Chłopak ze Słupska

O rolach teatralnych i o roli geja wychowującego syna w serialu TVP „Artyści”, o tym, dlaczego chciał zostać księdzem i o tym, że mógłby zagrać żołnierza wyklętego zakochanego w koledze z oddziału mówi Tomasz Nosiński. Rozmowa Krzysztofa Tomasika

 

Foto:
Marcin Niewirowicz / niema.foto

 

Pochodzisz ze Słupska. To jedyne mia­sto w Polsce, którego prezydentem jest zdeklarowany gej. Czujesz się związany ze Słupskiem?

Oczywiście, jestem Słupszczaninem, wciąż jestem tam zameldowany. Moja mama pracowała przez jakiś czas z panem Bie­droniem. Samo jego istnienie i obecność w Słupsku bardzo pomogła w naszych re­lacjach. Mama zobaczyła, że to świetny fa­cet, ma fajnego chłopaka i zaczęła ze mną inaczej na ten temat rozmawiać. Homo­seksualizm przestał być demoniczny, nie­spotykany, odległy. Ostatnio powiedziała mi: „Wiesz, nawet dobrze, że nie będziesz miał żony” (śmiech).

W 2012 r. „Przekrój” zaliczył cię do piątki najbardziej obiecujących, młodych ak­torów. Napisano, że wyglądasz jak Mar­cello Mastroianni i Alain Delon w jednej osobie. Mówisz tam, że jako dziecko byłeś związany z Kościołem katolickim.

Udzielałem się w Kościele nawet dość mocno. Przez 10 lat służyłem do mszy, musiałem uczyć się łaciny, potem byłem szefem ministrantów. Miałem okres, kie­dy myślałem, że mógłbym być księdzem. Przede wszystkim ciągnęło mnie jednak do występowania. Pierwsze występy były z kuzynką, wychodziliśmy z szafy mojej babci. Szafa była ogromna, otwierało się drzwi, które były naszą kurtyną. Publicz­ność siedziała przy stole, a my graliśmy i śpiewaliśmy, grałem na akordeonie. Dziś wiem, że Kościół zastępował mi teatr. Kiedy w liceum poszedłem do Młodzieżo­wego Teatru, Kościół zniknął dla mnie na dobre, już chyba na zawsze.

Pamiętasz pierwszy spektakl, który zro­bił na tobie wrażenie?

Mama zabrała mnie do opery w Berlinie. Występował balet rosyjski z „Jeziorem łabędzim” Czajkowskiego. Miałem 9-10 lat, siedziałem w trzecim rzędzie i byłem absolutnie zaczarowany. To było zrobione bardzo po bożemu, ale dla mnie wtedy – magia. Wiedziałem, że chcę tak jak oni, niekoniecznie tańczyć, ale być na takiej scenie. Dokładnie pamiętam tamten wie­czór. Mama miała piękne szpilki, poszła po lampkę wina, powiedziałem jej, że jestem zachwycony. A ona, że najbardziej przykuł jej wzrok wielki żyrandol wiszący na sufi­cie. Zupełnie różny odbiór.

Po takich początkach wybór drogi ak­torskiej był naturalny. Poszedłeś do kra­kowskiej szkoły teatralnej. Studiujący tam w różnych okresach Jacek Ponie­działek i Kuba Kowalski wspominali ją jako miejsce, gdzie zwalczano wszelkie oznaki homoseksualizmu.

Ten przekaz był dwoisty. Trafiłem na bar­dzo fajnych profesorów, którzy wciągali mnie zarówno w życie teatralne, jak rów­nież opowiadali, jak to jest być aktorem homoseksualistą. Radzili, żeby się do tego nie przyznawać, bo będzie mi bardzo cięż­ko. To jest niewskazane i spowoduje, że nie będę miał pracy. Miałem dbać o to, żeby być jak najbardziej męski i zdecydowany. Z drugiej strony obserwowałem w szko­le osoby, które wręcz manifestowały swą inność. Mam na myśli kilku mężczyzn, od nauczyciela tańca, przez teoretyków teatru, po wybitnych reżyserów. Nie chcę o nich mówić po nazwisku, bo nie wiem czy sami myślą o coming oucie, ale w powszechnej świadomości są tak właśnie odbierani. Ich przegięcie wydawało mi się super i na­prawdę urocze.

Nie zastosowałeś się do profesorskich rad siedzenia w szafie. Jak odnalazłeś się w aktorskich zespołach?

Wszyscy myślą, że w teatrze dramatycz­nym jest mnóstwo gejów, którzy są cał­kowicie akceptowani, mogą spokojnie pracować i nikt nie ma z tym problemu. Jest odwrotnie. To bardzo hetero-środowi­sko, które pokazuje swoją siłę, szczególnie w męskich garderobach. Trzeba się czasem mocno nastarać, żeby wymusić traktowa­nie poza kategoriami orientacji seksualnej. Na szczęście w teatrze mamy coś takiego jak scena, ona wszystko weryfikuje. Na scenie nie ma znaczenia, czy występująca tam osoba ma dziewczynę czy chłopaka.

Jeszcze w Krakowie zaczęła się twoja współpraca z Radosławem Rychcikiem.

Pierwszy spektakl, jaki razem zrobiliśmy po szkole, to „Versus” (2008) w Nowym. Traktuję go trochę jak zapowiedź teatru, który chce się uprawiać. Graliśmy w czte­ry osoby: Tomek Schuchardt, Natalia Kali­ta, Ania Gorajska i ja. Po pokazach w War­szawie dziewczyny dostały angaż w stolicy. Niespełna rok później w Kielcach powsta­ła „Samotność pól bawełnianych”, to już była teatralna torpeda. Radek w ogóle ma szczęście do małych form, bardzo dobrze mu wychodzą kameralne przedstawienia.

„Versus” był sukcesem, pojechaliśmy z nim do Nowego Jorku. Przyjęto nas wspaniale, po pokazach przychodzili różni ludzie, opowiadali wrażenia. Jeden pan przedstawił się jako wujek Marlona Brando. To było wielkie zdziwienie i do­pytywanie się: „Ale kto? Wujek?!”. Bardzo amerykańskie, nieważny stopień pokre­wieństwa, ważny Brando. Stany zawsze stanowiły obietnicę czegoś lepszego, cho­ciaż ja nigdy tego wielkiego umiłowania nie miałem. To raczej marzenie mojego brata koszykarza.

„Samotność pól bawełnianych” (2009) też pokazywaliście w USA, spektakl jest zresztą do dziś w repertuarze Teatru im. Żeromskiego w Kielcach. Dla mnie to niesamowicie homoerotyczne przedsta­wienie. Nie tylko ze względu na autora – Bernarda-Marie Koltesa, który zresztą zmarł na AIDS, ale także samą historię. Tę relację dilera i klienta równie dobrze można odbierać jako erotyczne spotka­nie dwóch mężczyzn, np. na pikiecie.

Spektakl nie był tak odbierany pewnie dlatego, że tekst jest bardzo poetycki i fi­lozoficzny. Oczywiście, to nie wyklucza ho­moerotyczności, ale jego uniwersalność sprawia, że interpretacji może być wiele. Zastanawiałem się zresztą, czy spektakl byłby tak samo uniwersalny, gdyby za­miast dwóch mężczyzn były dwie kobiety, albo kobieta i mężczyzna. Niestety, chyba nie. To już byłoby inne przedstawienie, inaczej rozumiane.

Razem z Wojciechem Niemczykiem gra­cie „Samotność pól bawełnianych” już osiem lat. Rok temu wznowiliście spek­takl po prawie trzyletniej przerwie.

Przy każdym wznowieniu myślę sobie: „Tego się już chyba nie da zagrać”. Od momentu kiedy zaczynaliśmy, wiele się zmieniło. Między nami była fajna chemia, w międzyczasie Wojtkowi urodziło się dziecko, ja odszedłem z Kielc. To wszystko wpływa na spektakl.

Dobrze wspominam pobyt w Teatrze im. Żeromskiego. To pierwszy zespół, w któ­rym się odnalazłem. Wybuch niesamowi­tej energii, nie tylko na scenie, ale w ogóle w teatrze. Przyjeżdżało dużo aktorów na gościnne występy, wiele osób z Wałbrzycha. Czuło się, że dzieje się coś fajnego. Z przy­jemnością tam wracam, na jesieni będę gościnnie grać Rasputina u Wiktora Rubina, Jola Janiczak podobno już pisze tekst. Bar­dzo się tego boję, ale nie mogę się doczekać.

„Samotność pól bawełnianych” była waż­na z jeszcze jednego względu. Legenda głosi, że jako pierwszy pokazałeś się nago na deskach kieleckiego teatru.

Dotarła do mnie informacja, że dwadzie­ścia lat wcześniej w Teatrze Lalki i Aktora Kubuś rozebrano jakiegoś czarnego męż­czyznę. Ale w powszechnej świadomości zaistniałem jako pierwszy (śmiech). To było małe trzęsienie ziemi. Nie obyło się bez protestów, nawet biskup kielecki ryczał z ambony. Występowaliśmy w radio z nie­żyjącym posłem Gosiewskim, który mówił, że za państwowe pieniądze ja rozbieram się na scenie, a Radek robi obrazoburcze spektakle. Na pytanie, czy widział przed­stawienie przyznał, że nie, ale powiedzia­no mu, że ktoś się tam rozbiera.

Nie zapomnę, jak z moim ówczesnym chłopakiem, który przyjechał na premierę, bo mieszkał w Niemczech, byliśmy na sta­cji benzynowej. Wybieraliśmy się z psem w góry, chcieliśmy zatankować benzy­nę i zobaczyłem swoje nagie zdjęcia na okładkach gazet wystawionych na stoja­kach. Nie mogłem w to uwierzyć. Od razu zadzwoniłem do dyrektora teatru Piotra Szczerskiego, dziś już niestety nieżyjące­go, i powiedziałem, że ktoś nielegalnie mnie sfotografował na spektaklu i jeszcze to opublikował. Trzeba było zareagować, mieliśmy przejścia z gazetą, która osta­tecznie musiała przeprosić.

Po premierze Luiza Buras pisała w „Echu Dnia”: Jedni nie kryli podziwu dla mło­dego aktora, który odważył się obnażyć swoje ciało przed szeroką publicznością. Inni nie mogli uwierzyć, że to, co ujrzeli stało się naprawdę. A dyrektor Szczerski dodawał: Wiadomo, że to może budzić sensację, ale dotarły do mnie głosy, że wielu paniom ze starszego pokolenia sztuka tak bardzo się podobała, że pla­nują przyjść na nią po raz kolejny.

To prawda, regularnie przychodziły starsze panie i siadały w pierwszym rzędzie, na­przeciwko mnie. Przychodziły sobie chyba popatrzeć. To nie było zbyt komfortowe, mała sala, stałem metr od publiczności.

W tekstach przestrzegano, że zaszoko­wać może nie tylko nagość, ale jeszcze całujący się na scenie mężczyźni.

To ciekawe, że właśnie te sceny wybiera się ze spektaklu. Mam wrażenie, że od tego czasu w Kielcach wszystko się zmie­niło. Pamiętam, jaką sensację budziliśmy z Radziem na głównej ulicy, tylko dlatego, że nosiliśmy spodnie rurki i mokasyny. Krzyczano za nami: „Pedały!”. Kiedyś przy­jechali Francuzi, rozmawiałem z nimi na balkonie – poleciały w naszą stronę butelki.

Z Kielc przeszedłeś do Teatru Nowego w Poznaniu. Jak wspominasz tamten pobyt?

Trudno. Brałem udział w świetnych spek­taklach Rychcika, które bardzo lubię: „Dziady” i „Dwunastu gniewnych ludzi”. Sam teatr ma jednak bardzo skostniałą strukturę, co jest pewnie związane z mia­stem. Na zewnątrz Poznań jest niby otwar­ty, gotowy do rozmowy, ale jednocześnie zamknięty i strasznie drobnomieszczański.

Od nowego sezonu jesteś aktorem Te­atru Studio w Warszawie.

Polubiłem to miejsce. Zespół wciąż się tworzy, przychodzą nowe osoby. Jest też publiczność, teraz mamy niemal cały czas komplety, a był okres, kiedy widownia była zapełniona w dziesięciu procentach.

W „Berlin Alexanderplatz” (2017) w reży­serii Natalii Korczakowskiej wraz z Ka­tarzyną Warnke jesteście czarnymi anio­łami-mistrzami ceremonii. Jak ci się gra w butach na wysokich obcasach?

Zastanawiałem się, czy będę w stanie się poruszać, bo nigdy nie miałem pociągu do sukienek czy szpilek. Teraz prawie śmigam. Szpilki mają w sobie coś androgyniczne­go. Powodują, że chodzisz, ale właściwie nie chodzisz, tylko się unosisz. Wspaniałe obuwie!

W międzyczasie zagrałeś geja wy­chowującego syna w serialu „Artyści” (2016) Moniki Strzępki i Pawła Demir­skiego. Przeżyłeś falę popularności po emisji?

Miałem wspaniały odbiór! Wcale nie prze­sadzam, kiedy mówię, że moja skrzyn­ka pękała od wiadomości. Szczególnie jednego maila nie zapomnę: „Chciałem panu bardzo podziękować. Dla mnie jest pan polską Alexis”. To porównanie mnie zachwyciło. Postać Tomka jest niesche­matyczna. To dość nieoczywista sytuacja, że homoseksualista ma syna. W naszym społeczeństwie ma dodatkowy aspekt, wpisuje się w dyskusje, czy gej może zaj­mować się dziećmi, czy powinien. A prze­cież w życiu każdego z nas dzieci są, czy to w rodzinie, czy wśród znajomych. Często się nimi zajmujemy, jesteśmy wujkami. Dzieciaki lgną i widzą w tobie przede wszystkim człowieka. One jakoś wszystko szybko wiedzą, błyskawicznie padają py­tania, które trafiają w punkt, na przykład: „Wujku, a dlaczego nie masz żony?”.

Co odpowiadasz?

Po prostu nie mam, albo jeszcze nie mam, ale bardzo otwarcie wprowadzam kwe­stię, że to nie musi być dziewczyna, może być chłopak. Tak samo, kiedy rozmawiam z dziećmi o ich przyszłości mówię, że te możliwości istnieją.

Sekretarz Tomek jest nieoczywisty także dlatego, że długo nie wiadomo, czy on jest postacią negatywną, czy pozytywną. Co dla ciebie było najbardziej intrygują­ce w tej roli?

Krosty po ospie! Kiedyś szedłem do te­atru, podszedł do mnie nieznany chłopak i powiedział, że bardzo mi dziękuje za te krosty na twarzy. W pierwszej chwili nie załapałem, o co chodzi, ale dodał: „Za te krosty w „Artystach”. Zobaczyłem na jego czole krostę posmarowaną niebieską ma­ścią, teraz się zastanawiam, jakiego była pochodzenia, czy to miało związek z AIDS?

A jak się pracowało ze Strzępką i Demir­skim?

Oni są genialni, ale pracowało mi się strasznie trudno. Ciągle miałem wrażenie, że robię coś nie tak. Myślę, że postać, którą stworzyłem, jest inna niż sobie wymyślili. Pierwotnie ten sekretarz miał być poważ­niejszy, a jednocześnie bardziej przeryso­wany gejowsko. Strasznie bym chciał kie­dyś zagrać u nich w teatrze.

Nie bałeś się, że po serialu zostaniesz zaszufladkowany jako gej?

W ogóle! To był taki czas, że w teatrze gra­łem głównie królów i wojewodów, bardzo poważnych panów, więc rola była jak znalazł.

W obecnej sytuacji politycznej taka oka­zja może się prędko nie powtórzyć.

Teraz czekam na propozycję grania żołnie­rzy wyklętych (śmiech). Czemu nie, chociaż nie przepadam za bronią, z którą miałem sporo do czynienia w dzieciństwie. Dziadek z ojcem lubili sobie postrzelać, więc też brałem w tym udział. Jako dziecko strze­lałem bardzo dobrze, miałem świetne oko.

To właśnie byłoby ciekawe – żołnierz wyklęty, który nie lubi strzelać, ale jest zmuszony brać w tym udział.

Szczególnie, gdyby jeszcze miał romans ze swoim kolegą z oddziału. Już mi się podo­ba! Takie historie też na pewno się działy, warto je wyszukiwać.

Tomasz Nosiński (ur. 1985) – aktor nagradzany za role w spektaklach R. Rychcika i W. Rubina. Od 2016 r. w Teatrze Studio w Warszawie, wcze­śniej związany z Teatrem im. S. Żeromskiego w Kielcach (2010-14) i Nowym w Poznaniu (2015-16). Zagrał sekretarza Tomka w serialu „Artyści” w reż. M. Strzępki. W 2016 r. podpisał list otwarty R. Rienta „Wyjdź­cie z szafy” – apel wyoutowanych publicznych osób LGBTQ skierowany do tych publicznych osób LGBTQ, które siedzą w szafach, o robienie coming outów.

Tekst z nr 67 / 5-6 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.