Maja Heban – O medycznej tranzycji u transpłciowych kobiet – z własnego doświadczenia

ABC medycznej tranzycji m/k

MAJA HEBAN, aktywistka i publicystka LGBT, specjalnie dla „Repliki” pisze o tym, jak wygląda medyczna tranzycja m/k, czyli u transpłciowych kobiet. Zna ten proces z własnego doświadczenia

foto Łukasz Langda

Jak wygląda tranzycja medyczna transpłciowych kobiet? Najbardziej prawdziwa odpowiedź brzmi: to zależy. Nie istnieje jedna właściwa ścieżka, bo każda osoba transpłciowa podąża swoją własną, którą pomagają wyznaczyć specjaliści. A ci, działając w systemie, który niespecjalnie odnotowuje egzystencję osób trans, mogą pozwolić sobie na swego rodzaju improwizację. Kiedy mówię o doświadczeniu transpłciowości w kontekście systemu opieki zdrowotnej, staram się pilnować, by używać słów takich jak „zazwyczaj”. Nie chciałabym wprowadzić kogoś w błąd przez swoją niewiedzę, że gdzieś w jakimś mieście jest specjalista, który akurat działa inaczej. Nie mówię tego, by straszyć. Przeciwnie – ranga specjalisty to dla lekarzy wyróżnienie, nieobca jest też osobom pracującym w tym zawodzie wymagającym stałego doskonalenia się i poszerzania kompetencji. Jest spora szansa, że trafiając do osoby poleconej, znalezionej na krążących po sieci mapkach i listach, trafimy dobrze. Chcę jednak, by wśród decydentów była pewność – osoby transpłciowe są w gabinecie lekarskim zdane na dobrą wolę i profesjonalizm osób lekarskich. Nie dowiemy się, jak wygląda tranzycja, prosząc o materiały edukacyjne u lekarza rodzinnego. Często piszą do mnie osoby, których dzieci czy znajomi wyoutowali się jako osoby transpłciowe i nie mają pojęcia, jak i gdzie zacząć. Nasze życia, czy nam się to podoba, czy nie, kręcą się wokół aptek i wizyt kontrolnych. Potrzebna jest systemowa zmiana, by osoby transpłciowe otrzymywały opiekę jako równoprawni obywatele, nie osoby z marginesu systemu.

Najpierw udowodnij, kim jesteś

Tranzycja medyczna zazwyczaj zaczyna się od diagnostyki. Piszę „zazwyczaj”, bo sama zaczęłam terapię hormonalną równocześnie z diagnostyką, a właściwie [restrict]z otrzymaniem skierowania do psychologa, ktory diagnostykę miał u mnie przeprowadzić. Było to ponad 11 lat temu, więc naturalnie mogło się to zmienić – już wtedy zresztą była to raczej specyfika konkretnego lekarza. Przyjmijmy zatem, że otrzymanie „papierka” to warunek konieczny, by zdobyć pierwszą receptę. Zajmie się tym psycholog, do którego lekarz prowadzący – seksuolog – wyśle. Można próbować diagnozę ogarnąć na własną rękę, by do seksuologa udać się już z opinią psychologiczną, jednak warto założyć, że dany specjalista ma „swojego” psychologa, którego ocenie ufa najbardziej i z którym blisko współpracuje. Należy też przygotować się na rozgrzebywanie całej historii życia oraz wiele wizyt. Nie ma co też się łudzić, że tak otrzymana opinia będzie potem wykorzystana w sądzie – raczej pojawi się dodatkowy, spory koszt powołania biegłego, który ponownie przejdzie z nami przez całą biografię. Piszę o tym wszystkim, by uczulić na prosty fakt: rozpoczęcie tranzycji to inwestycja czasu, kosztów i energii. Ci, którzy korektę płci uważają za fanaberię czy lekką decyzję, jaką można omyłkowo i szybko podjąć, mylą się niezwykle głęboko. Proces diagnostyki, jego wymagania i absurdy (np. kosztowne, a jednocześnie zupełnie nieprzydatne badania na oznaczenie kariotypu) doskonale opisane są na stronie tranzycja.pl, którą serdecznie polecam jako źródło informacji.

Po otrzymaniu diagnozy i pierwszej recepty zaczyna się terapia hormonalna i wszystkie z tym związane skutki uboczne, takie jak występowanie dziur w portfelu. Jako że transpłciowe kobiety dopiero zaczynające terapię mają PESEL przypisany do płci męskiej, nie przysługuje im refundacja. Estradiol, czyli główny hormon, który przyjmują transpłciowe kobiety, nie jest wyjątkowo drogi, jednak antyandrogeny, czyli leki hamujące produkcję testosteronu, już owszem – a przynajmniej w jednym konkretnym wydaniu. Przeglądając fora, z ulgą natrafiłam na informacje, że osoby przyjmujące antyandrogenowy lek Androcur – czyli octan cyproteronu, który według badań w większych dawkach może zwiększać ryzyko występowania oponiaków – obecnie dzielą tabletki na kilka części. Kiedy sama zaczynałam terapię, przyjmowałam tabletki w całości, za ich miesięczny zapas płacąc ponad 100 złotych. To pokazuje, jak zmienia się wiedza na temat transpłciowości i jak wiele zależy od danego specjalisty.

Niebieskie tabletki na kobiecość

Jak wspomniałam, najważniejszym hormonem przyjmowanym przez transpłciowe kobiety jest estradiol. To on, w połączeniu ze spadkiem poziomu testosteronu we krwi, sprawia, że rosną piersi, a skóra staje się bardziej miękka i mniej tłusta. Zmienia się rozłożenie tkanki tłuszczowej, maleje objętość tkanki mięśniowej i gęstość tkanki kostnej. W obrębie bioder, ud czy twarzy to subtelne zmiany, ale zdecydowanie do wyłapania, jeśli porówna się zdjęcia przed i po. Bardziej rzucają się w oczy piersi, które rosną pod wpływem hormonów – aczkolwiek tylko do pewnego stopnia. Szczupłe kobiety raczej nie powinny nastawiać się na naturalny rozmiar większy niż C. Zmianie ulega także owłosienie. Jeśli tranzycję udało się rozpocząć przed pojawieniem się łysienia, linia włosów zostanie już na swoim miejscu i typowe dla cispłciowych mężczyzn zakola raczej się nie pojawią. Nie liczyłabym jednak na to, że jeśli linia włosów już zdążyła się cofnąć, na jej miejscu wyrosną nowe włoski. Owłosienie na ciele również ulega redukcji w zadziwiający niemalże sposób. Nigdy nie byłam szczególnie owłosiona, ale miałam nieco ciemnych włosów na brzuchu i klatce piersiowej. Co się z nimi stało? Nie wiem, czy zniknęły, czy tylko stały się miękkie i jasne, ale po jakimś czasie przyjmowania hormonów i okazjonalnej depilacji domowymi metodami po prostu przestały być widoczne. W przypadku silnego owłosienia konieczne mogą być jednak bardziej drastyczne ingerencje. Nieco inaczej sprawa wygląda z zarostem. Coś, co oprócz diagnostyki osoby transkobiece powinny wziąć pod uwagę, to ewentualne przeprowadzenie laserowego usunięcia zarostu jeszcze przed rozpoczęciem przyjmowania hormonów lub jednocześnie z pierwszymi lekami. To ważne, bo przyjmowanie estrogenu sprawia, że zarost jaśnieje. Laser jest skuteczny jedynie na ciemnych włosach, więc zbyt długie zwlekanie z przeprowadzeniem depilacji może doprowadzić do tego, że skuteczna będzie już wyłącznie droższa i bardziej czasochłonna elektroliza. Nieusunięty na trwałe ciemny zarost zmieni się w jaśniejsze, ale nadal twarde i kłujące włoski. Pod wpływem zmian hormonalnych zmniejsza się libido, kurczą się jądra, a spontaniczne erekcje stają się znacznie rzadsze. Część z tych zmian jest nieodwracalna – terapia estradiolem rzeczywiście może prowadzić u osób transżeńskch do bezpłodności, a jeśli pojawią się piersi, nie znikną one po przerwaniu terapii. Niektóre z tych zmian, zwłaszcza tych najbardziej oczywistych wizualnie, to kwestia miesięcy. W pewnym stopniu ciało zmienia się natomiast przez lata w znacznie wolniejszym tempie.

Choć razem z estradiolem przyjmuje się najczęściej leki antyandrogenowe, by jak najmocniej zablokować wpływ testosteronu na ciało, estradiol sam w sobie działa jako bloker testosteronu. Połączenie z antyandrogenem pozwala uniknąć zbyt wysokich dawek, które mogłyby dawać niepożądane efekty uboczne. Ponownie – jest to niejako pole do eksperymentów i zapewne z czasem pojawiać się będą nowe propozycje optymalnych konfiguracji. Tym bardziej ważne jest, by konsultować dawki z lekarzami. Niektóre transpłciowe kobiety przyjmują również progesteron, który według niektórych źródeł ma mieć wspomagające działanie w procesie feminizacji wyglądu. Przypisuje mu się te właściwości zwłaszcza w kwestii rozmiaru i kształtu piersi, jednak wielu specjalistów po prostu go nie stosuje.

Estradiol występuje w formie tabletek, żelu, plastrów i zastrzyków.

Drogie media: „operacja zmiany płci” nie istnieje

Aspektem tranzycji, który nieprzerwanie fascynuje i interesuje ludzi, są operacje. To trudny temat, bo jeszcze bardziej niż w przypadku terapii hormonalnej łączy się z ograniczonymi możliwościami – zarówno w przypadku finansowych możliwości poszczególnych osób transpłciowych, jak i medycyny jako takiej. Zacznijmy przede wszystkim od tego, że nie tylko waginoplastyką kobiety trans żyją. Niewiele warte są opowieści o mitycznych „operacjach zmiany płci”, które pojawiają się w popkulturze jako czarodziejskie zabiegi zamykające na zawsze rozdział „transpłciowość” w życiu osób trans. Nie są też operacje czymś, czego wszystkie osoby transpłciowe po prostu chcą. Niektóre z nich zwyczajnie akceptują swoje genitalia czy rysy twarzy i nie postrzegają ich jako czegoś, co decyduje o ich płci. Inne boją się operacji i możliwego rozczarowania efektami, które mogą być trudne do przewidzenia. Nie sposób nie wspomnieć też o kosztach operacji, które trzeba liczyć w dziesiątkach tysięcy złotych, jeśli nie dolarów, w przypadku zabiegów zagranicznych. Oczywiście nie ma tutaj mowy o żadnym wsparciu ze strony państwa. Co operują kobiety transpłciowe?

Twarz, jeżeli potrzebują, by ich rysy były bardziej delikatne. Tak zwana „feminizacja twarzy” (popularny anglojęzyczny skrót to FFS od „facial feminization surgery”) obejmuje np. operację nosa, wygładzenie i podniesienie łuku brwiowego, redukcję podbródka, obniżenie linii włosów. Tego typu zabiegi są drogie niezależnie od płci, więc pełny zestaw ingerujący w różne punkty twarzy to koszt przynajmniej kilkudziesięciu tysięcy złotych.

Genitalia, jeśli mają taką potrzebę (trzeci raz nie będę tego pisać – ustalmy, że to potrzeby osób trans powinny wyznaczać, czego się podejmują w kontekście tranzycji). Wytworzenie pochwy nazywamy waginoplastyką i jedna z metod polega na tym, że dokonuje się inwersji prącia, ze skóry tworzy kanał pochwy i wargi sromowe, a z części żołędzia formuje się łechtaczkę. Głębokość takiej waginy uzależniona jest w pewnym stopniu od wielkości penisa. Alternatywną metodą jest waginoplastyka sigmoidalna, czyli pobranie części jelita, by z niego utworzyć pochwę. Pochwa transpłciowej kobiety, nazywana czasem „neowaginą”, częściowo się nawilża, jednak stosunek pochwowy wymaga używania lubrykantu. Cewka moczowa jest umiejscowiona nad otworem pochwowym, nad nią zaś znajduje się wytworzona chirurgicznie łechtaczka. Jak można się domyślić, od umiejętności chirurga zależy tutaj naprawdę wiele. Efekty wizualne mogą się różnić, podobnie jak poziom czucia. Trzeba jednak nadmienić, że pozostawienie zakończeń nerwowych i użycie ich do wytworzenia łechtaczki sprawia, że orgazmy powinny być łatwe do osiągnięcia i przyjemne (daję swój atest i pozdrawiam). Okres przynajmniej kilku miesięcy po operacji to czas obowiązkowego używania dilatorów, czyli prostych, dostępnych w kilku rozmiarach narzędzi do rozciągania pochwy. Ponieważ neowagina wytworzona jest operacyjnie, w procesie leczniczym może się obkurczać, czemu przeciwdziała się właśnie użyciem dilatorów.

Chciałabym tutaj zrobić lekką dygresję, by zaznaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze, transpłciowe kobiety mogą bez problemu czerpać przyjemność z seksu analnego, jeśli chcą penetracji. Nie warto nadmiernie dużo uwagi poświęcać rozmyślaniom o penisach transpłciowych kobiet ani o tym, co z tymi penisami robią, jeśli mają partnerki lub partnerów. Waginoplastyka jest dostępna dla kobiet po ustaleniu płci metrykalnej, co wyklucza te kobiety, które są żonate i w świetle polskiego prawa nie mogą skorygować płci, dopóki pozostają w związku małżeńskim. Koszt operacji to z kolei kilkadziesiąt tysięcy złotych, co jest dodatkowym blokerem i może oznaczać lata mozolnego odkładania każdego grosza. Wiele osób też najzwyczajniej w świecie boi się niezadowolenia z efektów, a ma co się oszukiwać, że każda operacja kończy się fantastycznym sukcesem i nikt jej nigdy nie żałuje. Powody, dla których osoby mogą nie chcieć ingerować chirurgicznie w swoje genitalia, można mnożyć, dlatego po prostu nie interesujmy się tym, co inni mają w majtkach, jeśli nie jesteśmy z nimi w relacji seksualnej lub lekarskiej. Wypytywanie ludzi o plany tego typu jest nie tylko niegrzeczne, ale też wzmacnia dysforię i dyskomfort u kobiet, które waginoplastyki bardzo chcą, ale z rozmaitych przyczyn nie mogą sobie na nią pozwolić.

Po drugie, waginoplastyka nie jest bynajmniej operacją, której podejmują się wyłącznie kobiety transpłciowe. Cispłciowe kobiety (np. z zespołem MRKH) również mogą potrzebować chirurgicznego wytworzenia pochwy. Osoby, które wyszydzają neowaginy, mówiąc, że są zrobione z jelita (jakbyśmy wszyscy nie mieli jelit) i sklepiają się jak otwarte rany, szydzą nie tylko z transpłciowych kobiet. To zabawne, że niektórzy robią to w imię „walki o prawa kobiet”. Tak, to jest o TERF-ach.

Zabiegami, które również są popularne wśród transpłciowych kobiet, są też powiększenie piersi i usunięcie (spiłowanie) jabłka Adama. To drugie możliwe jest kosztem kilku tysięcy złotych i może istotnie pomóc w walce z dysforią. Powiększanie piersi jest z kolei szalenie popularne niezależnie od tożsamości płciowej kobiet i jest tematem tak społecznie skomplikowanym, że nie chcę go za bardzo rozwijać. Warto jedynie wspomnieć, że podobnie jak w przypadku np. operacji nosa jest to zabieg, który niekonieczne wymaga specjalizacji w zajmowaniu się osobami trans. Możliwa jest też orchiektomia, czyli usunięcie jąder. Nie jest to jednak zalecany zabieg dla kobiet, które chcą ostatecznie poddać się waginoplastyce, ponieważ doprowadzi on do zmniejszenia ilości materiału do pracy dla przyszłego chirurga. Rzadkim rodzajem operacji jest ingerencja w struny głosowe, co może złagodzić głos i podnieść jego ton. Nie potrafię powiedzieć, czy tego typu operacje są przeprowadzane w kraju, co na pewno mówi nieco o ich niszowości.

Polski znak jakości

Kiedy przechodziłam operację „cipkoplastyki”, jak ją nazywam, zapłaciłam za nią 14,5 tysiąca złotych, w dużej mierze z pomocą dziadków. Operacja odbyła się w Gdańsku. Mój zabieg miał miejsce 8 lat temu i wszystkie informacje o nim znalazłam na specjalnym forum, bez którego nie miałabym pojęcia, że jest w Polsce możliwość przeprowadzenia waginoplastyki. Pielęgniarki w szpitalu plotkowały o transpłciowych pacjentkach, a kobieta, która leżała ze mną w pokoju, narzekała w rozmowie telefonicznej na moje towarzystwo. Podczas jednej z kontroli na fotelu ginekologicznym lekarz zaprosił do sali kolegę, żeby pokazać mu efekty swojej pracy.

Dziś transpłciowe Polki mogą operować się w Warszawie i Krakowie, chociaż za znacznie większe pieniądze niż ja w 2013 r. O korekcie płci w jednej z warszawskich klinik można normalnie, po ludzku przeczytać na ich stronie – jakby operowanie transpłciowych osób nie było mrocznym, wstydliwym sekretem. Chętnie za kolejne 8 lat napiszę aktualizację. Oby pozytywną. [/restrict]

W poprzednim numerze „Repliki” o medycznej tranzycji u transpłciowych mężczyzn pisał Anton Ambroziak, dziennikarz OKO.press.

Anton Ambroziak o medycznej tranzycji – z własnego doświadczenia

ANTON AMBROZIAK, dziennikarz oko.press, specjalnie dla „Repliki” pisze o tym, jak wygląda medyczna tranzycja k/m, czyli u transpłciowych mężczyzn. Zna ten proces z własnego doświadczenia

 

fot. Paweł Spychalski

 

„Dwadzieścia lat temu, gdy przepłynął przez moje dojrzewające ciało, pogłębił mój głos, usłał moją twarz i klatkę piersiową włosami, wzmocnił moje kończyny, uczynił mnie mężczyzną” – tak o testosteronie w latach 80-tych pisał Lou Sullivan, amerykański pisarz, aktywista na rzecz osób transpłciowych.

Hormon uwikłany kulturowo

Jeszcze przed jego zsyntetyzowaniem (w 1935 roku) i wprowadzeniem do powszechnego użycia, testosteronowi przypisywano magiczne zdolności. W XIX wieku, opisywany jako żywotny „sok z jąder”, miał odwracać nieuchronne procesy starzenia, pobudzać seksualnie i podnosić na duchu. Zsyntetyzowany testosteron jest produktem tej samej rewolucji biotechnologicznej, seksualnej i płciowej, co tabletka antykoncepcyjna, Viagra i w zasadzie cała medycyna estetyczna (technika wielu operacji dziś uznawanych za plastyczne, w tym operacji genitaliów, szlifowana była na użytek weteranów wojennych).

W ostatnich 75 latach świat farmakologii wszedł tak głęboko w nasze życia, że „witaminy T” używają dziś wszyscy: dzieci, młodzież, kobiety, mężczyźni i ci, których płeć odbiega od oznaczonej przy urodzeniu. Robią to, by złagodzić dolegliwości (depresję, obniżenie nastroju, endometriozę), podkręcić obroty organizmu (wzrost masy mięśniowej, obniżenie głosu) lub odwrócić jego niedyspozycję (spadek libido). Coraz częściej terapia hormonalna jest nie tyle leczeniem czy interwencją w „chore” ciało, ile sposobem, by być bardziej sobą. I właśnie tak można rozumieć jej sens dla osób transpłciowych.

Pierwszym transpłciowym mężczyzną, który przyjmował tabletki z testosteronem w ramach terapii maskulinizacyjnej, był [restrict] Michael Dillon. O jego pionierstwie mówi się także dlatego, że był on jednym z pierwszych trans mężczyzn, na których w latach 1946-1949 brytyjski lekarz Harold Gillies przeprowadzał operacje falloplastyki (uformowania penisa przyp. red.). Mechanizm, który wypchnął Dillona na nagłówki światowych tytułów prasowych, niewiele różni się od tego, który obserwujemy dziś. Historie tranzycji najczęściej sprowadzają się właśnie do obrazowania procedur medycznych. Budzą fascynację i przerażenie, bo naruszają głęboko zakodowaną nieprzekraczalność naszej płciowości i granic skóry. Są widowiskowe, bo nie muszą skupiać się na zawiłej podróży, ale zaginają czas do „przed” i „po”.

Sprawę tranzycji z użyciem testosteronu dodatkowo komplikuje fakt, że jest on hormonem najsilniej uwikłanym kulturowo. Wszak do dziś w powszechnej świadomości jest uznawany za „chemiczny przekaźnik męskości”. Te odpryski widać też w historiach osób transpłciowych: spektakularne, dramatyczne, magiczne, intensywne, euforyczne, tylko na najwyższych obrotach. I nie twierdzę, że w tych historiach nie ma prawdy. Faktem jest jednak, że opowiadane są najczęściej z pozycji pierwszych miesięcy lub lat, gdy zmiany faktycznie są intensywne, a wszystko przeżywa się po raz pierwszy. Jest to w zasadzie proces dojrzewania, który wiele osób transpłciowych przechodzi, będąc dorosłymi. A to oznacza, że wkoło brakuje rówieśników, którzy tak samo jak my, z niedowierzaniem, ekscytacją, nadmierną uważnością, a czasem też niepokojem, śledzą zmieniające się ciało.

Ciężko odsiać, czy pewność siebie, której nabierasz w toku tranzycji, to efekt chemicznej substancji, czy fakt, że pozbyłeś się dysforii? A może to odprysk pozycji społecznej, którą teraz zajmujesz? Czy po 10, 15, 20 latach testosteron wciąż utrzymuje swój blichtr?

To nie jest szwedzki stół

Nie umiem mówić o tranzycji tylko technicznie. Tranzycja była, jest i będzie dla mnie procesem, który pozwolił mi być „bardziej” – przede wszystkim być bardziej sobą. Jest podróżą, która wciąż uczy mnie cierpliwości, pokory, odpuszczania i miłości do siebie. Ale to nie znaczy, że jest to podróż łatwa. Bywa burzliwa, alienująca, tak pochłaniająca, że na miesiące wyłącza cię z życia. Zdarza się, że budzi też nieracjonalne oczekiwania: seria iniekcji i interwencji medycznych nie sprawi przecież, że znikną wszystkie życiowe problemy, świat stanie się przyjazną wyspą, a ty będziesz kimś zupełnie innym.

Tranzycja medyczna nie jest też w końcu obowiązkowa. Część osób transpłciowych albo nie odczuwa dysforii płciowej, albo po prostu nie decyduje się na terapię hormonalną lub zabiegi. Ważne też, by pamiętać, że nie ma jedynej słusznej drogi tranzycji: każda jest indywidualna, a osoby transpłciowe mają prawo decydować, czy i które interwencje chcą podjąć.

Zastępcza terapia hormonalna (HRT) to jednak nie szwedzki stół: nie można dowolnie wybrać efektu, który otrzyma się po podaniu testosteronu. Chcesz mieć bujny zarost, ale brzydzą cię włosy na plecach? Marzysz o głębokim basie, ale martwią cię zmiany skórne? Niestety, to jak testosteron wpłynie na ciało, jest splotem działania hormonu i uwarunkowań genetycznych. Innymi słowy – można szacunkowo określić na linii czasu, kiedy wystąpią dane zmiany, ale ich nasycenie zależy od tego, jaki pakiet genów przekazali rodzice. Wiele osób transpłciowych spodziewa się, że efekt będzie natychmiastowy, nic tak nie uczy cierpliwości, jak tranzycja.

Pierwsze jaskółki, które można zaobserwować (1-3 miesiące), to zatrzymanie miesiączki, bardziej oleista skóra i obniżenie głosu. W tym czasie zaczyna też rosnąć łechtaczka i pojawia się zmiana, na którą wiele osób narzeka: zdecydowany wzrost libido (który ustępuje po czasie). Są też mniej przyjemne przypadłości, które mogą, ale nie muszą dopaść nowicjuszy: w pierwszych miesiącach często w organizmie zatrzymuje się woda. Wiele osób skarży się też na problemy z trądzikiem na twarzy, klatce piersiowej lub plecach.

Zarost na twarzy – Święty Graal tranzycji

Z czasem (pierwsze widoczne zmiany od 3 do 6 miesięcy) przybywa też owłosienia na całym ciele: bardziej kudłate stają się nogi, ręce, brzuch, czasem klatka piersiowa. Jednak za Świętego Graala tranzycji uchodzi zarost na twarzy. I tu znów nie ma co oczekiwać, że w pierwszych miesiącach uda się wyhodować gęstego wąsa i bujną brodę. Są szczęściarze, którzy cieszą się pełnym zarostem po roku czy dwóch od rozpoczęcia terapii hormonalnej, jednak większość na ostateczny efekt musi czekać 5 lat, a nawet dłużej. Najwięcej zależy od genetyki: jeśli mężczyźni w najbliższej rodzinie mają brodę i wąsy, można być spokojnym. Warto też spojrzeć na nich, by wiedzieć, jak duże jest ryzyko szybkiego wyłysienia. Z czasem większość osób przyjmujących testosteron z pewnością zauważy, że zmieniło się coś głowy w dłoniach zostaje garść włosów, warto pomyśleć o wizycie u endokrynologa. Łysienie to na szczęście proces, który można opóźniać. Testosteron odpowiada też za redystrybucję tłuszczu i zwiększenie masy mięśniowej: bardziej zarysowana szczęka, szerokie barki, mniej krągłości w biodrach, za to więcej tłuszczu w okolicach brzucha. Dla osób, które wiedzą, jak to jest regularnie zostawiać kałużę potu na siłowni, ale wciąż oglądać w lustrze chude ręce, testosteron będzie potężnym dopingiem. Oczywiście za rzeźbienie sylwetki i rozbudowę masy mięśniowej odpowiada zarówno trening, jak i dieta, ale plastyczność, którą potrafi nabrać ciało wspomagane „teściem” (slang zapożyczony od kulturystów) jest niesamowita.

W Polsce można przyjmować testosteron w żelu, który podaje się na skórę lub w postaci oleistej zawiesiny, którą wstrzykuje się domięśniowo. Żel stosuje się codziennie, za to częstotliwość iniekcji zależy od preparatu, a także organizmu: niektórzy będą przyjmować zastrzyki co tydzień, inni – co trzy miesiące. Lekarzem, który ustala dawki, jest endokrynolog. Najczęściej do przepisania hormonów potrzebne są dwa dokumenty: opinia psychologiczna i opinia psychiatryczna. Jednak tu wszystko opiera się na praktyce konkretnego lekarza. W Polsce brakuje bowiem nie tylko ustawy o uzgodnieniu płci, ale też standardu opieki medycznej dla osób transpłciowych

Podwójne cięcie

„Topka” lub „Jedynka” to popularne wśród osób transpłciowych określenia podwójnej mastektomii (lub chętniej używanego przez osoby transpłciowe terminu: rekonstruk cji klatki piersiowej), czyli wycięcia gruczołów piersiowych. „Czy nie da się mniej inwazyjnie?” – to pytanie, które w ostatnich latach słyszałem najczęściej. W idealnej sytuacji, gdy gruczoł jest naprawdę mały, ma budowę tłuszczową, skóra nie jest obwisła, a sutki są dobrze umiejscowione i dostatecznie małe, można liczyć na to, że do maskulinizacji wystarczy porządny trening kulturystyczny. Testosteron z czasem obkurcza gruczoł piersiowy, ale zdecydowana większość osób i tak potrzebuje interwencji chirurgicznej.

Najbardziej popularną metodą jest podwójne cięcie (Double Incision) z przeszczepem sutków. Lekarze robią dwa nacięcia w poprzek klatki piersiowej (czasem aż pod pachy), a brodawki najczęściej zmniejszają i przesuwają wyżej. Po operacji zostają poprzeczne blizny, które z czasem blakną (szczególnie, jeśli je się rehabilituje i stosuje plastry silikonowe). Przeszczep sutków nie jest obowiązkowy: można poprosić, by go nie było. Część osób woli brodawki wytatuować, inni zupełnie z nich rezygnują.

Przy mniejszych gruczołach, elastycznej skórze i dobrym umiejscowieniu sutków możliwe są inne metody interwencji chirurgicznej. Najbardziej popularna jest metoda okołobrodawkowa: nacięcie robi się wokół brodawek, czasem wycina się nadmiar skóry wokół, można też zmniejszyć wielkość otoczki. Plusem tej metody jest oczywiście brak poprzecznych blizn i odzyskanie czucia w brodawkach, a wadą – dłuższa rekonwalescencja i dość wysokie ryzyko poprawek (możliwe, że zostanie nadmiar skóry lub tkanki tłuszczowej).

To nie jedyne metody operacji, które dostępne są w Polsce. Są też m.in.: Inverted T-anchor (dwie linie cięcia układające się w odwrotną literę „T” – od brodawki w dół i w poprzek klatki piersiowej ) czy Keyhole (półksiężycowe nacięcie przy sutku).

Po prawnej korekcie płci zabieg można wykonać na NFZ jako usunięcie ginekomastii, jednak większość osób decyduje się na prywatne kliniki, które specjalizują się w podobnych zabiegach. Operację można też wykonać prywatnie przed rozstrzygnięciem sprawy sądowej. Najczęściej wystarczy przedstawić skierowanie i/lub opinie (od psychologa i lekarza np. seksuologa). Niektóre placówki wymagają też co najmniej sześciu miesięcy terapii hormonalnej. Koszt zabiegu zależy od kliniki: najmniej w Polsce płaci się 6,5 tys. zł, najwięcej – ponad 20 tys. zł.

Podwójna mastektomia to rozległa operacja, którą wykonuje się pod pełną narkozą. Czas rekonwalescencji, bez powikłań, określa się na 4-8 tygodni. Szczególnie pierwsze dwa tygodnie, najważniejsze dla procesu gojenia, bywają wyjątkowo niekomfortowe. I nie chodzi o sam ból, ale zaciśnięcie w pasie lub kamizelce pooperacyjnej, zalecenie leżenia, ograniczenie ruchów (nie można podnosić rąk do góry, nie można dźwigać nawet stosunkowo lekkich przedmiotów), a także brak samodzielności w podstawowych czynnościach. Pełny proces gojenia (gojenie blizn, naciąganie skóry) trwa 12 miesięcy.

„Dwójka” i „Trójka”

Pod hasłem „Dwójki” kryje się kilka zabiegów: owariektomia (zabieg usunięcia jajników), owario-histerektomia (zabieg usunięcia macicy wraz z jajnikami), panhisterektomia lub histerektomia radykalna (zabieg usunięcia macicy wraz z jajnikami i górną częścią pochwy). Wiele osób decyduje się na zabiegi ze względu na dysforię, inni – ze względów zdrowotnych (szczególnie jajniki są tkankami obarczonymi najwyższym ryzykiem nowotworowym).

Histerektomia jest też niezbędna, jeśli ktoś myśli o „Trójce”. To zabieg, który polega na stworzeniu penisa. W metoidioplastyce wykorzystuje się do tego tkanki posiadanych narządów płciowych. W wielkim skrócie: uwalnia się łechtaczkę, by stworzyć z niej trzon erekcyjny, z warg sromowych tworzy się jądra, a cewka moczowa wbudowana jest w prącie. Za to falloplastyka do stworzenia penisa wykorzystuje tkanki pobierane z innych okolic ciała (najczęściej przedramię, czasem udo).

Na „Trójkę” wciąż decyduje się mało osób. Wyłączając tych, którzy nie mają takiej potrzeby, chodzi głównie o ryzyko powikłań, wielomiesięczną rekonwalescencję, efekty i pieniądze. Obydwie metody są oczywiście remedium na dysforię genitaliów. Metoidioplastyka pozwala na oddawanie moczu na stojąco, ale raczej nie pozwoli cieszyć się z seksu penetracyjnego (chodzi głównie o wielkość penisa). Za to falloplastyka to zabieg tak skomplikowany i wieloetapowy, że wycina ludzi z życia na wiele miesięcy, czasem lat. Ogromne jest też ryzyko powikłań. Nie wszyscy chcą też mieć dużą, widoczną bliznę po przeszczepie skóry, za to inni narzekają na niesatysfakcjonujące wizualne i/ lub sensoryczne efekty. Za metoidioplastykę trzeba zapłacić co najmniej 70 tys. zł, za to falloplastyka to koszt ponad 150 tys. zł. Obydwa zabiegi najlepiej wykonywać w klinikach zagranicznych.

***

Następnym razem, gdy ktoś zapyta was, kiedy “XY” przeszedł „operację zmiany płci”, będziecie wiedzieli_wiedziały, co odpowiedzieć. W następnym numerze „Repliki” o tranzycji m/k, czyli u transpłciowych kobiet, opowie transpłciowa aktywistka Maja Heban.[/restrict]

Joanna Ostrowska o Polakach skazanych w czasie wojny za homoseksualność

Z doktor JOANNĄ OSTROWSKĄ, autorką właśnie wydanej książki „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”, o Polakach skazanych w czasie wojny za homoseksualność oraz o tym, dlaczego przez 75 lat udawano, że oni nigdy nie istnieli, rozmawia Mariusz Kurc

Foto: Jakub Szafrański

Józef Drewniok z Gliwic, Bogdan Kurt Machula z Katowic, Józef Kamiński z Włocławka, Alojzy Pawłowski z Poznania, Dionizy Przyborowski z Wrześni, Roman Igler z Poznania, Józef Niemczyk, który był na przymusowych robotach w III Rzeszy… Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać. Przez twoją książkę „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” idzie korowód Polaków skazanych za „nierząd z mężczyznami”. Polscy historycy przez dekady twierdzili, że z niesławnego paragrafu 175, penalizującego relacje seksualne między mężczyznami, skazywano tylko Niemców. Polaków skazanych za homoseksualność miało nie być. A jednak byli.

Przez długi czas historycy właściwie nic nie twierdzili. Temat po prostu nie istniał. Jeśli się pojawiał, to był unieważniany. Stosowano trzy „argumenty”. Pierwszy – ten, o którym mówisz: chodziło o  Niemców, a  nie o  Polaków. Drugi – ogółem skazanych za homoseksualność było niewielu w porównaniu z innymi grupami ofi ar, więc w sumie nie ma sensu się tym zajmować. To budzi mój ogromny sprzeciw. Czy rzeczywiście liczba powinna decydować o upamiętnieniu i  badaniach historycznych? Trzeci „argument” – jeśli już „oni” istnieli, to byli seksualnymi drapieżcami – wykorzystywali i gwałcili współwięźniów. Do tej pory miesza się tych skazanych za homoseksualność z tymi, którzy w obozach czy więzieniach uprawiali seks z  mężczyznami. To są dwa różne zjawiska, dwa „zbiory”, które czasem mogły się zazębiać. Byli tacy, którzy zostali skazani za homoseksualność i nie byli żadnymi przemocowcami (większość!). Inni dopuszczali się przemocy seksualnej, wykorzystując swoją pozycję w  społeczności więźniarskiej. Wreszcie mamy historie mężczyzn sądzonych z  innych powodów, którzy uprawiali seks z mężczyznami w trakcie odbywania kary. W każdym przypadku ważny jest kontekst.

[restrict]Te trzy argumenty wyjaśniające brak zainteresowania tematem są fałszywe. Prawdziwym powodem była i jest homofobia – niechęć do zajmowania się historią „ohydnych zwyrodnialców” połączona z brakiem wiedzy na temat seksualności. Przez ponad 75 lat ludzie, o których piszę, byli marginalizowani. Oni sami też, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, milczeli. Bali się ostracyzmu i dyskryminacji. Często nie mieli ochoty, ani okazji, żeby świadkować. Dlatego w mojej książce nie znajdziesz soczystych biografii z licznymi zwrotami akcji czy wzruszających opowieści miłosnych. Analizuję to, co zostało z hitlerowskich dokumentów policyjnych i  więziennych czy z zeznań sądowych. Nie ma tu barwnych postaci, queerowego, okupacyjnego podziemia, knajp i panów z piórami boa. Wręcz przeciwnie – jest ponury, okrutny świat, w którym „oni” musieli funkcjonować.

A o „drapieżcach” też piszesz.

Oczywiście. Uważam, że nie można tego zamiatać pod dywan. Przemoc seksualna w stosunku do mężczyzn w więzieniach i obozach była na porządku dziennym. Wystarczy wspomnieć sprawę niejakiego Dubielaka (jego imienia nie zanotowano w dokumentach), który był wielokrotnie zgwałcony przez współwięźniów. Sprawców skazano na mocy paragrafu 175a, choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie byli homoseksualni. Jeden z nich trafi ł do KL Mauthausen i  otrzymał kategorię więźnia politycznego. Po wojnie byłby zaliczony do grupy bohaterów walczących z okupantem.

Byli też piple, czyli młodzi mężczyźni wykorzystywani przez więźniów funkcyjnych w obozach. Tyle że to jest tylko jeden z wielu wątków.

Wydawało mi się, że myślenie pod tytułem „homoseksualizm jest obcy polskiej kulturze i zwyczajnie nie leży w naszej naturze, przyszedł do nas z Zachodu” jest wynikiem PRL-owskiego zamknięcia. Teraz widzę, że to jest dużo starsze.

Korzeni tego myślenia należy szukać na początku XX wieku. Nie chodziło o cały Zachód, tylko konkretnie o Niemców – wrogów ciemiężących naszą ojczyznę, którzy są z natury niemoralni. Polska prasa pod zaborem pruskim pisała o  gangrenie, która toczy niemieckie społeczeństwo; o  zwyrodniałych instynktach w  Berlinie przede wszystkim w kręgach władzy. Polacy mieli bardzo uważać, ponieważ homoseksualność była z gruntu antypolska. W powojennych relacjach dominują wręcz opowieści o „niemieckiej chorobie”.

Mamy jednego jedynego świadka – Polaka skazanego za homoseksualność, który opowiedział swoją historię, czyli Stefana Kosińskiego (wspomnienia „Cholernie mocna miłość” wydane dopiero w 2017 r., wiele lat po jego śmierci – przyp. „Replika”). Reszta milczała. Dlatego wszystkie pozostałe relacje z czasów wojny związane z homoseksualnością dotyczyły przypadków przemocy – w ten sposób powstał obraz, że wśród nas gejów nie było, byliśmy wyłącznie ofi arami niemieckiej przemocy (homo)seksualnej, wykorzystywani i gwałceni.

W  narodowej narracji nadal nieheteronormatywność jest czymś obcym. W  ten właśnie sposób konstruowano pamięć zbiorową po wojnie, opierając się na homofobicznych świadectwach innych więźniów. Nie szukano świadków noszących różowy trójkąt. Bojkotowano też dokumentację. Istnieją przecież obozowe listy transportowe, na których można znaleźć: „175 Pole” (Paragraf 175, Polak). Trzeba po prostu nie chcieć tego zobaczyć. Jeśli już zdarzył się Polak homoseksualista, to uznawano go za „błąd systemu”, margines, patologię. Nie mógł być jednym z nas.

Zdumiewające, jak silny był wtedy mit, że homoseksualizm jest zaraźliwy – że jest jakaś mała grupa „ohydnych zwyrodnialców” – homoseksualistów z urodzenia, którzy rozprzestrzeniają tego wirusa poprzez uwodzenie. Szczególnie młodszych od siebie.

Mit uwodziciela młodzieży jest nadal bardzo żywy. Zmiany prawne w Trzeciej Rzeszy poszły w  stronę tego, żeby karać przede wszystkim tych, którzy uwodzili. Tworzono specjalne ulotki propagandowe, wskazując jednego mężczyznę, „uwodziciela”, który, jeśli nie zostanie powstrzymany, to „zarazi” innych. Straszono, że w końcu ta „zaraza” dopadnie też twoje dzieci, drogi rodzicu.

Głoszono, że w  Republice Weimarskiej pozwolono „polować” na zdrowych synów ojczyzny, ale teraz naziści zrobią z tym porządek. Należy tropić i tępić tę garstkę zwyrodnialców. Inaczej zainfekują wszystkich. W  aktach sądowych motyw uwiedzenia to mantra. Należało jedynie ustalić, kto kogo uwiódł. „Uwiedziony” mógł liczyć na łagodniejszy wyrok.

Oni zresztą chyba nierzadko sami w to wierzyli.

Udawali, że wierzą. Tak było bezpieczniej. Prześladowani zeznawali przeciwko własnym kochankom czy partnerom. Na początku nikt nie zdawał sobie sprawę, jak wspomnienie o  kimś w trakcie zeznań może zaszkodzić. Na tym między innymi polegała perfi dia systemu. Nierzadko chodziło o niewinny „incydent”. W sprawie Stefana Blaszkowskiego z Poznania Polak twierdził, że podrywał go Niemiec, a Niemiec – że było odwrotnie. Nie doszło do żadnego zbliżenia. Oni nawet nie trzymali się za ręce. Wystarczyło „złe spojrzenie”. Blaszkowski dostał dwa lata. Zmarł w więzieniu w Rawiczu na zapalenie opłucnej.

Uderzyło mnie, że niemal wszyscy, jak jeden mąż, jeśli już przyznają się do seksu, czyli do „winy”, to zaklinają się, że była tylko wzajemna masturbacja, nic więcej.

„Nie było stosunku oralnego, nie było stosunku analnego ani międzyudowego” – takie zdanie znajdziesz praktycznie w każdym zeznaniu. I to było najbezpieczniejsze rozwiązanie.

W 1935 r. Hitler zaostrzył istniejący wcześniej w niemieckim prawie paragraf 175 – od tego momentu karano nie tylko za stosunek seksualny – zakazane było wszystko, co mogłoby wskazywać na „nienaturalną” relację między mężczyznami. Wystarczył donos sąsiada, który słyszał rozmowę dwóch chłopaków w tonie fl irtu. Stąd w ramach oporu organizowano prywatne potańcówki, na które zapraszano taką samą ilość mężczyzn i kobiet. Gdy pojawiała się policja, pary jednopłciowe natychmiast „przeistaczały się” w różnopłciowe.

Jeśli już zostałeś złapany, to twój los zależał od jakiegoś policjanta, prokuratora czy sędziego. Paragraf 175 po zaostrzeniu dawał wiele możliwości prześladowań i  interpretacji. Można było uniknąć kary, można było dostać kilka miesięcy więzienia albo trafi ć do ciężkiego więzienia, a potem do obozu koncentracyjnego. Moi bohaterowie, których przetransportowano do KL Auschwitz w 1941 r., umierali w czasie od kilku do kilkunastu tygodni. Ludzie byli gotowi zrobić naprawdę wszystko, żeby uniknąć prześladowań. Mówienie o wzajemnej masturbacji to był jeden ze sposobów na przetrwanie.

Nie miałem pojęcia, że naziści kastrowali też homoseksualistów.

Na pewno nie kastrowano masowo, ale istniała taka możliwość. Starałam się przybliżyć biografi e tych, którzy przeżyli zabieg. Od początku lat 30. próbowano zrównać homoseksualnych mężczyzn z  przestępcami seksualnymi, których wolno było „resocjalizować” w ten właśnie sposób.

Już w połowie 1933 r. w Rzeszy zalegalizowano przymusową sterylizację osób dziedzicznie chorych, później także tych uznanych za asocjalne. Obie te defi nicje były bardzo płynne. Mężczyzna, który miał być poddany kastracji, musiał wyrazić na to pisemną zgodę. Z czasem pojawił się wybór: kastracja albo obóz koncentracyjny. A  niektórych wykastrowanych mężczyzn nadal przetrzymywano w obozach. Tych, których wypuszczono, kontrolowała policja i służba zdrowia. Mieli być pod ciągłym nadzorem. O kastracji Antona Heloniusa w KL Auschwitz zdecydowano na sali operacyjnej. Przed operacją mówiono mu, że zostanie przeprowadzony zupełnie inny zabieg.

Następna szokująca dla mnie sprawa z twojej książki – aresztowania Polaków za homoseksualizm nie skończyły się wraz z wyzwoleniem w 1945 r. Paragraf 175 już przecież nie działał. O co chodzi?

Sprawy powojenne, do których dotarłam, pochodzą z lat 1947-1949. Używano wtedy artykułu 207 przedwojennego kodeksu Makarewicza: „Kto z chęci zysku ofi arowuje się osobie tej samej płci do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat 3”. „Chęć zysku” można było rozumieć jako wyjście do kina, do restauracji albo przekazanie butelki wódki.

W  dokumentacji śledztw w  takich sprawach wpisywano po prostu: „podejrzani o homoseksualizm”. Milicja Obywatelska była bezwzględna, jeśli chodzi o  śledztwo. Organizowano na przykład przesłuchania wszystkich kelnerów w restauracji, w której rzekomo pracował kelner-homoseksualista wskazany przez jednego z  zatrzymanych mężczyzn. Zeznający nie mógł sobie przypomnieć imion i nazwisk, więc wspominał o marynarzu, księdzu, kelnerze itd. To wystarczyło. „Podejrzane homoseksualne środowisko” było inwigilowane od początku. Przy okazji procesów zbierano dane osobowe mężczyzn, którzy przecież mogli być homoseksualistami, czyli kryminalistami. Z tego powodu również świadkowie i świadkinie po wojnie milczeli. Opowieść o „odmieńczej” przeszłości była bardzo niebezpieczna.

Milczało też Muzeum Auschwitz i inne miejsca pamięci, które dla polskich homoseksualnych ofi ar nazizmu były, jak widać, miejscami niepamięci. Piszesz o tym dość obszernie, pokazujesz zaniechania. Szczególnie zapada w pamięć historia Karla Goratha, Niemca, któremu w obozie różowy trójkąt udało się zamienić na czerwony – więźnia politycznego. Karl miał w KL Auschwitz dwóch polskich kochanków – Tadeusza i Zbigniewa. W latach 90., już jako mocno starszy pan, przyjechał do Muzeum, próbował dowiedzieć się, co się z nimi stało. Mieli zginąć. Zostawił wieniec im poświęcony, który szybko uprzątnięto. Tymczasem oni żyli. Karl mógłby się jeszcze z nimi spotkać.

Zdecydowanie. Oczywiście nie ma pewności, czy Zbigniew i Tadeusz wyraziliby zgodę, ale chodzi o możliwość zadania pytania – o decyzję świadków. Dla Goratha wyjazd do Muzeum, czyli de facto powrót do obozu po kilkudziesięciu latach, był bardzo trudny. Kiedy dowiedział się, że Zbigniew nie żyje, wyjechał natychmiast. Karl zmarł w  2003 r. Zbigniew odszedł dziewięć lat później.

Czego byś teraz oczekiwała od Muzeum Auschwitz i innych miejsc pamięci?

Współpracy. Po prostu. Uznania, że ten temat istnieje. Wprowadzenia tematyki zapomnianych ofiar nazizmu do narracji Muzeum na każdym poziomie. Chciałabym, aby moja książka była jedynie punktem wyjścia do dalszych badań już w Polsce. Dziś wiemy o 139 mężczyznach skazanych z paragrafu 175 w KL Auschwitz, ale ta liczba rośnie. Tymczasem w czerwcu 2020 r. na Twitterze Muzeum pojawia się liczba 77 mężczyzn. To są dane sprzed kilkunastu lat. Oznacza to, że pracownicy naukowi Muzeum nie mają kontaktu z badaczami spoza Polski albo ten kontakt jest sporadyczny. Nie znają najnowszych badań. Wierzę w to, że możemy wspólnie zmienić ten stan rzeczy.

Rozmawialiśmy na łamach „Repliki” sześć lat temu i wtedy już mówiłaś, że pracujesz nad tą książką.

Gdybyś mnie zapytał, co było dla mnie najtrudniejsze w  pracy nad nią, odpowiedziałabym, że od początku mierzyłam się z czymś absolutnie podstawowym – musiałam udowadniać, że moi bohaterowie – Polacy skazani w czasie wojny za homoseksualność – istnieli. Przecież to logiczne, ale nadal nawet ich istnienie jest podane w wątpliwość.

Zaczęłam w 2010 r., ale to nie był mój jedyny temat badawczy. Szukając materiałów do mojej pracy doktorskiej o seksualnej pracy przymusowej w czasie II wojny światowej (książka Joanny Ostrowskiej „Przemilczane” ukazała się w 2018 r. – przyp. „Replika”), wciąż natykałam się na „różowe trójkąty” i po prostu notowałam. W którymś momencie zrozumiałam, że to jest materiał na książkę. Dziś wiem, że nie tylko na jedną. Czasem siedzisz cały dzień w archiwum, przeglądasz dziesiątki teczek więźniów – i nagle natrafi asz na jednego „twojego” – skazanego z paragrafu 175, ale ten zbiór rośnie. Zresztą, wiesz, że Polacy przeważnie nie mieli różowych trójkątów, tylko wspomniane przez ciebie czerwone. Polaków z automatu zaliczano do grupy więźniów politycznych jako więźniów ochronnych, którzy stanowili zagrożenie dla niemieckiej wspólnoty bez względu na przewinienie.

Na etapie kwerend archiwalnych dużym wsparciem byli dla mnie badacze i  badaczki z Niemiec, Austrii i USA. Kończąc pracę nad książką, wiedziałam już, jaki będzie następny temat, którym się zajmę: „czarne łaty”, czyli tak zwane więźniarki asocjalne, do których między innymi zaliczano lesbijki – kolejna zapomniana grupa.

Sygnalizujesz ten temat w książce.

Słabsza widoczność nieheteronormatywnych kobiet w historii jest faktem. Wynika to przede wszystkim z  zaniedbań badaczy. We wstępie do książki staram się zasygnalizować, że powielanie przekonania, że ponieważ paragraf 175 dotyczył mężczyzn, to kobiety były bezpieczne, jest błędem. Ponadto o tożsamości płciowej i  orientacji psychoseksualnej sądzonych decydowali najczęściej sprawcy. Pozna jemy ich „punkt widzenia”. Nawet czytając zeznania zatrzymanych, otrzymujemy narrację, która powstała w sytuacji zagrożenia życia. Warto o tym pamiętać.

Wszystkie fragmenty w  książce dotyczące nieheteronormatywnych kobiet traktuję zatem jako wstęp do dalszych badań. Marzę o tym, że kiedyś te dwie książki zostaną wydane razem.

Korzystasz też ze źródeł literackich i zeznań świadków/świadkiń. Szokujący jest np. cytat z Wandy Półtawskiej, przyjaciółki Jana Pawła II, która pisze o stosunkach lesbijskich tak, jakby to było samo dno piekła, najgorsze, z czym spotkała się w obozie.

I  taki tekst funkcjonuje jako świadectwo wielokrotnie powielane w opracowaniach. Nie ma do niego kontrapunktu w języku polskim, choć inne relacje istnieją. Wystarczy wspomnieć Margarete Glas-Larsson, która pisze o swojej relacji z Orli Wald. Te wspomnienia są. Po prostu nikt ich nie tłumaczy – nikogo to nie interesuje. Dodatkowo bardzo niewielu zdobywa się na refl eksję, że Wandę Półtawską cechuje głęboka homofobia wielokrotnie powielana przez współczesnych.

Piszę też o  Gerdzie Schneider – to znów są jakieś strzępki informacji, ale według mnie Gerdę i Wandę Jakubowską łączyła bardzo silna relacja, która przetrwała lata. Razem napisały scenariusz, a Jakubowska wyreżyserowała słynny „Ostatni etap” (1948). Wyobraź sobie taką sytuację: pierwszy film o obozie koncentracyjnym w historii kina to wspólne dzieło pary nieheteronormatywnych kobiet: Polki i Niemki.

Wrocław, czy szerzej – Dolny Śląsk, to kolejny przykład skomplikowania wojennych losów ludzi. Dziś to Polska, wtedy – Trzecia Rzesza. Po zaostrzeniu paragrafu 175 liczba aresztowań za homoseksualizm przekraczała czasem w tym mieście sto osób miesięcznie! Na wyobraźnię działa też, gdy piszesz, jak Wrocław cieszył się, gdy we wrześniu 1939 r. Hitler zdobył Warszawę.

I jeszcze to: nadprezydentem prowincji dolnośląskiej ze stolicą we Wrocławiu był Helmuth Brückner, który w 1934 r. był aresztowany na mocy paragrafu 175 i później przewieziony do obozu. A prezydentem dolnośląskiej policji był Edmund Heines złapany w łóżku z innym mężczyzną podczas „nocy długich noży” i rozstrzelany. Albo jeszcze inny przypadek: orientalista i teolog ewangelicki dr Heinrich Seeger, który otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. W  sierpniu 1939 r. został aresztowany we Wrocławiu za „nierząd wbrew naturze”. Tam rozpoczęła się jego ścieżka penitencjarna. Akta odebrania mu tytułu przez Uniwersytet są we Wrocławiu. Niemiecki historyk Udo Rauch z Tybingi rekonstruował jego biografię. Gdyby nie dokumentacja wrocławska, ta historia byłaby niepełna. Udało nam się ją uzupełnić.

Piszesz, że po wojnie w Polsce, w latach 60., przeprowadzono tylko jedno badanie, którego celem było stworzenie analizy zaburzeń seksualnych w grupie ofiar obozów. Autorami byli Jerzy Stanisław Giza i Wiesław Morasiewicz. Raporty z tych badań są momentami bardzo homofobiczne.

Owszem, ale dzięki tym badaniom mamy przynajmniej potwierdzenie, że jeśli świadków pytano o tematy związane z homoseksualnością w sprzyjających warunkach, oni odpowiadali. Dla badaczy dobrowolna relacja miłosna między mężczyznami w  obozie była czymś poza normą. Nazwali ją „biologicznie patologiczną miłością”, ale przytoczyli fragment z  tego wywiadu, który jest niezwykle cenny. Stanowi kontrę do powojennych opowieści o  homoseksualnych potworach gnębiących niewinnych polskich więźniów politycznych.

W 2016 r. wyszła u nas pierwsza książka o homoseksualnych ofi arach nazizmu – wstrząsająca relacja Heinza Hegera „Mężczyźni z różowym trójkątem”, rok później jedyna relacja polskiego świadka, wspomniana już przeze mnie „Cholernie mocna miłość” Lutza van Dijka i Stefana Kosińskiego. Do obu tych pozycji napisałaś posłowia, teraz wychodzi twoja własna książka. Co dalej?

W tym roku mają wyjść jeszcze dwie książki: biografi a Rudolfa Brazdy, ostatniego „różowego trójkąta”, który zmarł w 2011 r. oraz tłumaczenie książki „Erinnern in Auschwitz” pod redakcją Joanny Talewicz-Kwiatkowskiej, Lutza van Dijka i moją – pierwszy, polsko-niemiecki, zbiorowy tom dotyczący historii osób nieheteronormatywnych w obozie Auschwitz.

Nowe publikacje to jedno. Ważne są też następne pokolenia. Chciałabym, żeby pojawiły się osoby podejmujące ten temat, które rozpoczną własne badania. To jest nadal praca u podstaw. Queerhistoria musi się rozprzestrzeniać i upowszechniać.

Jeśli chodzi o nieheteronormatywnych Polaków, jesteśmy na początku drogi odzyskiwania pamięci o nich. W Muzeum Stutthof pracuje wspaniały Piotr Chruścielski, który zorganizował wystawę: „Przemilczana kategoria. Więźniowie z różowym trójkątem w KL Stutthof”. W trakcie swoich badań dotarł nawet do rodzin prześladowanych. To jest właściwa droga.[/restrict]

Bartosz Wisiński – szef sieci LGBT w firmie Nike

BARTOSZ WISIŃSKI od sześciu lat mieszka poza granicami Polski, obecnie w Holandii. Jak sam mówi, wyjechał po to, by wreszcie „być sobą przez 24/7”. Od 2 lat jest prezesem europejskiej sieci pracowników LGBTQIA+ „Pride” w światowym gigancie branży sportowej – Nike. Na początku jego kariery w tej, zatrudniającej 70 tys. pracowników firmie, usłyszał, że „bycie gejem mu nie pomoże”. Jak Polak działa na rzecz zmiany kultury organizacyjnej światowej korporacji? Wywiad Tomasza Piotrowskiego

Foto: archiwum prywatne

Pamiętasz swój pierwszy coming out w pracy?

Pamiętam przynajmniej kilka coming outów w  pracy, szczególnie te na początku kariery, kiedy bałem się o tym mówić. Pierwszy o dziwo był najprostszy. To było w 2006 r., gdy pracowałem w H&M jako sprzedawca – spora część pracowników była gejami, więc gładko poszło. Potem trafi łem do centrali polskiej, konserwatywnej firmy Vistula – tu już nie było tak łatwo. Potem było też Pepco. Zawsze miałem kilka zaufanych osób, głównie koleżanek, które wiedziały i znały mojego ówczesnego chłopaka, ale i tak przed wieloma osobami się ukrywałem.

W 2015 r. wyjechałeś do Szwajcarii, zacząłeś pracę w Tally Weijl.

Jednym z powodów wyjazdu była potrzeba bycia sobą 24/7 – i w pracy, i po pracy. Z  perspektywy czasu widzę, że było warto. Z badań wynika, że aż 30% wyoutowanych osób, zaczynających karierę zawodową po studiach lub szkole, wraca do szafy. Ja niestety byłem jednym z  nich i  zajęło mi chwilę, by zrozumieć, że bycie gejem to część mnie, której nie muszę się wstydzić.

I taką swobodę dała ci firma Nike?

[restrict]Zdecydowanie tak! Po dwóch latach pracy w Tally Weijl odezwało się do mnie Nike ze świetną ofertą pracy w Holandii, której nie mogłem przepuścić, przyszedł czas na zmiany. Zacząłem tam pracę tydzień po amsterdamskiej Paradzie Równości w 2017 r., więc na kampusie, gdzie pracują cztery tysiące osób, cały czas wisiała tęczowa fl aga, resztki kolorowego konfetti i  plakaty promujące wydarzenia organizowane przez wewnątrzpracowniczą sieć PRIDE. Zacząłem uczestniczyć w  tych eventach, poznawałem nowych ludzi. Półtora roku później otwarto rekrutację na szefa PRIDE, ponieważ chłopak, który zajmował to stanowisko, dostał awans i wyprowadził się z Niderlandów. Wątpiłem w  swoje szanse, jednak chciałem realizować swoją gejowsko-aktywistyczną misję. Miałem w  sumie trzy rozmowy z  ówczesnym zarządem PRIDE i z osobami z HR. Chyba jednak byłem przekonujący, bo od tamtego momentu mam „gay job” i „day job”. (śmiech) „Day job” to zarządzanie projektami omni-channel (projekty skupione na zadowoleniu klienta, poprzez każdy z możliwych kanałów obsługi – przyp. red.), ale równocześnie, w  godzinach pracy, mam „gay job”, czyli prezesowanie networkingowi PRIDE.

Jakieś doświadczenia z Polski pomagają w tej pracy?

Próbuję przekonać Nike, że musimy wspierać przede wszystkim te kraje, gdzie życie osób LGBT niesie ze sobą więcej wyzwań niż w Niderlandach. Żyjemy w totalnie różnych realiach – tutaj małżeństwa osób jednopłciowych są zgodne z prawem od 2001 r. a  dziś dyskutuje się o  sprawach surogactwa kobiet dla par gejowskich.

Co ci się udało osiągnąć?

Przede wszystkim – znacznie zwiększyliśmy liczbę osób należących do PRIDE. Gdy zaczynałem, mieliśmy 300 członków/ iń, dziś jest ich 1200. Po drugie zaczęliśmy dotować organizacje społeczne zajmujące się sprawami LGBT. 10% przychodów ze sprzedaży corocznej, tęczowej kolekcji #betrue przekazujemy m.in. dla Human Rights Campaign w USA czy najstarszej organizacji LGBT+ na świecie – COC w Niderlandach. Chociaż wciąż uważam, że to zdecydowanie zbyt mało i próbujemy zwiększyć te dotacje. Jako organizacja pracownicza, konsultujemy także wewnętrzną strategię D&I (Diversity & Inclusion), politykę zatrudnienia lub szkoleń, co doprowadziło np. do przeszkolenia wszystkich pracowników na temat uprzedzeń, gdzie jednym z  bloków była kwestia orientacji seksualnej oraz ekspresji płciowej. Udało mi się również rozpocząć działania wspierające równouprawnienie osób LGBT+ w profesjonalnym sporcie.

Jakie?

Nike sponsoruje tysiące sportowców na całym świecie, którym płaci za to, że mają nasze logo na koszulkach. Ta grupa jest skrajnie niedoreprezentowana przez osoby LGBT+ na wszystkich płaszczyznach. Nieheteronormatywność w sporcie to wciąż temat tabu, mamy niewielu wyoutowanych sportowców na świecie i to zazwyczaj są sporty indywidualne. W  piłce nożnej jawnych gejów praktycznie nie ma – są za to lesbijki, na przykład fantastyczna Megan Rapinoe. Generalnie jednak sportowcy boją się ujawnić, bo boją się utraty pozycji, a co za tym idzie, także i kontraktów. Tak działa homofobia. Pracujemy nad tym, by jakiś procent tych sponsorowanych przez nas osób to były właśnie osoby LGBTQIA. Reagujemy też, gdy okazuje się, że środki płyną do sportowców szerzących homofobię. W 2016 r. fi lipiński bokser Manny Pacquiao powiedział, że osoby LGBT+ są gorsze od zwierząt. Nike rozwiązało z nim kontrakt.

Nabywcami tęczowych produktów Nike są też osoby LGBT+ mieszkające w Polsce. Kupując je, wspieram Nike oraz społeczność LGBT… ale w Niderlandach?

Dlatego cieszę się, że jako Polak mogę w mojej firmie naświetlić moją perspektywę bycia LGBT i powoli uświadamiać. W Polsce mamy jednak bardzo małe biuro, to około 35 osób. Przyznaję więc: dotychczas niewiele mogliśmy w  tym zakresie zrobić. COC ma swoją agendę międzynarodową, zajmującą się m.in. także Polską, więc część pieniędzy może wspierać lokalne inicjatywy w  kraju. COC zorganizowało także w Amsterdamie protest przeciwko systemowej homofobii w  Polsce. Wiem jednak co myślisz, to zbyt mało, zgadzam się.

Jest szansa, że coś się w tym kierunku zmieni?

Wkrótce otwieramy nowe biuro IT w Gdańsku i już rozmawiałem z działem HR, prosząc ich, by zwrócili uwagę na różnorodność pracowników podczas rekrutacji. Mieli skontaktować się z Lambdą i Kampanią Przeciw Homofobii, by znaleźć organizacje, które zrzeszałyby np. deweloperów LGBT. Wiem, że w Polsce szanse na to są bliskie zeru, jednak zawsze namawiamy nasze lokalne biura, by promowały Nike jako firmę otwartą na różnorodność np. właśnie współpracując przy różnych eventach z  lokalnymi stowarzyszeniami.
Od amerykańskiej Human Rights Campaign otrzymaliśmy wyróżnienie jako „Best place to work for LGBTQ equality”. Osoby transpłciowe mogą u  nas liczyć na pokrycie części kosztów operacji korekty płci. To mogłyby być również osoby z Polski. Co więcej w USA, gdzie surogactwo w części stanów jest legalne, każda para, również jednopłciowa, może otrzymać wsparcie finansowe pokrywające około połowy łącznych kosztów całego procesu. Nike oferuje też pomoc psychologiczną, jeśli jej potrzebujesz i  działa to także przy okazji coming outu, adopcji dziecka lub rozstania z  partnerem. Dostajesz wtedy możliwość uczestniczenia w  10 prywatnych sesjach z  psychoterapeutą. A  w  trakcie Pride Week w  niderlandzkiej siedzibie, jak już wspominałem, wszędzie wiszą tęczowe flagi i  plakaty promujące równość. W  biurowej kantynie możesz zamówić np. „Rainbow Burger” z sosami w kolorach tęczy, a w Starbucksie na terenie kampusu otrzymasz kawę w pride’owym kubku i  tęczową posypką. Nawet firmowe zajęcia sportowe specjalnie zmieniają nazwę, a w trakcie takiego „rainbow cycling” w siłowni z głośników leci typowa queerowa muzyka.

Jakie jeszcze działania podejmujecie w PRIDE?

Jesteśmy jakby społecznością wewnątrz firmy – organizujemy spotkania, imprezy, poznajemy się nawzajem i wspieramy. Dajemy też osobom LGBT możliwość znalezienia mentora lub coacha w  ramach firmy, który może pomóc w rozwoju osobistym oraz służyć radą. Edukujemy, jak można wykorzystać naszą „supermoc” bycia LGBT w  rozwoju zawodowym, czyli jak się tego nie wstydzić i  wykorzystać w  personalnym brandingu. Prowadzimy też m.in. szkolenia dla pracowników, dotyczące orientacji, homofobii, ekspresji seksualnej, HIV/AIDS czy sytuacji w różnych krajach. Podczas ostatniej Parady w  Amsterdamie podeszła do mnie kobieta, jak się okazało pracowniczka Nike, która uczestniczyła właśnie w naszych spotkaniach i powiedziała, że kilka dni temu jej córka dokonała coming outu. Dzięki nam wiedziała, jak zareagować i jak ją wesprzeć. Inny przypadek to młody gej z Portugalii, który zrobił coming out w wyniku naszych warsztatów. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Oczywiście, wiem, że pomaganie tylko naszym pracownikom nie zmieni sytuacji całej społeczności, ale to są nasze cegiełki.

Badacie, ilu pracowników Nike jest LGBTQIA?

Zaczniemy to robić w  połowie roku, ale tylko w  niektórych krajach. Dlaczego? Prawo w  niektórych państwach zakazuje nam zbierania takich informacji, nawet jeśli chodzi o kolor skóry czy wyznanie religijne. Zatrudniliśmy specjalną firmę prawniczą, która sprawdzi, czy możemy w ogóle zbierać takie dane. Jestem w kontakcie m.in. z siecią pracowniczą LGBT firmy Uber w Amsterdamie – oni zbierają takie dane na zasadzie dobrowolności. Wynika z nich, że w pokoleniu Z aż ok. 30% osób znajduje się w spektrum LGBTQIA+.

Tęczowe produkty są coraz powszechniej dostępne – niemal w każdym dużym sklepie. Nie uważasz, że przynajmniej część z tych inicjatyw to tzw. pink washing – czyli wykorzystywanie symbolu tęczy, na który pracuje od dekad ruch LGBT, do zwiększania zysków – bez chęci zaangażowania się w nasze problemy jako wciąż wykluczanej grupy?

W  moich oczach komercjalizacja tęczy, która się dzieje, jest kompletnie niepowiązana z ideą Pride. Nie chodzi tylko o firmy, ale również o niektóre organizacje na Zachodzie, które organizują Parady. Coraz więcej w tym zarabiania pieniędzy, a mniej walki o prawa, tolerancję czy równość. Podszywanie się pod idee LGBT, mówienie o równości lub pokazywanie tęczowej flagi w reklamie – nic nie znaczy, jeśli firma nie podejmuje konkretnych działań. Wielu producentów często nie wie, jakie wartości i  cele przyświecały tęczy, nie wiedzą, co stało się 52 lata temu w Nowym Jorku i jak bardzo musieliśmy walczyć o to, by dziś tęcza była tym, czym jest – symbolem różnorodności i akceptacji. Powinniśmy być na to czujni i weryfikować takie firmy.

A ty sam jak jesteś postrzegany w Nike?

Jestem chyba bardziej bezpośredni i  szczery niż typowy Holender. (śmiech) Dwukrotnie też usłyszałem, że bycie gejem mi nie pomoże. Natomiast w ramach Pride Week chodziłem po kampusie pracowniczym w  szpilkach, makijażu oraz w  stroju jednorożca lub cekinowym kostiumie. Od tego momentu niektórzy w naszej firmowej siłowni przebierają się z  daleka ode mnie, tak jakbym miał im coś zrobić. (śmiech) Serio – również w dużych korporacjach na Zachodzie są rzeczy, które wciąż wymagają poprawy.

Bycie gejem ci nie pomoże? Co to miało znaczyć?

Chodzi o  karierę w  międzynarodowej korporacji. Wizerunek geja jest powiązany ze stereotypem śmiesznego kolegi do wyjścia na imprezę, który sprawdzi się w marketingu jako osoba kreatywna. A  jeżeli chodzi o umiejętności menadżerskie – nie da sobie rady. Co ciekawe, lesbijki są widziane zupełnie przeciwnie.
Znam osoby LGBT+, które w  Nike są w  szafie. Jeżeli nie chcesz z  niej wyjść, bo jest to twój personalny wybór, każdy powinien to respektować, ale jeżeli boisz się wyjść z  szafy, to znaczy, że gdzieś leży problem. I jeśli takie incydenty zdarzają się w Holandii, to jak jest w Rosji czy Turcji?

Czy są w Nike wyoutowane osoby LGBT+ na wysokich stanowiskach menadżerskich?

Oczywiście. Na przykład Randy Lyons, który jest Senior Directorem działu technologii i co ciekawe 15 lat temu był prezesem PRIDE w USA, więc często wymieniamy się doświadczeniami. Jest więcej takich osób, a  część pewnie dalej się nie ujawniła. Prowadzimy obecnie dyskusje czy powinniśmy określić procent osób na każdym poziomie organizacji, które będą reprezentowały mniejszość LGBT, podobnie jak kwoty dla płci. Tylko jak to określić w  sprawiedliwy i  reprezentatywny sposób? Sam mam mieszane uczucia na ten temat. I żeby było jasne – nie chodzi o to, żeby narzucić obowiązek zatrudniania takich osób na każdym szczeblu, ale o to żeby stworzyć warunki, w których każdy ma prawo się tam dostać. To wymaga zmian w mentalności oraz polityki zatrudnienia.

Wsparłbyś osoby z Polski, które być może chciałyby założyć w swej firmie sieć LGBT?

Z  przyjemnością! Jeśli czyta nas ktoś, kto zastanawia się, jak to zrobić, od czego zacząć, jakich błędów nie popełniać i  jak otrzymać wsparcie od przełożonych, niech śmiało pisze na mój e-mail: bartosz.wisinski@gmail.com.[/restrict]

„Rządzić Polską mógłby Krzysztof Śmiszek” – mówi siostrzeniec premiera Morawieckiego, 18-letni gej, aktywista – Franek Broda

FRANEK BRODA – 18-letni aktywista LGBT, wcześniej m.in. członek młodzieżówki PiS. Jest siostrzeńcem premiera Mateusza Morawieckiego, głośno sprzeciwia się obecnej władzy. W czerwcu zeszłego roku zrobił publiczny coming out. Teraz, w rozmowie z Tomaszem Piotrowskim, opowiada o tym, jak odkrył swoją orientację, jakie relacje łączą go z wujkiem, dlaczego mieszka sam, co sądzi o obecnej sytuacji politycznej, jak znosi szkolną homofobię i jak mu się dorastało w domu, w którym wszyscy oprócz niego mają prawicowe poglądy

Fot. Anna Huzarska

Kiedy odkryłeś w sobie homoseksualność?

To, że podobają mi się mężczyźni, odkryłem w wieku 10, może 11 lat. Nie wiedziałem wtedy, o co do końca chodzi i czy jest w tym coś złego, przyjąłem to więc w sposób  naturalny. Gdy miałem 13 lat, pojechaliśmy z rodzicami na ferie w góry. Ostatniego dnia pobytu tam wzięło mnie na głębsze rozmyślania, i wtedy też powiedziałem głośno przed samym sobą, że jestem gejem. Przepłakałem całą noc, nie wiedziałem, jak komukolwiek o tym powiedzieć, myślałem, że wszyscy mnie znienawidzą. Po tej nocy powiedziałem sobie: „Trudno, nie zmienię tego, jakoś to będzie. Nie będę wstydził się siebie”. Zacząłem rozglądać się za swoją drugą połówką, a gdy znajomi pytali mnie o orientację, już otwarcie o tym mówiłem.

[restrict]Pierwsza osoba, której powiedziałeś?

Obóz żeglarski w tym samym roku. Była to dziewczyna, bardzo skryta w sobie, wyglądała mi na osobę z depresją, sporo ze sobą rozmawialiśmy. Okazało się, że nie ma nic przeciw osobom homoseksualnym, więc jej powiedziałem. Żeby było śmiesznie – mojej najlepszej przyjaciółce, którą znam od ponad 13 lat, powiedziałem dopiero ponad rok później. I to też była głupia historia, aż wstyd się przyznawać…

Już zacząłeś.

Eh… Ona zawsze pisała z przypadkowymi osobami na gadu-gadu. Wkurzałem się, że więcej czasu spędzała z nimi niż ze mną, więc założyłem fejk konto i zacząłem z nią pisać. Nie patrz tak na mnie… Wiem, że to było głupie. Jako ta zmyślona postać powiedziałem jej, że jestem gejem. To było dwa lata temu, miałem 16 lat. Gdy podałem jej prawdziwe personalia, była wielka kłótnia. Ale udało się uratować przyjaźń.

A rodzeństwo? Rodzice?

Mam czwórkę rodzeństwa, pierwszej powiedziałem starszej o 10 lat siostrze. Siedzieliśmy razem, powiedziałem, że chcę jej coś powiedzieć… i ona sama zapytała: „Jesteś gejem?”. U mnie zadziałała szybka reakcja obronna, czyli: „Nie, nie, no co ty!”. I przyznałem to chwilę potem. Rodzicom powiedziałem w kłótni. Nie był to najlepszy moment, ale… przynajmniej miałem to za sobą, a kłótnia niemal natychmiast się skończyła. Przemilczeli to i tyle.

Przemilczeli? To chyba nie najmilsza reakcja.Spodziewałeś się, że tak będzie?

Nie chcę wchodzić zbyt głęboko w tematy rodzinne. Rodzice i większość rodziny mają prawicowe poglądy, więc milczenie to i tak była pozytywna reakcja. Generalnie nie spotkałem się z jakąś brutalną homofobią. Chociaż oczywiście, gdy chodziłem z moim byłym chłopakiem przez miasto i dawałem mu na pożegnania buziaka, to były osoby, które coś tam pod nosem marudziły: „O, patrz, pedały”. Nikt jednak nigdy mnie nie pobił, z czego się cieszę, bo obawiałem się, że będzie znacznie gorzej.

Czyli miałeś już poważne relacje z innymi chłopakami. Takie z przyjściem do twojego domu rodzinnego?

Nie, ale tylko dlatego, że on nie chciał. Zaprosiłem go nawet na święta, ale odmówił, nie był na to gotowy.

Co na to rodzice?

Postawiłem ich przed faktem dokonanym. Powiedziałem, że zapraszam mojego chłopaka na święta i tyle. Oni nie mieliby chyba dużego problemu, ale… nawet, gdyby tak było, to bym powiedział: „Sorry, moje rodzeństwo przychodzi ze swoimi partnerami na święta, a ja nie mogę?”.

Właśnie skończyłeś 18 lat, jesteś uczniem liceum we Wrocławiu, masz bieżący ogląd sytuacji, jeśli chodzi o problemy osób  LGBTQIA w szkole. Jest jakaś edukacja dotycząca LGBTQIA?

To na pewno zależy od szkoły, a przede wszystkim od nauczyciela. Ja w gimnazjum miałem świetną nauczycielkę, która uczyła wiedzy o społeczeństwie, a także wychowania do życia w rodzinie. To była osoba, która rzeczywiście tego życia starała się nas nauczyć – mówiła o antykoncepcji, o związkach homoseksualnych. To był chyba pierwszy raz, gdy usłyszałem, że związki homoseksualne to nic złego, wielokrotnie to podkreślała. Ja miałem więc szczęście w gimnazjum, ale moi znajomi już nie zawsze, a i mnie spotkała homofobia.

To znaczy?

W pierwszej klasie liceum przyszedłem do szkoły z pomalowanymi ustami, wśród uczniów były oczywiście osoby, które dziwnie na mnie patrzyły. To zdarza się zawsze – są znajomi, którzy uważają to za chorobę, którzy sądzą, że to się jakoś leczy i z lubością używają wyzwiska „pedał”. Gorsza reakcja spotkała mnie ze strony jednej z nauczycielek. Widząc moje pomalowane usta na zajęciach, przy całej klasie poprosiła, czy mógłbym to zmyć, bo jej się to nie podoba. Nie chciałem się z nią kłócić, wszczynać burd, zrobiłem to, mówiąc, że następnym razem, jak jej się to nie będzie podobać, to niech zamknie oczy. Gorzej miał mój znajomy na lekcjach polskiego. Gdy była mowa o Biblii, powiedział, że nie będzie jej czytał, bo już raz to zrobił i nie wierzy w Kościół katolicki. Ona zaczęła argumentacją, że Biblia nie ma nic wspólnego z Kościołem katolickim i dodała: „I co, pewnie jeszcze jesteś gejem?”. On na to: „Tak, jestem, ma pani z tym jakiś problem?”. Odpowiedziała: „Nie będę się na ten temat wypowiadać, ale teoretycznie to… są szpitale dla takich jak ty”. Sprawa została rozwiązana u dyrektorki. Dostała za swoje zachowanie naganę. Kiedyś też miałem psychologa, który z kolei nie wypowiedział tego wprost, ale z kontekstu jego słów wynikało, że mogę z tego „wyjść”. Z homoseksualizmu.

A lekcje religii?

Ostatni raz na religii byłem w drugiej klasie gimnazjum. Miałem okropnego księdza, z którym cały czas się kłóciłem. Tu nawet nie chodzi o homofobię, a całkowicie abstrakcyjne poglądy tego księdza. Oświadczył nam na lekcjach, że kobieta chodząca w krótkiej spódniczce do kościoła prowokuje księży i ministrantów. Byłem na tyle zawzięty, że w pewnym momencie przyniosłem na zajęcia słownik języka polskiego, żeby mu udowodnić, że słowo, o którym mówi, ma inne znaczenie, niż on to nam przedstawia. Był po prostu głupi. Zrobiłem potem sobie koszulkę, na której było napisane: „Bóg tak, kościół nie”. Niestety rodzice nie zgodzili się, żebym ją założył. A potem w „przypadkowy” sposób  mi zaginęła. Na religię więc nie chodzę, do kościoła też nie. Nawet jakbym wierzył w Boga, a aktualnie tak nie jest, to do kościoła bym nie chodził.

To też wywoływało pewnie wojny z rodzicami?

Tak. Ale nie aż tak duże, jakby się mogło wydawać. Najgorzej było, gdy przychodziło do jakichś świąt, a ja powiedziałem, że nie idę do kościoła. Wtedy było poruszenie.

Nie boisz się czasem, że Kościoł ma tak ogromny wpływ na ludzi, że nawet jeśli rodzice akceptują twoją orientację, to pod wpływem „nauki” Kościoła mogą zmienić postawę?

Myślę, że PiS może to bardziej wpoić. Moi rodzice jednak nigdy w życiu nie byli wobec mnie nietolerancyjni i nie wyśmiewali mnie za to, że jestem gejem. Może to zabrzmi nieskromnie, ale uważam się za inteligentną osobę, może nie za bardzo mądrą, bo jeszcze dużo wiedzy nie posiadłem, ale jednak jestem inteligentny. A to zawdzięczam rodzicom.

Twoj publiczny coming out był chyba wywołany przez emocje. Zrobiłeś to w czerwcu po słowach ministra Jacka Żalka, który w wywiadzie dla TVN24 z Katarzyną Kolendą-Zalewską powiedział, że osoby LGBT to nie są ludzie. Napisałeś wtedy na Facebooku, że Ty jesteś LGBT i jesteś człowiekiem. Że się tego nie wstydzisz, za to on ma czego się wstydzić. Wtedy rozpoczęło się twoje życie publiczne – wszystkie media pisały o tym, że siostrzeniec premiera kraju to gej. Żałujesz tego czy może odwrotnie: jesteś dumny?

Tak naprawdę media zaczęły o mnie pisać w styczniu zeszłego roku, gdy ogłosiłem, że robię protest przeciwko manipulacjom TVP. Przerosło to mnie wtedy, media cały czas do mnie dzwoniły, pisały o mnie. Nie miałem odwagi wyjść przed ludzi i powiedzieć tego, co chciałem. Protest odwołałem, powiedziałem, że wszystkie media manipulują, ale wtedy też ogrom tego wszystkiego na tyle mnie przeraził, że chciałem naprawdę gdzieś się usunąć. Potem w trakcie kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy zrobiło mi się po prostu źle i musiałem jakoś na nowo zabrać głos, czułem taką potrzebę. Zrobiłem wtedy taką kompilację scen z pierwszej kadencji Dudy z własnym komentarzem. Media oczywiście zainteresowały się tym, a gdy Żalek powiedział to, co powiedział – wiedziałem, że muszę. To prawda, że działałem pod wpływem emocji, tych negatywnych, które wywołuje we mnie ten rząd i politycy PiS. Po tym moim wpisie na Facebooku dostałem propozycję od TVN24 na wzięcie udziału w programie „Tak jest!” na żywo. Przyjąłem ją i wtedy informacja o tym, że jestem gejem obiegła już wszystkie polskie media.

Byłeś na to gotowy?

Tego dnia napisałem jakiś krytyczny wobec PiS post na Facebooku. Zadzwoniła do mnie dziennikarka „Gazety Wyborczej”, powiedziałem, że udzielę wywiadu, ale pod warunkiem, że nie będę opisany jako siostrzeniec premiera. Nie chciałem znowu mieć o to kłótni z rodziną. „GW” wywiad zrobiła i puściła jako wywiad z Frankiem Brodą, ale godzinę przed publikacją napisali, że siostrzeniec premiera napisał tak i tak na Facebooku. Gdy to zobaczyłem, uciekłem z domu. Napisałem list do rodziców, że ich przepraszam, że nie chciałem, żeby tak było, że nie miało tak być. Pojechałem do znajomej. Uspokoiła mnie, że nie zrobiłem nic złego i w ogóle to nie ja jestem w tej całej sytuacji tym złym. I nagle dostaję telefon: „Dzień dobry, program »Tak jest!«, TVN 24, chcielibyśmy żeby wziął pan w nim udział. Operator z kamerą przyjechałby do pana, gdzie przyjechać?”. Pomyślałem: „Kurde, jak dobrze, że tak się stało, bo przecież moi rodzice nigdy nie wpuściliby operatora TVN24 do domu”. No i wywiad odbył się u mojej koleżanki. Chciałem powiedzieć tylko to, że Żalek jest idiotą, nie myślałem o takim coming oucie na wizji programu „na żywo”. Jakoś samo to wyszło. Nie wstydzę się, że jestem gejem. Mógłbym to powiedzieć nawet narodowcowi na ulicy. Jakby chciał mnie pobić, proszę bardzo, najwyżej będę się bronił, ale na pewno nie będę się ukrywał i kłamał.

Nie boisz się powiedzieć, że jesteś gejem,ale z tego, co mowisz… trochę masz obawy przed powiedzeniem, że jesteś siostrzeńcem premiera? 

Nie chodzi o to, że się boję. Po pierwsze – to wywołuje sprzeczki z rodziną i to już sobie odpuściłem. Rodzina rodziną, polityka polityką. Tak się złożyło, że mój wujek jest również premierem tego kraju i gdy ja krytykuję PiS, to krytykuję również premiera tego kraju. Z rodziną nie mam zbyt dobrych kontaktów, szczególnie z dalszą, jedynie z moim rodzeństwem jest OK. Nie chcę wchodzić w szczegóły. Mam to gdzieś w tym momencie. Więc dobrze – niech sobie piszą „siostrzeniec premiera”. Ja mam swój pomysł na życie, chcę działać, rozważam założenie stowarzyszenia… Pracuję na swój rachunek i nie chcę być odbierany przez pryzmat rodzinny. Jestem Frankiem Brodą. I mam nadzieję, że gdy będę startował np. na radnego miasta itd., to wreszcie zacznę być odbierany jako ja, a nie jako siostrzeniec kogoś.

No, dobra Franku, ale sorry… gdybyś nie był siostrzeńcem premiera, media nie interesowałyby się tym, co piszesz na Twitterze, nie udzieliłbyś wywiadu TVN24,gdybyś był przypadkowym 17-latkiem…Nie sądzisz?

No tak. Rozmawiałem o tym z pewnym profesorem psychologii, bez personaliów, bo to była prywatna rozmowa – i on mówi do mnie: „Franku, nie przejmuj się tym, że jesteś popularny przez to, że jesteś siostrzeńcem premiera, ale ty spróbuj to wykorzystać w dobry sposób . Tak jak to teraz robisz”. No więc tak… staram się to robić. Mówić, co myślę i mówić o wartościach ważnych dla mnie i moich bliskich. Dla mnie to też o tyle ważne, że w Polsce bagatelizuje się głos młodych, kiedy się z czymś nie zgadzamy, to przecież koronnym argumentem starszego pokolenia jest: „O, 16 czy tam 18 lat, co ty możesz wiedzieć o życiu i polityce?”. A bywają przypadki, że ten 18-latek ma większą wiedzę o polityce niż 35-latek. Jak obserwuję rówieśników, to moje pokolenie chyba bardziej już angażuje się w sprawy państwa i świata i ma wiele do powiedzenia na ten temat.

Jeszcze niedawno byłeś w strukturach młodzieżowki PiS we Wrocławiu. Jak do tego doszło?

Byłem tam przez kilka miesięcy w 2018 r. Od dziecka miałem w domu styczność z polityką i nadszedł moment, kiedy sam chciałem się zaangażować. W domu miałem do czynienia tylko z tą PiS-owską polityką i nie miałem żadnego obrazu żadnej innej opcji, żadnej innej partii. Mimo że miałem poglądy, które nie zgadzały się do końca z PiS, to jednak, chcąc się zaangażować, oczywistym i jedynym dla mnie pomysłem było – idę do młodzieżówki tej partii. Będąc tam, mówiłem, że TVP manipuluje ludźmi, że osoby homoseksualne są ok…

I wyrzucili cię za to?

Nie! Do ludzi z młodzieżówki PiS nie mam zarzutów, naprawdę dobrze się dogadywaliśmy. Nikt nie miał nic przeciwko temu, że jestem gejem. To są młodzi ludzie, myślę, że oni mają trochę inne podejście niż sama partia, chyba że zaczną wpatrywać się w swoich wielkich przywódców narodu typu Duda czy Kaczyński. Więc nikt mnie nie wyrzucił, a po prostu sam zdecydowałem się odejść. Zyskałem tam szersze spojrzenie na politykę i zrozumiałem, że to nie partia dla mnie. Chwilę później dołączyłem do młodzieżówki Nowoczesnej. W niej również już nie jestem, ale tu już nie zdecydowały kwestie światopoglądowe, a personalne – w zarządzie tej organizacji są osoby, które w mojej ocenie nie szanują po prostu ludzi.

W jednym z wywiadow przeczytałem, że „nie czujesz przynależności do środowiska osób LGBT+”. Co to znaczy

To był jeden z pierwszych wywiadów. Tosię już zmieniło, ale miałem trochę uraz do naszego środowiska. Byłem wtedy w młodzieżówce PiS, właśnie szedłem na pociąg, którym miałem dojechać pod Wrocław, do domu rodzinnego, ale zatrzymałem się na rynku, na którym stali ludzie z plakatami „pro-life”, była też wokół nich tęczowa opozycja, która tańczyła. Postanowiłem z nimi zostać. Mówię do nich: „Ja się spóźniłem na pociąg, to wiecie co? Zróbmy tutaj pociąg!”. I zaczęliśmy wokół nich tańczyć. Potem poszliśmy na planszówki do ich siedziby. Graliśmy w grę Ego, chodzi w niej o odpowiadanie na trudne pytania, a reszta graczy wcześniej obstawia, co powiesz. Ja niefortunnie dostałem pytanie: „Jakie masz poglądy polityczne?”. Cała grupa się zaśmiała i za oczywiste uznała, że na pewno lewicowe. No wiec powiedziałem im wtedy, że mam poglądy prawicowe, że należę do młodzieżówki PiS. Ci ludzie przestali się do mnie odzywać, byli niechętni wobec mnie… Oczywiście nie wszyscy, ale to wtedy mocno mnie uderzyło – i nie chciałem mieć z nimi kontaktu. Zostało to jakoś we mnie i dlatego w tamtym wywiadzie tak powiedziałem. To się oczywiście zmieniło. Teraz mogę powiedzieć, że nie czuję przynależności do żadnej organizacji prawicowej w Polsce, a w szczególności do PiS-u! A ze społecznością LGBT się w pełni identyfi kuję.

Wracając do polskiej edukacji. Jak zareagowałeś,gdy ministrem edukacji został Przemysław Czarnek, który uważa, że my,ludzie LGBT, „nie jesteśmy rowni normalnym ludziom”?

Najpierw myślałem, że to żart. Że ludzie żartują o jakimś katastrofalnym scenariuszu z jego nominacją, a tu nagle… tak się stało, naprawdę został ministrem. Nie chcę przeklinać, ale byłem… mocno wkurzony. Dzień po Marszu Równości we Wrocławiu mieliśmy też Strajk przeciwko Czarnkowi. Powiedziałem tam, że PiS ma krew na rękach, w tym, jak to lubi go nazywać TVP, Pan Profesor, chociaż jest profesorem jedynie nadzwyczajnym na KUL-u, razem z całym PiS-em. Przez ludzi takich jak on młode osoby LGBT popełniają samobójstwa. Napisałem list do poprzedniego ministra edukacji – Dariusza Piontkowskiego, prosząc, by nie dopuścił do tego, by jego następcą został Czarnek. W końcu każdy już lepszy niż Czarnek! Kilka dni później, gdy na elewacji siedziby MEN znalazły się napisy z imionami nastolatków, które popełniły samobójstwa z powodu homofobicznych prześladowań, okazało się jednak, że również dla Piontkowskiego, jak i dla całego PiS-u, bardziej liczą się ściany i pomniki niż ludzie. Krzyczą o tym, że ludzkie życie jest najważniejsze… ale chyba jednak nie każde. To przez PiS wiele młodzieży ma myśli samobójcze, a niektórzy młodzi ludzie przez tę całą nagonkę te myśli realizują.

Masz takich znajomych?

Trzy miesiące temu chciałem zrezygnować z jakichkolwiek politycznych wystąpień. Stwierdziłem, że nie chcę się w to angażować w tak młodym wieku – miałem kolejny kryzys, jak to chyba bywa, gdy masz 17 lat. Zadzwonił wtedy do mnie mój znajomy z płaczem. Powiedział, że jest gejem, że boi się być sobą, że boi się wychodzić na ulicę, boi się rodziców… Jego życie to ciągły strach i nie potrafi żyć w takiej sytuacji, że musi się zmienić, musi być inny, założyć maskę – bo inaczej ludzie go nie zaakceptują. Powiedział w płaczu: „Franku, obiecaj mi, że zrobisz wszystko, co w swojej mocy, żeby ten chory kraj stał się krajem dla ludzi”. Zakręciła mi się łezka w oku i mu to obiecałem. Robię, co w mojej mocy. 18 lat skończyłem 10 stycznia, mam więc od kilku tygodni pełnię praw politycznych.

Po aresztowaniu Margot razem ze znajomymi stanąłeś z tekturowymi banerami z napisem m.in. „Kaczyński idź na dołek” pod komisariatem policji. Nie przyjąłeś za to mandatu od policji, więc ma o tym zdecydować sąd. Ta sprawa ma swoją kontynuację? Już po rozprawie?

Zabawne jest to, że o sprawie sądowej nic dalej nie wiem. Była nas czwórka, dwie osoby przyjęły mandaty, bo nie chciały już chodzić po sądach, a ja, razem z Laurą Kwoczałą ze stowarzyszenia Ostra Zieleń, powiedzieliśmy kategoryczne „nie”. Nie chcemy dawać przyzwolenia rządowi na robienie tego, co chcą. Zgłosiłem się do jednego z prawników, który ogłosił po tej fali aresztowań, że może za darmo pomóc. Czekamy na sprawę sądową, żeby udowodnić naszą niewinność i wskazać, że właśnie to, co zrobiła policja, było niekonstytucyjne.

Kolejny z twoich planow aktywistycznych to pozwy wobec Kai Godek i Przemysława Czarnka.

Przede wszystkim chcę pozwać Kaję Godek, za zdanie: „Geje chcą adoptować dzieci, by je molestować i gwałcić”. W tej sprawie był już proces, ale sąd orzekł, że osoby oskarżające nie są w stanie udowodnić, że są osobami homoseksualnymi, że te słowa dotyczyły ich bezpośrednio. Ja już się na to przygotowałem – każdy mój były chłopak obiecał, że jest gotowy stawić się w sądzie jako świadek, żeby udowodnić moją homoseksualność.

Sorry, muszę zapytać – ilu tych byłych chłopakow już było?

(śmiech) O kurde… takie poważne związki to dwa czy trzy, no ale były też krótsze znajomości.

Jak ci się udaje działać w takiej opozycji do rządu z rodzicami, ktorzy tego nie popierają?

Mieszkam sam, wyprowadziłem się. Doszedłem do takiego konsensusu z rodzicami, oni zgodzili się na takie rozwiązanie, wynajęli mi mieszkanie. Nie chcę mówić zbyt wiele. To są moi rodzice, niejednokrotnie prosili mnie, żebym o nich nie mówił. Jakoś sobie daję radę. Nie dogaduję się z nimi politycznie, robię wszystko, żeby dogadywać się z nimi jakkolwiek. I tyle. A że jestem buntownikiem od dziecka… to jakoś mi się udaje tak żyć.

Cieszyłeś się, gdy ogłoszono, że Mateusz Morawiecki będzie premierem?

Pewnie, że była przez chwilę duma, że członek mojej rodziny będzie drugą najważniejszą osobą w kraju. Tym bardziej,  że miałem wtedy jeszcze nieco prawicowe poglądy. Ale generalnie – nie, nie cieszyłem się. Nie ze względów politycznych, ale prywatnych. Dostałem mnóstwo negatywnych wiadomości. Ludzie mnie obrażali za to, kim będzie mój wujek.

Mateusz Morawiecki w jednym ze swoich wystąpień powiedział: „Polska jest krajem wolnym, bardzo demokratycznym i bardzo tolerancyjnym”. Co myślisz, jak słyszysz takie słowa od premiera?

Że bazując na teorii, trudno temu zaprzeczyć – Polska jest krajem wolnym, bo zaborów w końcu nie ma. Jest demokratyczna, bo dyktatury nie ma – i chociaż mam wątpliwości do autentyczności wyborów, to one się odbyły… Ale jak wiemy, że w praktyce, biorąc pod uwagę to, co się dzieje w Polsce, trudno z tym wszystkim się zgodzić.

A gdy mowi to nie tylko premier, ale też twoj wujek, więc osoba, ktorą znasz od dziecka?

Szanuję go jako wujka, to członek mojej rodziny. Jest mi przykro, że ma takie poglądy, a nie inne i staram się w polityce patrzeć na niego po prostu jak na premiera. A z rodziną o tym po prostu nie rozmawiam.

Mateusz Morawiecki zawsze taki był? Zawsze miał takie podejście do osób LGBTQIA czy to potrzeba partii?

Nie wiem. Nie mam pojęcia, bo nigdy z nim nie rozmawiałem o polityce.

Łatwo jest rozdzielić relacje prywatne z politycznymi? Siedząc przy jednym stole, potrafisz nie mowić z nim o polityce?

Ja się z moim wujkiem rzadko spotykam. On mieszka w Warszawie, ma swoją rodzinę. Gdy w rodzinie pojawi się temat polityczny, ja się wypowiem, ale sam staram się nie wywoływać tego tematu. Patrząc na to, co się dzieje w Polsce, to chyba klasyczny, rodzinny przypadek. Wszyscy jesteśmy podzieleni.

Potrafiłbyś usiąść z nim przy jednym stole? O Czarnku, ministrze w jego rządzie, powiedziałeś, że ma krew na rękach?

(wzdycha) Z wujkiem – tak. Z premierem – również. By z nim porozmawiać. Nie chcę tej nienawiści, którą buduje PiS, który poniża innych i odbiera im prawa głosu.

W jednym z wpisow napisałeś: „Nikt, kto dyskryminuje ludzi, nie powinien rządzić tym krajem”. Więc – kto powinien rządzić? Widzisz dziś osoby na arenie politycznej, które mogłyby zostać premierem czy prezydentem?

Dla mnie w Polsce nie ma idealnej partii, która pasowałaby do mnie. Najbliżej mi jest jednocześnie do Nowoczesnej i Lewicy. Jeżeli miałbym wskazać osoby, które według mnie mogłyby rządzić tym krajem, to byłby to Krzysztof Śmiszek, a drugą Adam Szłapka.

Wspomniałeś, że w przyszłości chcesz założyć partię polityczną. Jakie będzie ona miała postulaty?

Myślę, że one w najbliższym czasie będą się pojawiały, ale chcę je najpierw przedyskutować z osobami mądrzejszymi ode mnie. Oczywiście jestem za związkami partnerskimi, jestem za małżeństwami, ale zastanawiam się, czy nie powinny być inaczej nazwane. Boję się, że adopcja dzieci przez pary jednopłciowe sprowadzi dużo hejtu na te dzieci w szkołach, więc trzeba też najpierw dobrze je przed tym zabezpieczyć. Ale kurczę, jasne, że lepiej, jeśli dziecko będzie miało kochających rodziców, niż gdyby miało przebywać w domu dziecka.

Jak wyobrażasz sobie siebie w Polsce za 10 lat?

Mieć partnera, dom, tworzyć z nim rodzinę, która się kocha, dalej walczyć o Polskę, bądź ją rozwijać. I tyle. Bardzo chciałbym, żeby był to związek zalegalizowany, ale nie wiem, czy to będzie już politycznie możliwe. Zrobię jednak wszystko, żeby było.[/restrict]

Alina Sztoch z firmy Kubota o kultowych klapkach w tęczowej wersji oraz o swojej żonie

ALINĄ SZTOCH, współzałożycielką i szefową marketingu w reaktywowanej firmie Kubota, produkującej kultowe klapki, również w wersji tęczowej, o wspieraniu społeczności LGBT, o panseksualności i o żonie Dominice rozmawia Mariusz Kurc

Ikea, JP Morgan, Goldman Sachs i… Kubota. Trzech światowych gigantow i polska firma. W takim towarzystwie byliście nominowani do zeszłorocznych Diamonds LGBT+ Awards. Gratulacje.

Dziękuję. To duży sukces i wielka radość. Cieszymy się, że nasza praca została zauważona, dostrzegamy to również na co dzień – choćby wśród tych, którzy aplikują do nas o pracę. Zgłasza się sporo osób  LGBT i ich sojuszników. Oczywiście nikogo o orientację seksualną nie pytamy, po prostu często wychodzi to podczas rozmów. Własną postawą pokazujemy, że osoby LGBT mogą czuć się w naszej firmie bezpiecznie – i to działa.

O tym, że Kubota wspiera społeczność LGBT, ogłosiliście w specjalnej deklaracji w 2019 r. Za słowami poszły czyny. Wyprodukowaliście swoje klapki w wersji tęczowej. 5 zł z każdego tęczowego klapka typu Rzep szło najpierw do Grupy Stonewall, a teraz idzie do Kampanii Przeciw Homofobii. Więc oczywiste pytanie: jak wyglądał u was proces decyzyjny, by Kubocie przykleić „etykietkę” tęczowej firmy? W obecnych, bardzo homofobicznych czasach, to dość odważne.

Dodam tylko, że na organizacje wspierające środowisko LGBT+ przekazujemy też 10 zł z każdego tęczowego klapka Premium.

Foto: Agata Kubis

[restrict] A co do procesu decyzyjnego – nie było żadnego. To, że jesteśmy tęczową firmą wspierającą otwartość, równość i różnorodność, było dla nas oczywiste od początku. Nie musieliśmy nic przedyskutowywać czy kalkulować, cała nasza ekipa wyznaje te same wartości. Nie chcę opowiadać jakiejś lukrowanej bajki, ale jesteśmy grupą przyjaciół, lubimy się, moją żonę wszyscy w firmie znają… Kubota dziś składa się z nowej gwardii, czyli z czwórki reaktywatorów marki i ze starej gwardii, czyli założycieli z 1994 r. – Wiesława i Doroty. Gdy powiedziałam Wiesławowi, że będziemy angażować się w inicjatywy na rzecz LGBT, uśmiechnął się i zapytał: „A chałupy mi za to nie spalą?”, na co zażartowałam: „No, wiesz, rewolucja wymaga ofiar”. Zaśmiał się tylko i powiedział: „No to robimy”. I zrobiliśmy.

Rozumiem, że nie było kalkulacji, myślę jednak, że jest w Polsce wiele firm z podobnym podejściem, ale one jednak nie stają otwarcie po naszej stronie. W tym sensie – jesteście wyjątkowi.

Cieszę się, że ludzie doceniają nasze działania wspierające LGBT+, ale nie cieszę się, że jesteśmy w tym względzie wyjątkowi.

Reaktywowaliście markę z rodowodem bardzo tradycyjnym. Nie przyszło wam do głowy, że „pojście w tęczę” zostanie odczytane jako zgrzyt?

To nam się w tym wszystkim najbardziej podobało! Uwielbiamy żonglowanie symbolami, które samorzutnie narosły wokół Kuboty przez ponad 25 lat jej istnienia. W zasadzie to było główne założenie podczas rebrandingu marki, nieustanne, gombrowiczowskie zderzanie „niskiego” z „wysokim”, swojskości z nowoczesnością, symbolu narodowego, jakim się stały Kuboty, z innym symbolem – tęczą. Tylko z takiego kontekstowego tygla może powstać coś skłaniającego do refl eksji i uśmiechu. Uważamy, że jako odpowiedzialna marka nie możemy iść inną drogą. Chcemy wytrącać ludzi z utartych schematów, dawać radość i zaskakiwać, jednocześnie pielęgnując to, co zawsze w Kubocie było wspaniałe: dystans do siebie i świata. To jest naprawdę wielka mądrość zaklęta w tym śmiesznym, pociesznym klapku. Poza tym, sloganem marki wymyślonym przez ludzi, a nie żadne marketingowe głowy, jest: Kubota to nie klapki, to styl życia. A stylów życia jest wiele – tak jak kolorów w tęczy!

A tak na czysto finansowym poziomie – rowność się opłaca?

W dniu, w którym zadeklarowaliśmy wspieranie społeczności LGBT+, zanotowaliśmy rekord przychodów ze sprzedaży. Do tej pory niepobity. Sami jesteśmy tym wszystkim zaskoczeni.

Ale był też hejt, prawda? To musiało być stresujące.

Nie, nie było stresujące. To tak, jakby powiedzieć, że stresujące jest bycie tolerancyjną osobą. Hejt był, ale marginalny, np. dostaliśmy fotkę od kogoś, kto wyrzucił nasze klapki do kosza. Pomyśleliśmy: świetnie, naturalna selekcja, nie chcemy, by ludzie o takim nastawieniu kibicowali naszej marce.

Widziałem też w sieci niechętne wobec was komentarze, które świetnie zbijaliście.

Odpowiadała na nie osoba, którą niedługo wcześniej zatrudniliśmy. Nie dałam jej żadnego briefu, w którą stronę iść z odpowiedziami. Następnego dnia powiedziałam tylko: „Świetna robota”. Co tu dużo mówić, jestem dumna z zespołu, jaki tworzymy.

Jeszcze a propos akcji z tęczowymi Kubotami, reakcje „Lubię to!” i „Super” stanowiły odpowiednio 43% i 51% wszystkich reakcji. Dla porównania negatywne reakcje „Przykro mi” oraz „Wrr” stanowiły sumarycznie tylko 2% wszystkich reakcji.

Reaktywowaliście Kubotę w 2018 r., tę deklarację złożyliście w 2019 r., gdy zaczęły powstawać „strefy wolne od LGBT” itd. Publiczna homofobia dziś jest dużo większa niż trzy lata temu.

Czasy zrobiły się właśnie takie, że jeśli nie robisz nic w sprawach LGBT, to znaczy, że się cofasz. Jeśli robisz mało, to też się cofasz. Dlatego absolutnie trzeba grzać do przodu.

To prawda, że zakończyliście wspołpracę z influencerką, która miała jakieś homofobiczne wypowiedzi?

Chodziło o modelkę, którą zatrudniliśmy do jednej z sesji foto rok wcześniej. Nie mieliśmy świadomości, przepraszamy – współpraca oczywiście nie jest i nie będzie kontynuowana.

Alino, a jak ty się czujesz osobiście, jako osoba LGBT, gdy czytasz homofobiczne komentarze dotyczące firmy?

Kompletnie mnie to nie dotyka. Może dlatego, że w firmie czuję się jakbym miała za sobą X legion. Gdy zbliżał się czerwiec i zapytałam, czy robimy tęczowe klapki, pytanie wspólników było tylko „ile sztuk?”.

Promieniejesz optymizmem. Jaka była twoja droga do bycia taką radosną bizneswoman i taką radosną, jawną lesbijką?

(śmiech) Gwoli ścisłości, defi niuję się jako osoba panseksualna. Jestem ze wsi z okolic Wielunia. Skończyłam prawo, poszłam na staż do kancelarii i… uciekłam stamtąd. Okazało się, że to jednak nie mój świat. Już jako nastolatka prenumerowałam „Forbes” i ciągnęło mnie do biznesu. Dziewięć lat temu założyłam swoją pierwszą firmę, zajmującą się produkcją filmową, którą zresztą prowadzę do dziś. Działając na tym polu, poznałam Asię, Piotra i Wacława, z którymi później wspólnie postanowiliśmy reaktywować Kubotę. Sprawdziliśmy w Urzędzie Patentowym, kto ma do niej prawa, i niedługo potem rozmawialiśmy już z Wiesławem i Dorotą, którzy udzielili nam licencji na znak towarowy Kubota. Ruszyliśmy i…nasze życie wywróciło się do góry nogami. Nie spodziewaliśmy się takiego zainteresowania medialnego. Po pierwszym roku stało się jasne, że trzeba iść dalej i znaleźć inwestora. Chcieliśmy odkupić markę od Wiesława i Doroty, ale oni powiedzieli: „O nie, nie. Obserwowaliśmy, co robiliście przez ten rok. Chcemy być tego częścią, zostać waszymi wspólnikami i inwestorami”. Lepiej być nie mogło!

Historia typu „American dream”!

Nie zawsze było tak kolorowo. Prowadzenie firmy w branży obuwniczej z wieloma kanałami sprzedaży to spora układanka biznesowa. Ale powoli optymalizujemy działanie naszej firmy na wielu płaszczyznach. Spory udział miała w tym moja żona Dominika, która wcześniej pracowała jako audytorka finansowa w korporacjach, ale rzuciła to, co robiła, żeby nas wesprzeć w Kubocie, bądź co bądź, małej, „rodzinnej” firmie. Nie dość, że wniosła olbrzymi potencjał, to w końcu spędzamy ze sobą tyle czasu, ile chcemy. Kończąc kwestie zawodowe, powiem tylko, że jesteśmy po kolejnych udanych rozmowach z inwestorami. Uprzedzając twoje pytanie: nie, żadnemu nowemu inwestorowi nie przeszkadzało, że jesteśmy LGBT-friendly.

To teraz poproszę o coś osobistego.

Jak wspomniałam, jestem osobą panseksualną, o czym przez długi czas nie wiedziałam. Wychowywałam się na wsi, do liceum chodziłam w Wieluniu. Aż mi jest dziś trochę głupio to przyznać, bo generalnie jestem osobą dosyć świadomą, ale gdy dorastałam, nie miałam nawet styczności z osobami czy kulturą nawiązującą do problematyki LGBT. Może światełko powinno było mi się zapalić, gdy okazało się, że uwielbiam grać w piłkę nożną? (śmiech) W każdym razie nie mam żadnych negatywnych doświadczeń, związanych z ukrywaniem się czy wypieraniem swojej orientacji. Przez sześć lat byłam w związku z chłopakiem, w którym byłam zakochana. Rozstanie nie było dramatyczne, po prostu coś się skończyło, wypaliło i relacja przeszła w przyjaźń. Igor naprawdę wspaniale zachowuje się w całej tej sytuacji. Chodzi ze mną i Dominiką na wszystkie Marsze Równości, kibicuje i wspiera. Wracając do Dominiki, od siedmiu lat tworzymy wspaniały związek, a od czterech jesteśmy małżeństwem.

Ślub był gdzie?

Na Hawajach.

No nie!

Tak! Moim marzeniem zawsze było polecieć na Hawaje, a Dominiki – na Alaskę. Pewnego dnia patrzymy: jest promocja na loty, tydzień na Hawajach i tydzień na Alasce. Nie było się nad czym zastanawiać. Oczywiste było, że taka podróż marzeń to idealna okazja do ślubu. Następnego dnia miałyśmy już kupione obrączki. Pani urzędniczka w Honolulu, osoba koło 75 lat, która wystawiała nam certyfi kat małżeństwa, nie mogła uwierzyć, gdy jej powiedziałyśmy, że nie musi, bo u nas w Polsce ten dokument niestety nie działa. „Jak to? Niemożliwe. Proszę wziąć” – i wręczyła go nam. (Równość małżeńska panuje na Hawajach od ośmiu lat, a związki partnerskie – od 24 – przyp. „Replika”).

Funkcjonowałaś poza społecznością LGBT, tak? Jak poznałaś Dominikę?

To była moja koleżanka. Jak mnie pocałowała pierwszy raz, to wiedziałam, że „wpadłam na maxa”. Oszalałam na jej punkcie, i tak jest do dzisiaj. Bardzo się kochamy, wspieramy i cały czas staramy się dla siebie coraz bardziej i bardziej.

Dlatego uważam, że jestem panseksualna – u mnie ewidentnie chodzi o tę konkretną osobę, płeć nie ma znaczenia.

Rodzice?

Zero problemów. Zarówno u mnie, jak i u Dominiki. Rodzice Dominiki po naszym powrocie z Hawajów stwierdzili, że urządzają nam prawdziwe wesele na 80 osób . Na weselu jedna z kelnerek zrobiła coming out. Powiedziała, że wspaniale jest patrzeć na tak akceptujących rodziców – i że ona niestety ma trudniejszą sytuację.

Co do naszych relacji rodzinnych, moi rodzice uwielbiają Dominikę, mam wrażenie, że bardziej cieszą się z jej niż z mojego przyjazdu do domu. Tacie, który ma silny charakter, chyba nawet odpowiada, że nie ma zięcia, tylko „drugą córeczkę”. Z drugiej strony jak powiedziałam mu, że jestem z Dominiką, powiedział, że jasne, cieszy się moim szczęściem, i za chwilę zapytał, jak Igor czuje się w tej sytuacji. Powiedziałam, że świetnie. Ucieszył się, taka zdrowa męska solidarność. (śmiech) Moja mama, jak jej powiedziałam o związku z Dominiką, była delikatnie zaskoczona, ale totalnie pozytywnie, krzyknęła nawet coś w stylu: „Super, dziecko, bo kiedyś to się nie próbowało…”. (śmiech) I jedni, i drudzy rodzice nas bezwarunkowo kochają, nazywają córeczkami, a wszystkie wigilie od siedmiu lat, czyli od początku naszego związku, spędzamy wspólnie. Bardzo jesteśmy im za to wdzięczne. To wcale nie jest oczywiste. Tym bardziej, że moi rodzice, którzy mieszkają na wsi, kompletnie nie kryją się z tym, że ich córka ma żonę, a do tej pory nie spotkali się z żadnymi nieprzyjemnościami, zerwaniem jakiejś znajomości itp.

Ze znajomymi czy nieznajomymi mam tak samo. Nigdy nie mówię o Dominice inaczej niż „moja żona” i jak słyszę zdziwienie na słowo „żona”, to krótko opowiadam naszą historię. To nic złego, że ludzie są ciekawi i zaskoczeni. Staram się ich oswajać z tą sytuacją i praktycznie w 100% spotykam się z bardzo przychylnymi reakcjami. Uważam, że to ja, swoją otwartością oraz pewnością siebie, wyznaczam „reguły gry” i że to jest mój podstawowy obowiązek jako członkini społeczności LGBT+. Nie ma się co obrażać na nietolerancję, tylko dzień po dniu robić swoje.

Więc tak wygląda moja droga do tej uśmiechniętej, jawnej osoby LGBT. Na pewno olbrzymi wpływ miał na to fakt, że w życiu nie musiałam przepracowywać żadnych traum związanych ze złą sytuacją rodzinną, akceptacją siebie czy toksycznymi związkami.

Coś byś chciała dodać na koniec?

Tak. W Ogólnopolski Strajk Kobiet zaangażowało się mnóstwo polskich fi rm i to jest super. Ale jednocześnie w jawne wspieranie LGBT zaangażowane jest bodajże tylko kilka polskich marek z branży fashion – Risk, MSBHV – i to nie jest „przykre”, to jest skandal. Nie rozumiem tej krótkowzroczności i mam nadzieję, że za rok dołączy do nas wiele nowych marek. Oczywiście nie chodzi o symboliczne wsparcie w czerwcu na Pride Month, tylko o całoroczne, świadome wysyłanie sygnałów: jesteśmy z wami, nie odpuścimy.[/restrict]

Patryk Rybarski, wicemistrz świata w tańcu na rurze, tancerz wielu musicali – introwertyk i ekshibicjonista w jednym

PATRYKIEM RYBARSKIM, tancerzem, choreografem i instruktorem, wicemistrzem świata w tańcu na rurze, a także jednym z bohaterów naszego nagiego kalendarza „Afiszujemy się”, rozmawia Mariusz Kurc

Jak ci się pozowało do kalendarza „Repliki”?

Bardzo dobrze… Co masz na myśli?

Niektorzy muszą przełamać wstyd, by stanąć nago przed obiektywem, zanim poczują się swobodnie.

To jest w sumie ciekawa kwestia, bo np. latem, gdy jest gorąco i wiele osób  odsłania dużo ciała, ja zachowuję rezerwę, nie zakładam nigdy wyciętych koszulek, gdy mam wyjść z domu, czułbym się zbyt rozebrany. Natomiast gdy chodzi o występ, to nie mam oporów przed nagością czy prawie nagością – często tańczę na rurze w samych gaciach, gdy wszyscy wokół mnie są ubrani – i luz. Scena jest mi potrzebna, bo na scenie znika moje skrępowanie. Inna sprawa, że tatuaże mnie trochę „ubierają” – dzięki nim nie czuję się całkiem nagi.

Tamta nasza naga sesja była tak dobra, że oprocz kalendarzowego zdjęcia powstały też inne – pokazujemy je przy tym wywiadzie.

Bardzo mi miło (uśmiech).

Zapytałbym, co trzeba robić, by mieć tak piękne i giętkie ciało, ale już wiem. Masz 36 lat, a jesteś zawodowym tancerzem od 18.

A w ogóle tańczę od ósmego roku życia, zacząłem tuż po komunii i już wtedy miałem kaloryfer na brzuchu. To sprawka taty – trenera zapaśniczego. Trenowałem zapasy od przedszkola, ale średnio mi się podobało, to tata cisnął. Nie pamiętam już dokładnie, ale mama odkryła, że mam smykałkę do tańca, zaprowadziła mnie na jakieś zajęcia – natychmiast wiedziałem, że to jest to. Zapasy bye, bye. Tata odpuścił, zauważył, że to nie moja bajka. Przez następne lata chodziłem na wiele kursów tańca, akrobatykę, gimnastykę – i czułem się tam, wśród głównie dziewczyn, jak ryba w wodzie. Bardzo mi pasowało, że nieraz byłem jedynym chłopcem w grupie.

Foto: FotoMan/Łukasz Jurewicz

Nie miałeś tego okresu przed dorastaniem, gdy wielu chłopcow mowi, że „dziewczyny są jakieś głupie”.

Nigdy. Zawsze oczywiste dla mnie było, że dziewczyny są super, są fantastycznymi kumpelkami.

[restrict]Jako ten rodzynek przestający z dziewczynami, spotykałeś się z dyskryminacją ze strony innych chłopców?

Spodziewałem się, że zadasz to pytanie. Tak, na pewno spotykałem się, ale jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żeby mi to bardzo przeszkadzało. Mocniejszych bęcków nigdy nie dostałem, a docinki były. Kompletnie dla mnie niezrozumiałe. Oni mi zazdrościli, że mam „dostęp” do najfajniejszych dziewczyn, że tak naturalnie z nimi umiem rozmawiać. Na koloniach zawsze zaraz miałem „żonę”, jacyś jej absztyfi kanci podchodzili i grozili mi: „A tylko zrób jej krzywdę, to pożałujesz!”. Ale dlaczego miałbym jej robić krzywdę? Absurd. Przecież to świetna koleżanka jest.

Tuż po tym, jak stałeś się pełnoletni, zadebiutowałeś w musicalu „Metro”.

W mojej kamienicy mieszkała pani, która była garderobianą w Teatrze Dramatycznym (to były jeszcze czasy zanim „Metro” przeniosło się do Buff o). Widziała, co ja wyprawiam na podwórku – w kółko tańczyłem, układy całe wymyślałem z koleżankami. Któregoś razu zaproponowała, że zabierze mnie na „Metro” jako niby swojego wnuczka. Siedziałem na tych schodkach tuż przy scenie – całkowicie urzeczony. Nie powiem ci, ile razy w sumie zobaczyłem „Metro” – wiele, bardzo wiele. Znałem ten spektakl na pamięć i potem oczywiście reżyserowałem na podwórku, ustawiając koleżanki, obsadzając siebie i je w kolejnych rolach. Później zapisałem się do szkółki tanecznej Buff o i gdy po paru latach zaproponowano mi tańczenie w „Metrze”, był amok. Spełniło się moje największe marzenie z dzieciństwa.

Wiedziałeś już wtedy, że jesteś gejem, prawda?

Ta świadomość przyszła gdzieś koło 15-16 roku życia. Pamiętam myśli: kurde, nie dość, że bielactwo, to jeszcze pedał!

Bielactwo? Chwileczkę… mowisz o rzęsach na lewym oku?

Tak.

Byłem przekonany, że to twoj image, twój styl. Na jednym oku rzęsy czarne, na drugim białe – fajne, intrygujące.

To jest genetyczne, ujawniło się, gdy miałem jakieś 12 lat w wyniku bardzo silnego stresu. Uciekł mi pies, którego strasznie kochałem, i naprawdę odchodziłem od zmysłów. Szukałem go wszędzie, godzinami wysiadywałem w oknie, rozpaczałem. A potem nagle zbielały mi rzęsy na lewym oku i część powieki. Cholera! Nie znałem nikogo z takimi przebarwieniami. Nikt tak przecież nie wygląda, nie? Więc malowałem te rzęsy, chodziłem na jakieś henny. Sporo czasu zabrało mi zrozumienie, że tak jak jest, jest OK, i nawet więcej – że to jest mój atut, moja inność, której nie będę się wstydził. Tak jak nie będę się wstydził homoseksualności.

Z homoseksualnością jak było?

Byłem cichym, grzecznym chłopcem, a jak wybuchło, to w ciągu kilku miesięcy wyoutowałem się przed rodzicami i przed światem. Zrozumiałem, że ukrywanie się przed kimkolwiek nie ma sensu. Rodzice zachwyceni nie byli. Najpierw odkryli u mnie pewne „materiały naukowe”. (Patryk milczy i uśmiecha się)

Jeśli to była druga połowa lat 90, to strzelam: „Nowy Men” z homoerotycznymi zdjęciami, tak?

Oczywiście. (śmiech) To było całe przedsięwzięcie – pójść do kiosku, odważyć się i poprosić o „Nowego Mena”, błyskawicznie zapłacić i schować do torby, by nikt nie zobaczył.

Tata próbował wypierać, że dojrzewam, więc pewnie chciałem tylko zobaczyć, jak to wygląda między mężczyznami i porównać. Akurat… Mama natomiast podejrzewała, co jest na rzeczy i była zaniepokojona mocno. Zresztą, patrząc z dzisiejszej perspektywy – jak można było nie wpaść na to, że mogę być gejem? Zakochany w tańcu chłopak z wianuszkiem koleżanek wokół siebie… Przecież to jest oczywiste u chłopca z takimi pasjami jak moje, samo się nasuwa. Za mało chyba było edukacji i nadal jest za mało, rodzice powinni mieć świadomość, że nie wszyscy są hetero i wpadać na to sami, a nie nagle – szok? Na dodatek miałem kompletnego świra na punkcie aktórek. To moja kolejna wkrętka. Robiłem całe segregatory o moich ulubionych aktorkach. Pokażę ci (Patryk przynosi gruby segregator). Patrz: Drew Barrymore i wszystko o niej – zdjęcia i artykuły.

To jest ręcznie pisane.

Przepisywałem z gazet! I wklejałem wycięte zdjęcia. Takich segregatorów mam ze 20. Jeden segregator – jedna aktorka. Winona Ryder, Charlize Th eron, Gwyneth Paltrow, Sharon Stone, Reese Witherspoon…

I nie przychodziło ci do głowy, dlaczego nie masz aktorow?

Przychodziło. (śmiech) Spójrz, choćby takie zdjęcie (Patryk pokazuje nagą fotkę Drew Barrymore) – oglądałem je i nic, zero erotyki – natomiast te kobiety budziły mój podziw, uwielbiałem je. Segregatora z Bradem Pittem nie miałem – dlaczego? Przecież to był najpiękniejszy mężczyzna na świecie i działał na mnie nieprawdopodobnie. Cała erotyka wiązała się z mężczyznami i… była gdzieś indziej. Jakby schowana. Sam teraz próbuję rozgryźć, czy to była kwestia maskowania się, ale chyba nie – nadal adoruję kobiety, to jest autentyczne. Natomiast erotycznie pociągają mnie mężczyźni.

Miałem tak samo i pewnie wielu gejow tak ma. Kochałem Korę do szaleństwa.

Na jednym obozie występowałem jako Kora!

(śmiech) OK, co było po coming oucie przed rodzicami?

Wyprowadziłem się z domu.

O!

I zamieszkałem z chłopakiem.

O! Skąd od razu wytrzasnąłeś chłopaka?

Z liceum. Byłem nim zafascynowany od pierwszej klasy i tak trochę krążyliśmy wokół siebie, pociągała mnie jego otwartość, luz i artystyczna dusza. Koło trzeciej klasy zaczęliśmy chodzić ze sobą. Wcześniej próbowałem mieć dziewczynę, wyglądało to dziwnie, bo nie ma co kryć – wynikało z przymusu otoczenia. Do niczego nigdy nie doszło, wstydziłem się, stresowałem. A z nim wszystko było naturalne, do niczego nie musiałem się przymuszać. (śmiech) Byliśmy parą przez następne 12 lat.

A więc to nie było nastoletnie zauroczenie, to była miłość.

Na to wychodzi. A tamta wyprowadzka z domu nie była jakimś dramatem, już właśnie zacząłem sam się utrzymywać dzięki teatrowi. Nigdy nie potrafiłem wylewnie mówić o swych uczuciach, byłem dość nieśmiały, ale wszedłem w okres

buntu. Mówię ci, jakie miałem stylówy! Dziś bym tak nie wyszedł z domu, a wtedy paradowałem po całej Warszawie. Wyzwiska były, ale spływały po mnie.

Jak paradowałeś?

Następna moja wkrętka: przerabianie ciuchów, szycie. Bardzo lubię. Ciągle coś farbowałem, sprejowałem, przycinałem. Jedne moje dżinsy ważyły z 10 kg – pełno w nich było różnych śrub, nakrętek, ćwieków, całe były w tych symbolach męskich i kobiecych – kółko z krzyżykiem i ze strzałką. Do tego na głowie irokez na 30 centymetrów.

O, cholera.

„Metro” tańczyłem w moich zwykłych ciuchach i część z nich zresztą zostawiłem w teatrze.

Masz na koncie mnostwo występow w najlepszych spektaklach tanecznych, ale od 10 lat twoją pasją jest taniec na rurze. Jesteś wicemistrzem świata! Jak to się zaczęło?

Przez znajomą. Otworzyła szkołę „pole dance” OHLALA – gdy odniosła kontuzję, musiałem ją zastąpić na jakiś czas. Znów wsiąkłem zupełnie. Na pierwszych zajęciach umiałem chyba mniej niż moi uczniowie, ale jakoś tam zaczarowałem, a potem już uczyłem się szybko. Teraz rurka to moja najwierniejsza partnerka do tańca. Ciągle się o niej dowiaduję czegoś nowego i to jest wciąż fascynujące.

Rura stereotypowo kojarzy się z wijącą się wokoł niej striptizerką w erotycznym lokalu, u ciebie to jest diametralnie coś innego.

Tak, ale chyba gdzieś tam kręci mnie ta atmosfera skandalu, to, że występuję niezgodnie z kanonem płciowym i naruszam jakieś tabu. Kilka razy zdarzyło mi się tańczyć na rurze w teledyskach. Gdy pojawiałem się na planie, to zwykle w ekipie – konsternacja. Stoi rura, a tu przychodzi….facet? A po skończonych zdjęciach zwykle gratulacje i szacun – również od hiphopowych chłopaków, bo i w takim klipie występowałem. Skojarzenia z tanią rozbieranką nie przeskoczę, ale trudno. Chcę pokazać, że taniec na rurze może być też zupełnie inny – twardy, męski.

Nie masz ochoty się przegiąć i wykonać striptizu na rurce?

W dodatku jeszcze na jakichś szklanych platformach? Nie. To nie jest moja stylistyka, chyba że jako wygłup, ale na serio – nie. Mam w sobie tę kobiecą stronę, ale nie przepadam za nią, trochę chyba sam ją u siebie stopuję, nie widzę siebie tak… A z drugiej strony ciągnie mnie do rurki uznawanej za rzecz kobiecą – paradoks, kolejna sprzeczność.

W 2012 r. byłeś z rurką w „Mam talent”.

Jako pierwszy facet tańczący na rurce w tym programie. Rurka ma wiele wymiarów. Dam ci dwa przykłady. Niedawno grałem motyla w „Calineczce” – z dwumetrowymi skrzydłami i z pięciominutowym dialogiem podczas tańca, więc musiałem nauczyć się ukrywać zadyszkę – mój motyl wygina się na wszystkie strony, skacze z kwiatka na kwiatek, a jednocześnie rozmawia z Calineczką. A teraz jaram się, bo jestem w tej słynnej grze „Cyberpunk 2077”. Jako tancerz, oczywiście. Twórcom zależało, by mój taniec był „brudny”, oczekiwano ode mnie trochę wręcz wyuzdanej erotyki. Nagrywałem to niemal nago, z mnóstwem diod na ciele, a wokół mnie sami heterycy – więc ordynarny, mocno seksualny taniec przed nimi to było wyzwanie – i fajne przełamanie się dla mnie.

Jak sobie dajesz radę podczas lockdownu?

Świruję! Już naprawdę nie mogę doczekać się powrotu na scenę. Mam inne zajęcia – przerabiam meble, robię różne kolaże, również spersonalizowane na zamówienie, ale nie mogę usiedzieć na miejscu. Ponieważ mam naturę samotnika, na imprezę trzeba mnie wyciągać, to taniec, występy są dla mnie koniecznym wentylem dla ujścia energii. Introwertyk i ekshibicjonista w jednym.[/restrict]

Fotograf i aktywista Anna Piotr „Smarzu” Smarzyński o swojej niebinarności i o tym, jak wychowuje się syna z zespołem Downa

Z fotografem i aktywistą wrocławskiej Kultury Równości ANNĄ PIOTREM SMARZYŃSKIM o męskich i żeńskich zaimkach, o byciu chłopakiem, o byciu dziewczyną i o byciu osobą niebinarną, o wychowywaniu syna z zespołem Downa, o ciąży i o aborcji, a także o tym, dlaczego lubi określać się jako lesbijka – rozmawia Mariusz Kurc

Foto: Anna Huzarska

Poznałem cię kilkanaście lat temu jako Anię, ale wiem, że od kilku lat używasz męskich zaimków. Jak się do ciebie zwracać?

Spokojnie, możesz mi mówić „Ania”, żeńskie zaimki też są OK.

Ale używasz męskich.

Ale też nie zawsze, nie jestem w tym ortodoksyjny, żeńskie zaimki absolutnie mnie nie urażają.

Jak doszłaś… Jak doszedłeś do tego, że męskie zaimki pasują do ciebie?

Jak do tego doszedłem i jak odważyłem się ich używać – to są dwie różne kwestie. Ta historia jest długa – długa jak całe moje życie. Przez wiele lat tego chłopaka w sobie musiałem zagłuszać… Od czego by tu zacząć?

Mam syna z zespołem Downa. Dziś Oskar ma 22 lata – tyle, ile ja miałem, gdy go rodziłem. Gdy miał jakieś 10, zaczęłam związek z Mirką (Makuchowską – wieloletnią działaczką Kampanii Przeciw Homofobii – przyp. „Replika”), zamieszkaliśmy we trójkę, Mirka i ja używałyśmy żeńskich końcówek i Oskar, naśladując nas, zaczął też ich używać, jakby przestawił się. Generalnie miał problemy z mową, mówił niewyraźnie, więc by go oduczyć tych żeńskich form, postanowiłem, że przerzucę się na męskie. Wymawiałem je głośniej i bardzo wyraźnie, by Oskar podłapał. I wtedy odpaliła mi się cała sfera we mnie, którą zamknęłam wieki wcześniej – w okresie dojrzewania. Problem, by Oskara oduczyć żeńskich zaimków, to właściwie był pretekst, wierzchołek góry lodowej. Nie chodziło o to, że męskie koń- cówki mi się podobały, to jest dużo głębsze.

[restrict]Jak byłem młody, to… No, po prostu byłem chłopcem. Mówiłem, że „udaję chłopaka”, ale to nie była kwestia udawania. Naprawdę tak się czułem – chciałem być chłopakiem i byłem chłopakiem dużo bardziej niż dziewczyną. Choć nigdy nie chciałem „zmieniać” płci w sensie operacji, zabiegów. Nie, nie. To mnie wręcz przerażało. Nie miałem problemu, że nienawidzę mojego ciała dziewczynki czy potem kobiety. Nie czułem się – tak, jak wiele osób  transpłciowych się czuje – „uwięziony” w nie swoim ciele.

Znasz film „Tomboy”? Miałem sytuację jak w tym filmie. Byłem w VI klasie podstawówki i przeprowadziłem się z mamą do innej dzielnicy w tym samym mieście, w Żaganiu – nowe miejsce, nowi ludzie – i wszyscy poznali mnie jako chłopaka, a ja raczej nie spieszyłem się tłumaczyć, że mam ciało dziewczynki. Moja mama też to podchwyciła. Mieliśmy taki układ, że mam na imię Piotrek, nie Ania – i jak wychodziłem bawić się z chłopakami, to mama mówiła: „Tylko masz wrócić przed 21. Jak cię nie będzie, otwieram okno i wołam »Anię« zamiast »Piotrka«”. I zawsze wracałem na czas, byłem grzecznym chłopcem. Miałem też fajnych kumpli – wiedzieli, że fizycznie jestem dziewczyną, ale im to nie przeszkadzało – traktowali mnie jak chłopaka, super się bawiliśmy.

Tylko że w pewnym momencie zrobiło się tak, że dziewczyny zaczęły się we mnie zakochiwać – jako w chłopaku. Bardzo. Może dlatego, że byłem trochę delikatniejszy niż kumple i lepiej umiałem z dziewczynami gadać? Miałem ze 12-13 lat, zaczął się okres dojrzewania. Jedna zakochała się we mnie szczególnie. Tak mnie zaczęła męczyć, że mówię ci. Teraz to nazywa się stalking albo wręcz molestowanie, wtedy nie wiedziałem, jak to nazwać. Łaziła za mną cały czas, świeciła mi lusterkiem w okna, bym tylko zwrócił na nią uwagę, śledziła każdy mój ruch – strach pomyśleć, co by się działo, gdyby były wtedy komórki. A ja nic do niej nie czułem. Gdy już naprawdę nie wiedziałem, co robić, by się odczepiła, to powiedziałem jej, że jestem dziewczyną. Wkurzyła się straszliwie! Dopiero później skumałem, jakie to musiało być dla niej rozczarowanie i jaka w ogóle rozkmina, o co tu chodzi. Zaczęła mnie prześladować jeszcze bardziej – z miłości to przeszło w nienawiść. Rozgadała absolutnie wszystkim, że jestem dziewczyną. Pod moim blokiem wydzierała się, że jestem zboczeńcem, wytykała mnie. Doszło do tego, że bałem się wyjść na ulicę, bo ciągle ktoś chciał mnie bić. Przesiadywałem w domu, bo dostawałem wpierdol naprawdę za każdym razem, jak wychodziłem do miasta. Ona była tak wściekła, że jak tylko mnie gdzieś wypatrzyła, to rzucała się z biciem. Masakra. Co było w tamtej sytuacji najlepszym wyjściem? Zapuścić włosy i zacząć ubierać się jak dziewczyna – tak, by nikt mnie nie poznał – i zapomnieć o tym okresie życia, bo on okazał się niebezpieczny.

Po ósmej klasie poszedłem do liceum 20 km od domu, wymiksowałem się ze starego środowiska, ludzie w okolicy na szczęście jakby zapomnieli. Ukryłem w sobie tego chłopaka, bo musiałem. Gdy przy Oskarze zacząłem znów używać

męskich końcówek, tamte zakopane wspomnienia wróciły.

Zakopana część tożsamości.

Tak. Zwierzyłem się Mirce, że chciałbym spróbować nosić męskie ciuchy. Mirka mówi: „Jasne, noś”. Czyli były sprzyjające warunki – pożyczyłem garnitur od kolegów. W ten sposób powoli zacząłem się odważać, by wyjść z tymi męskimi końcówkami poza dom, na zewnątrz – i poeksperymentować, co mi pasuje, a co nie.

Wroćmy do czasów liceum. Masz 15 lat, tłamsisz chłopaka w sobie i…?

Moja mama była bardzo zaniepokojona tym, co się ze mną działo, bo ciągle płakałem, że nie chcę dojrzewać, nie chcę być dziewczyną – a przynajmniej nie do końca dziewczyną. Miałem nawet przyjaciółkę, która razem ze mną udawała chłopaka, ale u niej w zasadzie chodziło o ścięcie włosów i niewiele więcej, u mnie to nie było powierzchowne, nie było tylko zabawą czy pozą. Trochę wcześniej mama kupiła mi książkę o transseksualności (to była „Apokalipsa płci” Kazimierza Imielińskiego i Stanisława Dulki z 1989 r.) – więc się wyedukowałem, ale nie odnajdywałem w tym siebie, bo mnie ciało dziewczyny naprawdę nie przeszkadzało – tak, jak powiedziałem – sama myśl o jakichś operacjach to była dla mnie tortura. Tranzycja? Nie moja rzecz zupełnie.

Więc postanowiłem, że chłopaka ze świadomości wyrzucę, będę tą dziewczyną i koniec. Natomiast seksualnie, mając  pięć lat, wiedziałem już dobrze: faceci? No cóż, nie wiem, może odrobinkę, może troszeczkę, ale zdecydowanie nie kręcą mnie tak, jak kobiety. Byłem wtedy zafascynowany Princem, o którym gdzieś przeczytałem, że jest biseksualny – „O, to tak jak ja!” – pomyślałem i to była defi nicja mojej seksualności na jakiś czas. Chodziłem po imprezach i opowiadałem, że jestem jak Prince – biseksualny, robiłem coming outy bez problemu, mając 15 lat.

Początek lat 90. – odważny byłeś.

To ja ci powiem lepszy numer. Gdy miałem 17 lat, to na 8 marca, Dzień Kobiet, już tradycyjnie poszedłem na wagary. Kupiłyśmy z koleżanką tanie wina, piłyśmy cały dzień – i tak zaiskrzyło, że następne trzy lata spędziłyśmy razem w związku. I to jak! To się działo w Żarach (znów przeprowadzka), małe miasteczko – a my non stop chodziłyśmy za rękę i całowałyśmy się przy wszystkich. Miałyśmy totalne zaćmienie, byłyśmy tak zakochane, że autentycznie świat nie istniał, nikt nam nie był w stanie nic zrobić, tak byłyśmy pewne siebie – a wszyscy mieli nas na językach. Co więcej, moja ukochana to była najlepsza uczennica nie w szkole, tylko w całych Żarach, super inteligentna! A ja taki trochę szaraczek – jakieś szmaty na półrocze zaliczałem, a potem zdawałem, ale ledwo. Zawsze miałem ważniejsze rzeczy do roboty niż nauka, więc opinii nie miałem najlepszej, natomiast ona… Ja byłem ta zła, a ona – ta dobra, co zeszła przeze mnie na złą drogę. Funkcjonowałyśmy jako ta niesamowita para lesb, obie miałyśmy czarne długie włosy, nosiłyśmy glany, długie płaszcze, wiesz, takie klimaty.

Nasi rodzice szybko się dowiedzieli i jej mama zabroniła nam się spotykać. Więc co? Spotykałyśmy się po kryjomu. W mig zrobiłem prawo jazdy i w umówione miejsce podjeżdżałem maluchem mamy, ona wskakiwała, kładła się na siedzeniu z tyłu i jechałyśmy za miasto na randkę. Mało tego, miałyśmy fikcyjnych chłopaków – po co? Szedł taki jeden do niej do domu, prezentował się rodzicom jako jej chłopak, wyciągał ją z domu – tylko po to, byśmy my mogły się spotkać.

Gdy poszłam na studia, zaczęło się między nami psuć, ona jeszcze została w technikum, które było o rok dłuższe. Zaczęły się między nami dziwne jazdy, jakieś zdrady. Ja już byłem naprawdę wykończony psychicznie ukrywaniem tego związku przed naszymi rodzicami i całym światem. Wiesz, jakie były sytuacje? Myśmy się na przykład całowały w obecności naszych kolegów, oni się na nas gapili – i ich dziewczyny były tak zazdrosne, że donosiły jej rodzicom. Ciągle nas przyłapywano, ciągle były afery. Doszłam do tego, że już nie wiedziałam, komu ufać, komu nie. Nasz związek się rozpadł i wyszłam z niego z silnym postanowieniem: muszę nie tylko być dziewczyną, ale też chcę być „normalny”, bo już tak miałem dosyć. Dom, mąż, dzieci. Chcę w końcu żyć „normalnie”! Dziś w ogóle unikam słowa „normalnie”… I w ten sposób  pojawił się na świecie Oskar.

Jak Oskar dziś się ma?

Dobrze. Mieszkamy oczywiście razem. Nie jest samodzielny, ale jest samoobsługowy, wszystko przy sobie umie zrobić. Wychodzi z psem, śmieci, pranie, zmywanie. Kawkę mamusi zrobi i jeszcze z ładną pianką i z ciasteczkiem poda. Jak

poproszę o piwko z lodówki, to też. Fajny jest chłopak, pokochałam go i bardzo go lubię. Teraz jest w drugiej klasie w szkole przysposabiającej do życia i do zawodu, taka specjalna zawodówka. A jak się urodził i jak dowiedziałam się, że ma zespół Downa, to myślałam, że dosłownie moje życie się skończyło. Przerażona – to mało powiedziane. Pierwsze lata były naprawdę ciężkie, bo on dużo chorował, a w międzyczasie mój heteroseksualny związek oczywiście nie wypalił.

Z tatą Oskara?

Tak. Ślub braliśmy pospiesznie po narodzinach Oskara i właściwie to już wtedy wiedziałam, że to pomyłka, ale wypierałam, odsuwałam od siebie. Rozwiedliśmy się pięć lat później. Długo próbowałam stanąć na nogi, szukałam siebie. Chciałam być fotoreporterką, poszłam do weekendowej szkoły fotografi cznej do Warszawy, wypady do stolicy to była moja mała odskocznia, poznałam tam jedną dziewczynę, był romans. Któregoś razu ona przyjechała do mnie i pamiętam, jak śpiewała Oskarowi piosenki na dobranoc – wiedziałam, że ten związek nie jest na całe życie, ale jednak w tym obrazku dostrzegłam, że czegoś takiego właśnie chcę i że to nie jest niemożliwe. To było olśnienie – że jednak można wyrwać się z tego nieustannego lęku. Bo wiesz – nie dość, że dziecko z zespołem Downa, to jeszcze lesba? Jak ja to światu powiem? Przejebane mam jak nic. Czułam się jak w potrzasku, to było nie do ogarnięcia. A tamtego wieczoru po raz pierwszy pomyślałam, że z tego paraliżującego strachu może dam radę jednak wyjść.

Razem poszłyśmy w 2005 r. na zakazaną przez Kaczyńskiego Paradę Równości – ale nie byłyśmy wyoutowane, więc ściśle rzecz biorąc, nie szłyśmy w Paradzie, tylko stałyśmy obok i obserwowałyśmy, jak Parada przechodzi.

Byłem na tej Paradzie – na jej trasie na chodnikach stały tłumy.

Tłumy tych, co by też chcieli dołączyć, ale nie mieli jeszcze odwagi, by zrobić ten jeden krok więcej.

Jakiś czas później uświadomiłam sobie, że nie ruszę dalej ze swoim życiem, jeśli się nie przeprowadzę. I tak znalazłam się we Wrocławiu – bez babć czy dziadków do pomocy.

Na ile dziecko z zespołem Downa wymaga specjalnej opieki?

Wszystko trwa dłużej. Ze zdrowym dzieckiem to, nie wiem, przy 3-4 latkach pojawia się przedszkole albo babcia może się na dłużej zaopiekować. Oskar po raz pierwszy spędził noc u dziadków, gdy miał 8 lat. Wcześniej oni się po prostu bali, bo Oskar ciągle podczas jedzenia się krztusił i dusił. Wiotkość kości, stawów i mięśni powodowała zaburzenia w rozwoju ruchowym. Miał zwichnięte rzepki, problemy z chodzeniem, złamana noga, później operacja, potem miesiące rehabilitacji, ciągle coś.

Miał 14 lat, jak poszedł do szkoły z internatem i wtedy trochę wyfrunęłam. To też była zmiana mentalna dla mnie. Bardzo bałam się presji społecznej – tego, żeby ludzie nie pomyśleli, że ja go chcę wypchnąć z domu. O internat – to prosiłam koleżankę, by dzwoniła i wypytała, bo sama bałam się być rozpoznana. Aż w końcu nauczycielka ze szkoły Oskara sama do mnie przyszła z propozycją internatu: że to będzie lepiej i dla mnie, i dla niego, bo on będzie w nowym środowisku, będzie miał tam towarzystwo. I rzeczywiście, w internacie Oskar ma swoich przyjaciół, ma co z nimi robić popołudniami.

Powiedziałabym tak: ludzie wokół mnie uznali, że w mojej sytuacji ja muszę mieć przerąbane i nie ma innej opcji, muszę być nieszczęśliwa. Patrzyli na mnie z takim współczuciem. Społeczeństwo generalnie, jeśli rodzisz niepełnosprawne dziecko, uznaje cię za kogoś, komu trzeba współczuć i tak cię traktuje. Większość ludzi uważa, że czeka cię ciężkie życie, pełne poświęceń itp. Do tej pory zresztą nie znam drugiej lesbijki samotnie wychowującej dziecko z zespołem Downa. Niemniej dziś widzę, że część tych moich ograniczeń wynikała z tego, że ja sama siebie traktowałam jako nieszczęśliwą. Okazało się, że nie musi tak być – nie, moje życie nie skończyło się wraz z narodzinami Oskara, dziecko z zespołem Downa nie oznacza, że nie mogę spełniać swoich marzeń, realizować się. Nie wolno się ograniczać! We Wrocławiu zaczęłam chodzić wszędzie z Oskarem – na spotkania oddziału KPH, gdy powstał, a potem na spotkania Kultury Równości, wszędzie. Wkręciłam się w aktywizm i zaraz poznałam Mirkę. Ostatecznie nam nie wyszło, tak bywa – ale ten związek był dla mnie bardzo ważny. Dzięki niemu przestałam się bać – zaczęłam mówić o sobie, że jestem lesbijką. Zresztą nadal tak się określam, lubię to, bo wiem, jak potrzebna jest widoczność lesbijek. Nie utożsamiam się wyłącznie z byciem kobietą, ale z lesbijką – tak, zdecydowanie. (śmiech)

Moja siostra się śmieje, że jestem dla Oskara matko-ojcem. Trochę to jest przytyk do jego taty, który nie bardzo ma z nim stały kontakt, a trochę oczko do mnie, bo ja jestem trochę mężczyzną, trochę kobietą. I tak jest OK.

Ja cię poznałem przy okazji projektu fotograficznego, który miałeś 12 lat temu. Pisaliśmy o nim w „Replice”.

„Równi w Europie”. To był 2010 rok. Sporo krajów w Europie miało już wtedy albo związki partnerskie, albo równość małżeńską i wymyśliłem, że zrobię wystawę ze zdjęć ślubnych – tych prawdziwych ślubnych zdjęć par jednopłciowych

z różnych krajów Europy oraz tych wyobrażonych, zainscenizowanych zdjęć ślubnych par jednopłciowych z Polski. Te pierwsze były kolorowe, a te drugie czarno-białe, co symbolizowało fakt, że u nas jeszcze tych ślubów w majestacie prawa zawrzeć nie można.

Minęło 10 lat i projekt niestety nadal jest aktualny.

Niestety. A ostatnie dwa lata to już zupełnie koszmar – „strefy wolne od LGBT”, bardzo homofobiczna kampania prezydencka, homofobusy, aresztowanie Margot. A jednocześnie czuję, że jako społeczność jesteśmy dziś silniejsi, mamy większą świadomość, więcej inicjatyw i jesteśmy lepiej zorganizowani.

Pierwszy Marsz Rowności we Wrocławiu zorganizował lokalny oddział KPH w 2009 r. Potem powołaliście do życia Q Alternatywę, a następnie w 2014 r. – Kulturę Rowności. Jesteś tam od początku, prawda?

Absolutnie. Kultura Równości to jest moje drugie dziecko. Najpierw trochę szukałem dla siebie miejsca, to było właściwie tylko fotografowanie, a później znalazłem inne rzeczy, które lubię.

Czyli?

Logistyka. Ogarnianie. Koordynowanie. Trochę zgodne z moim wykształceniem, bo jestem animatorem społeczno-kulturalnym.

Ogarniasz wrocławskie Marsze Rowności, tak? Przez pandemię w zeszłym roku mieliśmy tylko jeden – właśnie we Wrocławiu.

Takie przedsięwzięcie jak Marsz to jest duża sprawa. W ciągu ostatniej dekady nabrałem takiego doświadczenia, że przez kilka ostatnich lat pracowałem w korporacji właśnie przy logistyce, wykorzystując doświadczenia nabyte podczas Marszów. Mam talent do dostrzegania organizacyjnych dziur, niedopatrzeń – o, tu coś nie styka, ten odcinek niezałatwiony, tu potencjalnie kryzysowa sytuacja – to ja, tu jestem. Przy każdym Marszu obiecujemy sobie, że tym razem dopniemy wszystko na ostatni guzik, by się nie stresować – ale i tak coś niespodziewanego zawsze wypada i człowiek biega z obłędem w oczach. Trzeba skoordynować dziesiątki drobnych czyn ności i dopilnować ich. Choćby ostatnio: wszystko już jest cacy, Marsz rusza – a tu nagle okazuje się, że transparenty z pierwszego samochodu niezdjęte – i trzeba szybko rozładować i rozdać, bo samochód już niemal odjeżdża. Takich spraw są dziesiątki.

Ja sam miałem też dodatkowy stres na Marszach związany z Oskarem – czy będę miała go z kim zostawić, czy nic mu się nie stanie. A teraz coraz bardziej realne mi się wydaje, że Oskar po prostu pójdzie ze mną na któryś z następnych Marszów. Na te pierwsze go nie brałam, bo bałam się, że w razie napieprzanki policji z „łysymi”, ja nie zdążę z nim uciec – ale teraz jest już bezpieczniej na Marszach we Wrocławiu.

A w Kulturze Rowności jak na ciebie mowią? Bo zgaduję, że chyba nie „Aniu”?

Od jakiegoś czasu przedstawiam się „Anna Piotr Smarzyński” i mówię, że zaimki obojętne. Przyjaciele sobie skrócili i mówią „Smarzu” po prostu.

Podoba ci się?

Tak, uwielbiam „Smarzu”! A najbardziej lubię mówić z męskimi zaimkami takie zdania jak np. „Byłem w ciąży” albo „dostałem okres” – ludzie są zaskoczeni i wtedy wyjaśniam. Jest mi strasznie przyjemnie, że doszedłem do takiej świadomości, że nie muszę określać, czy jestem mężczyzną, czy kobietą. Częściej – mężczyzną, a rzadziej kobietą, ale czasami też gdzieś pomiędzy jednym i drugim, a czasami żadnym. Grunt, że nie muszę wybierać tylko jednej z dwóch opcji. To jest taka ulga! To jest moja niebinarność – i na tym polega moja wolność, moje bycie sobą – nie muszę określać siebie jednoznacznie jako kobietę czy mężczyznę.

Mówisz, że ostatnie lata przepracowałeś w korporacji, a co będzie dalej?

Chciałbym jeszcze bardziej poświęcić się Kulturze Równości, bo nie mogę przecież siedzieć i czekać aż coś samo się zmieni. Muszę coś robić. Chciałbym skupić się m.in. na prowadzeniu warsztatów Wendo (bo jestem przecież osobą trenerską Wendo), na edukacji antydyskryminacyjnej, na pracy warsztatowej generalnie. Mam jeszcze jedno marzenie: chciałbym otworzyć knajpkę, która będzie przyjaznym lokalem LGBT, a jednocześnie będą tam zatrudnione osoby z zespołem Downa i w ogóle z niepełnosprawnościami. To musi być gdzieś w centrum i będzie nazywać się Downtown. Trzymaj kciuki, ja widzę tę knajpę już. Więc tak, pozwalam sobie na marzenia i jednocześnie wyluzowałam. Oskar za dwa lata skończy szkołę i co będzie dalej? Czy pójdzie do jakiejś pracy? Może nauczy się jeździć tramwajem i będzie jeździł do warsztatu terapii zajęciowej? Dawniej bym się już zamartwiała, a teraz spokojnie mówię: „zobaczymy, jak będzie”.[/restrict]

Poza tym od paru lat jestem w związku z pewną dziewczyną. Nie jest idealnie, bo oni się z Oskarem chyba nie do końca lubią, ale kto powiedział, że ma być idealnie?

Smarzu, a co sądzisz o tym, co się dzieje w Polsce po wyroku Trybunału Konstytucyjnego – o Ogólnopolskim Strajku Kobiet itd.?

To pewnie cię znów zaskoczę: miałem aborcję, oto, co sądzę. Masz kolejny coming out. To było przed Oskarem – w tym okresie, w którym, walcząc ze sobą, postanowiłem, że muszę być dziewczyną hetero. Wpadka. Zupełnie idiotyczna – wstyd powiedzieć, ale po latach seksu z dziewczynami, gdzie nie ma zagrożenia zajścia w ciążę, ja po prostu zapomniałam, że z chłopakiem trzeba się pilnować. Sam zabieg oczywiście nie był najprzyjemniejszy, ale zniosłam to. Gorzej było z tą napierdalanką, którą słyszałem wszędzie w mediach – że syndrom poaborcyjny, że to ze mną zostanie do końca życia, że się będę zadręczać – taka gadka wpędzała mnie w poczucie winy dużo bardziej niż sama aborcja i przez całe lata nikomu o niej nie mówiłam.

Stosunkowo szybko potem zaszłam w drugą ciążę – i to był Oskar. Po urodzeniu go dostałam kwitek, że jeśli zajdę w następną ciążę i badania prenatalne wykażą zespół Downa, to mogę mieć legalną aborcję. Oskara kocham, ale powiem wprost: gdybym wtedy miał wybór i gdybym wiedział o zespole Downa, to Oskar by się nie urodził. Mówię to z pełną świadomością i bez wyrzutów sumienia. Cieszę się z obecnych protestów. Bardzo chciałbym, by nikt nie był zmuszany do rodzenia. Nie mogę znieść tego, że pro-life’owcy wykorzystują wizerunek osób  z zespołem Downa do swojej propagandy. To jest poniżające – niby nie chcą „zabijać”, a to właśnie oni wytykają mnie na ulicy palcami, jak idę z Oskarem, lub okazują swoje współczucie tekstami: „Sama sobie jesteś winna, po pijaku go robiłaś?”.

To nasze cholerne państwo w żaden sposób  nie dba o osoby niepełnosprawne. Ja nie wiem, czy mój syn będzie mógł godnie żyć, jak mnie zabraknie, więc to jest walka o wolność, godność i prawa człowieka dla nas wszystkich. To są nasze ciała i to powinny być nasze decyzje, koniec. Te protesty zresztą odbieram jako protesty nie tylko za wyborem w sprawie aborcji, tylko szerzej: za wolnością po prostu.

Ostatnie pytanie: czy robiłaś coming out przed Oskarem?

Tak, ale dla niego nie ma tematu. Sam jest totalnie hetero. Gdy próbowałem pewne rzeczy mu wyjaśnić i nazwać, nie rozumiał albo to go nie obchodziło – aczkolwiek intuicyjne wszystko łapie. Gdy Oskar widzi, jak sobie okazujemy czułość z moją dziewczyną, mówi: „Miłość, miłość”.

Piotr Jör Grabowski & Daniel Uzdowski: Gdy plus kocha plusa

PIOTR JÖR GRABOWSKI jest terapeutą i modelem. DANIEL UZDOWSKI jest copywriterem w agencji reklamowej. Obaj żyją z HIV. Są parą poliamorystów, którzy zadeklarowali monogamię. Lubią dyskusje o anatomii związków, o psychologii i o seksie. Rozmowa Mariusza Kurca

fot. FotoMan/Łukasz Jurewicz

Pierwszy raz gościmy na łamach „Repliki” parę gejów, którzy obaj żyją z HIV i mówią o tym otwarcie. Być może zresztą jesteście pierwszą taką parą w całej polskiej prasie.
Daniel: O, kurczę.
Piotr: Z jednej strony miło przecierać szlaki, a z drugiej smutno, że HIV jest wciąż tabu – na szczęście coraz mniejszym.

Dodatkowo, dla ciebie, Danielu, ten wywiad, to po prostu publiczny coming out, prawda?
D: Nie ukrywam, że jestem gejem już od dość dawna, ale w tym wywiadzie to będzie pierwszy raz „czarno na białym”, masz rację.

Zgodziliście się porozmawiać o waszym związku. Obaj jesteście modelami, z tym, że dla Piotra to jest zajęcie dodatkowe, bo jesteś, Piotrze, przede wszystkim terapeutą, udzieliłeś wywiadu „Replice” pięć lat temu, opowiadałeś m.in. o zajęciach, które prowadziłeś dla mężczyzn wchodzących w relacje intymne z mężczyznami. Danielu, ty natomiast pracujesz głównie jako model, tak?
D: Też już tylko dodatkowo. Na co dzień pracuję w dużej agencji reklamowej. Ale mam za sobą kilkanaście lat modelingu.

[restrict]Aż kilkanaście?
D: Tak, tak, mam 30 lat.

Wyglądasz na 10 mniej!
D: (śmiech)
P: Daniel zaczynał pozować jako nastolatek, ja później – w 2008 r., gdy miałem lat 28.

Jak się poznaliście?
D: W 2017 r. dowiedziałem się o istnieniu Piotra i zacząłem go śledzić w sieci. Przyciągało mnie do niego, a jednocześnie miałem go trochę za jakiegoś szarlatana, który próbuje łączyć sacrum i profanum – sacrum, czyli psychologię, którą się interesuję i która jest dla mnie nauką, czymś namacalnym i jakoś wytłumaczalnym, oraz profanum – czyli dotyk, zmysłowość, wrażenia, czyli coś nieintelektualnego. Co on tam wyprawia na tych swoich zajęciach? Z tymi gejami? To było dla mnie dziwne, oburzające nawet może – i nęcące. A do tego, cóż, wydawał mi się atrakcyjnym facetem. Napisałem więc do niego, ale jak gdyby nigdy nic – w sprawie wspólnych zdjęć modellingowych, pełny profesjonalizm. Nie chciałem, by od razu pomyślał, że mi się podoba. (śmiech) Do zdjęć nie doszło, ale kontakt został nawiązany, kilka miesięcy później poznaliśmy się na żywo na wernisażu wspólnego znajomego i coś kliknęło
– zaczęliśmy się przyjaźnić.
P: Nasze rozmowy były od początku tak żarliwe, że aż napuchnięte. Daniel ciągle podważał to, co mówiłem, szukał dziury w całym.
D: Bo ja byłem wtedy podczas terapii, wychodziłem z uzależnienia, więc byłem głodny tej wiedzy psychologicznej i seksuologicznej, chciałem budować większą świadomość.

Z uzależnienia?
D: Później o tym opowiem, OK?

Dobrze, idźmy dalej z waszym związkiem.
P: Nie dawałem się Danielowi przyprzeć do ściany, nie miałem ochoty się bronić, zaczepki puszczałem mimo uszu.
D: Co mnie jeszcze bardziej nakręcało.
P: Pamiętam, jak toczyliśmy dyskusje o miłości. Ale nie jako o romantycznym uczuciu ani nawet nie jako o erotycznym przyciąganiu, tylko o miłości jako o postawie przyjmowania i obejmowania kogoś w całości, bycia z tą osobą taką, jaka jest w różnych odsłonach. Byłem wtedy bardzo ostrożny z Danielem, wiedziałem o jego problemach, a jednocześnie widziałem jego – bardzo atrakcyjne dla mnie – potencjały. No i jeszcze nasze przyciąganie seksualne. Było bezsprzeczne.
D: Po kolejnych kilku miesiącach takich intensywnych dyskusji, w którymś momencie Piotr nagle powiedział, że mnie kocha. W pierwszej chwili – szok! Dla mnie „kocha” było wtedy na wyrost. Ale zaraz wyjaśnił, że jest poliamoryczny – kocha nie tylko mnie. Wtedy jeszcze trochę trudno mi to było zrozumieć. Sam jeszcze nie zaakceptowałem w sobie tego, że… również jestem poliamoryczny. Dziś rozumiem to dużo lepiej. To było coś pomiędzy przyjaźnią a zauroczeniem, coś, co seksualnie jest nieskonsumowane i nigdy nie musi być, ale też coś, co podskórnie promieniuje zmysłowością. Teraz widzę, że sam miałem takie doświadczenie z niejedną osobą. Wtedy nie kumałem.

A nie sądzicie, że taka mnogość opcji – wielka monogamiczna miłość, trwały związek otwarty, fuck-buddies, ustawki na seks – to specyfika relacji gejowskich? Może też lesbijskich? Heteronorma wytworzyła jasne zasady bycia w związku dla kobiety i mężczyzny, ludzi homo- i biseksualnych pozostawiła na marginesie – i stąd może, na tym marginesie, my mamy większą wolność?
P: Z pewnością coś w tym jest, ale heteronorma w oficjalnym nurcie też się rozluźnia: jest chociażby zjawisko „friends with benefits”, które nie dotyczy tylko gejów. Z perspektywy gabinetu terapeutycznego mogę też potwierdzić, że ludzie decydują się coraz częściej na inne „typy” relacji.
D: Mariuszu, a ty jesteś poliamoryczny?


P: Nie wiadomo, czyli trochę tak. (śmiech)

Zatkało mnie na chwilę. Rzeczywiście, nie wiem. Może jestem? Do tej pory nie kochałem romantycznie kilku osób na raz.
D: W kulturze hetero jest mniej opcji, bo ta kultura w ogóle neguje poliamorię. A jeśli przyjmiemy, że można kochać więcej niż jedną osobę na raz i to jest OK, bo w nikogo to nie uderza – to otwiera się tysiąc konfiguracji.
P: Heteronorma mówi: uczucie ma się rozwinąć i wyrazić w bezpiecznym, stabilnym, monogamicznym związku, natomiast seksualność ma się wyrazić w spółkowaniu, które prowadzi do posiadania potomstwa. To jest niezwykle ograniczające, bo seksualność może się wyrazić też na wiele innych sposobów. Spółkowanie? Penetracja? Zajebiste – też uwielbiam, ale to jest przecież tylko wycinek. Idąc dalej, w wielu przyjaźniach czy choćby wzajemnych fascynacjach czymś – czy to będą samochody, czy muzyka – dałoby się znaleźć jakiś pierwiastek energii seksualnej między ludźmi. Jeśli uznamy istnienie czegoś takiego, to wszystko nam się luzuje i widać, w jak restrykcyjnych granicach się poruszaliśmy.

Wróćmy do was. Wiem, że zakaziliście się HIV wcześniej i niezależnie od siebie. Jak się dowiedzieliście o zakażeniu?
P: To jest temat na osobny wywiad, to są dwie różne i bardzo emocjonujące historie.
D: Proponuję, byśmy to dziś zostawili. Może następnym razem.

OK. A możecie opowiedzieć, jak się wyoutowaliście jeden przed drugim z HIV?
D: To była specyficzna sytuacja. Siedzieliśmy i jedliśmy pomelo – i Piotrek powiedział ni stąd ni zowąd, że raczej nie powinien jeść pomelo, bo to interferuje z jego lekami antyretrowirusowymi. O czym ja – a też przecież mam HIV – nigdy nie słyszałem. Trzeba unikać
owoców grejpfrutopodobnych? O! Prędko jednak dodałem: „Tak, u mnie to samo”. W ten sposób przesłaliśmy sobie informację o HIV. A drugi raz było na czacie na Messengerze. Jeżdżą po Polsce takie Plus Busy, wiesz? Taka firma przewozowa po prostu, bez związku z HIV oczywiście. Ale wkleiłem mu fotkę Plus Busa i zagadnąłem: „Wsiadasz do tego busa?”. Natychmiast zrozumiał aluzję, podchwycił i odpisał: „Tak, jedziemy tym samym busem”.
P: Mam za sobą już sporo HIV-coming outów i zwykle tak robię, że wpuszczam to info jakby bocznymi drzwiami zamiast „powiadamiać oficjalnie”.

A mieliście tak, że ze względu na stygmę szukaliście do związku tylko innego plusa?
P: Na początku miałem obawy, że trudno będzie się z kimś związać, że z pewnych praktyk seksualnych będę musiał zrezygnować itd. Ale okazało się, że nie. Żyję w specyficznej bańce społecznej i nie mam takich problemów. A druga sprawa, dla mnie dużo ważniejsza: wirus jest niesamowitym sitem znajomych. Albo ludzie po moim coming oucie się otwierają, przyjmują mnie i idą ze mną dalej, albo są
przerażeni i znikają z mojego życia – i bardzo dobrze. To jest fenomenalne, to daje tyle lekkości. Uczciwie mówię: nie zależy mi na relacjach z ludźmi, którzy nie są w stanie przyjąć informacji, że jestem pozytywny.

To samo chyba z homoseksualnością w ogóle, prawda?
P: Oczywiście. Jeśli stracisz kogoś przez coming out – good for you. Im szybciej, tym lepiej. Ta osoba potrzebuje się doedukować i uelastycznić. Niekoniecznie twoim kosztem.
D: Jest jedna szkoła, by nowym osobom outować się jak najszybciej, by móc być sobą od razu i by nie było tajemnic. I druga szkoła – że najpierw dajesz się tej osobie poznać, pokazujesz, jaki jesteś fajny, jakim wartościowym człowiekiem jesteś – a potem ujawniasz, że jesteś gejem. Albo że masz HIV. To jest taka gra na pułapkę, na przynętę. (śmiech) Zobacz, zobacz, jestem normalny – a potem ciach! Obaj mieliśmy okres, w którym nie byliśmy jawni jako osoby z HIV i… ja strasznie się cieszę, że to już za mną. I za Piotrem też oczywiście. To był okres strachu, że ktoś to może wykorzystać przeciwko mnie. Gdy sam o tym mówisz, rozbrajasz temat. Nauczyłem się tego od jednego z moich poprzednich chłopaków. Byłem w szoku, jak on otwarcie żyje i nic złego mu się nie przydarza – więc z czasem zacząłem go po prostu naśladować. Zrobiłem mocny HIV-coming out podczas terapii grupowej, wobec wielu osób na raz. I bez problemu.

Spotykacie się z dyskryminacją w środowisku gejowskim jako faceci z HIV?
P: O, nie, nie – osądzanie środowiska gejowskiego jako całości mnie nie interesuje, nie dam się w to wciągnąć. Jak mówiłem, ja żyję w specyficznej bańce – w stolicy, w kręgu ludzi zainteresowanych chociażby psychologią albo sztuką. Byłem już w związku z minusem, teraz jestem z plusem. Mam absolutny luz.

To jeszcze tylko zapytam, jak oceniacie poziom wiedzy, że niewykrywalny – niezakaźny.
P: W aktualnej sytuacji politycznej nie mamy co oczekiwać odgórnych kampanii na ten temat, więc bardzo szanuję wszystkie osoby, które robią to oddolnie, tworząc różne akcje i tematyczne organizacje NGO. Owszem, wciąż jest dużo do zrobienia. Sam mam znajomych, którzy nie zdają sobie sprawy, że facet, który ma HIV na niewykrywalnym poziomie, jest bezpieczniejszy od tego, który mówi, że nie ma HIV, ale badał się ostatnio np. rok temu.
D: Ludzie albo wiedzą na ten temat dużo, albo nic. Czuję się coraz pewniej i coraz częściej wrzucam temat przy różnych okazjach towarzyskich. Wrzucam – i obserwuję. I dziś mnie to bawi, a nawet rozczula – ta konsternacja ludzi. Kiedyś bym się bał, dziś czuję się komfortowo w takich dyskusjach, bo po prostu znam naukowe fakty. To daje siłę. Niedawno na jakiejś imprezie rozmawialiśmy o koronawirusie i użyłem słowa „wiremia” – ktoś dopytał, co to jest. Ja na to: „O, widać, że nie masz wokół siebie nikogo jawnego z HIV, bo byś wiedział”.
P: Tylko nie zapominajmy, że to są bezpieczne przestrzenie, sytuacje towarzyskie, w których często jesteśmy we dwóch. Gdzie indziej mogłoby być inaczej.

Wiem, Danielu, o czym mówisz. Jeśli sam siebie naprawdę akceptujesz, to ta samoakceptacja promieniuje z ciebie – i ludzie czują respekt.
P: A jeśli się boisz jawności, to często nieświadomie przyciągasz uwagę innych właśnie do tego czułego miejsca, które chciałbyś ukryć.

Jakie miejsce zajmuje HIV dziś w waszym życiu?
P: Tak na co dzień? Nie wiem… Jak wizyta u dentysty. Ot, trzeba tabletkę połknąć. Tyle.

To następny temat. Piotrek, w wywiadzie sprzed pięciu lat opowiadałeś o twoich córkach. Obliczyłem, że dziś one mają 20 i 13 lat. Chciałbym o nie zapytać.
P: Proszę bardzo, pytaj. (śmiech) Obie mają się dobrze.

Jak postrzegają związek taty z mężczyzną?
P: Ale one poznawały moich partnerów zanim związałem się z Danielem. Ten temat jest już dawno oswojony. A ponieważ Daniel jest bardzo rodzinną osobą, to te relacje są bliskie. Nawet nie wiem za bardzo, co więcej ci powiedzieć. Daniel cieszy się na spotkanie z nimi i vice versa, ale nie jest to żadna spektakularna sprawa.

To fajnie, że w sumie nie ma o czym opowiadać, bo wielu osobom może się wydawać, że to jakaś trudna rodzinnie, skomplikowana sytuacja.
D: Tak, niektórzy węszą – jeśli sytuacja jest nietypowa, to pewnie musi być napięcie, sekrety i dramaty. „Jak to wytłumaczyć dzieciom?!”. Najczęściej łatwiej niż dorosłym.

Piotr opowiedział mi w poprzednim wywiadzie o swym małżeństwie, o trudnej drodze, którą przeszedł, do zaakceptowania homoseksualności. A jak było z tobą, Danielu?
D: Miałem 13 lat, gdy zapomniałem zamknąć w kompie komunikator gadu-gadu, rodzice przeczytali tam coś, co jasno wskazywało, że podobają mi się chłopcy. Mieliśmy rozmowę. Trochę im to zajęło, zanim przetrawili, było trochę płaczów. W wieku 16 lat miałem pierwszego chłopaka długoterminowego. Wtedy ostatecznie zobaczyli, że to nie jest żadna faza i zaakceptowali. Ja na szczęście sam ze sobą nie miałem problemu. Wiedziałem, że mam inaczej niż pozostali, to się nazywa „homoseksualizm” i to jestem ja i inny nie będę. Również w wieku 16 lat zacząłem pracować jako model. W liceum wyoutowałem się przed kilkoma osobami. Po maturze przeprowadziłem się do Warszawy i w kolejnych agencjach modellingowych, w których pracowałem, byłem już wyoutowany. Na Facebooku od dłuższego czasu uprawiam tęczowy aktywizm.

Przed wywiadem powiedzieliście mi, że w styczniu zamieszkaliście razem. I zaraz był lockdown.
D: To były trzy miesiące jak trzy lata. 24 godziny ze sobą.

Nie baliście się?
D: Jak można się bać być z osobą, którą się kocha?
P: Lockdown bardzo wzmocnił naszą relację. Biorąc pod uwagę nasze historie, nasze emocje, naszą ekspresję – te trzy miesiące to był poligon. Wcale nie było tylko romantycznie. Było też dużo napięć, ale było pięknie, poruszająco i, oczywiście, bardzo zmysłowo. Ale przede wszystkim było obserwowanie, dłubanie w historiach osobistych, często sięganie do tak ciemnych zaułków, że spacer po potłuczonym szkle zdawał się wtedy błahostką.
D: Były ups and downs, ale jak coś zgrzytało, to żadnych chwil ciszy, kiszenia się – od razu gadanie, rozkładanie sprawy na części pierwsze. A nie, że potem dopiero „ale przeproś”.
P: Czasem „ale przeproś” też było. (śmiech) Bo to jest mrzonka, że w relacji ma być zawsze super.
D: Zawsze byliśmy potem zadowoleni, że do sprzeczki doszło, bo otworzyło to pole do dyskusji i bliższego poznania swoich potrzeb. Napięcie zostało rozładowane, a problem wyjaśniony.
P: Sprzeczki?
D: No, tak to nazwijmy. (śmiech)
P: Fantazja, że bycie w związku to jest pasmo nieprzerwanego cukierkowego szczęścia, może narobić wiele krzywdy. Zaryzykowałbym
nawet twierdzenie, że tak naprawdę związek zaczyna się dopiero wtedy, gdy ten drugi człowiek przestaje być dla nas spełnieniem fantazji, a zaczyna być człowiekiem – z całym bagażem wad, doświadczeń, traum.

Chłopaki, a wasz związek jest otwarty czy zamknięty?
D: Jest związkiem dwóch poliamorystów, którzy zadeklarowali monogamię.
P: To jest mocna i klarowna deklaracja, co jednak nie oznacza, że ślepa, na zawsze i pokrywająca się ze wszystkimi powszechnymi wyobrażeniami. Zwłaszcza w kontekście uzależnienia Daniela.
D: Związek to jest work in progress, cały czas można wprowadzać zmiany, włącznie z taką, że możemy się rozstać. W wielu parach monogamia nie jest wynikiem ustaleń, tylko dorozumianą oczywistością.
P: To też pokłosie monogamicznej heteronormy. Zdarza się, że jedna z randkujących osób jest zaskoczona, gdy dowiaduje się, że druga romansuje jeszcze z innymi oprócz niej. A dlaczego nie? Składała jakieś deklaracje? Podpisywała umowę na wyłączność? Jeśli nie zostało to ponazywane i omówione, zostajemy na gruncie domyślnych norm społecznych i romantycznych wyobrażeń. A domyślne normy i romantyczne wyobrażenia mogą powodować bolesne rozczarowania.
D: Ja w sumie od niedawna mówię, że jestem poliamoryczny, niedawno to w sobie zaakceptowałem. Doświadczenia przeszłych związków doprowadziły mnie do wniosku, że zwyczajnie nie mam monogamicznej natury. Długo się oszukiwałem, miałem wdrukowane przeświadczenie, że monogamia jest naturalna i należy się w nią wpasować, bo inne wzorce to nie żadne wzorce, tylko aberracja. Mam 30 lat i dojrzałem na tyle, by nie mydlić już oczu ani sobie, ani innym.
P: Dla mnie jednym z celów tej rozmowy jest zaznaczenie, że istnieje wiele modeli związków i nie ma obowiązku wpasowywania się w którykolwiek z nich.

Kiedy planowaliśmy wywiad wspomnieliście o Wspólnocie Mężczyzn. Co to takiego?
D: To jest wspólnota, którą prowadził Piotr i do której dołączyłem, ale nastawiony dość ambiwalentnie. Pewnie chodzi tam o mniejsze lub większe flirty, które ubierają w płaszczyk samorozwojowy, przeginka jakaś – tak podejrzewałem. (śmiech)
P: Wcześniej prowadziłem grupę, w której spotykali się tylko geje i mężczyźni bi. Potem stworzyłem miejsce dla wszystkich mężczyzn,
również dla mężczyzn hetero. I to było spełnienie mojego marzenia, by z nauką praktykowania czułości i bliskości między mężczyznami wyjść również do heteryków.

Bliskość? Czułość? To jest „niemęskie” często nawet w gejowskim świecie.
P: Otóż to! Przecież paradoks polega na tym, że spora część kultury gejowskiej też jest maczoizmem mocno zarażona. Powielamy schematy „twardziela”, robiąc wyjątek na przedmiotowy seks – ale na czułość już trudno nam się otworzyć.
D: Ja na tych zajęciach odkryłem, że może być dotyk, który nie stanowi „gry wstępnej do czegoś więcej”, tylko jest fajny sam w sobie oraz że… mogę zaprzyjaźnić się z heterykami, co wcześniej jakoś mi się nie zdarzało. Moja mama zauważyła, że Piotr w odróżnieniu od
wcześniejszych moich chłopaków – okazuje mi czułość publicznie, nawet przy niej, widać to w drobnych gestach czy dotknięciach, w codziennych sytuacjach.

Bo też homofobia nas tresuje, byśmy wszelkie takie gesty zachowali tylko „do łóżka”, byśmy się „nie obnosili”.
P: I do tego, byśmy pokazywali, że OK, jesteśmy już tymi gejami, bzykamy się z facetami – ale poza tym „drobiazgiem” – jesteśmy jak inni mężczyźni. „Wprawdzie pedał – ale przynajmniej męski”.

Czy dwóch poliamorystów w monogamicznym związku myślało o ślubie?
D: Tak! Przy czym ja pierwszy raz w życiu, tak na poważnie, pomyślałem o ślubie, będąc z Piotrem.
P: Ja tego powiedzieć nie mogę, bo byłem już mężem przez 9 lat.
D: Od słowa do słowa któregoś dnia – i okazało się, że obaj tego chcemy.
P: A że w Polsce ślubu wziąć nie możemy, to rozważamy ślub w bardziej przyjaznym miejscu na świecie.

Danielu, może pora na kilka słów o uzależnieniu?
D: Tak, jestem uzależniony krzyżowo – od seksu, od narkotyków i od alkoholu. Piotr poznał mnie jako osobę uzależnioną – w nawrocie. Odnalazłem się w związku choć wizję na przyszłość miałem inną: od wielu osób słyszałem, że wytrzeźwieć trzeba samemu i potem pobyć samemu, nabrać siły. I tak to pewnie działa u większości osób, ale akurat u mnie nie. Jestem typem związkowca. Seks z Piotrem jest rytuałem, nie znajduję innego słowa, pielęgnowanym codziennie – i nie służy odreagowaniu jakichś frustracji, jak to robiłem wcześniej. Poza tym, aby seks był dobry, trzeba sporo trenować. Nie śmiej się, serio mówię.
P: Ale może być też tak, że jeden ma ochotę na dziki seks, a drugi chce się tylko przytulić – i jeśli rozmawiamy o tym, to ta rozmowa już poniekąd jest „seksem”, jest byciem w seksie, w bliskości. Zauważ – najczęściej nie mamy problemu, by umawiając się na seks wypunktować to, co nam się podoba, co chcemy i lubimy robić, ale gdybyśmy mieli po zbliżeniu powiedzieć, co było fajne, a co niekomfortowe – o, tu już jest problem, tu już odsłonilibyśmy wrażliwą stronę – niemęskie. A rozmowa często rozładowuje napięcie, pozwala nasycić się tym, co się wydarzyło jeszcze bardziej.

Ale to jest bardzo trudne.
P: Jest.
D: To trochę tak jak z coming outem. Ukrywasz się, milczysz, kłamiesz – aż w pewnym momencie mówisz sobie dość, koniec kłamania i teraz już będę mówił, że jestem gejem w każdej sytuacji, gdy ta kwestia wyjdzie. I tu podobnie. Dość tłamszenia się i po prostu jak coś w seksie mi się nie podobało, to mówię.
P: Wielu facetów ma problem z powiedzeniem: Nie, tej czynności seksualnej nie chcę, to mnie nie kręci. I z przyznaniem, że w ten sposób nadużyłem siebie samego. Bo zostaliśmy wychowani w kulturze, w której powiedzenie „tego nie chcę”, „to mi się nie podobało”, byłoby albo odsłonięciem swojej delikatności, o której już mówiliśmy, albo konfrontacją, a konfrontacji mamy unikać. Tymczasem destruktywny potencjał konfrontacji pojawia się tylko wtedy, gdy moją intencją jest, by zabolało. Gdy klarowną komunikacją chcę rozwiązać przykrą dla siebie sytuację, a nie zranić drugiego – to jest OK.
D: Jestem za tym, by otwarcie mówić o chemseksie, ale aby też go nie demonizować, odróżnić coś okazjonalnego od uzależnienia. Dojrzewam do tego. Chcę opowiedzieć o uzależnieniu, by nieść przesłanie dla innych. To zresztą rzadko są historie jednostronne – chodzi przecież m.in. o nadużywanie siebie, ale też o nadużywanie innych. Mocno mi się rozszerzyła perspektywa na ten temat. Lockdown zmienił świat i mnie też zmienił. [/restrict]

Jakub Wilczyński, szef sieci klubów HaH o sobie i o swoich biznesach

JAKUB WILCZYŃSKI – szef jedynej w Polsce sieci klubów LGBT opowiada o interesach, o homofobii, o tym, jak sam pierwszy raz poszedł do klubu gejowskiego w wieku… 14 lat, a także o tym, jak łączy biznes z działalnością na rzecz naszej społeczności. Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

fot. Anna Kamińska

Jesteś właścicielem jedynej sieci klubów LGBT+ w Polsce, HaH – w Poznaniu, Wrocławiu, Sopocie i Katowicach. Masz także siedem innych biznesów, a pewnie i tak nie wszystkimi się pochwaliłeś. Urodziłeś się od razu za biurkiem dyrektora własnej firmy?
(śmiech) To prawda, że do własnego biznesu kręciło mnie od zawsze, ale byłem kiedyś pracownikiem! Przez chwilę byłem nawet
sprzedawcą butów, pracowałem też w ubezpieczeniach. Ale w wieku 18 lat wraz ze swoim ekschłopakiem otworzyliśmy w Poznaniu sex shop, to było w 2003 r.

Sex shop w wieku 18 lat? Rozumiem, że nie branżowy?
Był dla wszystkich. Było to dość odważne w tamtych czasach i w tym wieku, ale była na to duża nisza w Poznaniu. Potem miałem też
sklepy wysyłkowe, jednak wtedy wszedł mocniej Internet, my się na to nie załapaliśmy, więc już nie dogoniliśmy rynku. Potem, w 2005 r., otworzyłem swój pierwszy klub, powiedzmy, że LGBT+, chociaż wtedy mówiło się Klub Ludzi Tolerancyjnych – Hallo! Cafe. Kojarzysz,
jak to działało?

Nie bardzo, w 2005 r. miałem 9 lat.
(śmiech) W lokalu na każdym stoliku stał telefon. Goście siadali przy stolikach pojedynczo i każdy mógł zadzwonić do baru zamówić
piwo, ale i zadzwonić do kogoś siedzącego przy innym stoliku i tak kogoś zaczepić. Takie randki przed czasami Grindra.

Wow! Dlaczego już tego nie ma? (śmiech)
No, czasy się już zmieniły! Ten klub naprawdę dobrze sobie radził. A największą popularność zyskał dzięki mojemu festiwalowi
z 2009 r. Ninio Knows How dedykowanego słoniowi-gejowi w Poznaniu. Nie wiem, czy pamiętasz – to była głośna akcja w Polsce, ale
i na świecie, gdy poznańskie zoo wybudowało nową słoniarnię i sprowadziło tam 10-letniego słonia – Ninio. Okazało się, że jest on homoseksualny, a jeden z PiS-owskich radnych skomentował: „Nie po to wydawaliśmy 37 mln zł na największą w Europie słoniarnię, aby mieszkał w niej słoń-gej”. Generalnie chcieli Ninio oddać. Dla mnie to był jakiś absurd. Stanęliśmy w jego obronie, dostaliśmy zaproszenie do kilku telewizji i powstał potem 2-tygodniowy festiwal, który odbywał się w Hallo! Cafe. Były występy drag queens, była muzyka, wystawa fotografi i, wieczór poetycki. Zebrane fundusze zostały przekazane na utrzymanie słonia.

[restrict]

Dlaczego zdecydowałeś się na biznes skierowany do osób LGBT+? Patrząc z punktu widzenia przedsiębiorcy, więcej klientów
jest heteroseksualnych, tak?
To prawda, ale sam jestem przecież gejem, więc chciałem robić coś dla własnego środowiska. Poznań zasługiwał na fajne miejsce dla
naszej społeczności. Była tutaj świetna dyskoteka Voliera, ale uważałem, że Poznań jest na tyle otwartym miastem, że tych klubów może i powinno być dużo więcej. Dlatego nigdy nie bałem się otwierać lokali skierowanych do osób LGBT+. Prowadząc już Hallo! Cafe usłyszałem, że zwolnił się w Poznaniu duży lokal, więc pomyślałem – zaryzykujmy! To była duża inwestycja, wymagała totalnego remontu właściwie od zera. Przywracanie miejsca do stanu użyteczności trwało niemal rok. I tak, razem z Piotrem Halickim, 2 lipca 2011 r. otworzyliśmy HAH Art & Music Club, który na początku miał się nazywać Heaven and Hell, ale zostaliśmy przy skrócie HaH.

Pamiętasz dzień otwarcia?
Pewnie że tak. Nie był wcale za dobry. W pierwszy weekend przyszło trochę ludzi, w następny już trochę więcej i dopiero pełno
zrobiło się w czwartym tygodniu. Wtedy do wejścia ustawiła się kolejka. Zaczynaliśmy od 1200 metrów kwadratowych, w tej chwili
HaH w Poznaniu ma już 4 tysiące. Wtedy to były dwie sale – sala górna Heaven, sala dolna Hell i bar po środku – Purgatory (Czyściec).
Każda z sal miała inną muzykę, inny klimat. To było ważne, ludzie poznawali inne gatunki, do Polski docierało techno z Berlina, deep
house czy muzyka ambientowa. I zaskoczyło!

Jak rozumiem, wtedy to był twój jedyny biznes. Stałeś na barze?
Nie na barze, ale na zmywaku. Przez pierwsze tygodnie brakowało nam rąk do pracy – zakłada się jakąś liczbę ludzi, ale jak nagle
do klubu przyjdzie dwa razy więcej osób, liczy się każda para rąk, a na początku jednak trzeba oszczędzać. Przez pierwszy rok funkcjonowania HaH Poznań pracowaliśmy non stop. Mówię my, bo mam na myśli siebie i Piotra Halickiego – współzałożyciela, ale i mojego partnera, z którym jesteśmy od 12 lat razem. Piotr stał na barze, ja chodziłem po sali i zbierałem szkło.

Na czym polega sukces HaH-u? To jedyna sieć tego typu klubów w Polsce.
Cały czas inwestujemy, ściągamy najlepszych DJ-ów, organizujemy koncerty, robimy remonty, kupujemy nowy sprzęt. Nie stoimy
w miejscu. Ja jestem bardzo kreatywną osobą, mam cały czas nowe wizje. Robimy kolejne szkolenia dla pracowników, podpisujemy nowe kontrakty, zapraszamy gwiazdy. Chcemy nie tylko utrzymać poziom, ale i dać coś więcej niż sam klub. Do tego też trzeba włożyć serce. Ja praktycznie te wszystkie miejsca stworzyłem sam. Na pewno umiem zaplanować przestrzeń i dekoracyjnie super mi się to udaje. Bardzo to zresztą lubię, urządziłem też w życiu kilka mieszkań. Jak było trzeba, to i złapałem szpachlę, tynkowałem. W każdym z HaH-ów w Polsce gdzieś tam swoją rękę przyłożyłem.

Za tobą na ścianie widzę jakieś gigantyczne grafiki. (Jakub i Tomek rozmawiają na Zoomie – przyp. „Replika”). Czyżby to harmonogram
pracy wszystkich klubów?
A tak, bo jesteśmy teraz w tymczasowym biurze, sorry za bałagan. To akurat wielka praca moich menadżerów. Mam w sumie siedem
klubów, więc ciężko jest to wszystko zgrać. Ostatnio co poniedziałek ściągałem do Poznania wszystkich menadżerów, żebyśmy to
zrobili. I tak przez 2 miesiące powstał już cały kalendarz na kolejny rok.

Jak ty nad tym wszystkim panujesz?
Mam menadżerów, część z nich to bardzo młodzi ludzie, bo u mnie nie ma problemu – zatrudniam wszystkich: starszych, młodszych,
czarnoskórych, transpłciowych. Jeśli ktoś ma chęci i jest ambitny – proszę bardzo. Mój najmłodszy menadżer ma 23 lata i sobie
całkiem dobrze radzi. Uczestniczę dalej w życiu lokali, żeby jednak porozmawiać, nauczyć ich czegoś. Wydaje mi się, że trochę już o tym wiem, więc mam nadzieję, że to im się przyda na przyszłość i kiedyś ktoś to dalej za mnie pociągnie.

I jeszcze mama ci pomaga, tak?
Tak, moja mama to ta ruda pani, która wszystkich w Poznaniu przepuszcza przez główne wejście. Mama pracuje ze mną od początku, gdy była pierwsza przerwa w związku z wirusem, codziennie mi się skarżyła, że chciałaby już wrócić. Ma już tam pełno kolegów,
pełno koleżanek, ma super relacje z klientami, dostaje nawet jakieś prezenty od nich.

Przekupują ją!
(śmiech) Nie no, do mamy mam pełne zaufanie. Sam jej to zaproponowałem, zawsze była pozytywną osobą, więc sądziłem, że to
wejście jest dla niej. Od razu się zgodziła. Parę lat temu też pracował ze mną mój brat. Teraz niestety wyprowadził się do Stanów, ale mam nadzieję, że kiedyś wróci.

To zdradź, co jest na tych grafi kach – co planujesz na przyszły rok?
Przede wszystkim w przyszłym roku mamy urodziny – 10 lat istnienia HaH-ów. Główne obchody znaczną się w połowie czerwca, połączymy to pewnie z poznańskim Pride Week. Nie mogę jeszcze wszystkiego zdradzić… I obyśmy się już wirusa pozbyli do tego czasu!

No dawaj, uchyl rąbka tajemnicy.
Po pierwsze chcę, żeby w Polsce było sześć HaH-ów, tyle, ile kolorów tęczy, a każdy z nich będzie odpowiadał za jeden kolor, czyli jedną z grup mniejszościowych LGBT+. Jak? Przy każdym z HaH-ów powstanie stowarzyszenie, którego celem statutowym będzie opieka nad takimi osobami.

Wielkie plany! Serio?
Co więcej w Poznaniu planujemy założyć hostel interwencyjny dla ludzi, których wyrzucono z domu przez homofobię. Te sześć HaH-
-ów połączy się w jedną dużą fundację. Pracujemy nad tą koncepcją tak, by w przyszłym roku wszystko zaczęło działać. Planujemy też
szereg koncertów, dużych wydarzeń, bieg równościowy. Skrót HaH dziś nie oznacza już tylko tego „piekła i nieba”, ale też „Human and Human”, „Homo and Homo”, „Homo and Hetero”… W przyszłym roku z okazji 10-lecia klubu planuję dużą kampanię reklamową w tym zakresie. Powstanie w związku z tym też cała kolekcja odzieżowa z tymi hasłami, zaprojektowana przez kilka znanych osób.

Sześć HaH-ów? To w jakich miastach mają pojawić się kolejne?
Poznań ma się całkiem dobrze. Wrocław jest w nowej lokalizacji, Katowice będą zmieniały lokalizację już niebawem. Jesteśmy też
w trakcie szukania nowej lokalizacji dla Sopotu. Nowe kluby mają powstać w Krakowie i Warszawie. W Krakowie byliśmy już w trakcie
podpisywania umów, ale wszystko przez COVID zostało przerwane. W Warszawie z kolei mamy sprawę w sądzie. Trudna sytuacja
– firma, od której wynajęliśmy pomieszczenie, chyba na samym końcu dopiero zrozumiała, do jakiej klienteli będzie skierowany nasz lokal. Zarząd firmy zmienił się na mocno upolityczniony i… walczymy. Sprawa jest w sądzie. Homofobia, jak widzisz, dotyczy też biznesu.

To jedyna taka sytuacja?
Wiesz co, często się to zdarza. Ludzie bywają zaskoczeni w trakcie rozmowy, bo ja w kategorii wyglądu nie mieszczę się raczej
w stereotypie geja.

Wyglądasz bardziej jak jakiś mafioso.
(śmiech) No, bez przesady! W każdym razie to czasem pomaga w rozmowach, ale na samym początku ludzie na mieście mówili,
że ja specjalnie mówię, że jestem gejem, żeby zwabić ludzi do HaH-u. Że to taki chwyt marketingowy, a tak naprawdę jestem heteroseksualny. A homofobia się zdarza, oczywiście. My zawsze w trakcie rozmów mówimy otwarcie, że chodzi o klub LGBT, pokazujemy wizualizacje z innych klubów. Zabezpieczamy się, by nikt nam nagle potem nie powiedział, że jednak nie. Ale częściej spotykamy się z ludźmi, którzy nie mają nic przeciwko.

Jak reagujesz na te negatywne przypadki?
Wkurzam się, oczywiście. Ale nauczyłem się jednej rzeczy – lepiej nie dusić tego, tylko odpuścić. Często dzięki temu los jakoś prowadzi
do jeszcze fajniejszych lokalizacji i propozycji.

HaH przez lata naturalnie kojarzył się jako klub LGBT+, ale gdy byłem w Poznaniu kilka miesięcy temu, widziałem w HaH-u sporo par heteroseksualnych w przeróżnym wieku.
HaH w tej chwili już nie jest „typowym” miejscem LGBT+. Jest klubem dla ludzi z otwartymi umysłami. Przychodzą wszyscy, czują się komfortowo, bezpiecznie i nikt ich nie zaczepia. Z tego też powodu przychodzi do nas wielu obcokrajowców, studentów na wymianie o różnych orientacjach. Nie sądzę, żeby generalnie stało się tak, że pary heteroseksualne będą w większości. Masz jednak rację, że coraz więcej takich osób do nas przychodzi. Pytanie, czy poza bezpieczeństwem mają też inny powód, żeby zaglądać do HAH-u? Dużo
osób szuka teraz różnych wrażeń. Gdy jakiś czas temu mieliśmy imprezę z firmą Tinder, dostaliśmy mnóstwo rodzajów opasek reprezentujących konkretne potrzeby danej osoby i ja byłem przez chwilę w szoku, że one wszystkie znalazły dla siebie w moim klubie miejsce. Ludzie są dziś otwarci, zwłaszcza młodzi. Czasem mam wrażenie, że większość młodych jest dziś biseksualna i chyba nastąpiła kolejna zmiana pokoleniowa. To chyba dobrze.

Poza HaH-ami masz też inne biznesy – restauracja Pierożek i Kompocik, klub Twoja Stara, Club Havanna, sklep Anty-virus.
Niektóre lokale to osobne byty, ale oczywiście istnieją one dzięki HaH-om i wspierają je. Anty-virus, chociażby, to sklep stacjonarny
i internetowy sprzedający materiały związane z epidemią COVID: żele antybakteryjne, maseczki itd. Cały zysk z tego sklepu jest
przekazywany na utrzymanie lokali i pensje pracowników, gdy kluby są zamknięte. Pierożek i Kompocik sąsiadują z kolei z Lokum
Stonewall. Gdy były protesty po aresztowaniu Margot, to Pierożek rozdawał dla uczestników lemoniady, oranżady czy nawet pierogi. No i też wywiesiliśmy tęczowe flagi. Havana Club, z kolei, jest przeciwko rasizmowi. Są to rzeczy czasem mocno propagandowe, ale trzeba pokazać ludziom, że homofobia czy rasizm nie są akceptowane, to już nie te czasy.

Słyszałem, że kultowe już Lokum też jest trochę dzięki tobie?
To jest miejscówka Grupy Stonewall, to oni tam rządzą. Prawda, że wcześniej tam był jeden z moich lokali gastronomicznych, ale
słabo szło. Któregoś dnia Arek Kluk zaproponował, byśmy poprowadzili to wspólnie. Super mi się ten pomysł spodobał z tego względu, że dochód idzie też na rzecz Grupy Stonewall właśnie. Dzięki temu oni mogą organizować naprawdę fajne, duże rzeczy. No i dobra, tutaj też zdradzę – chciałbym, żeby w każdym mieście w Polsce, gdzie jest HaH, powstały puby dokładnie na tej samej zasadzie, co Lokum. Mogą w nich pracować aktywiści, osoby w trudnej sytuacji życiowo-zawodowej ze względu na orientację seksualną czy tożsamość płciową. Oczywiście dostaną swoją pensję, ale ogólny dochód powinien iść dla lokalnego stowarzyszenia LGBT+. Najpewniej Wrocław będzie pierwszym takim punktem na mapie. To też super, że dzielimy zabawę z działalnością społeczną – pijemy piwo, rozmawiamy, tańczymy – a jednak wspieramy tym finansowo aktywistów, którzy robią masę dobrych rzeczy dla naszej społeczności.

Biznesmen, który czynnie angażuje się w życie społeczności LGBT – należysz do rzadkiego gatunku w naszym kraju.
Dość mocno współpracowałem już z dziewczynami, które organizowały Marsze Równości w Poznaniu, jeszcze zanim pojawiła
się Grupa Stonewall. Pamiętam szczególnie te pamiętne wydarzenia z 2005 r., gdy policja zatrzymała ponad 60 osób, wyciągając je brutalnie z Marszu Równości. Na potrzeby Marszu dziewczyny poprosiły m.in. o udostępnienie toalety w Hallo! Cafe. I wyobraź sobie, że korzystali z niej chociażby właśnie ci policjanci, którzy ciągali naszych po ulicy. Ja wtedy przygotowywałem drugą część Marszu właśnie w lokalu i nie wiedziałem, że coś się dzieje, przecież od razu bym ich wyrzucił za drzwi. Mam w sobie coś, co… no nie wiem… mówi mi, że trzeba być dobrym, że trzeba ludziom pomagać i walczyć o swoje. Nie wiem skąd to się we mnie wzięło. Tak trzeba i już.

A ty kiedy pierwszy raz byłeś w klubie gejowskim?
Oj, nie wiem, czy mogę to powiedzieć.

Dlaczego nie?
Bo to był klub gejowsko-fetyszowy Scorpio w Poznaniu, a ja miałem wtedy… 14 lat! Ale już poważnie wyglądałem, miałem już nawet zarost. Jak poszedłem do szkoły średniej, wszedłem do klasy, to wszyscy wstali i powiedzieli mi: „Dzień dobry!”, bo myśleli, że to nauczyciel wchodzi! (śmiech) Nie miałem więc nigdy problemów z zakupieniem papierosów czy alkoholu, nikt mnie nigdy o dowód nie prosił. I dlatego też mogłem wtedy już do klubów chodzić.

Jakie to było uczucie? Młode osoby LGBT+ często wchodzą pierwszy raz do „swojego” klubu i czują wolność, mają przestrzeń,
w której mogą być wreszcie sobą. Jak było u ciebie?
Dokładnie tak samo.

A co cię tam sprowadziło?
W wieku 14 lat sam wiedziałem, że chcę tam iść, że ciągnie mnie do facetów. Jak poszedłem raz, to potem już byłem co tydzień. Ale
jeździłem też oczywiście do innych klubów, raz na jakiś czas pojechało się na wieś na dyskotekę… Od młodzieńczych lat żyłem gdzieś
między klubami i tak to jakoś przeniosłem na swoje życie.

Czyli jako 14-15-latek byłeś świadomym gejem?
Tak. Zawsze wiedziałem, że podobają mi się mężczyźni i to ci „bardzo męscy” mężczyźni. Oczywiście niech nikt się nie obraża – uwielbiam wszystkich ludzi, a im ktoś bardziej jest kolorowy, to uważam, że lepiej. Jako 15-latek miałem już chłopaka, część osób
o tym wiedziała, inne nie. To były takie czasy, że bycie osobą o innej orientacji nie było łatwe. Mój ojciec nigdy do końca mnie nie zaakceptował. Wiem więc, jak może wyglądać trudne życie młodej osoby LGBT+.

Kiedy powiedziałeś rodzicom?
A od razu. Jak miałem 15 lat. Matka to przeżyła bardzo mocno, ojciec, jak mówiłem, też. Przez długi czas się do mnie nie odzywali.
Z mamą potem wszystko wróciło do normy, a z ojcem do dziś jest utrudniony kontakt. Rodzice są dziś po rozwodzie.

Twoja orientacja też na to wpłynęła?
Nie była główna przyczyną, ale pewnie po części też.

A brat?
No wiesz, jakby ci to powiedzieć… (śmiech) Zajrzyj na jego profil na Facebooku, to zobaczysz.

Też jest gejem?
Tak! Brat jest młodszy o cztery lata, dowiedziałem się o nim u mnie w lokalu. Był barmanem w HaH-u i gdzieś tam od osób trzecich
się dowiedziałem. Trochę mnie to zatkało! Mamy świetny kontakt, do Stanów wyjechał właśnie po to, żeby zamieszkać ze swoim chłopakiem. Dla rodziców to był kolejny wielki szok, mama jednak dziś codziennie z nim rozmawia, mają świetny kontakt. Moja młodsza o 15 lat siostra też jest już wprowadzana powoli w ten biznes, poznaje moje życie. Ale jest hetero, ma chłopaka. (śmiech)

A ty na Facebooku masz w profi lu ustawione: „w związku małżeńskim”.
Po 12 latach to już chyba można powiedzieć, że jesteśmy małżeństwem. Piotr ma swoją firmę, ale oczywiście pomagamy sobie,
zresztą ostatnio już załatwiliśmy wszystkie formalności i stworzyliśmy spółki, więc to jest już nasza wspólna firma.

Poznałeś go… pewnie też w klubie?
Oczywiście, w jednym z moich klubów, w Herosie, na imprezie skierowanej do społeczności bears w 2008 r., prawie na cztery lata
przed otwarciem HaH-u. Siedziałem ze znajomymi, on przyszedł ze swoim kolegą. Jakoś doszło do tego, że się poznaliśmy… zaczęliśmy randkować… no i tak minęło właśnie 12 lat.

Myślałeś kiedyś, żeby rzucić ten biznes?
(śmiech) Chyba każdy właściwe ma takie myśli od czasu do czasu. To nie jest łatwy kawałek chleba. Szczególnie patrząc na to, co
teraz dzieje się w Polsce… Prowadzisz biznes przez ostatnie lata i on stale się rozwija, i nagle jest zmiana rządu i zastanawiasz się, co dalej się stanie. Masakra. Podzieliłem działalność gospodarczą na spółki też z obawy przed PiS-em.

To co? Pozostaje chyba tylko zaprosić wszystkich na przyszłoroczne imprezy z HaH-em?
Mam nadzieję, że COVID nie popsuje tych planów. W tym roku strasznie rozbiło to chyba każdego przedsiębiorcę. Generalnie kluby
nie powinny być otwarte, a wiadomo, że większość w Polsce jakoś funkcjonowała. To jest dziwna sprawa – TVP robi wielkie koncerty,
nie mając żadnych dystansów i obostrzeń, a ty jako niewolnik państwowy masz zamykać klub, bo tak się komuś zachciało. Dziwne czasy przyszły. Samo odblokowanie lockdownu było też jakąś straszną gonitwą. Miałem mnóstwo planów, zaproszonych gwiazd, inwestycji chociażby w Krakowie i wszystko legło w gruzach. Ale idziemy do przodu! Największą radością z prowadzenia tego biznesu jest to, że daję ludziom przestrzeń, w której mogą czuć się wolni, w której mogą być sobą. To, że ten biznes tak się rozrósł, otworzyło mi nowe możliwości – chociażby planowanie stworzenia tych stowarzyszeń, o których mówiłem. Pewnie można by na tym po prostu więcej zarabiać, ale nie tylko na zarabianiu mi zależy. [/restrict]