Bogna Kowalczyk i jej film o Lulli, najstarszej polskiej drag queen

Z BOGNĄ KOWALCZYK, reżyserką dokumentu „Boylesque” o Lulli La Polaca, najstarszej polskiej drag queen, rozmawia Adam Kruk

fot. Emilia Oksentowicz/.kolektyw

Twój pełnometrażowy debiut Boylesque, będący portretem Andrzeja Szwana, znanego in drag jako Lulla La Polaca, miał niedawno premierę na prestiżowym festiwalu w Toronto, skąd wyjechałaś z nagrodą dla najbardziej obiecującej młodej reżyserki. Jak było w Kanadzie?

To było bardzo ciekawe doznanie, duży stres, ale super, że film „czyta się” za granicą. Bałam się, jak zostanie przyjęty, bo jednak jest mocno osadzony w polskim kontekście. Wprawdzie testowaliśmy go na publice anglojęzycznej i kilka osób sprawdzało, co jest zrozumiałe, a co nie, ale i tak przetłumaczenie wszystkich żartów i niuansów słownych było wyzwaniem. Myślę jednak, że jest w „Boylesque” coś takiego, co otwiera serca pod każdą szerokością geograficzną. Po seansach w Toronto, ale też na Krakowskim Festiwalu Filmowym, na Post Pxrn w Warszawie czy podczas Młodzi i Film w Koszalinie ludzie mocno się otwierali, rozmowy bardziej niż filmu dotyczyły ich samych. Często bardzo intymnych spraw.

Przed nakręceniem Boylesque byłaś fanką dragu?

Pewnie, w środowisku queerowym obracam się od lat, z dragiem byłam oswojona, to dla mnie naturalne otoczenie i bezpieczne terytorium. Jako osoba biseksualna jestem zwolenniczką tworzenia przestrzeni inkluzywnej dla wszystkich, a nie zamykania się wyłącznie we własnych bańkach. Scena drag zawsze dawała mi wolność, której potrzebowałam, i dostarczała inspiracji. Cenię ją przede wszystkim jako zjawisko, wokół którego gromadzi się wspólnota, bez względu na to, czy oglądamy drag w wydaniu profesjonalnym, czy amatorskim, niezależnie od tego kto, co i jak performuje. Dla mnie najbardziej istotny jest jego wymiar jednoczący, choć mieści się w nim oczywiście cała masa wątków dotyczących mody, ról społecznych, humoru. W filmie natomiast chciałam opowiedzieć bardziej o człowieku niż o kulturze drag. Szukałam bohatera do intymnego portretu w przestrzeni męskich performerów kwestionujących role społeczne, wchodzących z nimi w dialog.

Prowadziłaś wśrod drag queens casting?

[restrict]Absolutnie nie, tak nie da się znaleźć bohatera. Ktoś może być zjawiskowy in drag, ale w filmie dokumentalnym ważniejsze są gotowość do podzielenia się opowieścią, odwaga, zaufanie. Szukałam osoby mającej historię do opowiedzenia, taką ze środka i taką, która we mnie zarezonuje. Trafiłam na Lullę i już z nią zostałam – to było 5 lat temu, kiedy drag nie był jeszcze w Polsce tak popularny jak dziś, a Lulla nie była tak znana. Andrzej pojawił się w książce Remigiusza Ryzińskiego „Foucault w Warszawie” jako jedna z osób opowiadających gejowskie historie dawnej Warszawy. Był trochę człowiekiem archiwum i tę rolę raz na jakiś czas odgrywał, ale poza garstką wtajemniczonych nikt o nim nie wiedział. Dopiero Kim Lee zaprosiła go na scenę, zachęcała, by występował. Była trochę jej dragową mamą.

Drag queen Kim Lee, czyli zmarły w 2020 r. Andy Nguyen legenda polskiego dragu. Jakie miał znaczenie dla filmu?

Kluczowe. To on nas sobie przedstawił. Powiedział, że koniecznie muszę Lullę poznać, zapraszał ją na różne pokazy. To dzięki niemu Lulla jest dziś tam, gdzie jest. Film nie jest o Kim, ale Kim był człowiekiem orkiestrą, robił nieprawdopodobne rzeczy, postawił polski drag na nogi – w dużej mierze to właśnie dzięki niemu zjawisko to ma się dziś tak dobrze. To wciąż dla nas i dla całej sceny ogromnie ważna postać i tak już pozostanie. Z Lullą bardzo się przyjaźnili – mieli swoje wzloty i upadki, ale były to bardzo bliskie sobie osoby. Andy musiał więc w filmie się pojawić, choćby jako trzecioplanowa postać, bo bez niego nie da się opowiedzieć o polskim dragu.

Jak określiłabyś specyfikę polskiego dragu?

Jego specyfiką jest to, że jest polski. W ogóle nasza kultura queerowa czy szerzej: sztuka alternatywna, jest krzywym zwierciadłem rzeczywistości i wiele o nas mówi. Na Paradach w Berlinie ludzie są poprzebierani i jest wielki karnawał, w Polsce ludzie są niepoprzebierani, ale mają fl agi, reprezentujące równość i prawo do bliskości, o które wciąż trzeba u nas walczyć, których brakuje. Może dlatego na naszych Marszach tak wiele osób prosi Lullę, aby ich przytuliła? Może nie dostały tego od swoich bliskich? Różnicę widać i w formie – mimo całej swej śmiałości polski drag jest dość nieśmiały. Mało jest osób, które godzą się zmierzyć z konsekwencjami tego, że występują w przebraniu – często mocno rozdzielają te światy. No i odbiór społeczny – u nas jeszcze często nie nazywa się nawet dragu sztuką, nie wiadomo, do której szufl adki go wrzucić. Poza naszą bańką nie ma celebrytek w stylu Sashy Velour, nie ma rewii połączonych z modą, występuje się w klubach często średnio do tego przygotowanych, czasem w teatrze – ale wtedy performerzy wpadają raczej jako goście, pewien eksces. Nie mówię, że to nie są wspaniali artyści sceniczni – często są kapitalni – ale ja chodzę na polski drag raczej po to, by patrzeć, jak ludzie się odważają, jak się przełamują i stawiają pierwsze kroki. Uwielbiam obserwowanie tego raczkowania. To jest piękne i unikalne.

Boylesque pojawia się trochę archiwaliow, zdjęć z prywatek z lat 70. i 80., kiedy to wszystko się zaczynało, tyle że w głębokim undergroundzie.

Znalazłam mnóstwo ciekawych materiałów, ale tylko niewielką ich część włączyłam do filmu, bo zupełnie nie o tym chciałam opowiedzieć. Zostawiam to Lulli i zachęcam wszystkich do spotkań z nią, wywiadów, czytania książek, w których występuje – to człowiek, który ma wyjątkowo dużo do powiedzenia o queerowej historii Polski. Mój film jest jednak o tu i teraz, o tym, jak Lulla wyobraża sobie przyszłość. Bardzo wyraźnie zaznaczałam w trakcie produkcji, że nie chcę traktować jej jako archiwum – mam w sobie bunt przeciwko temu, że osoby starsze sprowadzane są tylko do tej roli. Oczywiście one mają ten skarb wiedzy o przeszłości, ale nie uważam, że to je definiuje jako ludzi. W filmie przeszłość jest częścią życia Andrzeja, ale film skupia się na teraźniejszości i przyszłości – bo Lulla jest marzycielką. Osobą pogodną, ale momentami też bardzo samotną. Osobą, która nie akceptuje siebie, a potem uczy się siebie akceptować. Mając przed sobą człowieka z krwi i kości, zupełnie straciłam zainteresowanie archiwaliami.

Człowieka po osiemdziesiątce. Oglądając filmy gejowskie, można czasem odnieść wrażenie, że osoby LGBTQ+ mają datę ważności gdzieś do ok. 40. roku życia, a następnie chyba nagle wszyscy umieramy na AIDS albo stajemy się niewidoczni. Bardzo brakuje reprezentacji tego, co dzieje się z nami później.

Mnie też to denerwuje. Sama spotykam się z osobami starszymi – queerowymi i niequeerowymi – i bardzo wiele mi to daje. Kult młodości wyrządza dużo szkód, pozbawia nas wielu wspaniałych rzeczy i karmi lęki. Przed starością, śmiercią (co wiąże się też z kulturą chrześcijańską i strachem przed wiecznym sądem), zmarszczkami, brakiem erekcji, popuszczaniem moczu itd. A przecież w naszym ciele mieszkamy do ostatniego tchu, więc lepiej się z nim zaprzyjaźnić, niż się go wstydzić albo ciągle kogoś udawać – jak nie hetero, to kogoś młodszego. Nasza starość to nie jest jakiś demon, to jest doświadczenie, to jest dojrzałość, to jest dystans, to dalej są dotyk i zapach. Usuwając to wszystko z pola widzenia, sami robimy sobie krzywdę. Lulla jest osobą, która podjęła decyzję – a raczej tysiące małych decyzji – by nie dać się przez ten kulturowy mechanizm zepchnąć do getta. By dalej z życia korzystać, może nawet w pełniejszy sposób niż dawniej. Chciałam pokazać, że starość może być dla nas dobra, że leży to tylko w naszych rękach.

Z drugiej strony choroby to w tym wieku rzecz naturalna, często nie mamy na nie wpływu.

Lulla akurat jest w dobrej formie, ale sama też mówi o swoich słabościach, nie ukrywa ich. Ja też nie – pokazuję w filmie, że zmaga się ze swoim zdrowiem, że czasem po prostu nie nadąża. Na ciele Andrzeja widać blizny, zapisały się na nim różne przejścia. Ale gdy teraz rozmawiamy, mnie też bolą plecy, wiesz? Momentami miewam duszności ze stresu. To nie tylko kwestia wieku, ale też tego, na czym się skupiamy. Na wszystkich nas czas i doświadczenie odciskają piętno, ale będziemy mieli takie zmarszczki, na jakie zapracujemy. Albo od stresu, zmęczenia i złości, albo od śmiechu.

Prócz radości w filmie pojawia się coś, co wielu z nas przeżyło: złamane serce, miłość życia, ktorej cień za nami podąża.

Powinniśmy dać wybrzmieć każdej emocji, bo nie ma radości bez melancholii, „tak” nic nie znaczy, jeśli nie mówimy „nie”. Rozstanie, tęsknota są częścią doświadczenia bycia człowiekiem – każdy z nas kogoś stracił, z kimś się rozstał, nagle ktoś wyjechał… Często wiąże się z to z poczuciem bycia oszukanym. To, co się rodzi w tej nagłej pustce, na pewno nas tworzy i konstytuuje – myślę, że żałoba jest jednym z głównych tematów „Boylesque”. Oraz wracanie po żałobie do bycia sobą, do poszukiwania szczęścia. Przez dragowe występy, przyjaźnie, ale też randkowanie.

Andrzej dość swobodnie porusza sięświecie aplikacji randkowych, a język jego anonsow jest fantastyczny.

Tak! Sposób komunikowania się Lulli pokazuje łączność z wieloma światami: z tym dzisiejszym i tym z przeszłości. Z jednej strony „ideolo” i wulgaryzmy, a z drugiej czysta poezja – jej anonse to małe dzieła sztuki, są zupełnie wyjątkowe. Ale znój przekopywania się przez Tindera czy Grindra znamy wszyscy. Dlatego bardzo się ucieszyłam, gdy Lulla instalowała apkę, bo dzięki temu mogłam opowiedzieć o bardzo uniwersalnym doświadczeniu. Wiemy, jakie mogą być efekty ich używania – te fajne i te niefajne. Też to przeżywałam.

Jak u ciebie przebiegała droga do samoakceptacji?

Jestem z katolickiego domu, wychowywałam się w Polsce, która, wiadomo, nie jest najłatwiejszym krajem do życia dla osób nieheteronormatywnych. Ale kiedy dorastałam w latach 90., osoby biseksualne nie mogły nawet liczyć na akceptację osób homoseksualnych. Dziewczyny brzydziły się tego, że kiedykolwiek miałam do czynienia z penisem, chłopcy mówili: „jak biseksualna, to do trójkąta” – i takie teksty, niestety, słyszy się do dziś. Bardzo długo zmagałam się ze zinternalizowaną homofobią, jako nastolatka nie mogłam nawet słuchać kobiecych wokali. Mocno się we mnie kotłowało, miałam problemy z dojściem ze sobą do porozumienia. Dlatego dobrze rozumiem osoby, które mają problemy z coming outem czy przyznaniem przed sobą, że są choćby heteroelastyczne – już to może tworzyć ogromne napięcie w środku i lęk przed tym, że straci się bliskich. Często pcha to do nienawiści: autoagresji albo homofobii, choć nie oznacza to, że każda homofobiczna osoba jest skrycie homoseksualna (często tacy faceci boją się po prostu, że mogą zostać potraktowani przez innego mężczyznę tak, jak sami traktują kobiety). Więc nie zawsze było różowo, ale dziś już nic nie ukrywam i trudno mnie czymkolwiek zawstydzić.

Wydaje się że Lulla też ma dobry kontakt ze sobą i swoim ciałem.

Myślę, że to nas do siebie przyciągnęło. Oboje jesteśmy dziwakami, którzy nie boją się eksperymentować. Zresztą w gruncie rzeczy wszyscy nimi jesteśmy, tylko wiele osób boi się ujawnić swój rodzaj dziwactwa – gdyby to zrobiły, słowo „dziwactwo” przestałoby cokolwiek znaczyć. Nikt nie jest „standardowy”. Dlatego oprócz filmu zajmuję się też edukacją seksualną i emocjonalną. Bo żeby chciało nam się seks uprawiać, trzeba mieć w sobie dużo rzeczy poukładanych. Trzeba czuć się dobrze ze sobą, ze swoim ciałem, mieć akceptację dla niego nie tylko, gdy akurat dobrze wyszło na Instagramie. Czasem burczy w brzuchu, czasem puścisz bąka – trudno! Trzeba mieć pewien rodzaj sympatii dla takiej zwykłej cielesności, nie tylko tej pornograficznej, być uspokojonym albo przynajmniej być w stanie połączyć się ze spokojem. Ważne jest też zaufanie do partnera, partnerki, osoby partnerskiej, by wejść na pewien poziom chęci poznawania siebie i spotkania w bliskości – tam jest naprawdę sycący seks.

O tym trochę jest też twój krótki metraż Klimat i wanilia, portretujący polskie środowisko BDSM. Tam również pokazujesz, że warto o przyjemność zawalczyć głownie z samym sobą. Otworzyć się na nią.

To jest chyba wspólny mianownik tych dwóch filmów. Dużo osób myśli, że sadomaso jest takie szokujące, a „Klimat i wanilia” to po prostu opowieść o ludziach, którzy tęsknią do bycia akceptowanymi takimi, jacy są, jak im się wylosowało, co w nich gra. O otwartości na doświadczenia, na dynamikę spotkania, na to, by czuć się ze sobą na tyle swobodnie, by odegrać jakąś rolę, pozwolić sobie przejąć albo stracić kontrolę. Powodem, dla którego ktoś mógłby mieć z tym problem, jest brak komunikacji, akceptacji, niepotrzebne konwencje społeczne, które z kolei powodują spychanie tematu do sfery tabu. Nie rozmawiamy o oczekiwaniach i marzeniach, o problemach: z orgazmem, z erekcją, przemęczeniem czy szerzej, wpływem pracy i stresu na nasze życie erotyczne. A to wszystko się łączy. Seksualność jest dla mnie właśnie dlatego tak interesująca, że stanowi wrota do wielu wymiarów. Poprzez nią kontroluje się społeczeństwo, łącząc ją z polityką i religią. Albo z modą, która wmawia nam, jakie ciała mamy mieć: kaloryfer na brzuchu, dużego penisa, metr osiemdziesiąt, duże cycki, małe cycki albo zero cycków – jeśli masz penisa. Olać to, to powinno być wyłącznie naszą sprawą. To też chciałam poprzez „Boylesque” powiedzieć: że super jest być sobą – nic nie jest tak wyzwalające.[/restrict]

 

Katarzyna Tubylewicz, autorka „Szwedzkiej sztuki kochania”

Z KATARZYNĄ TUBYLEWICZ, autorką książki „Szwedzka sztuka kochania”, rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Rafał Masłow

Polska jest w wymiarze uczuciowym dość paradoksalna. Przytłaczający spadek romantyzmu, wielkie miłości naszych wieszczów i przesycona czuciem literatura () powinny uczynić nas pełnymi pasji i wielkich słów kochankami. Odnoszę jednak wrażenie, że w żadnym innym kraju nie słyszałam tylu ludzi twierdzących uparcie, że w miłość nie wierzą” – tak piszesz we wstępie do swojej książki. Bo choć jest ona o Szwecji, w której mieszkasz od ponad 20 lat, to jednak cały czas w tej Szwecji przegląda się Polska.

Od bardzo dawna interesowałam się tematem miłości jako ważnym doświadczeniem egzystencjalnym. Miałam poczucie, szczególnie we wczesnej młodości w Polsce, że jest to temat marginalizowany i banalizowany. Dziś myślę, że ma to silny związek z polską historią. Nawet słynny polski romantyzm jest tak naprawdę opowieścią o miłości do ojczyzny, dla której porzuca się inne miłości. W Polsce miłość traktowana jest jako coś niepoważnego, coś z kart kolorowych pism kobiecych. Bo poważne są wyłącznie powieści o samotnych mężczyznach cierpiących na polskość i przeżywających katusze duchowe. Tymczasem ja chciałam napisać książkę o miłości na poważnie i czekałam na moment, kiedy będę mogła to zrobić. Wcześniej napisałam książkę o samotności…

Samotny jak Szwed?, wydaną w roku 2021.

W Polsce bycie samotnym postrzegane jest jako porażka, dowód na to, że człowiekowi się w życiu nie powiodło. Tymczasem w Szwecji jest zupełnie inaczej. Tam samotność nie stygmatyzuje, może być przyjemna, komfortowa. Przyjrzałam się więc różnym rodzajom samotności, a ta doprowadziła mnie do miłości. Dlaczego? Bo okazało się, że paradoksalnie indywidualizm sprzyja romantyzmowi.

W Szwecji w latach 70. zmieniono prawo podatkowe. Od tamtego czasu małżeństwa nie mogą się opodatkowywać wspólnie. Celem takiego zabiegu było z jednej strony doprowadzenie do tego, żeby jak najwięcej kobiet pracowało – i rzeczywiście dzisiaj Szwecja ma najwięcej w Unii Europejskiej kobiet na rynku pracy. Z drugiej towarzyszyła temu zabiegowi otoczka ideologiczna. Powstał manifest socjaldemokratyczny, który definiował, czym ma być szwedzka miłość. Głosił on, że w Szwecji małżeństwa zawsze mają być zawierane z miłości, więc musi być z nich wyłączony element zależności finansowej. Ludzie mają być wolni, kiedy się kochają, i ma być im łatwo się rozstać, kiedy stwierdzą, że przyszedł na to czas. Chciałam sprawdzić, jak ta szwedzka miłość, oparta na bardzo silnym szwedzkim indywidualizmie, wygląda dziś i czym różni się od miłości polskiej.

Rozmawiasz w książce nie tylko ze Szwedkami i Szwedami, ale też z Polkami i Polakami ze Szwecją związanymi. Bardzo równościowo dobrałaś bohaterów i bohaterki. Są osoby homo, hetero, bi, rodziny patchworkowe, pojawiają się monogamia, poliamoria Od początku założyłaś, że będzie to książka egalitarna?

Przede wszystkim zależało mi na tym, by odpowiedzieć na pytanie, czym jest miłość. A później uświadomiłam sobie jeszcze bardziej, że definicji miłości jest wiele, każdy tworzy własną. Zwłaszcza w Szwecji, która nie jest krajem wibrującym erotyką i emocjami, ale pozwala ludziom kochać, kogo chcą. Akceptuje to zarówno społeczeństwo, jak i instytucje państwa. Opisuję np. rodzinę poliamoryczną, która wprawdzie nie jest rodziną w sensie prawnym, ale dostaje dużo wsparcia w zetknięciu z instytucjami takimi jak szkoła czy szpital.

[restrict]Nasze potrzeby uczuciowe i seksualne są bardzo różne. I naprawdę nie ma zasady, wedle której powinniśmy żyć w jeden określony sposób. Jednocześnie komponowałam tę książkę tak, by powoli przejść od związków dość tradycyjnych do tematów, które mogą być w Polsce uznane za prowokujące, takich jak radosny promiskuityzm, otwarte związki czy właśnie poliamoria. Pokazuję ludzi, którzy spełniają się w różnych związkach i są szczęśliwi.

I tu włączyła mi się typowo polska podejrzliwość. Twoi bohaterowie są za szczęśliwi. Coś na pewno udają, ukrywają. Nie miałaś takiego wrażenia, gdy z nimi rozmawiałaś?

Nie. Miałam wrażenie, że są bardzo samoświadomi, więc mówią także o tym, czego nie znaleźli, nie boją się przyznawać do braków. Na przykład Eric, który praktykował radykalną tantrę, spróbował w seksie wszystkiego co się dało, ale wciąż szuka miłości i znaleźć jej nie może, choć bardzo jej pragnie. Jest świadomy tego pragnienia, ale na tyle dużo pracował ze sobą, że jest w tej świadomości spokój i nadzieja. To, co poczułeś, na pewno jest związane z faktem, że polska kultura to kultura cierpiętnicza. Katolicyzm, a pewnie też mesjanizm, wpoił nam przekonanie, że życie jest cierpieniem. Ludzi łączy to, że wspólnie użalają się nad losem, że jeden mówi drugiemu: „ale ja mam gorzej”. Taka radość z cierpienia i narzekania. Lubimy też podkreślać, że Polska jest okropna, że to najgorszy kraj świat. To część naszej tożsamości. Natomiast częścią szwedzkiej tożsamości jest uważanie, że „jesteśmy uprzywilejowani, bo żyjemy w najlepszym kraju świata”. Ma to oczywiście także swoje konsekwencje. W Szwecji trwają teraz wojny gangów i sypie się część państwa opiekuńczego. Trudno się zmierzyć z tymi problemami, gdy ludzie są przekonani, że mieszkają w raju na ziemi. Za to w Szwecji ma się dużo mniejsze niż w Polsce wyrzuty sumienia, będąc szczęśliwym, i rzadziej się myśli, że „to musi się zaraz skończyć, bo tak dobrze być nie może”.

Z tęczowych bohaterów i bohaterek mamy w twojej książce gejowskie małżeństwo Jonasa i Nilsa, którzy wychowują córki bliźniaczki

…i którzy się dziwią, że w ogóle chciałam z nimi rozmawiać, bo przecież są „nudni”, zbyt zwyczajni i tradycyjni. W Szwecji nie ma w ogóle czegoś takiego – co jest silnie obecne w Polsce – że w kwestii związków partnerskich jesteśmy na tak, ale dzieci absolutnie trzeba z tego wyłączyć. W Szwecji się uważa, że tęczowe rodziny są normalnymi rodzinami. Jest ich zresztą bardzo dużo, funkcjonują w bardzo różnych konstelacjach – np. dwóch gejów i dwie lesbijki decydują się na to, żeby wspólnie mieć dzieci.

Dalej są Alicja i Kamila, które wyjechały z Polski do Szwecji.

Uchodźcy miłości – tak nazywam ludzi, którzy nie wytrzymują politycznej nagonki i wrogiego klimatu wokół osób LGBT, więc wyjeżdżają tam, gdzie mogą żyć otwarcie. Ważne jest to, co dziewczyny mówią w wywiadzie: by nie pytać, kto w ich związku jest żoną, a kto mężem. Bo nie są jak nóż i widelec, lecz jak pałeczki. Dynamika związków, przecież także hetero, może być bardzo rozmaita.

Jest też w książce Marcus Polak, który jednak całkowicie wsiąkł w Szwecję. To on uprawia radosny promiskuityzm. Oprowadza cię po gejowskich pikietach.

Marcus jest niezwykle uroczą, ciepłą osobą, przy której wszyscy czują się szczęśliwi. On w książce zwraca uwagę na to, czego kultura hetero może się nauczyć od kultury gejowskiej. Oddziela przyjemność od miłości, ale w jego promiskuityzmie jest niesamowicie dużo szacunku dla każdego kochanka. Jest poczucie wspólnoty – wszyscy jesteśmy sobie bliscy i pomagamy sobie w różnych sytuacjach. Marcus porównuje fi lmy porno homo i hetero i twierdzi, że w tych pierwszych jest dużo mniej wykorzystywania i uprzedmiotowienia. W kulturze heteroseksualnej cały czas bardzo trudno znaleźć równowagę, w której kobieta ma tę samą wolność seksualną i jest traktowana tak samo jak mężczyzna. Myślę, że kobiety i osoby LGBT powinny się jednoczyć na rzecz walki o to, by podkreślać znaczenie erotyki w życiu.

Prawdę mówiąc, nie mam poczucia, że w Polsce istnieje solidarność gejów, zwłaszcza taka zbudowana na fundamencie seksu. Chyba wciąż za dużo w nas pogardy i samopogardy, poczucia winy, małostkowości i innych mało chwalebnych cech.

W takim razie wszyscy musimy się uczyć od Marcusa.

Marcus mówi też o niebezpieczeństwie przyjęcia przez kulturę tęczową heteronormy.

To niebezpieczeństwo jest silne w Szwecji, gdzie tęczowe rodziny stały się właśnie normalnym elementem społeczeństwa. Tymczasem tolerancja powinna polegać na tym, że mogą być osoby homo, które chcą mieć tradycyjną rodzinę i wychowywać dzieci, ale mogą być także takie, które żyją w jakiejś kontrkulturze i w opozycji do konserwatywnych wartości. Ucieszyłam się, że Marcus chciał ze mną o tym rozmawiać, bo mam wrażenie, że nawet w samym środowisku LGBT+ jest to temat tabu. A ja jako pisarka zawsze staram się dotykać delikatnie, ale odważnie tematów, które zamiata się pod dywan.

W polskim środowisku to temat nader drażliwy, co wynika chociażby z feudalnego stosunku homo wobec hetero. Uważa się, że musimy zabiegać o akceptację heteryków, więc powinniśmy być mili, grzeczni, wierni i walczyć ze stereotypem geja rozpustnika. Ta sama obłuda dotyczy seksu. Nie można mówić o nim szczerze i bezpruderyjnie, bo natychmiast włącza się tryb moralizujący. Tego moralizowania nie ma w twojej książce, w wypowiedziach twoich bohaterow.

W Szwecji naturalny stosunek do cielesności i seksu ma swoje źródła w bliskości natury i w kulturze chłopskiej. Tylko że ta szwedzka kultura chłopska jest zupełnie inna niż polska. Szwedzi mieli wolnych chłopów, tam nigdy nie było pańszczyzny. Dość szybko pojawił się też wolny seks, a w XIX w. możliwe stało się coś, co nazywano „nocnymi zaręczynami” – chłopak mógł przyjść do dziewczyny i uprawiać z nią seks, mimo że nie byli jeszcze małżeństwem. Polscy chłopi byli niewolnikami, ich ciała były bite i torturowane, a kobiety były gwałcone.

Nadto Szwecja już w latach 50. XX w. wprowadziła edukację seksualną, a w Polsce nie ma jej do tej pory. Poza tym język – po polsku przeklina się seksualnie. W Szwecji przekleństwa mają charakter religijny: wysyła się kogoś do szatana, do piekła. Po polsku seks automatycznie więc kojarzy się z czymś wulgarnym, plugawym.

Właśnie, język Podziwiam, że twoi bohaterowie_ ki tak szczerze i otwarcie mówią o swoich doświadczeniach intymnych. Językiem prostym, nawet czasami protokolarnym, bez uciekania się do eufemizmów. W Polsce tego języka nie mamy. Nie wyobrażam sobie, by jakieś osoby publiczne wyoutowały się np. jako żyjące w związku otwartym czy poliamorycznym i szczerze o tym opowiedziały. Nawet Mariusz Szczygieł zrobił coming out, pisząc, że nie potrafi mówić o byciu gejem. I nie dodał nic więcej.

Ale zauważ, że ja z większością moich bohaterów rozmawiałam po szwedzku, a potem przełożyłam te rozmowy na polski, więc w naszym języku też można znaleźć taki sposób mówienia o seksie, o jakim wspominasz. Wszystko musi się jednak zacząć od tego, co w głowie, od połączenia braku pruderyjności z brakiem potrzeby uciekania się do wulgarności, by przykryć nią wrażliwość lub wstyd. Myślę, że u Szwedów naturalny stosunek do ciała przekłada się też na nagość emocjonalną. Na łatwość w mówieniu o własnych uczuciach, własnej seksualności. Rzeczywiście, mam wrażenie, że moi bohaterowie odsłonili przede mną rozmaite obszary swojej wrażliwości. W grę wchodzi jeszcze jedna kwestia. Dobrze mówię po szwedzku, ale oczywiście mam akcent. Szwedzi odbierają mnie z jednej strony jako swoją, bo znam wszystkie kody językowe i kulturowe, z drugiej jednak jestem inna, zadaję trochę inne pytania.

W Szwecji unika się konfliktów, także w debacie publicznej. Szwecja jest krajem, w którym ludzie wypowiadający niewłaściwe opinie mogą zostać wykluczeni. Otacza się kogoś takiego lodowatym kręgiem. Jeśli jest dziennikarzem, przestaje się zamawiać teksty, jeśli znajomym, przestaje się go zapraszać na spotkania i ta osoba znika. To jest samotność, której Szwedzi się boją, dlatego są bardzo ostrożni w wyrażaniu swoich poglądów, zwłaszcza politycznych. Jestem wielką zwolenniczką politycznej poprawności, ale uwielbiam w Polsce to, że wśród ludzi inteligentnych możliwa jest rozmowa, w której ktoś prowokuje, mówi coś niepoprawnego, po to, żeby było ciekawiej. W Szwecji jest to niemożliwe. Moi bohaterowie powiedzieli mi więcej, niż pewnie powiedzieliby szwedzkiej dziennikarce, bo czuli, że jako osoba poniekąd z zewnątrz nie oceniam ich w ten sam sposób co rodacy.

Natomiast jeśli chodzi o Polskę, to obserwuję ciekawe rzeczy na spotkaniach autorskich. Ludzie bardzo chcą rozmawiać o miłości i seksie, ale nie umieją, boją się. Myślę, że często udaje mi się ich ośmielić, bo na spotkaniach robię to, co w książce: tworzę bezpieczną przestrzeń, w której można powiedzieć wszystko. I rodzą się z tego bardzo interesujące dyskusje. Po jednym z takich spotkań podeszła do mnie para. Ona mnie przytuliła i podziękowała mi za rozdział o rodzinie poliamorycznej, bo pokazałam w nim, że poliamoria to może być miłość, że nie chodzi wyłącznie o erotykę. Powiedziała: „Przyszłam tu ze swoim chłopakiem. Ale od wielu lat mam męża i musimy się ukrywać, bo to nie jest coś, co jest w Polsce akceptowane”.

Innym razem przysiadł się do mnie mężczyzna, ok. 40 lat, i wyznał: „Wie pani, ja pochodzę z bardzo katolickiej rodziny, miałem być księdzem. Moi rodzice uważają, że rozwód to zło, homoseksualizm zło. Zostałem wychowany bardzo konserwatywnie i zawsze miałem takie poglądy. Teraz czytam pani książkę, bo chcę zrozumieć. I powiem pani, że może nie chciałbym żyć w takim związku poliamorycznym, ale nie widzę nic złego w tym, co pani opisuje”. Coś więc powoli się w Polsce zmienia.

Męczy mnie jeszcze jedna kwestia po przeczytaniu twojej książki. Czy te wszystkie eksperymenty z miłością, seksem, związkami nie są aby zarezerwowane wyłącznie dla ludzi bogatych?

Oczywiście są – może niekoniecznie zamożnych, ale finansowo i życiowo bezpiecznych. Chodzi tutaj nie tyle o bogactwo, ile o fakt, że Szwecja to państwo opiekuńcze. W Polsce ludzie się rozwodzą, ale często z powodów ekonomicznych muszą dalej mieszkać razem. Albo z tych samych powodów nie mogą się rozwieść. W Szwecji zdarza się to dużo rzadziej, bo zawsze można liczyć na pomoc instytucji państwa. Silne państwo opiekuńcze zmniejsza też zależność jednostki od szeroko pojętej rodziny. Człowiek mający kłopoty finansowe nie idzie po pożyczkę do cioci czy do szwagra, więc też mniej musi się opiniami tychże przejmować.

Ale ta wyzwolona Szwecja, gdzie młoda dziewczyna, która chce odkrywać swoje ciało i mieć dużo kontaktów seksualnych, nie ryzykuje już tym, że będzie uważana za łatwą, obejmuje przede wszystkim białą czy może głównie rodowicie szwedzką część społeczeństwa. Ten podwójny standard to temat, o którym pisałam we wcześniejszej książce „Moraliści”. Nie da się ukryć, że istnieją w Szwecji przedmieścia imigranckie, w których kobiety nie mają prawa nawet mieć szwedzkich kolegów. Nie mogą decydować, kto będzie ich mężem. Nawet nie mogą brać udziału w zajęciach pływania, bo te zajęcia są koedukacyjne. Zdarzają się w Szwecji zabójstwa honorowe. Jest też zjawisko znane jako „dziewczyny balkonowe” – dziewczyny skaczą z balkonu i nie wiadomo, czy skaczą same, czy ktoś im w tym skoku pomógł, bo splamiły honor rodziny. Te przedmieścia bywają oczywiście także skrajnie homofobiczne i niekoniecznie jest to częścią szerszej debaty publicznej, choć zdarzają się takie ważne głosy jak ten Mustafy Panshiriego, jednego z bohaterów moich „Moralistów”. Mustafa był kiedyś policjantem, dziś jest coraz bardziej znanym dziennikarzem, a przede wszystkich edukatorem uchodźców z jego rodzimego Afganistanu. Panshiri bez oporów mówi o tym, że jako młody chłopak był homofobem, bo tak został wychowany, ale kiedy zrozumiał szwedzkie wartości i to, jak pojmowana jest tu demokracja, pozbył się też uprzedzeń. Mówienie o tych sprawach w taki sposób, by nie tworzyć dodatkowych stereotypów, ale jednocześnie nie zamiatać problemów pod dywan, to wyzwanie dla całej Europy Zachodniej, o czym pisze m.in. Slavoj Žižek. Będzie ona musiała wreszcie sobie powiedzieć, że prawa człowieka w sytuacji wielokulturowości są czymś nadrzędnym w stosunku do praw wolności religijnej.

A jaka była twoja szwedzka droga miłości jako osoby, która do tego kraju przyjechała z Polski?

Zdecydowanie wyjechałam z Polski dla miłości, rzuciłam dla niej w pewnym momencie wszystko, dobrą pracę, znany mi świat. Mój mąż nie jest Szwedem, jest Polakiem wychowanym w Norwegii i sam twierdzi, że nie ma tożsamości narodowej. Na pewno moje doświadczenie jest takie, że długoletnie małżeństwo to coś, co może bardzo się zmieniać. Byliśmy zupełnie inną parą w pierwszym okresie związku, zupełnie inaczej żyliśmy, gdy wychowywaliśmy dziecko, a dzisiaj jesteśmy na etapie wielkiej przyjaźni i wolności. Mam talent do długich związków i do przyjaźni. Jednocześnie napisałam „Szwedzką sztukę kochania” także dla siebie samej, żeby ponownie zastanowić się nad tym, czym jest dla mnie miłość, czego jeszcze chcę. Bo na pewno nie wiem o niej wszystkiego. Mogę też zrobić coming out: nigdy nie miałam one night standu, co pewnie zaskakuje, skoro jestem tak otwarta w myśleniu i wszystkiego ciekawa.

Skoro mowa o coming outach Redakcja kazała mi zapytać, czy aby na pewno jesteś hetero. Może trochę bi?

Bardzo wiele osób twierdzi, że jestem biseksualna. Przyjaciółki lesbijki od dawna mi to mówią. Miałam w swoim życiu kilka tak silnych przyjaźni z kobietami, że nazwałabym je dzisiaj miłościami. Ale to były miłości niezrealizowane erotycznie. Więc nie, nie jestem biseksualna w praktyce, ale mam silne poczucie, że na pewno mogłabym się zakochać w kobiecie, także erotycznie.

W twojej książce pada takie ładne określenie: heteroelastyczność.

Uczył się jej, praktykując tantrę, Eric, a ja mam wrażenie, że jestem heteroelastyczna z natury. Zawsze miałam mnóstwo przyjaciół homoseksualistów. Chyba więcej rozmawiam o seksie z przyjaciółmi gejami niż z koleżankami. Zresztą już w liceum bardzo interesowała mnie miłość niehetero, co wynikało z tego, że mam zbuntowaną naturę i przemawia do mnie miłość, która jest wbrew wszystkiemu. Może to właśnie objaw polskiego romantyzmu?

Jestem z natury niepruderyjna, nie gorszą mnie żadne tematy związane z seksualnością i bardzo lubię o nich rozmawiać. Ale nie jestem osobą, która bardzo dużo eksperymentuje i jeszcze potem o tym opowiada – chyba głównie dlatego, że chronię moją wrażliwość. Poza tym jestem świadoma tego, że polskie ograniczenia i idiosynkrazje w myśleniu o wolności w seksie ukształtowały także mnie samą. Jest trochę tak, że pisząc o wyzwolonych Szwedach, staram się wyzwalać Polaków, a przy okazji samą siebie. Co nie znaczy, że nie zdarzył się w moim życiu jakiś eksperyment i że nie zdarzy się ich więcej. Na pewno wolałabym zamiast w Polsce dojrzewać seksualnie na Samoa, jak w słynnej książce antropolożki Margaret Mead, w której wyspy Samoa ukazane zostały jako seksualny raj, gdzie seks jest po prostu radością i odkrywaniem. Szwecja nie jest Samoa, ale myślę, że jest z niej na Samoa dużo bliżej niż z Polski.[/restrict]

 

Katarzyna Tubylewicz (ur. 1974) – polska pisarka, dziennikarka i tłumaczka. Mieszka w Szwecji. W latach 2006- -2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie i attaché kulturalną w Ambasadzie RP. Wydała takie książki jak „Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie” (2017), „Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią bywać sami” (2021) i ostatnio „Szwedzka sztuka kochania”. Przetłumaczyła m.in. trylogię Jonasa Gardella „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” (wyd. pol. 2014-2015).

10. rocznica śmierci Anny Laszuk

Dwunastego października mija 10 lat od śmierci ANNY LASZUK, dziennikarki, lesbijki, aktywistki. Była felietonistką „Repliki”, autorką dwóch książek, założycielką i redaktorką naczelną feministyczno-lesbijskiego magazynu „Furia”. Jej imię nosi przyznawana corocznie nagroda Radia TOK FM

rys. Marcel Olczyński

Choć Anna Laszuk jak mało kto zasługuje na miano lesbijskiej ikony, pamięć o niej powoli się zaciera, spotykam osoby LGBT, które nie mają pojęcia, kim była. Żeby uzmysłowić emancypacyjną rolę Laszuk, nie wystarczy wymienić jedynie jej osiągnięć, trzeba jeszcze wskazać jej ówczesne prekursorstwo.

Była pierwszą lesbijką, która zrobiła coming out na łamach „Repliki” (w sierpniu 2006 r.). Z pełną świadomością, z jakim wiąże się to ryzykiem: „(…) wcale się do tego nie palę, wolałabym mieć święty spokój. Czy akurat to, że jestem lesbijką, jest we mnie najbardziej interesujące? Nie sądzę, ale wybór jest taki: albo udawać Greka, albo zostać tą lesbijką na etacie, przynajmniej przez jakiś czas”.

Na co dzień Laszuk można było usłyszeć w Radiu TOK FM i trudno dziś wytłumaczyć, jak kolosalne znaczenie miało kilkanaście lat temu to, że w głównym nurcie funkcjonuje „nasza” osoba, poszerzająca zakres tego, co uchodzi w przestrzeni publicznej, wprowadzająca feministyczno-queerowo-lewicową perspektywę w swoich audycjach. Z racji charakteru radia najczęściej rozmawiała z politykami (polityczek było wówczas znacznie mniej), ale dbała także o reprezentację kultury, trzymała rękę na pulsie tego, co działo się w społeczności LGBT. Kiedy w 2010 r. wydała „Małą książkę o homofobii”, postanowiła, wbrew sugestiom znajomych, że napisze w niej także o transpłciowości: „Myślę, że dziś młodzież łapie to dużo szybciej, temat już funkcjonuje w mediach, można znaleźć informacje w Internecie”.

Najważniejszym dokonaniem Anny Laszuk jest jej debiutancka książka „Dziewczyny, wyjdźcie z szafy” (2006). Czytana dziś – może rozczarować swoją zwyczajnością. Ot, rozmowy o życiu, w dodatku w większości anonimowe. Jednak nikt wcześniej nie miał tyle odwagi i energii, żeby znaleźć ponad 30 lesbijek w różnym wieku, z różnych części Polski, oddać im głos, zapytać, co w ich życiu zmieniła nienormatywność psychoseksualna. Pisząc recenzję w „Replice”, Bożena Keff nie miała wątpliwości, że ta książka jest „położeniem kamienia milowego w opisie własnej tożsamości lesbijek i w opisie polskiej rzeczywistości”.

„Dziewczyny, wyjdźcie z szafy” szybko stały się pozycją kultową, ale Laszuk nie była zainteresowana tworzeniem kontynuacji. W 2010 r. mówiła: „Często jestem o to pytana, ale nie, nigdy nie planowałam całej serii. Po prostu miałam ochotę taką książkę napisać, wtedy czułam, że to jest bardzo ważne, żeby powstała. Dostaję e-maile od dziewczyn, że teraz fajnie byłoby wrócić do tych bohaterek, zobaczyć, co się z nimi działo, wyśledzić ich dalsze losy. Ale to jest bardziej ich ciekawość niż moja potrzeba, poza tym upłynęło zbyt mało czasu”. Okazało się jednak, że „więcej czasu” nie ma. Anna Laszuk zmarła na raka 12 października 2012 r. w wieku 43 lat. Następną książką, jaką planowała, miał być zbiór opowiadań. Opowiedziała mi jedną z historii, o której sfabularyzowaniu myślała: „Utkwiła mi w pamięci opowieść z epoki głębokiego PRL-u, o małżeństwie, które wprowadziło się do kamienicy w małym miasteczku, po czym – wcale nie tak szybko – okazało się, że ta kobieta to był facet przebierający się tylko po to, żeby móc żyć ze swoim ukochanym. On miał dokumenty wystawione na kobiece nazwisko, które załatwił sobie w Niemczech, przechodząc tylko pierwszy etap korekty płci, polegający na zmianie danych, dzięki czemu udało się im wziąć ślub. Dodatkową motywacją była ucieczka przed pójściem do wojska. A żeby było śmieszniej, on handlował bielizną na bazarku, sprzedawał kobietom staniki, doradzał. Potem zaczęły się różne paranoje, strach, co będzie na ulicy, jak zemdleje. Raz zasłabł i musiał uciekać, gdy go wieźli do szpitala, bo wszystko by się wydało. Historia prawdziwa, ale do wykorzystania raczej w prozie niż literaturze faktu”.

Jacek Jelonek i Michał Danilczuk. Jednopłciowa para z najwyższą sumą punktów obecnej edycji „Tańca z Gwiazdami”

W 3. odcinku programu „Dancing With The Stars. Taniec z Gwiazdami” Jacek Jelonek i Michał Danilczuk, czyli pierwsza jednopłciowa para tego programu w Polsce, zdobyli od jury maksymalną sumę punktów! To pierwsza tak wysoka nota w tej edycji programu!


 

Jive, tango, a dziś… quickstep! I to właśnie tym wspólnym tańcem Jacek Jelonek znany z programu „Prince Charming” wraz ze swoim tanecznym partnerem zdobyli od jury maksymalną ilość (40) punktów!

Serdecznie gratulujemy i czekamy na kolejne taneczne pokazy chłopaków! #jami !

Piński kontra Kaczyński. Orientacja szefa PiS w sądzie.

„Youtuber Jan Piński oświadczył przed sądem, że widział zrobione pod prysznicem nagie zdjęcie Jarosława Kaczyńskiego z oficerem WSI. Proces wytoczony mu przez prezesa PiS został po nerwowych 55 minutach odroczony” – pisze „Gazeta Wyborcza” o rozpoczętym wczoraj procesie.

I dalej:

„Szef PiS pozwał dziennikarza i youtubera Jana Pińskiego za to, że ten – w krótkim filmie na kanale YouTube – opisał jego dawny i rzekomo intymny związek z oficerem Wojskowych Służb Informacyjnych Piotrem Polaszczykiem oraz zasugerował, jakoby Kaczyński był z tego powodu „hakowany” przez znającego tajemnicę Antoniego Macierewicza. Piński ogłosił także, że homoseksualna orientacja prezesa PiS wpływa na jego wrogi – i pełen hipokryzji – stosunek do ruchu LGBT. Obrażony powyższymi ustaleniami Jarosław Kaczyński żąda od youtubera odwołania twierdzeń, opublikowania przeprosin i wpłaty 10 tys. zł na cele charytatywne.”

Piński podtrzymał wniosek o powołanie m.in. następujących świadków:

Paweł Rabiej (znajomy Kaczyńskiego z lat 90., były wiceprezydent Warszawy, który w 2016 r. zrobił coming out)

Robert Biedroń

Piotr Polaszczyk

-Jerzy Nasierowski (89-letni nestor naszej społeczności)

Lech Wałęsa

Antoni Macierewicz

Sędzia stwierdził jednak, że „wzywania świadków nie będzie”.

Piński zeznał: „Nie byłem karany za składanie fałszywych zeznań. Jestem dziennikarzem od ponad 20 lat. W latach 2006-2007 dowiedziałem się o znikaniu akt z komisji weryfikacyjnej WSI. W roku 2010 przeczytałem anonimowy list podpisany przez „zatroskanego oficera”, który opowiadał o romansie powoda z oficerem WSI, o wykryciu i utrwaleniu dowodów tego romansu w ramach operacji kryptonim „Buś” oraz o możliwości szantażu z tego wynikającej. To w tamtym czasie pokazano mi zdjęcie z udziałem powoda pod prysznicem. Na tym zdjęciu widnieli kapitan Piotr Polaszczyk i Jarosław Kaczyński w sytuacji wyraźnie intymnej. (…) W latach 2015-2016 dowiedziałem się, że Antoni Macierewicz sprywatyzował sobie akta kompromitujące powoda. Uświadomiłem sobie, że prezes PiS, a zatem i rząd polski, znajdują się pod kontrolą Macierewicza. Wątek szantażowania Jarosława Kaczyńskiego przez jego byłego ministra był jedną z najważniejszych przyczyn, dla których zabrałem głos na ten temat.”

Kontrrewolucja.net

Kilka dni temu w „Dużym Formacie” „Gazety Wyborczej” ukazał się obszerny tekst o całej sprawie. Autor Piotr Głuchowski tak wyjaśniał wniosek o powołanie prezydenta Lecha Wałęsy na świadka:

„Były prezydent dlatego, że publicznie zaprosił na swoje urodziny w 1993 roku „Lecha Kaczyńskiego z żoną i Jarosława z mężem”. W październiku 2006, w TVN-owskim programie „Teraz my!”, Wałęsa powtórzył, jakoby prezes PiS był homoseksualistą, zaś dopytywany, skąd to wie, wyjaśnił, że „ze służb”.

Dziś Wałęsa mówi mi przez telefon: – 30 lat temu powiedziałem krótko, bo nie było czasu na większe dowodzenie. W telewizji prawdę powtórzyłem i zdania nie zmieniłem do teraz. Jak sąd mnie zobowiąże do podania szczegółów, to je zdradzę.

Z tekstu Głuchowskiego wynika hipoteza, że Kaczyński i Macierewicz mają „haki” jeden na drugiego: 👉„Według Polaszczyka hakiem, który ma Kaczyński na Macierewicza, jest informacja WSW o jego współpracy z „bratnią służbą”. Hakiem w drugą stronę – „Buś” i fotografie.”

„Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” Joanny Ostrowskiej w finale Nike!

Jest! Książka Joanny Ostrowskiej „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” (wyd. Krytyka Polityczna) znalazła się w finale Nike, najważniejszej nagrody literackiej w Polsce. Finałową siódemkę nominowanych książek ogłoszono dziś rano.

GRATULUJEMY! ❤

„Oni…” to prekursorska praca zadająca kłam panującej wśród wielu historyków opinii, że z osławionego paragrafu 175 niemieckiego kodeksu karnego, kryminalizującego męskie relacje homoseksualne, skazywano tylko Niemców. W czasie II wojny światowej, gdy Niemcy zajęli ziemie polskie, ofiarami paragrafu 175 byli też Polacy. Ostrowska dotarła do ich zapisanych w dokumentach historii.. Józef Drewniok z Gliwic, Bogdan Kurt Machula z Katowic, Józef Kamiński z Włocławka, Alojzy Pawłowski z Poznania, Dionizy Przyborowski z Wrześni, Roman Igler z Poznania, Józef Niemczyk, który był na przymusowych robotach w III Rzeszy… – przez książkę Ostrowskiej idzie korowód Polaków skazanych za „nierząd z mężczyznami”.

Nowy Napis

Tuż po ukazaniu się książki Joanna Ostrowska mówiła w wywiadzie w „Replice” (nr 90):

„Przez długi czas (…) temat po prostu nie istniał. Jeśli się pojawiał, to był unieważniany. Stosowano trzy „argumenty”. Pierwszy – że chodziło tylko o Niemców, a nie o Polaków – nieprawda. Drugi – ogółem skazanych za homoseksualność było niewielu w porównaniu z innymi grupami ofiar, więc w sumie nie ma sensu się tym zajmować. To budzi mój ogromny sprzeciw. Czy rzeczywiście liczba powinna decydować o upamiętnieniu i badaniach historycznych? Trzeci „argument” – jeśli już „oni” istnieli, to byli seksualnymi drapieżcami – wykorzystywali i gwałcili współwięźniów. Do tej pory miesza się tych skazanych za homoseksualność z tymi, którzy w obozach czy więzieniach uprawiali seks z mężczyznami. To są dwa różne zjawiska, dwa „zbiory”, które czasem mogły się zazębiać. Byli tacy, którzy zostali skazani za homoseksualność i nie byli żadnymi przemocowcami (większość!). Inni dopuszczali się przemocy seksualnej, wykorzystując swoją pozycję w społeczności więźniarskiej. Wreszcie mamy historie mężczyzn sądzonych z innych powodów, którzy uprawiali seks z mężczyznami w trakcie odbywania kary. W każdym przypadku ważny jest kontekst.

Te trzy argumenty wyjaśniające brak zainteresowania tematem są fałszywe. Prawdziwym powodem była i jest homofobia – niechęć do zajmowania się historią „ohydnych zwyrodnialców” połączona z brakiem wiedzy na temat seksualności. Przez ponad 75 lat ludzie, o których piszę, byli marginalizowani.”

Joanna Ostrowska jest od lat sojuszniczką osób LGBT, a od kilku miesięcy również członkinią zarządu Fundacji Replika, organizacji, która wydaje nasz magazyn. Tym bardziej cieszymy się z jej nominacji.

Wcześniej historyczka opublikowała m.in. pracę „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej”. Była też spiritus movens dwóch kluczowych dla historii „różowych trójkątów” (symbolem tym oznaczano skazanych za homoseksualność w obozach koncentracyjnych) książek, które opatrzyła posłowiami: „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera oraz „Cholernie mocna miłość” Stefana K. i Lutza van Dijka.

 

W finałowej siódemce Nike znalazł się także wyoutowany twórca Edward Pasewicz (za „Pulverkopf”).

Gratulujemy!

„Blue Hour” – Lesbijski film absolwentki Warszawskiej Szkoły Filmowej z szansą na Oscara

Lesbijski film absolwentki Warszawskiej Szkoły Filmowej z szansą na Oscara!

Krótkometrażowy film „Blue Hour”, wyprodukowany przez Stacey Rushchak, ukraińsko-amerykańską absolwentkę Warszawskiej Szkoły Filmowej, znalazł się w oficjalnej selekcji Out On Film: Georgia’s LGBTQ+ Film Festival – festiwalu kwalifikującego do Oscarów!

Film „Blue Hour” to historia lesbijskiej miłości – opowiada historię Mai, kelnerki z małej wioski. „Bohaterka jest zawieszona w prowincjonalnym mikrokosmosie. W tym zastygłym krajobrazie pojawia się jednak w końcu ożywcze zakłócenie” – czytamy na stronie Warszawskiej Szkoły Filmowej. W barze, w którym pracuje Maja, pojawia się tajemnicza kobieta. Po jej zachowaniu widać, że na kogoś czeka. Wkrótce okazuje się, że kobieta całkowicie zmieni codzienność Mai.

W główne role wcieliły się młode aktorki – Monika Szwajnos oraz Karolina Rzepa. Za zdjęcia odpowiada absolwent kierunku operatorskiego WSF, Grzegorz Adach a producentem filmu jest dwukrotnie nominowany do Oscara reżyser, scenarzysta oraz producent – Maciej Ślesicki. Out On Film organizowany jest w Atlancie i do 2008 roku był częścią Atlanta Film Festival – festiwalu, który w zeszłym roku zwyciężyła głośna „Sukienka” w reżyserii Tadeusza Łysiaka. To właśnie ta wygrana umożliwiła Warszawskiej Szkole Filmowej ubieganie się o kolejną oscarową nominację dla swojej produkcji.

Festiwal to jedenastodniowe święto historii i artystów LGBTQ+, które prezentuje filmy fabularne, dokumentalne oraz krótkometrażowe. Misją festiwalu jest wysoka jakość i różnorodność wyświetlanych widzom treści, a także zapewnienie reprezentacji wszystkim członkom społeczności LGBTQ+ 🏳️‍🌈

Oczywiście, etiuda „Blue Hour” to nie jedyna produkcja WSF, która stawia wątek LGBTQ+ na pierwszym planie. To właśnie tutaj powstała znana nam wszystkim „Kontrola” w reżyserii Nataszy Parzymies, która trafiła niedawno na prestiżową listę 50. Nazwisk najlepszych młodych twórców magazynu Variety.

Gratulujemy całej ekipie i trzymamy za Was kciuki!

Znasz miejsca przyjazne osobom LGBT+? Dodaj je!

Największa w historii mapa miejsc przyjaznych osobom LGBT+ w Polsce właśnie powstaje dzięki Pro Diversity i inicjatywie miejsce.LGBT! Dodaj miejsca, które Ty znasz! 

Nieważne, czy chodzi o restaurację, klub, salon kosmetyczny, szkołę, usługi hydrauliczne, salon fryzjerski czy hotel. Pomóż innym osobom LGBT+ poczuć się bezpiecznie – wskaż miejsca, które znasz i dodaj je do naszej bazy na  https://dodaj.miejsce.lgbt/ !

Razem stworzymy mapę i aplikację na komórkę, która pozwoli nam nie tylko wspierać biznesy przyjazne osobom LGBT+ ale i czuć się bezpiecznie, gdy odwiedzamy nowe miasto.

Wejdź na https://dodaj.miejsce.lgbt/ i dodaj biznesy, którym ufasz i które polecasz! UWAGA! Zachęcamy zwłaszcza osoby z małych miast i miasteczek! Pokażcie, że u Was też są jakieś promyki nadziei!

#wspolpraca

Projekt finansowany przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny.

Piotr Jacoń z Medalem Wolności Słowa apeluje do Kościoła: „Zostawcie nasze tęczowe dzieci w spokoju”

Piotr Jacoń, odbierając niecałe 2 godziny temu Medal Wolności Słowa, nagrodę Fundacji Grand Press, wygłosił mocne przemówienie. Przypomniał, że siedem lat temu rządowa koalicja PO-PSL przegłosowała ustawę o uzgodnieniu płci, jednak trafiła ona na biurko prezydenta już nie Komorowskiego, ale Dudy, a ten ją zawetował.

„Ta rządowa większość nie tylko nie zrobiła nic, by tamto prezydenckie weto odrzucić, ale zrobiła także wszystko, by wniosku o odrzucenie tego weta w ogóle na sali plenarnej nie głosować. Więc nie głosowano” – mówił Jacoń.

I dalej do opozycji:

„Najbardziej jako ojciec i obywatel tego kraju oczekuję od was, że w tych najbliższych wyborach, które będą już niedługo, pójdziecie z tą ustawą do Sejmu i obiecacie takim rodzinom jak my, że będzie to jedna z pierwszych ustaw, które uchwalicie. Powiecie, że są ważniejsze rzeczy, bo jest inflacja, jest węgiel. Rodziny osób transpłciowych też martwią się o inflację i o to, że trzeba będzie kupić węgiel. Ale martwią się także o wiele innych rzeczy, o które martwić by się nie musiały, gdyby ta ustawa została przyjęta”

To nie wszystko. Piotr Jacoń zaapelował również do opozycji o to, by przygotowała takie zmiany w prawie, które zapewnią w tym kraju możliwość małżeństw jednopłciowych i aby takie pary mogły legalnie adoptować dzieci.

Następnie zwrócił się z mocnym apelem do Kościoła:

„Miejcie te swoje kościelne rozwody, ale naszym tęczowym dzieciom zostawcie przynajmniej cywilne śluby. I dajcie im święty spokój”

 

Przypominamy, bo jesteśmy z tego dumni: to właśnie na łamach „Repliki” (nr 91, maj/czerwiec 2021) Piotr Jacoń dokonał rodzicielskiego coming outu – ujawnił, że ma transpłciową córkę – Wiktorię.

Jacek Kurski. „Taniec siłą rzeczy jest dedykowany mężczyźnie i kobiecie. Wtedy jest zawsze najpiękniejszy.”

W najnowszej edycji „Dancing With The Stars. Taniec z Gwiazdami”, pierwszy raz w Polsce tańczy para jednopłciowa. 🏳️‍🌈 Kilka dni temu dziennikarz portalu Plotek rozmawiał o tym z prezesem TVP. Co uważa o tym konserwatywny Jacek Kurski? Dziennikarz zapytał, czy w programach tanecznych TVP również mogłaby wystąpić para jednopłciowa.
 

Jacek Kurski: “Nie, TVP nie byłoby na to gotowe. Mamy jednoznaczne stwierdzenie w Ustawie o radiofonii i telewizji, które mówi, że nadawca publiczny jest zobowiązany do przestrzegania wartości chrześcijańskich. Rodzina, małżeństwo jest związkiem mężczyzny i kobiety, nawet nie tylko w dekalogu, ale i konstytucji”

Reporter Plotka, Cezary Wiśniewski, sprostował, że nie chodziło mu o parę, jako relację romantyczną, ale po prostu parę osób tej samej płci w tańcu.

Jacek Kurski: “To jest już mruganie w tę stronę, taniec, siłą rzeczy, jest szczególnie dedykowany mężczyźnie i kobiecie, wtedy jest zawsze najpiękniejszy. Nie zapraszam par jednopłciowych do tańca w Telewizji Polskiej”

O tym, że taniec w parze jednopłciowej jest piękny, a w przypadku tanga jest to zupełnie normalne rozmawialiśmy już z Dawidem Belachem i Tomaszem Sępowiczem (parą gejów, tancerzy prowadzących Poznańska Akademia Tańca – Dawid Belach) na łamach nr. 88 “Repliki”. Co więcej jednopłciowa para w formacie TzG to nic nowego – na świecie takie sytuacje zdarzały się już wielokrotnie, a w 2019r. duński aktor Jakob Fauerby wraz ze swoim trenerem zdobyli nawet pierwsze miejsce! 🏳️‍🌈

Zachęcamy więc do obejrzenia, a potem głosowania na pierwszego polskiego księcia z „Prince Charming – Jacka Jelonka! Być może słupki oglądalności, które tak uwielbia Jacek Kurski, przekonają go, by zobaczyć, że taniec par jednopłciowej też jest piękny! 
 
Polsat