicjonistyczną stronę, jestem sapioseksualny – u innych podnieca mnie przede wszystkim intelekt, sposób wypowiadania się, wiedza, poczucie humoru.

W naszym wywiadzie (w „Replice” nr 97, maj/czerwiec 2022 – przyp. red.) sexworkerka Sylvia Baudelaire mówiła, że weszła w sexworking dla pieniędzy w komentarzach pod tekstem pojawiły się sugestie, że jeśli motywacją są pieniądze, to jest to przemoc seksualna.

Totalnie się z tym nie zgadzam. Sexworking to mój wybór. Żadnej przemocy, żadnej presji nie czuję; może jedynie taką presję, jaką sam sobie narzucam, by moje produkcje były coraz lepsze jakościowo. Pracuję tyle, że content mam zawsze gotowy na 3 miesiące do przodu. Ta praca przynosi mi pieniądze, ale też satysfakcję. Mnóstwa rzeczy się nauczyłem. Choćby obróbki zdjęć. Sam kręcę swoje filmiki, mam statywy i cały sprzęt. Musiałem też w bardzo młodym wieku zdobyć wiedzę dotyczącą pracy na własny rachunek. Umowy z fotografami i księgową to standard, płacę ZUS i podatki. To nie jest tylko „pokazywanie gołej dupy”. Wielu rzeczy musiałem się dowiedzieć, nauczyć – nieraz na błędach. Kiedy oglądałem erotyczne filmiki, to często tylko po to, by podpatrzeć, jak oni to zrobili, jak uzyskali takie, a nie inne ujęcie. Jestem samoukiem. Finalne produkty – zdjęcia, filmiki – wydają się takie lekkie i łatwe do zrobienia, ale to złudzenie. Za nimi stoi wiele pracy i poświęconego czasu.

Musiałem też sam sobie wyznaczyć granice: na początku zajmowałem się pracą od rana do wieczora. Teraz staram się wszelkie sprawy zawodowe załatwiać do godz. 17.

Musiałeś mieć taki moment decyzji, że w ogóle wchodzisz w biznes, który przez część ludzi jest nieakceptowany czy uważany za kontrowersyjny.

Miałem taki moment. Doszedłem do wniosku, że to moje życie i nikt go za mnie nie przeżyje. To ja muszę o siebie zadbać i zobaczyć, z czym się czuję OK, nie inni ludzie. Dla sexworkerów i sexworkerek jest miejsce w społeczeństwie, a raczej – powinno być. Poza tym już samo bycie gejem też jest nieakceptowane czy „kontrowersyjne” w Polsce.

I jak tylko zacząłeś pracę na kamerkach, to stwierdziłeś, że to jest to?

Oczywiście nie od razu wszystko było super, bo jak sobie przypomnę moje pierwsze zdjęcia… No, dziś mi się wydają zabawne. Pierwsze sesje na kamerkach mnie trochę stresowały i to pewnie było widać. Dodatkowo słabo znałem angielski, a fani często pisali lub mówili po angielsku – to zresztą zmotywowało mnie do nauki! W ogóle powiem ci, że wielu fanów dzieli się ze mną naprawdę intymnymi rzeczami – np. opowiadają mi o swoich fetyszach. Czasem mam wrażenie, że nasza relacja przestaje być relacją klient–usługodawca i ma też dla nich wartość terapeutyczną, gdy mogą się przede mną wygadać, opowiedzieć o fantazjach seksualnych, których być może nawet nigdy nie zrealizują. A wracając do twojego pytania – tak, od początku, mimo stresu, wiedziałem, że to mi pasuje, to jest zajęcie dla mnie.

Jesteś eskortem?

Nie i nigdy nie byłem.

Dość często jestem pytany, po co to robię, po co siedzę w branży porno. Ludzie nieraz wprost sugerują, że to jest niemoralne, wulgarne czy ogólnie rzecz biorąc złe. W ogóle nie zauważają drugiej strony działalności, czyli moich odbiorców. Bez popytu nie ma podaży. Gdyby nikt nie subskrybował mojego konta, to nie tworzyłbym na nim treści. Moi odbiorcy czerpią przyjemność z oglądania mnie, są w stanie za to zapłacić, ja czerpię przyjemność z tworzenia fotek i filmów. Gdzie tu jest problem? A nieraz jeszcze jest tak, że ci, którzy krytykują i głośno potępiają porno oraz ludzi tam występujących, jednocześnie po cichu je oglądają. Oczywiście, przyjmuję, że moje zdjęcia czy filmy mogą się komuś nie podobać, ale przecież nikogo nie zmuszam do ich oglądania.

A jak w ogóle było u ciebie z zaakceptowaniem tego, że jesteś gejem? Miałeś okres ukrywania się?

Miałem. Usilnie chciałem sam siebie przekonać, że jestem hetero. W tamtym okresie okłamałem dwie dziewczyny. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że siebie samego wtedy też okłamywałem. Ale gdzieś koło tego 15. roku życia zaczynałem się akceptować.

Zrobiłeś coming out przed rodzicami?

Tak. Po miesiącu mieszkania w domu dziecka poszedłem z mamą na spacer i powiedziałem jej, że jestem gejem. Spodziewałem się, że możemy zupełnie stracić kontakt, i wyobrażałem sobie tę scenę w głowie tysiąc razy. Mimo stresu usłyszałem coś, co chyba każde dziecko pragnie usłyszeć od rodzica w takiej sytuacji. Rodzice mnie zaakceptowali i jestem im za to wdzięczny. To dodało mi odwagi na wielu polach. Dziś mamy dużo lepszą relację i bez problemu poruszamy tematy LGBT.

A dziś outujesz się też z tym, że prowadzisz konto na OF?

Tak. Chociaż podchodzę do tego jak do mówienia o zwykłej pracy. Na początku nie wyskakuję z detalami. Ta praca to moja pasja i jestem dumny, że ją znalazłem i się w niej spełniam, jak na razie. Chyba mi to wychodzi, skoro utrzymuję swój profi l w top 2% wszystkich profi li na OnlyFans.

Jesteś też fotomodelem, prawda?

Tak, miałem sesje foto dla fi rm produkujących męską bieliznę – m.in. Pump, Addicted, Box.

Alan, ty masz głowę na karku nie myślałeś o tym, by po maturze iść na studia? Wiem, że w twoim przypadku nie byłoby łatwo, bo musiałeś sam się utrzymywać, ale

To prawda, nie byłoby to łatwe, dodatkowo miałem kompleksy, byłem przekonany, że nie dam rady i że na studiowanie nie zasługuję. Myślę, że do tej decyzji musiałem dojrzeć i przepracować w sobie kilka rzeczy. Dziś już myślę inaczej. Poszedłem na studia, właśnie zaczynam drugi semestr marketingu i sprzedaży. Kierunek dla mnie! Wiem przecież, że wiecznie młody nie będę, a przynosi mi dużo satysfakcji z ciekawymi perspektywami na przyszłość.

Masz 23 lata. Pozwól, że jeszcze zapytam: czy wśród tylu życiowych burz i zajęć byłeś w jakimś związku, zakochałeś się?

Byłem. Wiem, co to znaczy się zakochać. Poznaliśmy się w sieci, na Facebooku. Nasz związek trwał 4 lata. Rozstaliśmy się, ale pozostaliśmy dobrymi znajomymi.

Wypowiadasz się generalnie bardzo dojrzale i to trochę nie zgadza mi się z tym, jak wyglądasz bo wyglądasz wciąż na nastolatka, bije z ciebie młodzieńcza beztroska. Tylko chyba musiałeś wydorośleć szybciej niż twoi rówieśnicy.

(uśmiech) Bo nie miałem innego wyjścia. Nic mi na tacy nie podano. Widziałem, jak inni się staczali, i to działało jak skuteczny straszak.[/restrict]

Profi l Alana na OnlyFans: @destroyboy, na Instagramie: @wayouter (prywatny) i @michael_ ofx (publiczny)  

Olga Górska i jej debiutancka lesbijska powieść

Z OLGĄ GÓRSKĄ, autorką debiutanckiej lesbijskiej powieści „Nie wszyscy pójdziemy do raju”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz kolektyw

Skąd się wzięła u ciebie potrzeba napisania Nie wszyscy pójdziemy do raju: powieści z centralnym wątkiem lesbijskim, osadzonej na początku lat 90. w małomiasteczkowej Polsce?

Przyczyna była bardzo prosta: kiedy dorastałam, nie miałam takich takich książek, nie miałam punktu odniesienia w kulturze ani w popkulturze, a bardzo ich potrzebowałam. Jako dziewczynka, dorastająca dziewczyna, a potem młoda kobieta sama z braku reprezentacji dopowiadałam sobie pewne sensy w kulturze, których nie było – np. lesbijski podtekst w fi lmie „Th elma i Louise”. Nie chciałam, żeby ktokolwiek więcej był na to skazany. Dlatego chciałam napisać powieść, której bohaterka będzie wprost nazwana lesbijką i nikt nie będzie musiał się domyślać, czy ona przypadkiem kocha tę czy inną kobietę, czy nie. Bardzo zależało mi też na odwracaniu tropów. W literaturze i fi lmie to zazwyczaj mężczyźni mają przygody: wsiadają do samochodu albo gdzieś idą i spotykają ich różne rzeczy. Ja wsadziłam moje bohaterki do samochodu, który nie chce jechać, więc jest to przygoda w dużym cudzysłowie, polegająca na tym, że nic im się nie przydarza. (śmiech) Tylko siedzą w rowie i gadają. Chciałam dać coś takiego dziewczynkom i dziewczynom, bo karmiłyśmy się w trakcie naszej edukacji tylko i wyłącznie męskimi narracjami. Tylko i wyłącznie mężczyźni przeżywali coming-of-age i przygody. Coś tu jest nie tak. My też przeżywamy przygody i wszystkie burze dorastania.

Twoja powieść jest po części autobiografi czna, a przynajmniej można odnieść takie wrażenie: z narratorką łączą was data urodzenia (1988 r.), miejsce dorastania (Radom), lesbijskość. W jakiej mierze reszta to kreacja literacka?

Zawsze powtarzam, że moje życie nie jest na tyle interesujące, żeby opisywać je w książce, i będę się tego trzymała. Oczywiście, tak jak bohaterka urodziłam się w sierpniu, jestem lesbijką i dorastałam w Radomiu. Ale samo miasto w mojej powieści pełni funkcję dekoracji. Są w niej ślady autobiografi czne, ale jest to fi kcja literacka w takim sensie, że doświadczenia, spotkania i emocje mojej bohaterki są wykreowane i wymyślone. Przebieg mojego życia i przebieg mojego własnego odkrywania swojej tożsamości i nazywania samej siebie były może nie równie dramatyczne, ale równie złożone.

Stricte autobiografi czny jest za to fragment twojego pamiętnika, ktory co przypadkiem odkryłam  ukazał się pod samym imieniem Olga w wydanej w zeszłym roku antologii pamiętnikow osob LGBT+ Cała siła, jaką czerpię na życie.

[restrict]Tak, to ja. (śmiech)

Jaka relacja łączy te teksty? Powieść i pamiętnik wyrastają z tego samego źródła. W tekście w antologii zamieściłam dwa-trzy fragmenty, które nie weszły do książki. Nie chciałam, żeby w powieści znalazła się moja eseistyka czy publicystyka, czyli to, na co pozwoliłam sobie w pamiętniku: wywalenie wprost pewnego żalu, złości, wkurwienia na sytuację w Polsce (pamiętniki dokumentują sytuację osób LGBT+ w trakcie homofobicznej kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy w 2020 r. – przyp. red.). Antologia „Cała siła…” jest fascynującą lekturą i historyczną publikacją, ale to projekt socjologiczny, który ma odpowiadać na pewne pytania. Literatura stawia pytania i na tym też mi zależało w mojej książce: żeby wskazywała pewne zagadnienia do omówienia i sproblematyzowania.

Piszesz w powieści m.in. o przezwyciężaniu wstydu zarówno z powodu pochodzenia z niższej klasy społecznej, jak i związanego z byciem lesbijką czy szerzej osobą queer. Czerpałaś inspiracje z książek Didiera Eribona czy Edouarda Louisa, popularnych w Polsce francuskich prozaików i gejów, którzy opisali kompleks pochodzenia z klasy robotniczej?

„Powrót do Reims” Eribona przeczytałam już po skończeniu pracy nad książką i uznałam zbieżność naszych zainteresowań za symptomatyczną: skoro chcę napisać o klasach tak samo jak parę lat wcześniej francuski pisarz, którego nie znałam („Powrót do Reims” Eribona ukazał się we Francji w 2009 r. – przyp. red.), to czuć jakąś wspólną, magmową, wewnętrzną zmianę. Bardzo się cieszę, że możemy znowu opowiadać o klasach społecznych w Polsce, gdzie „klasa” to bardzo brzydkie słowo, bo od razu robi z ciebie komunistę, który chce wszystkich wysłać do gułagu. Ludzie z naszego pokolenia – przynajmniej takie jest doświadczenie moje i bliskich mi osób – dokonali skoku klasowego, ale nigdy nie używaliśmy sformułowania „klasa”, żeby to nazwać.

Takie jest dziedzictwo transformacji i owczesnej narracji sukcesu.

Transformacja jest w Polsce nieprzerobiona, nieopowiedziana i jest tylko jedna wersja propagandy sukcesu i reform Balcerowicza, a potem reform Buzka. Zapomina się o destrukcji społecznej, która dokonała się pod wpływem tych zmian.

W odniesieniu do twojej książki często pada określenie duchologia, zaczerpnięte z książki Olgi Drendy Duchologia polskai oznaczające ambiwalentną nostalgię za epoką wczesnego kapitalizmu. Przyjmujesz je?

Książka Olgi Drendy jest świetna i bardzo wysoko ją cenię. Jednak opowiada o trochę innych zjawiskach niż moja powieść. Sama jestem dzieciakiem z lat 90. i początku lat zerowych i oczywiście, że czuję do nich sentyment – nie widzę w tym nic złego – ale mam pewien problem z kapitalizowaniem i spieniężaniem naszych wspomnień. Chciałam, żeby moja książka miała w sobie chociaż odrobinę krytyki kapitalizmu, który traktuje nasze wspomnienia i nostalgiczne spojrzenie na lata 90. jako źródło zarobku. Nie ma nic złego w nostalgii, ale fetysz, który się z niej wytworzył, wyrasta ze złych pobudek. Zapomina się o ciemnych aspektach tamtych lat.

Twoja bohaterka jest biedna, mieszka na końcu ulicy, nosi ubrania z darów dla powodzian, zakochuje się w dziewczynach, które ją odrzucają. Otrzymujemy wiele sygnałow, że poczucie wstydu ma u niej rożne źródła i stopniowo się utrwala.

Istotne było dla mnie pokazanie, że wstyd z powodu bycia lesbijką czy osobą queerową to tylko jedna warstwa doświadczenia dorastania. Pod tym wszystkim kłębią się inne konteksty, które tak samo – a może nawet bardziej w pewnych momentach życia – generują wstyd. Bo najpierw wiesz, że jesteś biedny, a dopiero później orientujesz się, że jesteś lesbijką albo gejem, i jesteś narażony na wykluczenie. Moi czytelnicy, queerowi i heteroseksualni, odnajdują się w tych opisach biedy, klasowości, przywiązania do Kościoła katolickiego. W tym, że byli kiedyś nieposkładanymi, pokracznymi nastolatkami na początku lat zerowych. Nosili biodrówki i słuchali Britney Spears. To jest coś, co nas zbliża.

Ty ten obraz lat 90. komplikujesz, wprowadzając do książki choćby wątek zaangażowania narratorki w religię. Religijność jest dla niej nośnikiem odkrywania tożsamości.

Nie napisałam swojej książki z perspektywy naszej dzisiejszej wiedzy o Kościele katolickim, bo nasza dzisiejsza wiedza i moje osobiste przekonania na temat Kościoła nie współgrałyby – mówiąc delikatnie – z treścią książki. Ale wtedy, w latach 90. i zerowych, Kościół i religijność – a moja bohaterka jest prostą dziewczyną z prostej klasy społecznej – miały moc formującą i wspólnotową. Jeśli szukało się alternatywy dla picia browarków i palenia skuna na murku, to nie było zbyt wielu opcji. Kościół, czyli schola, oaza, formacja ministrancka itd., to były grupy rówieśnicze, gdzie poznawało się ludzi, grało się w ping-ponga, jeździło na wakacje i spędzało się miło czas. Oczywiście, że to była transakcja, coś za coś: Kościół dawał wspólnotowość i poczucie bezpieczeństwa, ale też żądał i wymagał.

Czego?

Uznania, że wszystko, co jest związane z ciałem, jest grzeszne, oraz posłuszeństwa. Z jednej strony mamy przykazania Kościoła, nakazy i zakazy, grzeszność dorastającego ciała, a z drugiej grupę nastolatków, których biologii się nie oszuka. Młodzi ludzie po prostu pierwszy raz się zakochują, pierwszy raz się całują, pierwszy raz idą do łóżka. I ta konfrontacja z grzesznością własnego ciała jest, oczywiście, kolejnym źródłem wstydu, ale też ma dużą moc wyzwalającą, bo w momencie, kiedy się odczaruje ciało, kiedy wyciągnie się je spod jarzma grzechu – tylko trzeba mieć szczęście i narzędzia, żeby to umieć zrobić – to staje się ono źródłem radości i przyjemności.

No właśnie  narzędzia. Kiedy twoja bohaterka pierwszy raz idzie z dziewczyną do łożka, znajduje się w momencie, do ktorego nie docierałżadne znane jej filmy. Jest zdana na siebie.

To jest problem, bo opisów, jak się zachowywać w łóżku z dziewczyną, nie było, a przynajmniej ja nie miałam do nich dostępu, kiedy byłam młoda. Kiedy pierwszy raz poszłam do łóżka z dziewczyną, nie wiedziałam, co mam robić. Z drugiej strony chyba nikt nie wie – obojętnie, czy chce spać z dziewczyną, czy z chłopakiem. Ale jak się okazuje, nie jest to fi zyka kwantowa i można sobie poradzić. (śmiech)

Opisywanie seksu też było trudne?

Opisywanie seksu w ogóle jest trudnym zadaniem. Chciałam, żeby moja książka była cielesna – żeby było w niej dużo ciała, które jest najpierw represjonowane, a potem wyzwolone. Zależało mi na napięciu, bliskości, starałam się, żeby opisy były jak najbardziej intymne i erotyczne.

Lesbijki to jedna z grup najsłabiej widocznych w przestrzeni publicznej. W twojej powieści tytułowy rajrównież mieści się przede wszystkim w czterech ścianach.

Z rajem w mojej powieści jest trochę tak, że go tam nie ma. Ale też moja powieść jest o odzyskiwaniu prawa do własnej opowieści. O tym, że moja narracja należy do mnie. Chciałabym widzieć moją bohaterkę w ten sposób, że opowiedziała swoją poharataną historię i może już ją za sobą zostawić. Czy nie jest też tak, że jako osoby queer wywalamy sobie dziury w ścianach, że robimy sobie swoje własne światy, ponieważ świat i społeczeństwo, w którym żyjemy, nie daje nam przestrzeni na nasze zwykłe, codzienne szczęście? Takie zwyczajne, jak trzymanie dziewczyny za rękę na ulicy, robienie kawy i pranie skarpetek. Robimy to wszystko w zamkniętych przestrzeniach naszych domów, bo w przestrzeni publicznej boimy się tych gestów. To też część doświadczenia queerowego – robimy sobie swoje własne raje gdzieś poza wzrokiem społeczeństwa. Identyczne bliskość i gesty wydarzają się w każdym innym rodzaju związku, ale ludzie hetero nie muszą niczego ukrywać. Chciałabym, żeby moja bohaterka po odzyskaniu swojej opowieści mogła sobie robić ten raj już na zewnątrz. Ale nie piszę o tym wprost.

Powieść kończy się przezwyciężeniem przez bohaterkę wstydu, ale też na pewnym poziomie pogodzeniem się z tym, że przed nią jeszcze długa droga do samoakceptacji. To duży akt odwagi.

Zależało mi na tym, żeby opowieść była chropowata, żeby nie była okrągła, dlatego że często nie dajemy ani sobie, ani naszym bohaterom literackim prawa do porażek. Moja bohaterka ponosi porażki, mojej bohaterce nie wychodzi – nie wychodzą jej związki, relacje, zakochania. Daję jej szansę na bycie przegrywką. Gdyby jej wszystko wyszło, gdyby książka kończyła się wielkim lesbijskim weselem, to myślę, że straciłaby na autentyczności.

Jak reagują na twoją powieść czytelnicy_ czki i krytycy_czki? Czy w recepcji twojej książki wątek lesbijski przyćmiewa wątek klasowy?

Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że niektóre osoby boją się mnie zapytać o klucz autobiografi czny, a przecież wątek queerowy to główny wątek książki. Ludzie nie mają narzędzi, żeby do tego podejść. Cieszy mnie to, bo jeżeli jest trudność ze sformułowaniem pytań, to znaczy, że jest to coś, o czym powinniśmy rozmawiać. Osoby, które spotykam, mają problem z pytaniem o lesbijskość. Gejowskość jest bardziej oswojona. Intymność, emocje i seks lesbijek to tematy, na które bardzo trudno się rozmawia moim rozmówcom. Wolą rozmawiać o wątku klasowym i Kościele katolickim, ale kiedy przychodzi do lesbijskości, widzę opór spowodowany ich własnym wstydem. Absolutnie nie krytykuję tych osób – to po prostu symptom tego, że nie mamy przestrzeni, żeby na takie tematy rozmawiać.

Pozwól więc, że teraz ja zapytam cię o twoje własne dorastanie.

Moje dorastanie było w takim sensie podobne do dorastania mojej bohaterki, że nie miałam punktów odniesienia. Wstyd był u mnie generowany przez ogromną samotność, bo jako dziewczynka i dorastająca dziewczyna naprawdę myślałam, że z tym, co czuję do innych dziewczyn i kobiet, jest coś nie tak, dlatego że nikogo takiego innego nie znałam. Zastanawiałam się więc, czy jestem nienormalna. Nie miałam w otoczeniu żadnej osoby – bliższej, dalszej, w książkach – która byłaby wyoutowaną lesbijką i była w dobrym związku, z którego mogłabym czerpać wzorce. Więc wszystkich gestów romantycznych uczyłam się z heteronormy, bo tylko ona była dostępna. A heteronorma zakładała wtedy, że to mężczyzna wykonuje romatyczne gesty: zdobywa dziewczynę, podrywa ją, prowadzi relację. Nie wiedziałam, jak ustawić się w relacji z kobietą: jaki wzorzec przyjąć, jak to zrobić, żeby ta relacja była partnerska, bliska, a zarazem romantyczna.

A jak jest teraz?

Teraz już wiem, że nie potrzebuję przyjmować żadnej roli: nie muszę być ani bardziej męska, ani bardziej kobieca – mogę być mną i mogę budować moją własną bliskość na moich zasadach. Wielokrotnie słyszałam jako nastolatka i młoda kobieta: „Gdybyś była mężczyzną, to chciałabym z tobą być”, „Gdybyś była mężczyzną, to byłabyś idealnym mężczyzną”. Teraz wiem, że nie muszę być mężczyzną. Wystarczy, że jestem tym, kim jestem. Dalej mam problem z tym, żeby zagadać do dziewczyny – myślałam, że jak wydam książkę, to będzie za mną jeździł autokar z fankami, ale to się nie stało, (śmiech) więc muszę jakoś sobie z tym poradzić – ale jest to już dużo łatwiejsze niż wtedy, kiedy miałam 12 lat.

Kiedy nastąpił u ciebie przełom w samoakceptacji?

To będzie banalna historia o miłości: po prostu się zakochałam. To było w 2010 r. Zakochałam się tak, że wiedziałam już, że nie mogę tego zrzucić na to, że jestem młoda i że mi się wydaje – a takie rzeczy chodziły mi po głowie – bo to uczucie było tak silne i intensywne, że musiałam powiedzieć sobie prawdę: „Olga, zakochujesz się kolejny raz w dziewczynie, a teraz zakochałaś się tak, że nie możesz przestać o niej myśleć. Nie wydaje ci się, że jesteś lesbijką, nie wydaje ci się, że jesteś biseksualna. Po prostu jesteś lesbijką i zakochujesz się w kobietach, i z nimi planujesz swoje życie”.

To wielkie uczucie pociągnęło za sobie coming outy?

Najpierw wśród najbliższych przyjaciół, potem wśród najbliższej rodziny, a potem w coraz szerszych kręgach. Te pierwsze outowania się były bardzo trudne i bardzo emocjonalne. Nie miałam pewności, jak zareagują ludzie, którzy mnie kochają. Na szczęście wszyscy zareagowali super. Miałam wielkie szczęście. Nie straciłam ani jednej bliskiej osoby. Na co dzień pracuję jako urzędniczka w sądzie – jestem „panią z sądu”. To raczej konserwatywne miejsce, w którym pracują głównie starsze osoby. Nie outuję się wprost, nie robię z tego niczego wielkiego, nie mówię: „muszę wam coś powiedzieć”, tylko po prostu, w zwyczajny sposób opowiadam o swoim życiu, którego częścią jest lub była dziewczyna. Nie spotkałam się z negatywnymi reakcjami. Znowu miałam szczęście – i to nie dlatego, że pracowałam w kolorowych, tęczowych miejscach. Nie: najczęściej byłam pierwszą i jedyną lesbijką, którą poznawały osoby w mojej pracy, i do tej pory najczęściej tak jest. To dla mnie duża odpowiedzialność. Ale nie czuję się już zawstydzona. Jestem szczęśliwa i dumna. To niesamowite uczucie, bardzo wyzwalające.[/restrict]

Powieść „Nie wszyscy pójdziemy do raju” ukazała się nakładem Wydawnictwa Drzazgi  

Damian Reniszyn, Bisexual Top Boy I drag queen Dildolette

Z performerem DAMIANEM RENISZYNEM rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. Bisexual Top Boy

Jesteś performerem i od niedawna też drag queen. Jak znalazłeś sięświecie sztuki?

Mój ojciec zajmuje się renowacją mebli zabytkowych. Dlatego od małego otaczało mnie mnóstwo sztuki, designu i rzemiosła. Pewnego dnia znalazłem u taty rysunek, który mnie zafascynował. Fascynacja szybko przerodziła się w kompulsywne rysowanie. W taki sposób zwracałem uwagę chłodnego ojca, który na co dzień mnie ignorował.

Dlaczego ojciec cię ignorował?

Już wtedy wiedział, że jestem „inny”, nienormatywny. Według niego byłem jak dziewczynka – wrażliwy i płaczliwy. A chciał mieć twardego syna, takiego jak mój brat bliźniak. Z kolei ja od zawsze chciałem mieć długie włosy, często przeglądałem się w lusterku, tańczyłem, śpiewałem i robiłem lip sync do ulubionych hitów. Miałem pseudonim „Laluś”. Spotykało się to z niechęcią ojca, który przemocą próbował wyplenić takie zachowanie. Przymuszał do stolarki i innych „męskich” zajęć. Jak mało kto wiem, czym jest ciężka praca fi zyczna. Jednocześnie usilnie kierował moją uwagę w stronę kobiet, mimo że byłem dzieckiem. Stałem się hiperseksualny, niezdrowo wcześnie zainteresowany seksem. Rozdzieliłem się na dwie części: pierwsza z nich, ta, która była akceptowana przez ojca, interesowała się dziewczynami; a drugą, tę „brudną” i ukrytą – pociągali chłopcy. Chociaż do końca nigdy rodzicowi nie zaimponowałem, sztuka była naszą wspólną płaszczyzną. Nie przeszkadzał mi w dążeniu do zostania artystą. Poszedłem do liceum plastycznego, później na Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu, potem nawet robiłem doktorat.

Gdy czytam o twoich pracach, dużo tam autoportretów, eksploracji cielesności. Skąd to zainteresowanie własnym ciałem?

[restrict]W pewnym momencie sztuka stała się dla mnie autoterapią. Zacząłem dotykać tematów osobistych. Początkowo jeszcze nieświadomie, zupełnie intuicyjnie przepracowywałem problemy, sięgałem trochę psychoanalitycznie w głąb siebie. Jednocześnie pozostawałem w psychoterapii, więc bez przerwy byłem w procesie i poznawałem siebie. To był wspaniały, ale też trudny czas.

Czego się dowiedziałeś?

Docierałem do swoich najbardziej skrywanych i odrzucanych pragnień, do swojej seksualności, tożsamości, cielesności. Sztuka stała się łącznikiem między różnymi elementami mnie samego. Performowałem, rzeźbiłem penisy, snułem abiektalne historie… Po czasie widzę, że w momencie tworzenia mogłem czuć się sobą i odrzucić heteronormatywny świat.

Czyli sztuka była ucieczką?

My artyści, nie mogąc się w pełni odnaleźć, musimy wchodzić w sztukę. Stworzyłem sobie alter ego, które pomagało mi uzyskać maksymalną satysfakcję. Tutaj mogłem być tym „dziwolągiem”, za którego brał mnie ojciec. Po skończeniu tworzenia wracałem do nudnego heteronormatywnego świata.

Piszesz, że biseksualność to twoja supermoc. Długo zajęło ci jej odkrycie?

Pamiętam wstyd, kiedy za dziecka ludzie mylili mnie z dziewczynką. A to zdarzało się często, ku złości ojca. Przez ten brak akceptacji, coraz mocniej starałem się być maczo. Wchodziłem w relacje z dziewczynami. Przełom nastąpił, gdy po raz pierwszy zobaczyłem gejowską pornografi ę. Ze zdziwieniem odkryłem, że mi się ona podoba. Później ze wstydem regularnie ją oglądałem. Nie akceptowałem w sobie tej potrzeby. Uważałem ją za coś złego.

Drążyłeś temat?

Trochę na terapii. Coś do mnie docierało, bo oglądałem Almodóvara, zmieniałem ciągle fryzurę, dbałem o wizerunek, miałem mnóstwo przyjaciółek, ale sypiałem z nimi, więc nie miałem jednoznacznego impulsu, że jestem gejem. Monogamia w społeczeństwie nie pomagała w dotarciu do siebie. Jakaś reprezentacja w popkulturze mężczyzny, który uprawia seks zarówno z kobietami, jak i mężczyznami również by nie zaszkodziła. Tymczasem byłem w szczęśliwym związku heteronormatywnym, kiedy spotkałem swojego pierwszego chłopaka. Poderwałem go w dzień moich 26. urodzin. Nie myślałem o konsekwencjach, tylko poszedłem z nim do łóżka. Wtedy zrozumiałem, że przez lata uciekałem od siebie. Zacząłem kwestionować moją orientację. Postanowiłem spróbować niehetero relacji.

Jak zareagowała twoja dziewczyna?

Powiedziałem jej szczerze, jaka jest sytuacja. Wyznałem, że muszę sprawdzić, czy na pewno jestem gejem. Byłem skołowany! Ze wspomnianym chłopakiem zaczęliśmy się spotykać. Szybko też ze sobą zamieszkaliśmy. Po roku sytuacja się odwróciła. Będąc w satysfakcjonującym związku, zacząłem włączać pornografię heteroseksualną. Czułem, że brakuje mi kobiet. Oglądałem się za nimi na ulicy. Podobały mi się koleżanki mojego partnera. Zastanawiałem się: „Może jestem bi?”. Szukałem odpowiedzi. Znalazłem tylko kilka wzmianek o biseksualności w Internecie. Na próżno tropiłem też reprezentację. Wtedy zwróciłem się do tego, co było mi najbliższe, czyli do sztuki. Postanowiłem zaufać swojej intuicji i zbudować siebie od nowa. Tak stworzyłem performatywną postać Bisexual Top Boya.

Czy ta postać była tylko projektem artystycznym?

Nie, sięgała głębiej, bo do korzeni tożsamości. Nie mogłem zakotwiczyć się ani w orientacji homo, ani w hetero. Czułem się zawieszony gdzieś pomiędzy. Użyłem narzędzi artystycznych, aby przerysować swoje ja. Wpisałem postać w konwencję „top boya”, co w nomenklaturze homoseksualnej oznacza mężczyznę dominującego, aktywnego. W performansach bawię się tym nawiązaniem, wyśmiewam je i nim epatuję. Kiedy tworzyłem Bisexual Top Boya, moi ówcześni przyjaciele mnie wyśmiewali. Pytali: „To już nie jesteś gejem? Wracasz do bycia hetero?”. Wkurzało mnie takie zerojedynkowe traktowanie seksualności. Ich zachowanie było bi fobiczne, lecz nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nikt mnie nie wyzywał, ale pojawił się brak akceptacji. Ukryta bifobia jest najtrudniejsza do zwalczenia.

Czy jest jakiś performans, który uważasz za najbardziej istotny?

Bisexual Top Boya traktuję całościowo, trochę jako club kid. Performans dzieje się cały czas, nie jest złożony z pomniejszych prac. Eksponuję w nim swoje ciało, nagość. To jednak nie tylko pokazywanie gołego tyłka, ale spotkanie się ze swoją cielesnością i męskością. To też badanie odbioru przez innych i doświadczanie bycia atrakcyjnym. W heteroświecie mężczyzna to płeć brzydka. Z kolei w homo mężczyzna jest piękny. Zacząłem być atrakcyjny dla innych, co sprawiło, że moje poczucie wartości skoczyło. Może wydawać się to próżne, natomiast w wymiarze kulturowym jestem pod wrażeniem odzewu.

Nie jesteś seksualizowany?

Jestem na maksa! Bywa to wkurzające, bo przecież nie jestem tylko ciałem, ale też inteligentnym facetem. Zdarza się, że kolesie przekraczają moje granice. W wiadomościach prywatnych dostaję zaproszenie do sextingu, wysyłają mi zdjęcia penisów. Ale też niestety deprecjonują to, że jestem bi. Piszą, że skoro mam długie włosy i jestem wrażliwy, na pewno jestem gejem. Ciężko się przebić z aktywistyczną treścią przez taki odbiór. Mam jednak nadzieję, że – mimo kontrowersyjnych narzędzi – docieram również do innych biseksualnych osób.

Skoro biseksualność to niepopularnaorientacja, jak twoje osoby partnerskie na nią reagują?

Wśród moich potencjalnych osób związkowych byłem odbierany jako dziwak, dewiant, wreszcie ktoś, komu nie można zaufać. Tym bardziej, że mojej biseksualności towarzyszy poliamoria. Używając aplikacji randkowych, robiłem testy reakcji ludzi na taką osobę jak ja. Kiedy bezpośrednio nie pisałem, jaką mam orientację, miałem duże zainteresowanie. Gdy to zrobiłem – nie otrzymywałem zaproszeń. Dziwi mnie lęk przed moją innością. Kiedyś moja ex-partnerka, która też jest bi, powiedziała, że obrzydza ją to, że sypiam z mężczyznami. Homofobia jest zakotwiczona głęboko również w nas samych, osobach ze społeczności LGBTQ+.

Czy twoje działania prowadzą do zmiany?

Na pewno prowadziły do mojej własnej. Przestało mi zależeć, by kogoś za wszelką cenę edukować. Performuję dla siebie, ostentacyjnie chwaląc się swoją biseksualnością. Może ktoś się w tym zobaczy i coś przepracuje? Bywa, że przez nagość jestem odbierany za zbyt kontrowersyjnego. Dlatego bywam wykluczany z mocno aktywistycznych struktur, jak fundacje czy stowarzyszenia na rzecz społeczności. Jednak nie przejmuję się tym, tylko robię swoje.

Jakie organizacje cię wykluczyły?

Nie ma sensu wywoływać nikogo konkretnego do tablicy. To jest na zasadzie słynnych „piórek w dupie” i dystansowania się normatywnej mniejszości od osób, które w jej przekonaniu mogłyby „zaszkodzić” społeczności.

Czy Bisexual Top Boy jest postacią dragową?

Bardziej queerową, ale ma wiele z dragowej ekspresji. Pamiętam, jak w 2007 r. jako 18-latek na wystawie Katarzyny Kozyry zobaczyłem występ Glorii Viagry, niemieckiej drag queen, z którą artystka współpracowała. To było moje pierwsze zetknięcie się z dragiem na żywo. Lata później, w legendarnym Blok Barze w Warszawie, spotkałem Charlotte. Zakochałem się w tej energii i podejściu do sceny. Poczułem się jak u siebie. Kiedy zacząłem spotykać się facetami i odkrywać siebie, coraz bardziej chłonąłem kulturę gejowską, a wraz z nią jej nieodłączną część, czyli właśnie drag. W pewnym momencie przestałem ten rodzaj performance’u zostawiać w sferze myśli, tylko zacząłem wdrażać go w życie.

Powołujesz do życia drag queen Dildolette. Czy to przepoczwarzona wersja Bisexual Top Boya?

Tak, te postaci płynnie w siebie przechodziły. Queerowość we mnie pęczniała, a wraz z nią rósł drag. Zanim go wypuściłem, uczyłem się makijażu, robiłem peruki, projektowałem kostiumy. Jestem megaperfekcjonistą, dlatego musiałem poczuć, że dotarłem do odpowiedniego poziomu, by z dragiem wyjść do ludzi. Długo myślałem też nad pseudonimem, miałem na niego mnóstwo pomysłów, ale w mojej głowie cały czas pobrzmiewała Dildolette. Wzięło się to od innej drag queen, która miała na mnie ogromny wpływ – Kim Lee. Któregoś razu odwiedziliśmy ją w pracowni z moją partnerką Red Juliette (obie przyjaźniły się od lat), kiedy wymyślała nowy numer sceniczny – Barbarellę. Kim brakowało pistoletu. Rzuciłem wtedy: „To powinien być dildolet!”. Wtedy Kim krzyknęła: „Mam taki!”. (śmiech) Miałem to wydarzenie w pamięci, kiedy budowałem postać dragową. Kim Lee też musiała o tym myśleć, bo pewnego dnia zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy nie chciałbym wystąpić w fi lmie jako drag queen. Niezwłocznie się zgodziłem. Dildolette narodziła się na planie fi lmu „8 rzeczy, których nie wiecie o facetach”.

O Dildolette piszesz, że jest manifestem biseksualności

To przegięta superbohaterka z fi lmów klasy B, która, podobnie jak ja, mówi: „I’m Bisexual! What’s Your Super Power?!”. Nie wstydzi się swojej tożsamości. Chce o nią walczyć i wstawiać się za osobami stojącymi pod nieheteronormatywnym parasolem. Kiedy miałem 26 lat i outowałem się przed samym sobą, chciałem znaleźć postać w popkulutrze, z którą mógłbym się utożsamić. Nie było takiej! Dlatego postanowiłem ją zaprojektować. Myślałem, że będzie to Bisexual Top Boy, a nie kobieta, ale potoczyło się inaczej.

Czy Bisexual Top Boyowi czegoś brakowało?

Drag queen będzie miała większą siłę przebicia.

Co wyróżnia Dildolette na tle innych osób dragowych w Polsce?

To, że jest biseksualna. (śmiech) Nie spotkałem innej drag queen o takiej orientacji w Polsce. Mam nadzieję, że stanę się reprezentantką biseksualnej społeczności, która bardzo tego potrzebuje. Drag queens kojarzone są z gejami, a ja jestem w związku z cis hetero kobietą, która wciela się w drag kinga. Żartuję, że Red jest dragseksualna i dlatego jej się podobam. Jesteśmy queerowym związkiem. Wracając do twojego pytania: nie „pozbywam” się penisa, wręcz go eksponuję, przez co mój drag nie jest wyłącznie ultrakobiecy. Zresztą sam pseudonim kieruje uwagę w stronę przyrodzenia. Pojawiam się też z brodą, jestem płynny, nie poddaję się oczekiwaniom. Poza tym Dildolette jest jak postać z komiksu, która zwalcza homofobię. Na tegorocznej Paradzie Równości wyszedłem w tęczowej pelerynie i lateksowym body w barwach fl agi osób biseksualnych.

Co zamierzasz prezentować?

Co prawda w planach mam występy, ale bardziej od sceny interesuje mnie forma wizualna, głównie fotografia i film. Może dlatego, że Dildolette debiutowała na dużym ekranie, a nie na scenie. Taka forma to sztuka, do której jest mi najbliżej. To ją szlifowałem na uczelni, w niej wzrastałem.

Myślisz, że Dildolette jako wytwór sztuki znalazłaby wspólny język z twoim ojcem?

Nie sądzę. Sztuka, którą robię, nie jest ani dla mojego ojca, ani o nim. Tworzę dla siebie i o sobie. Przepracowałem tę toksyczną relację.[/restrict]

Günter Schön i jego ojciec, skazany za homoseksualność więzień obozu Stutthof

We wrześniu 1939 r. w miejscowości Stutthof pod Gdańskiem, w dzisiejszym Sztutowie, Niemcy założyli obóz znany później jako Konzentrationslager Stutthof. Trafiali do niego również mężczyźni karani za homoseksualność – „sprzeczny z naturą nierząd”. O jednym z nich, a także o jego żonie i synu pisze PIOTR CHRUŚCIELSKI, twórca pierwszej polskiej wystawy o „różowych trójkątach”, którą do końca roku znów można oglądać w Muzeum Stutthof

fot. Piotr Chruścielski

„Nie raz wyobrażałem sobie siebie na jego miejscu. Orientacji nikt sobie nie wybiera, dlatego kompletnie nie rozumiem, jak z jej powodu ktoś musi przechodzić przez takie piekło”.

Ludzkie historie bywają zaskakująco podobne. Niemiec Günter Schön – autor przytoczonych słów – przekonał się o tym, kiedy kilka lat temu pojechał do Tajlandii, by powitać tam z przyjaciółmi nowy rok – 2017, w którym Niemcy zalegalizowały małżeństwa osób tej samej płci (związki partnerskie Niemcy wprowadziły w 2001 r. – przyp. red.). Pewnego wieczoru, w przypływie emocji wywołanych niedawną śmiercią mamy, opowiedział jednemu z amerykańskich kolegów o swojej rodzinie. Oczy tego drugiego nagle się zaszkliły… a tysiące kilometrów, jakie dzielą Nadrenię-Północną Westfalię i stan Utah, przestały istnieć.

Okazało się, że Niemca i Amerykanina łączy doświadczenie bycia homoseksualnym synem homoseksualnego ojca. Ojca geja żyjącego w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie. Dla ojca urodzonego w 1960 r. Güntera – Willy’ego – były to dawne Prusy Wschodnie i RFN, z obowiązującym przez dziesiątki lat paragrafem 175, dla ojca młodszego o 2 lata Amerykanina – najbardziej mormoński ze wszystkich stanów w USA. Obaj stracili ojców, będąc w tym samym wieku, i obaj też prawdę o nich poznali bardzo późno. Za późno: Amerykanin, kiedy tato już nie żył, Günter – kiedy Willy w następstwie choroby Alzheimera miał już znikomy kontakt z otoczeniem. „Bardzo żałuję” – pisze do mnie w mailu Günter – „że o przeszłości taty wiedziałem wtedy tak mało i że nie mogłem z nim o niej porozmawiać. Dziś już zdobyłbym się na odwagę. Myślę również, że taka rozmowa, kiedy [tato] nie czułby strachu przed czyjąś oceną, zrobiłaby dobrze i jemu”.

[restrict]O tym, że Willy’ego w czasie wojny więziono w obozach koncentracyjnych, Günter i jego bracia dowiedzieli się w latach 70., ale o szczegóły nie pytali, jakby podskórnie czując, że mogłoby to naruszyć jakieś tabu. Poza tym przeszłość mało ich wtedy obchodziła. Zresztą tato więzień opowiedział się najwyraźniej po „właściwej” stronie, to znaczy: uwięzienie go w obozie nie mogło – tak myśleli – wskazywać na to, aby miał coś wspólnego z niemieckimi zbrodniami, o których zdążyli już usłyszeć. Tyle wystarczyło; więcej wiedzieć nie potrzebowali. Sami wchodzili w dorosłość i odkrywali własną seksualność. Prawda – a w zasadzie jej część – wyszła na jaw dopiero w latach 80., kiedy choroba ojca zrodziła w matce Güntera potrzebę mówienia o coraz bardziej zapadającym się w sobie mężu. Kolejne fragmenty historii Günter skompletował już z moją pomocą.

Więzień – mąż – ojciec – gej?

Willy urodził się w 1916 r. Wioska, z której pochodził, należy dziś do Federacji Rosyjskiej; jej nazwa to Oljochowo. Przez krótki czas był członkiem NSDAP. Ponieważ wchodził w relacje seksualne z mężczyznami, co ówczesne prawo, przez nazistów dodatkowo zaostrzone, kryminalizowało, trafił do ciężkiego więzienia w Rynie na Mazurach. Jako że nie był to pierwszy wyrok za „zbrodnie przeciwko obyczajności” na jego koncie – łącznie karano go trzy razy; brak dokumentów nie pozwala na ustalenie charakteru tych przestępstw – policja kryminalna sięgnęła po dodatkowy środek „zabezpieczający”: wiosną 1944 r., niedługo po tym, jak Willy odsiedział wyrok, objęła go tzw. aresztem prewencyjnym i wysłała do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Na karcie ewidencyjnej kategorię, jaką przydzielono Willy’emu, oznaczono za pomocą czerwonego – mającego imitować róż – trójkąta, tzw. winkla, w który został wpisany znak symbolizujący paragraf 175. Innymi słowy: Willy’ego sklasyfikowano jako więźnia-homoseksualistę.

W tym i w kolejnych kacetach: Neuengamme pod Hamburgiem, Porta Westfalica- -Barkhausen i Wöbbelin, Willy spędził kilkanaście miesięcy. W sumie w niewoli przebywał kilka lat. W latach 60. zamieszkał – razem z żoną i trzema synami – w mieście Remscheid w Niemczech Zachodnich. Przez całe życie pracował jako robotnik. Zmarł w 1996 r., 2 lata po tym, jak przepis karny, który rzucił cień na jego losy, został całkowicie usunięty z niemieckiego kodeksu.

Historią Willy’ego zainteresowałem się w 2015 r. Wówczas zacząłem nawiązywać kontakty z krewnymi Niemców i Austriaków więzionych w Stutthofi e. Spośród rodzin więźniów z tzw. grup zmarginalizowanych w próbę rekonstrukcji życiorysów osadzonych zaangażowali się m.in. Günter i osiemdziesięciodziewięcioletnia wdowa po Willym – Therese. Dzięki nim mogłem poznać jego historię – zaglądając do ich życia przez drzwi, które mi otworzyli; pośrednio także przez drzwi, które Willy czasami uchylał żonie; a także przez drzwi, które zamykał, również przed samym sobą. Wcześniej znałem go jedynie przez pryzmat wyszukanej w zasobach archiwalnych Muzeum Stutthof karty ewidencyjnej – jednego z nielicznych zachowanych świadectw dokumentujących pobyt Willy’ego w systemie obozów koncentracyjnych.

Od Güntera dowiedziałem się, jakim był ojcem: surowym, powściągliwym, nieokazującym uczuć i emocji – ale dbającym o potrzeby swoich synów. Kiedyś w trakcie świąt Günter i jego brat bliźniak zapragnęli zdalnie sterowanych samochodów. Dla rodziców był to niemały wydatek. „Niemniej w Wigilię, tuż przed zamknięciem sklepu, tato raz jeszcze poszedł do miasta i te autka kupił. Myśl, że nie mógł spełnić naszej prośby, nie dawałaby mu spokoju”. Potrzeby dzieci były priorytetem. Może dlatego – to już moja interpretacja – że nie miał dobrych relacji z własnym ojcem. (Czyżby nie tolerował on homoseksualności syna?). Starszy brat Güntera pewnie zwróciłby uwagę na inny aspekt osobowości Willy’ego: bywało, że powielał on metody wychowawcze własnego ojca, stosując w domu przemoc fizyczną. Günter chce pamiętać przede wszystkim to, co było dobre: niedzielne spacery, czas spędzany na działce pod miastem.

Od Therese wiem, jakim był mężem: zamkniętym w sobie, stroniącym od fizycznej bliskości – poruszające było to, jak opowiadała, że kiedy próbowała przytulić Willy’ego, on się przed tym bronił. Momentami agresywnym, ale na swój sposób ją kochającym i dającym jej poczucie szczęścia. Wprawdzie docierały do niej plotki na temat „skłonności” Willy’ego, ale nie miały one dla niej znaczenia albo wypierała je ze świadomości, o ile pozostawał jej wierny. Na jej prośbę – cytując jej słowa – Willy „przestawił się”. Po latach miał jej wyznać, że gdyby nie ona, to „skończyłby w rynsztoku”. Wspólnie stworzyli dom, którego ponoć pragnął, a którego ze względu na swoją – dziś byśmy powiedzieli: nieheteronormatywną – naturę mieć się nie spodziewał. „Sprowadziłam go niejako na dobrą drogę. Tak to zrozumiałam” – powiedziała mi Therese podczas naszej rozmowy telefonicznej w 2016 r., kilka miesięcy przed swoją śmiercią. Można się zastanawiać, jak mocno obraz Willy’ego w jej wspomnieniach wygładził czas, ale ewidentnie bardzo kochała męża. Kiedy opieka nad nim była już ponad jej siły – i zaistniała konieczność umieszczenia go w ośrodku specjalistycznym – Therese codziennie go odwiedzała, a w jego 80. urodziny ostatni raz zabrała go do domu. Willy żył już wtedy we własnej głowie. (Jakie obrazy z przeszłości odtwarzał, kiedy nie był już w stanie zapamiętać teraźniejszości?). Zmarł kilka tygodni później. W przeddzień jego śmierci minęły równe 52 lata od dnia, w którym trafił on do Stutthofu.

Nie sposób dzisiaj stwierdzić, czy Willy był homoseksualistą, czy biseksualistą, nie mówiąc już o tym, jak sam siebie postrzegał – w czasach, kiedy nazwanie swojej „inności” było trudniejsze aniżeli dzisiaj, w kraju, w którym prawo zrównywało homoseksualistów z kryminalistami. Wychowany na wsi, zapewne miał problem z akceptacją siebie. A biorąc pod uwagę jego słowa o „rynsztoku”, nigdy nie pogodził się z tym, kim naprawdę był.

Co myślał, kiedy dowiedział się, że i jego syn jest gejem? „Kiedy w wieku 16 lat” – wspomina Günter – „przez głupią historię zostałem »wyoutowany «, spodziewałem się, że ojciec będzie zły, bardzo się obawiałem, jak zareaguje”. Ale – ku zaskoczeniu Güntera – Willy nie powiedział ani słowa. Sprawa została przemilczana, a Günter może się tylko domyślać, jakie emocje wywołał w ojcu jego coming out.

Nie jest również możliwe zrekonstruowanie wydarzeń, które zaprowadziły Willy’ego do Stutthofu i Neuengamme. Dokumenty mogące przynieść odpowiedzi na moje pytania nie przetrwały wojny.

Jaką rolę w jego życiu odegrał właściciel mleczarni, w której terminował? Musiał być kimś więcej niż pracodawcą, jeśli zabierał Willy’ego do Królewca, a na zakończenie praktyk sprezentował mu kieszonkowy zegarek – odebrany mu później w obozie. Kiedy w latach 70. Międzynarodowa Służba Poszukiwań (ITS Bad Arolsen) zwróciła go Willy’emu, Günter, jak sam wspomina, jedyny raz w życiu zobaczył, jak tato płacze. Z kolei kiedy po wojnie matka Willy’ego przekazała mu kartkę z nowym adresem mleczarza – ten najwyraźniej chciał kontakt odnowić – Willy z miejsca kartki się pozbył. Czy obwiniał go o swoje „nienaturalne skłonności”, przez które wylądował za kratkami i drutami obozu koncentracyjnego, gdzie – jak zauważa jego syn – „brutalnymi metodami wybito mu je z głowy”? Straumatyzowany doświadczeniami minionych lat, bojąc się ponownej stygmatyzacji, skrył się związku z kobietą. Chcąc dostosować się do rzeczywistości, musiał zostawić przeszłość za sobą.

Przeszłość nie dawała jednak o sobie zapomnieć, a rzeczywistość bywała trudna. Stąd alkohol i okazjonalne wybuchy agresji wobec najbliższych mu osób. Stąd milczenie – w które Willy popadał na długie tygodnie. Czasem otwierał się przed żoną i opowiadał jej o tym, co przeszedł w obozie. Kiedyś Günter był świadkiem, jak ojciec rozmawiał w domu z kolegą z pracy o przeżyciach wojennych. Kolega, mocno już podpity, opowiadał o swojej służbie na froncie, a „tata powiedział, że on po ciężkim nalocie w Hamburgu musiał zbierać trupy, co było bardzo ciężkim [doświadczeniem]. Kontekstu jednak nie wyjawił”. Ukryć prawdę pomógł Willy’emu alkohol. A nawet jeśli padły jakieś pytania, swoje aresztowanie wytłumaczył zapewne – zmyśloną – bójką z nazistowskimi bojówkarzami. Tak bowiem uzasadnił swój pobyt w obozie, kiedy w latach 70. starał się o rentę. O odszkodowanie – z tytułu krzywd doznanych w czasie wojny – Willy się nie ubiegał. Jako były członek NSDAP oraz więzień z paragrafu 175 (który nadal obowiązywał) nie miał na nie szans. Republika Federalna Niemiec, dokonując rozrachunku z przeszłością, jednoznacznie określiła, komu odszkodowanie się należy. Zbudowała oficjalną narrację, wykreślając na wiele lat ze zbiorowej pamięci więźniów z różowym trójkątem. Kontekst mógł znać współwięzień z Neuengamme, z którym Willy miał utrzymywać kontakty jeszcze po wojnie. I on należał do przemilczanych ofi ar narodowego socjalizmu. Był więźniem-kryminalistą, krajanem Willy’ego z Prus Wschodnich. Doświadczenia tzw. zielonych trójkątów stają się częścią społecznej pamięci dopiero w ostatnim czasie.

Odzyskiwanie pamięci

Kiedy nawiązałem kontakt z Günterem, było tylko kwestią czasu, kiedy odwiedzi on Muzeum Stutthof. Przyjechał do Polski w 2017 r. Pokazałem mu teren byłego obozu; wspólnie odwiedziliśmy archiwum, w którym przechowywana jest karta ewidencyjna jego ojca. Jak łatwo się domyślić, wizyta w miejscu, którego przeszło 70 lat wcześniej doświadczył Willy, wywołała u Güntera duże poruszenie. Ale i ciekawość. Jak mówi, podróż śladami taty – przeze mnie zainicjonowana – pozwoliła mu się do niego zbliżyć jak nigdy wcześniej. Biografia Willy’ego jest pełna luk, a przynależność byłego więźnia do partii nazistowskiej nie pozwala postrzegać jej w sposób jednowymiarowy. Niemniej Willy był ofi arą systemu, do którego sam przez krótki okres należał. Systemu, który takich jak on zamykał w więzieniach i obozach koncentracyjnych. To m.in. o jego losach opowiada wystawa „Przemilczana kategoria. Więźniowie z różowym trójkątem w KL Stutthof”, której celem jest przybliżenie pomijanego przez wiele lat w polskiej historiografi i wątku więźniów homoseksualnych. Na wystawie czytamy, że niemiecki parlament uchylił w 2002 r. wyroki z paragrafu 175 za lata 1935-1945 (okres rządów narodowych socjalistów, kiedy obowiązywała zaostrzona przez nich wersja paragrafu), w symboliczny sposób rehabilitując ich ofiary. W styczniu przyszłego roku Bundestag uczyni kolejny krok: w Międzynarodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu po raz pierwszy upamiętni także prześladowane przez Trzecią Rzeszę osoby nieheteronormatywne. Tego dnia Günter wróci do zdarzeń z przeszłości: do tych, które sam zapamiętał i do tych, które zostały mu opowiedziane. I to one złożą się na pamięć o Willym.[/restrict]

 

Piotr Chruścielski (ur. 1984 r.) – germanista i historyk, pracownik naukowy Muzeum Stutthof w Sztutowie. Bada m.in. losy więźniów z tzw. grup zmarginalizowanych. Finalizuje doktorat na Uniwersytecie Gdańskim nt. niemieckich i austriackich więźniów obozu koncentracyjnego Stutthof. Laureat Pomorskiej Nagrody Muzealnej za lata 2015 i 2018, w tym za wystawę „Przemilczana kategoria. Więźniowe z różowym trójkątem w KL Stutthof ” (2018).

Wystawa „Przemilczana kategoria. Więźniowie z różowym trójkątem w KL Stutthof” – przygotowana przez Muzeum Stutthof w Sztutowie – to pierwsza w Polsce monografi czna wystawa poświęcona mężczyznom skategoryzowanym w obozie koncentracyjnym Stutthof jako więźniowie homoseksualiści. Jej autorem jest Piotr Chruścielski; koncepcję grafi czną opracowała Magdalena Jedlicka; zdjęcia stylizowane wykonała Natalia Zwolińska. Po raz pierwszy ekspozycję prezentowano w latach 2018-2019. Można ją znów oglądać – do końca 2022 r.  

Bogna Kowalczyk i jej film o Lulli, najstarszej polskiej drag queen

Z BOGNĄ KOWALCZYK, reżyserką dokumentu „Boylesque” o Lulli La Polaca, najstarszej polskiej drag queen, rozmawia Adam Kruk

fot. Emilia Oksentowicz/.kolektyw

Twój pełnometrażowy debiut Boylesque, będący portretem Andrzeja Szwana, znanego in drag jako Lulla La Polaca, miał niedawno premierę na prestiżowym festiwalu w Toronto, skąd wyjechałaś z nagrodą dla najbardziej obiecującej młodej reżyserki. Jak było w Kanadzie?

To było bardzo ciekawe doznanie, duży stres, ale super, że film „czyta się” za granicą. Bałam się, jak zostanie przyjęty, bo jednak jest mocno osadzony w polskim kontekście. Wprawdzie testowaliśmy go na publice anglojęzycznej i kilka osób sprawdzało, co jest zrozumiałe, a co nie, ale i tak przetłumaczenie wszystkich żartów i niuansów słownych było wyzwaniem. Myślę jednak, że jest w „Boylesque” coś takiego, co otwiera serca pod każdą szerokością geograficzną. Po seansach w Toronto, ale też na Krakowskim Festiwalu Filmowym, na Post Pxrn w Warszawie czy podczas Młodzi i Film w Koszalinie ludzie mocno się otwierali, rozmowy bardziej niż filmu dotyczyły ich samych. Często bardzo intymnych spraw.

Przed nakręceniem Boylesque byłaś fanką dragu?

Pewnie, w środowisku queerowym obracam się od lat, z dragiem byłam oswojona, to dla mnie naturalne otoczenie i bezpieczne terytorium. Jako osoba biseksualna jestem zwolenniczką tworzenia przestrzeni inkluzywnej dla wszystkich, a nie zamykania się wyłącznie we własnych bańkach. Scena drag zawsze dawała mi wolność, której potrzebowałam, i dostarczała inspiracji. Cenię ją przede wszystkim jako zjawisko, wokół którego gromadzi się wspólnota, bez względu na to, czy oglądamy drag w wydaniu profesjonalnym, czy amatorskim, niezależnie od tego kto, co i jak performuje. Dla mnie najbardziej istotny jest jego wymiar jednoczący, choć mieści się w nim oczywiście cała masa wątków dotyczących mody, ról społecznych, humoru. W filmie natomiast chciałam opowiedzieć bardziej o człowieku niż o kulturze drag. Szukałam bohatera do intymnego portretu w przestrzeni męskich performerów kwestionujących role społeczne, wchodzących z nimi w dialog.

Prowadziłaś wśrod drag queens casting?

[restrict]Absolutnie nie, tak nie da się znaleźć bohatera. Ktoś może być zjawiskowy in drag, ale w filmie dokumentalnym ważniejsze są gotowość do podzielenia się opowieścią, odwaga, zaufanie. Szukałam osoby mającej historię do opowiedzenia, taką ze środka i taką, która we mnie zarezonuje. Trafiłam na Lullę i już z nią zostałam – to było 5 lat temu, kiedy drag nie był jeszcze w Polsce tak popularny jak dziś, a Lulla nie była tak znana. Andrzej pojawił się w książce Remigiusza Ryzińskiego „Foucault w Warszawie” jako jedna z osób opowiadających gejowskie historie dawnej Warszawy. Był trochę człowiekiem archiwum i tę rolę raz na jakiś czas odgrywał, ale poza garstką wtajemniczonych nikt o nim nie wiedział. Dopiero Kim Lee zaprosiła go na scenę, zachęcała, by występował. Była trochę jej dragową mamą.

Drag queen Kim Lee, czyli zmarły w 2020 r. Andy Nguyen legenda polskiego dragu. Jakie miał znaczenie dla filmu?

Kluczowe. To on nas sobie przedstawił. Powiedział, że koniecznie muszę Lullę poznać, zapraszał ją na różne pokazy. To dzięki niemu Lulla jest dziś tam, gdzie jest. Film nie jest o Kim, ale Kim był człowiekiem orkiestrą, robił nieprawdopodobne rzeczy, postawił polski drag na nogi – w dużej mierze to właśnie dzięki niemu zjawisko to ma się dziś tak dobrze. To wciąż dla nas i dla całej sceny ogromnie ważna postać i tak już pozostanie. Z Lullą bardzo się przyjaźnili – mieli swoje wzloty i upadki, ale były to bardzo bliskie sobie osoby. Andy musiał więc w filmie się pojawić, choćby jako trzecioplanowa postać, bo bez niego nie da się opowiedzieć o polskim dragu.

Jak określiłabyś specyfikę polskiego dragu?

Jego specyfiką jest to, że jest polski. W ogóle nasza kultura queerowa czy szerzej: sztuka alternatywna, jest krzywym zwierciadłem rzeczywistości i wiele o nas mówi. Na Paradach w Berlinie ludzie są poprzebierani i jest wielki karnawał, w Polsce ludzie są niepoprzebierani, ale mają fl agi, reprezentujące równość i prawo do bliskości, o które wciąż trzeba u nas walczyć, których brakuje. Może dlatego na naszych Marszach tak wiele osób prosi Lullę, aby ich przytuliła? Może nie dostały tego od swoich bliskich? Różnicę widać i w formie – mimo całej swej śmiałości polski drag jest dość nieśmiały. Mało jest osób, które godzą się zmierzyć z konsekwencjami tego, że występują w przebraniu – często mocno rozdzielają te światy. No i odbiór społeczny – u nas jeszcze często nie nazywa się nawet dragu sztuką, nie wiadomo, do której szufl adki go wrzucić. Poza naszą bańką nie ma celebrytek w stylu Sashy Velour, nie ma rewii połączonych z modą, występuje się w klubach często średnio do tego przygotowanych, czasem w teatrze – ale wtedy performerzy wpadają raczej jako goście, pewien eksces. Nie mówię, że to nie są wspaniali artyści sceniczni – często są kapitalni – ale ja chodzę na polski drag raczej po to, by patrzeć, jak ludzie się odważają, jak się przełamują i stawiają pierwsze kroki. Uwielbiam obserwowanie tego raczkowania. To jest piękne i unikalne.

Boylesque pojawia się trochę archiwaliow, zdjęć z prywatek z lat 70. i 80., kiedy to wszystko się zaczynało, tyle że w głębokim undergroundzie.

Znalazłam mnóstwo ciekawych materiałów, ale tylko niewielką ich część włączyłam do filmu, bo zupełnie nie o tym chciałam opowiedzieć. Zostawiam to Lulli i zachęcam wszystkich do spotkań z nią, wywiadów, czytania książek, w których występuje – to człowiek, który ma wyjątkowo dużo do powiedzenia o queerowej historii Polski. Mój film jest jednak o tu i teraz, o tym, jak Lulla wyobraża sobie przyszłość. Bardzo wyraźnie zaznaczałam w trakcie produkcji, że nie chcę traktować jej jako archiwum – mam w sobie bunt przeciwko temu, że osoby starsze sprowadzane są tylko do tej roli. Oczywiście one mają ten skarb wiedzy o przeszłości, ale nie uważam, że to je definiuje jako ludzi. W filmie przeszłość jest częścią życia Andrzeja, ale film skupia się na teraźniejszości i przyszłości – bo Lulla jest marzycielką. Osobą pogodną, ale momentami też bardzo samotną. Osobą, która nie akceptuje siebie, a potem uczy się siebie akceptować. Mając przed sobą człowieka z krwi i kości, zupełnie straciłam zainteresowanie archiwaliami.

Człowieka po osiemdziesiątce. Oglądając filmy gejowskie, można czasem odnieść wrażenie, że osoby LGBTQ+ mają datę ważności gdzieś do ok. 40. roku życia, a następnie chyba nagle wszyscy umieramy na AIDS albo stajemy się niewidoczni. Bardzo brakuje reprezentacji tego, co dzieje się z nami później.

Mnie też to denerwuje. Sama spotykam się z osobami starszymi – queerowymi i niequeerowymi – i bardzo wiele mi to daje. Kult młodości wyrządza dużo szkód, pozbawia nas wielu wspaniałych rzeczy i karmi lęki. Przed starością, śmiercią (co wiąże się też z kulturą chrześcijańską i strachem przed wiecznym sądem), zmarszczkami, brakiem erekcji, popuszczaniem moczu itd. A przecież w naszym ciele mieszkamy do ostatniego tchu, więc lepiej się z nim zaprzyjaźnić, niż się go wstydzić albo ciągle kogoś udawać – jak nie hetero, to kogoś młodszego. Nasza starość to nie jest jakiś demon, to jest doświadczenie, to jest dojrzałość, to jest dystans, to dalej są dotyk i zapach. Usuwając to wszystko z pola widzenia, sami robimy sobie krzywdę. Lulla jest osobą, która podjęła decyzję – a raczej tysiące małych decyzji – by nie dać się przez ten kulturowy mechanizm zepchnąć do getta. By dalej z życia korzystać, może nawet w pełniejszy sposób niż dawniej. Chciałam pokazać, że starość może być dla nas dobra, że leży to tylko w naszych rękach.

Z drugiej strony choroby to w tym wieku rzecz naturalna, często nie mamy na nie wpływu.

Lulla akurat jest w dobrej formie, ale sama też mówi o swoich słabościach, nie ukrywa ich. Ja też nie – pokazuję w filmie, że zmaga się ze swoim zdrowiem, że czasem po prostu nie nadąża. Na ciele Andrzeja widać blizny, zapisały się na nim różne przejścia. Ale gdy teraz rozmawiamy, mnie też bolą plecy, wiesz? Momentami miewam duszności ze stresu. To nie tylko kwestia wieku, ale też tego, na czym się skupiamy. Na wszystkich nas czas i doświadczenie odciskają piętno, ale będziemy mieli takie zmarszczki, na jakie zapracujemy. Albo od stresu, zmęczenia i złości, albo od śmiechu.

Prócz radości w filmie pojawia się coś, co wielu z nas przeżyło: złamane serce, miłość życia, ktorej cień za nami podąża.

Powinniśmy dać wybrzmieć każdej emocji, bo nie ma radości bez melancholii, „tak” nic nie znaczy, jeśli nie mówimy „nie”. Rozstanie, tęsknota są częścią doświadczenia bycia człowiekiem – każdy z nas kogoś stracił, z kimś się rozstał, nagle ktoś wyjechał… Często wiąże się z to z poczuciem bycia oszukanym. To, co się rodzi w tej nagłej pustce, na pewno nas tworzy i konstytuuje – myślę, że żałoba jest jednym z głównych tematów „Boylesque”. Oraz wracanie po żałobie do bycia sobą, do poszukiwania szczęścia. Przez dragowe występy, przyjaźnie, ale też randkowanie.

Andrzej dość swobodnie porusza sięświecie aplikacji randkowych, a język jego anonsow jest fantastyczny.

Tak! Sposób komunikowania się Lulli pokazuje łączność z wieloma światami: z tym dzisiejszym i tym z przeszłości. Z jednej strony „ideolo” i wulgaryzmy, a z drugiej czysta poezja – jej anonse to małe dzieła sztuki, są zupełnie wyjątkowe. Ale znój przekopywania się przez Tindera czy Grindra znamy wszyscy. Dlatego bardzo się ucieszyłam, gdy Lulla instalowała apkę, bo dzięki temu mogłam opowiedzieć o bardzo uniwersalnym doświadczeniu. Wiemy, jakie mogą być efekty ich używania – te fajne i te niefajne. Też to przeżywałam.

Jak u ciebie przebiegała droga do samoakceptacji?

Jestem z katolickiego domu, wychowywałam się w Polsce, która, wiadomo, nie jest najłatwiejszym krajem do życia dla osób nieheteronormatywnych. Ale kiedy dorastałam w latach 90., osoby biseksualne nie mogły nawet liczyć na akceptację osób homoseksualnych. Dziewczyny brzydziły się tego, że kiedykolwiek miałam do czynienia z penisem, chłopcy mówili: „jak biseksualna, to do trójkąta” – i takie teksty, niestety, słyszy się do dziś. Bardzo długo zmagałam się ze zinternalizowaną homofobią, jako nastolatka nie mogłam nawet słuchać kobiecych wokali. Mocno się we mnie kotłowało, miałam problemy z dojściem ze sobą do porozumienia. Dlatego dobrze rozumiem osoby, które mają problemy z coming outem czy przyznaniem przed sobą, że są choćby heteroelastyczne – już to może tworzyć ogromne napięcie w środku i lęk przed tym, że straci się bliskich. Często pcha to do nienawiści: autoagresji albo homofobii, choć nie oznacza to, że każda homofobiczna osoba jest skrycie homoseksualna (często tacy faceci boją się po prostu, że mogą zostać potraktowani przez innego mężczyznę tak, jak sami traktują kobiety). Więc nie zawsze było różowo, ale dziś już nic nie ukrywam i trudno mnie czymkolwiek zawstydzić.

Wydaje się że Lulla też ma dobry kontakt ze sobą i swoim ciałem.

Myślę, że to nas do siebie przyciągnęło. Oboje jesteśmy dziwakami, którzy nie boją się eksperymentować. Zresztą w gruncie rzeczy wszyscy nimi jesteśmy, tylko wiele osób boi się ujawnić swój rodzaj dziwactwa – gdyby to zrobiły, słowo „dziwactwo” przestałoby cokolwiek znaczyć. Nikt nie jest „standardowy”. Dlatego oprócz filmu zajmuję się też edukacją seksualną i emocjonalną. Bo żeby chciało nam się seks uprawiać, trzeba mieć w sobie dużo rzeczy poukładanych. Trzeba czuć się dobrze ze sobą, ze swoim ciałem, mieć akceptację dla niego nie tylko, gdy akurat dobrze wyszło na Instagramie. Czasem burczy w brzuchu, czasem puścisz bąka – trudno! Trzeba mieć pewien rodzaj sympatii dla takiej zwykłej cielesności, nie tylko tej pornograficznej, być uspokojonym albo przynajmniej być w stanie połączyć się ze spokojem. Ważne jest też zaufanie do partnera, partnerki, osoby partnerskiej, by wejść na pewien poziom chęci poznawania siebie i spotkania w bliskości – tam jest naprawdę sycący seks.

O tym trochę jest też twój krótki metraż Klimat i wanilia, portretujący polskie środowisko BDSM. Tam również pokazujesz, że warto o przyjemność zawalczyć głownie z samym sobą. Otworzyć się na nią.

To jest chyba wspólny mianownik tych dwóch filmów. Dużo osób myśli, że sadomaso jest takie szokujące, a „Klimat i wanilia” to po prostu opowieść o ludziach, którzy tęsknią do bycia akceptowanymi takimi, jacy są, jak im się wylosowało, co w nich gra. O otwartości na doświadczenia, na dynamikę spotkania, na to, by czuć się ze sobą na tyle swobodnie, by odegrać jakąś rolę, pozwolić sobie przejąć albo stracić kontrolę. Powodem, dla którego ktoś mógłby mieć z tym problem, jest brak komunikacji, akceptacji, niepotrzebne konwencje społeczne, które z kolei powodują spychanie tematu do sfery tabu. Nie rozmawiamy o oczekiwaniach i marzeniach, o problemach: z orgazmem, z erekcją, przemęczeniem czy szerzej, wpływem pracy i stresu na nasze życie erotyczne. A to wszystko się łączy. Seksualność jest dla mnie właśnie dlatego tak interesująca, że stanowi wrota do wielu wymiarów. Poprzez nią kontroluje się społeczeństwo, łącząc ją z polityką i religią. Albo z modą, która wmawia nam, jakie ciała mamy mieć: kaloryfer na brzuchu, dużego penisa, metr osiemdziesiąt, duże cycki, małe cycki albo zero cycków – jeśli masz penisa. Olać to, to powinno być wyłącznie naszą sprawą. To też chciałam poprzez „Boylesque” powiedzieć: że super jest być sobą – nic nie jest tak wyzwalające.[/restrict]

 

Katarzyna Tubylewicz, autorka „Szwedzkiej sztuki kochania”

Z KATARZYNĄ TUBYLEWICZ, autorką książki „Szwedzka sztuka kochania”, rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Rafał Masłow

Polska jest w wymiarze uczuciowym dość paradoksalna. Przytłaczający spadek romantyzmu, wielkie miłości naszych wieszczów i przesycona czuciem literatura () powinny uczynić nas pełnymi pasji i wielkich słów kochankami. Odnoszę jednak wrażenie, że w żadnym innym kraju nie słyszałam tylu ludzi twierdzących uparcie, że w miłość nie wierzą” – tak piszesz we wstępie do swojej książki. Bo choć jest ona o Szwecji, w której mieszkasz od ponad 20 lat, to jednak cały czas w tej Szwecji przegląda się Polska.

Od bardzo dawna interesowałam się tematem miłości jako ważnym doświadczeniem egzystencjalnym. Miałam poczucie, szczególnie we wczesnej młodości w Polsce, że jest to temat marginalizowany i banalizowany. Dziś myślę, że ma to silny związek z polską historią. Nawet słynny polski romantyzm jest tak naprawdę opowieścią o miłości do ojczyzny, dla której porzuca się inne miłości. W Polsce miłość traktowana jest jako coś niepoważnego, coś z kart kolorowych pism kobiecych. Bo poważne są wyłącznie powieści o samotnych mężczyznach cierpiących na polskość i przeżywających katusze duchowe. Tymczasem ja chciałam napisać książkę o miłości na poważnie i czekałam na moment, kiedy będę mogła to zrobić. Wcześniej napisałam książkę o samotności…

Samotny jak Szwed?, wydaną w roku 2021.

W Polsce bycie samotnym postrzegane jest jako porażka, dowód na to, że człowiekowi się w życiu nie powiodło. Tymczasem w Szwecji jest zupełnie inaczej. Tam samotność nie stygmatyzuje, może być przyjemna, komfortowa. Przyjrzałam się więc różnym rodzajom samotności, a ta doprowadziła mnie do miłości. Dlaczego? Bo okazało się, że paradoksalnie indywidualizm sprzyja romantyzmowi.

W Szwecji w latach 70. zmieniono prawo podatkowe. Od tamtego czasu małżeństwa nie mogą się opodatkowywać wspólnie. Celem takiego zabiegu było z jednej strony doprowadzenie do tego, żeby jak najwięcej kobiet pracowało – i rzeczywiście dzisiaj Szwecja ma najwięcej w Unii Europejskiej kobiet na rynku pracy. Z drugiej towarzyszyła temu zabiegowi otoczka ideologiczna. Powstał manifest socjaldemokratyczny, który definiował, czym ma być szwedzka miłość. Głosił on, że w Szwecji małżeństwa zawsze mają być zawierane z miłości, więc musi być z nich wyłączony element zależności finansowej. Ludzie mają być wolni, kiedy się kochają, i ma być im łatwo się rozstać, kiedy stwierdzą, że przyszedł na to czas. Chciałam sprawdzić, jak ta szwedzka miłość, oparta na bardzo silnym szwedzkim indywidualizmie, wygląda dziś i czym różni się od miłości polskiej.

Rozmawiasz w książce nie tylko ze Szwedkami i Szwedami, ale też z Polkami i Polakami ze Szwecją związanymi. Bardzo równościowo dobrałaś bohaterów i bohaterki. Są osoby homo, hetero, bi, rodziny patchworkowe, pojawiają się monogamia, poliamoria Od początku założyłaś, że będzie to książka egalitarna?

Przede wszystkim zależało mi na tym, by odpowiedzieć na pytanie, czym jest miłość. A później uświadomiłam sobie jeszcze bardziej, że definicji miłości jest wiele, każdy tworzy własną. Zwłaszcza w Szwecji, która nie jest krajem wibrującym erotyką i emocjami, ale pozwala ludziom kochać, kogo chcą. Akceptuje to zarówno społeczeństwo, jak i instytucje państwa. Opisuję np. rodzinę poliamoryczną, która wprawdzie nie jest rodziną w sensie prawnym, ale dostaje dużo wsparcia w zetknięciu z instytucjami takimi jak szkoła czy szpital.

[restrict]Nasze potrzeby uczuciowe i seksualne są bardzo różne. I naprawdę nie ma zasady, wedle której powinniśmy żyć w jeden określony sposób. Jednocześnie komponowałam tę książkę tak, by powoli przejść od związków dość tradycyjnych do tematów, które mogą być w Polsce uznane za prowokujące, takich jak radosny promiskuityzm, otwarte związki czy właśnie poliamoria. Pokazuję ludzi, którzy spełniają się w różnych związkach i są szczęśliwi.

I tu włączyła mi się typowo polska podejrzliwość. Twoi bohaterowie są za szczęśliwi. Coś na pewno udają, ukrywają. Nie miałaś takiego wrażenia, gdy z nimi rozmawiałaś?

Nie. Miałam wrażenie, że są bardzo samoświadomi, więc mówią także o tym, czego nie znaleźli, nie boją się przyznawać do braków. Na przykład Eric, który praktykował radykalną tantrę, spróbował w seksie wszystkiego co się dało, ale wciąż szuka miłości i znaleźć jej nie może, choć bardzo jej pragnie. Jest świadomy tego pragnienia, ale na tyle dużo pracował ze sobą, że jest w tej świadomości spokój i nadzieja. To, co poczułeś, na pewno jest związane z faktem, że polska kultura to kultura cierpiętnicza. Katolicyzm, a pewnie też mesjanizm, wpoił nam przekonanie, że życie jest cierpieniem. Ludzi łączy to, że wspólnie użalają się nad losem, że jeden mówi drugiemu: „ale ja mam gorzej”. Taka radość z cierpienia i narzekania. Lubimy też podkreślać, że Polska jest okropna, że to najgorszy kraj świat. To część naszej tożsamości. Natomiast częścią szwedzkiej tożsamości jest uważanie, że „jesteśmy uprzywilejowani, bo żyjemy w najlepszym kraju świata”. Ma to oczywiście także swoje konsekwencje. W Szwecji trwają teraz wojny gangów i sypie się część państwa opiekuńczego. Trudno się zmierzyć z tymi problemami, gdy ludzie są przekonani, że mieszkają w raju na ziemi. Za to w Szwecji ma się dużo mniejsze niż w Polsce wyrzuty sumienia, będąc szczęśliwym, i rzadziej się myśli, że „to musi się zaraz skończyć, bo tak dobrze być nie może”.

Z tęczowych bohaterów i bohaterek mamy w twojej książce gejowskie małżeństwo Jonasa i Nilsa, którzy wychowują córki bliźniaczki

…i którzy się dziwią, że w ogóle chciałam z nimi rozmawiać, bo przecież są „nudni”, zbyt zwyczajni i tradycyjni. W Szwecji nie ma w ogóle czegoś takiego – co jest silnie obecne w Polsce – że w kwestii związków partnerskich jesteśmy na tak, ale dzieci absolutnie trzeba z tego wyłączyć. W Szwecji się uważa, że tęczowe rodziny są normalnymi rodzinami. Jest ich zresztą bardzo dużo, funkcjonują w bardzo różnych konstelacjach – np. dwóch gejów i dwie lesbijki decydują się na to, żeby wspólnie mieć dzieci.

Dalej są Alicja i Kamila, które wyjechały z Polski do Szwecji.

Uchodźcy miłości – tak nazywam ludzi, którzy nie wytrzymują politycznej nagonki i wrogiego klimatu wokół osób LGBT, więc wyjeżdżają tam, gdzie mogą żyć otwarcie. Ważne jest to, co dziewczyny mówią w wywiadzie: by nie pytać, kto w ich związku jest żoną, a kto mężem. Bo nie są jak nóż i widelec, lecz jak pałeczki. Dynamika związków, przecież także hetero, może być bardzo rozmaita.

Jest też w książce Marcus Polak, który jednak całkowicie wsiąkł w Szwecję. To on uprawia radosny promiskuityzm. Oprowadza cię po gejowskich pikietach.

Marcus jest niezwykle uroczą, ciepłą osobą, przy której wszyscy czują się szczęśliwi. On w książce zwraca uwagę na to, czego kultura hetero może się nauczyć od kultury gejowskiej. Oddziela przyjemność od miłości, ale w jego promiskuityzmie jest niesamowicie dużo szacunku dla każdego kochanka. Jest poczucie wspólnoty – wszyscy jesteśmy sobie bliscy i pomagamy sobie w różnych sytuacjach. Marcus porównuje fi lmy porno homo i hetero i twierdzi, że w tych pierwszych jest dużo mniej wykorzystywania i uprzedmiotowienia. W kulturze heteroseksualnej cały czas bardzo trudno znaleźć równowagę, w której kobieta ma tę samą wolność seksualną i jest traktowana tak samo jak mężczyzna. Myślę, że kobiety i osoby LGBT powinny się jednoczyć na rzecz walki o to, by podkreślać znaczenie erotyki w życiu.

Prawdę mówiąc, nie mam poczucia, że w Polsce istnieje solidarność gejów, zwłaszcza taka zbudowana na fundamencie seksu. Chyba wciąż za dużo w nas pogardy i samopogardy, poczucia winy, małostkowości i innych mało chwalebnych cech.

W takim razie wszyscy musimy się uczyć od Marcusa.

Marcus mówi też o niebezpieczeństwie przyjęcia przez kulturę tęczową heteronormy.

To niebezpieczeństwo jest silne w Szwecji, gdzie tęczowe rodziny stały się właśnie normalnym elementem społeczeństwa. Tymczasem tolerancja powinna polegać na tym, że mogą być osoby homo, które chcą mieć tradycyjną rodzinę i wychowywać dzieci, ale mogą być także takie, które żyją w jakiejś kontrkulturze i w opozycji do konserwatywnych wartości. Ucieszyłam się, że Marcus chciał ze mną o tym rozmawiać, bo mam wrażenie, że nawet w samym środowisku LGBT+ jest to temat tabu. A ja jako pisarka zawsze staram się dotykać delikatnie, ale odważnie tematów, które zamiata się pod dywan.

W polskim środowisku to temat nader drażliwy, co wynika chociażby z feudalnego stosunku homo wobec hetero. Uważa się, że musimy zabiegać o akceptację heteryków, więc powinniśmy być mili, grzeczni, wierni i walczyć ze stereotypem geja rozpustnika. Ta sama obłuda dotyczy seksu. Nie można mówić o nim szczerze i bezpruderyjnie, bo natychmiast włącza się tryb moralizujący. Tego moralizowania nie ma w twojej książce, w wypowiedziach twoich bohaterow.

W Szwecji naturalny stosunek do cielesności i seksu ma swoje źródła w bliskości natury i w kulturze chłopskiej. Tylko że ta szwedzka kultura chłopska jest zupełnie inna niż polska. Szwedzi mieli wolnych chłopów, tam nigdy nie było pańszczyzny. Dość szybko pojawił się też wolny seks, a w XIX w. możliwe stało się coś, co nazywano „nocnymi zaręczynami” – chłopak mógł przyjść do dziewczyny i uprawiać z nią seks, mimo że nie byli jeszcze małżeństwem. Polscy chłopi byli niewolnikami, ich ciała były bite i torturowane, a kobiety były gwałcone.

Nadto Szwecja już w latach 50. XX w. wprowadziła edukację seksualną, a w Polsce nie ma jej do tej pory. Poza tym język – po polsku przeklina się seksualnie. W Szwecji przekleństwa mają charakter religijny: wysyła się kogoś do szatana, do piekła. Po polsku seks automatycznie więc kojarzy się z czymś wulgarnym, plugawym.

Właśnie, język Podziwiam, że twoi bohaterowie_ ki tak szczerze i otwarcie mówią o swoich doświadczeniach intymnych. Językiem prostym, nawet czasami protokolarnym, bez uciekania się do eufemizmów. W Polsce tego języka nie mamy. Nie wyobrażam sobie, by jakieś osoby publiczne wyoutowały się np. jako żyjące w związku otwartym czy poliamorycznym i szczerze o tym opowiedziały. Nawet Mariusz Szczygieł zrobił coming out, pisząc, że nie potrafi mówić o byciu gejem. I nie dodał nic więcej.

Ale zauważ, że ja z większością moich bohaterów rozmawiałam po szwedzku, a potem przełożyłam te rozmowy na polski, więc w naszym języku też można znaleźć taki sposób mówienia o seksie, o jakim wspominasz. Wszystko musi się jednak zacząć od tego, co w głowie, od połączenia braku pruderyjności z brakiem potrzeby uciekania się do wulgarności, by przykryć nią wrażliwość lub wstyd. Myślę, że u Szwedów naturalny stosunek do ciała przekłada się też na nagość emocjonalną. Na łatwość w mówieniu o własnych uczuciach, własnej seksualności. Rzeczywiście, mam wrażenie, że moi bohaterowie odsłonili przede mną rozmaite obszary swojej wrażliwości. W grę wchodzi jeszcze jedna kwestia. Dobrze mówię po szwedzku, ale oczywiście mam akcent. Szwedzi odbierają mnie z jednej strony jako swoją, bo znam wszystkie kody językowe i kulturowe, z drugiej jednak jestem inna, zadaję trochę inne pytania.

W Szwecji unika się konfliktów, także w debacie publicznej. Szwecja jest krajem, w którym ludzie wypowiadający niewłaściwe opinie mogą zostać wykluczeni. Otacza się kogoś takiego lodowatym kręgiem. Jeśli jest dziennikarzem, przestaje się zamawiać teksty, jeśli znajomym, przestaje się go zapraszać na spotkania i ta osoba znika. To jest samotność, której Szwedzi się boją, dlatego są bardzo ostrożni w wyrażaniu swoich poglądów, zwłaszcza politycznych. Jestem wielką zwolenniczką politycznej poprawności, ale uwielbiam w Polsce to, że wśród ludzi inteligentnych możliwa jest rozmowa, w której ktoś prowokuje, mówi coś niepoprawnego, po to, żeby było ciekawiej. W Szwecji jest to niemożliwe. Moi bohaterowie powiedzieli mi więcej, niż pewnie powiedzieliby szwedzkiej dziennikarce, bo czuli, że jako osoba poniekąd z zewnątrz nie oceniam ich w ten sam sposób co rodacy.

Natomiast jeśli chodzi o Polskę, to obserwuję ciekawe rzeczy na spotkaniach autorskich. Ludzie bardzo chcą rozmawiać o miłości i seksie, ale nie umieją, boją się. Myślę, że często udaje mi się ich ośmielić, bo na spotkaniach robię to, co w książce: tworzę bezpieczną przestrzeń, w której można powiedzieć wszystko. I rodzą się z tego bardzo interesujące dyskusje. Po jednym z takich spotkań podeszła do mnie para. Ona mnie przytuliła i podziękowała mi za rozdział o rodzinie poliamorycznej, bo pokazałam w nim, że poliamoria to może być miłość, że nie chodzi wyłącznie o erotykę. Powiedziała: „Przyszłam tu ze swoim chłopakiem. Ale od wielu lat mam męża i musimy się ukrywać, bo to nie jest coś, co jest w Polsce akceptowane”.

Innym razem przysiadł się do mnie mężczyzna, ok. 40 lat, i wyznał: „Wie pani, ja pochodzę z bardzo katolickiej rodziny, miałem być księdzem. Moi rodzice uważają, że rozwód to zło, homoseksualizm zło. Zostałem wychowany bardzo konserwatywnie i zawsze miałem takie poglądy. Teraz czytam pani książkę, bo chcę zrozumieć. I powiem pani, że może nie chciałbym żyć w takim związku poliamorycznym, ale nie widzę nic złego w tym, co pani opisuje”. Coś więc powoli się w Polsce zmienia.

Męczy mnie jeszcze jedna kwestia po przeczytaniu twojej książki. Czy te wszystkie eksperymenty z miłością, seksem, związkami nie są aby zarezerwowane wyłącznie dla ludzi bogatych?

Oczywiście są – może niekoniecznie zamożnych, ale finansowo i życiowo bezpiecznych. Chodzi tutaj nie tyle o bogactwo, ile o fakt, że Szwecja to państwo opiekuńcze. W Polsce ludzie się rozwodzą, ale często z powodów ekonomicznych muszą dalej mieszkać razem. Albo z tych samych powodów nie mogą się rozwieść. W Szwecji zdarza się to dużo rzadziej, bo zawsze można liczyć na pomoc instytucji państwa. Silne państwo opiekuńcze zmniejsza też zależność jednostki od szeroko pojętej rodziny. Człowiek mający kłopoty finansowe nie idzie po pożyczkę do cioci czy do szwagra, więc też mniej musi się opiniami tychże przejmować.

Ale ta wyzwolona Szwecja, gdzie młoda dziewczyna, która chce odkrywać swoje ciało i mieć dużo kontaktów seksualnych, nie ryzykuje już tym, że będzie uważana za łatwą, obejmuje przede wszystkim białą czy może głównie rodowicie szwedzką część społeczeństwa. Ten podwójny standard to temat, o którym pisałam we wcześniejszej książce „Moraliści”. Nie da się ukryć, że istnieją w Szwecji przedmieścia imigranckie, w których kobiety nie mają prawa nawet mieć szwedzkich kolegów. Nie mogą decydować, kto będzie ich mężem. Nawet nie mogą brać udziału w zajęciach pływania, bo te zajęcia są koedukacyjne. Zdarzają się w Szwecji zabójstwa honorowe. Jest też zjawisko znane jako „dziewczyny balkonowe” – dziewczyny skaczą z balkonu i nie wiadomo, czy skaczą same, czy ktoś im w tym skoku pomógł, bo splamiły honor rodziny. Te przedmieścia bywają oczywiście także skrajnie homofobiczne i niekoniecznie jest to częścią szerszej debaty publicznej, choć zdarzają się takie ważne głosy jak ten Mustafy Panshiriego, jednego z bohaterów moich „Moralistów”. Mustafa był kiedyś policjantem, dziś jest coraz bardziej znanym dziennikarzem, a przede wszystkich edukatorem uchodźców z jego rodzimego Afganistanu. Panshiri bez oporów mówi o tym, że jako młody chłopak był homofobem, bo tak został wychowany, ale kiedy zrozumiał szwedzkie wartości i to, jak pojmowana jest tu demokracja, pozbył się też uprzedzeń. Mówienie o tych sprawach w taki sposób, by nie tworzyć dodatkowych stereotypów, ale jednocześnie nie zamiatać problemów pod dywan, to wyzwanie dla całej Europy Zachodniej, o czym pisze m.in. Slavoj Žižek. Będzie ona musiała wreszcie sobie powiedzieć, że prawa człowieka w sytuacji wielokulturowości są czymś nadrzędnym w stosunku do praw wolności religijnej.

A jaka była twoja szwedzka droga miłości jako osoby, która do tego kraju przyjechała z Polski?

Zdecydowanie wyjechałam z Polski dla miłości, rzuciłam dla niej w pewnym momencie wszystko, dobrą pracę, znany mi świat. Mój mąż nie jest Szwedem, jest Polakiem wychowanym w Norwegii i sam twierdzi, że nie ma tożsamości narodowej. Na pewno moje doświadczenie jest takie, że długoletnie małżeństwo to coś, co może bardzo się zmieniać. Byliśmy zupełnie inną parą w pierwszym okresie związku, zupełnie inaczej żyliśmy, gdy wychowywaliśmy dziecko, a dzisiaj jesteśmy na etapie wielkiej przyjaźni i wolności. Mam talent do długich związków i do przyjaźni. Jednocześnie napisałam „Szwedzką sztukę kochania” także dla siebie samej, żeby ponownie zastanowić się nad tym, czym jest dla mnie miłość, czego jeszcze chcę. Bo na pewno nie wiem o niej wszystkiego. Mogę też zrobić coming out: nigdy nie miałam one night standu, co pewnie zaskakuje, skoro jestem tak otwarta w myśleniu i wszystkiego ciekawa.

Skoro mowa o coming outach Redakcja kazała mi zapytać, czy aby na pewno jesteś hetero. Może trochę bi?

Bardzo wiele osób twierdzi, że jestem biseksualna. Przyjaciółki lesbijki od dawna mi to mówią. Miałam w swoim życiu kilka tak silnych przyjaźni z kobietami, że nazwałabym je dzisiaj miłościami. Ale to były miłości niezrealizowane erotycznie. Więc nie, nie jestem biseksualna w praktyce, ale mam silne poczucie, że na pewno mogłabym się zakochać w kobiecie, także erotycznie.

W twojej książce pada takie ładne określenie: heteroelastyczność.

Uczył się jej, praktykując tantrę, Eric, a ja mam wrażenie, że jestem heteroelastyczna z natury. Zawsze miałam mnóstwo przyjaciół homoseksualistów. Chyba więcej rozmawiam o seksie z przyjaciółmi gejami niż z koleżankami. Zresztą już w liceum bardzo interesowała mnie miłość niehetero, co wynikało z tego, że mam zbuntowaną naturę i przemawia do mnie miłość, która jest wbrew wszystkiemu. Może to właśnie objaw polskiego romantyzmu?

Jestem z natury niepruderyjna, nie gorszą mnie żadne tematy związane z seksualnością i bardzo lubię o nich rozmawiać. Ale nie jestem osobą, która bardzo dużo eksperymentuje i jeszcze potem o tym opowiada – chyba głównie dlatego, że chronię moją wrażliwość. Poza tym jestem świadoma tego, że polskie ograniczenia i idiosynkrazje w myśleniu o wolności w seksie ukształtowały także mnie samą. Jest trochę tak, że pisząc o wyzwolonych Szwedach, staram się wyzwalać Polaków, a przy okazji samą siebie. Co nie znaczy, że nie zdarzył się w moim życiu jakiś eksperyment i że nie zdarzy się ich więcej. Na pewno wolałabym zamiast w Polsce dojrzewać seksualnie na Samoa, jak w słynnej książce antropolożki Margaret Mead, w której wyspy Samoa ukazane zostały jako seksualny raj, gdzie seks jest po prostu radością i odkrywaniem. Szwecja nie jest Samoa, ale myślę, że jest z niej na Samoa dużo bliżej niż z Polski.[/restrict]

 

Katarzyna Tubylewicz (ur. 1974) – polska pisarka, dziennikarka i tłumaczka. Mieszka w Szwecji. W latach 2006- -2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie i attaché kulturalną w Ambasadzie RP. Wydała takie książki jak „Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie” (2017), „Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią bywać sami” (2021) i ostatnio „Szwedzka sztuka kochania”. Przetłumaczyła m.in. trylogię Jonasa Gardella „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” (wyd. pol. 2014-2015).