RAFAŁ SZELEŹNIAK i MAREK GABRYCH są parą od 20 lat. Od 9 – mieszkają na wsi. W ostatnich tygodniach przeszli od poczucia bezpieczeństwa do obaw
Sami zgłosiliśmy się do „Repliki”. Od lat żyjąca jawnie na wsi para chłopaków, ciesząca się sympatią otoczenia – pomyślałem, że to mógłby być interesujący temat, bo geje kojarzeni są głównie z dużymi miastami, a wieś – z konserwatyzmem, więc fajnie byłoby złamać te stereotypy na naszym przykładzie. A poza tym odezwała się we mnie żyłka aktywistyczna – wierzę, że my, ludzie LGBT, powinniśmy pokazywać, że jesteśmy wszędzie i że jesteśmy zwykłymi ludźmi. Niestety w ostatnich tygodniach przeszliśmy od poczucia komfortu i bezpieczeństwa do atmosfery niepewności i narastających obaw.
Wysychy – nasze miejsce na ziemi
Obaj przekroczyliśmy właśnie czterdziestkę. W tym roku świętujemy 20 lat bycia razem. Ja jestem z Puław, które teraz są „strefą wolną od LGBT”, co mnie… nie, „ubodło” to jest złe słowo. To jest rana. Gdzieś tam miałem zakodowane, że Puławy to jest mój azyl, moje bezpieczne miejsce, moje miasto rodzinne. A teraz to jest miasto prześladujące, miasto piętnujące mnie i wielu innych ludzi. Już nie jestem w stanie myśleć ciepło o Puławach. Mój Marek jest z Brodnicy. Poznaliśmy się w Warszawie, gdzie ja studiowałem ogrodnictwo, a Marek pracował jako fotolaborant. Po skończeniu studiów zostałem w stolicy, mieszkaliśmy razem i… marzyliśmy o przeprowadzce na wieś. Cisza, przyroda, zieleń, ogród – obaj to uwielbiamy, mimo że nie dorastaliśmy na wsi. W końcu postanowiliśmy to marzenie zrealizować i zaczęliśmy szukać działki na wsi do kupna. Po dziesięciu latach życia w Warszawie wyprowadziliśmy się z niej. W 2011 r. wylądowaliśmy w Wysychach, gmina Zabrodzie, powiat wyszkowski, 50 km od Warszawy. Mieszkamy w najbardziej „dzikiej” części wsi – na środku łąki, w pewnej odległości od najbliższych sąsiadów, ale za to stosunkowo blisko, jakieś 500 metrów, od stacji kolejowej. Obaj wciąż pracowaliśmy w Warszawie, więc trzeba było codziennie dojeżdżać, ale nasz ogród z kwiatami i warzywami, psy i koty – to wszystko rekompensowało te 3 godziny codziennych dojazdów.
Pszczoły i my
W 2012 r. kupiliśmy pierwsze dwa ule. Pszczoły fascynowały mnie od dawna i wraz z ogrodem i domem na wsi można było zrealizować to marzenie. Na początku łączyłem to z pracą w redakcjach pism ogrodniczych, dla których robiłem wywiady o uprawie warzyw, owoców i kwiatów. Jednak pszczoły wciągały mnie coraz bardziej. Te nasze łąki okazały się dobrym terenem dla nich, a nasz miód szedł jak woda – klienci pojawiali się natychmiast. Ani się obejrzałem i już mieliśmy sześć uli, a potem dwanaście… Teraz mamy ich 150 i to już jest duże gospodarstwo pasieczne. Jesteśmy rolnikami pełną gębą, bo pszczelarstwo jest działem rolnictwa. Od ponad trzech lat miód to jedyne nasze źródło utrzymania, obaj zrezygnowaliśmy z pracy w Warszawie. Utrzymanie 150 uli to jest praca na więcej niż 2 etaty. W sezonie pracujemy po 12 godzin dziennie, bywa że i 16 godzin. Sezon trwa od kwietnia do końca października, ale zimą też jest co robić. Mógłbym o pszczołach opowiadać godzinami. Na Facebooku założyłem profil „Pszczoły i my”. Marek skończył w międzyczasie pełny kurs pszczelarski w technikum w Pszczelej Woli – ma papier, jest profesjonalnym pszczelarzem. Ach, no właśnie – przy okazji: gospodarstwo jest zapisane na Marka, on jest pszczelarzem „z kwitem”, a ja? Jak uzyskać mam ubezpieczenie? Kim ja jestem? Powinienem być mężem Marka, ale to u nas wciąż niemożliwe. Wyobraźcie sobie, że KRUS daje możliwość dopisania do ubezpieczenia osoby, która nie jest małżonkiem ani nie jest spokrewniona, ale pomaga w gospodarstwie – jest domownikiem. KRUS widzi więc nas jako domowników – to jedyny urząd, jedyna instytucja państwowa, która jakoś tam uznaje, że nie jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi.
Nasza pasieka wyrosła na zbyt dużą, by była stacjonarna – nie ma wokół domu pokarmu dla aż tylu pszczół, więc w sezonie musimy je wywozić, potrzebny jest spory teren, gdzie jest mnóstwo kwiatów i co chwila coś kwitnie. Sezon zaczyna się nam właśnie od wywożenia. Wywozimy pszczoły na plantacje rzepaku aż za Sokołów Podlaski. Na raty, po 22 ule, bo tyle mieści się na samochód i przyczepę. Jak pszczoły wieczorem schowają się do uli, a więc po ciemku – spinamy ule i pakujemy je. Przez noc jedziemy, rano rozładowujemy – trzeba ustawić podstawy, wypoziomować, pozdejmować pasy spinające, rozstawić ule – no i odetkać wylotki, by pszczoły mogły wylecieć. I tak przez trzy dni przewozimy ule, a to tylko jeden pożytek. Jest ich w sezonie siedem, osiem. Raz na tydzień musimy doglądać pszczelich rodzin, bo trzeba dostosować liczbę ramek (plastrów) w ulu do siły rodziny pszczelej. Jak pszczoły będą miały zbyt mało miejsca, to rodzina nie będzie się rozwijać, a nawet może uciec z ula, czyli się wyroić. Jeśli miejsca będzie zbyt wiele, jak na dane warunki pogodowe, to larwy się wychłodzą i mogą pojawić się choroby, wraz z ryzykiem śmierci wszystkich pszczół. W zeszłym roku mieliśmy ule w siedmiu miejscach, więc codziennie jeździliśmy odwiedzić inną pasiekę. Do tego dochodzi sprzedaż miodu na targu i imprezach plenerowych, na które regularnie jeździmy i wystawiamy tam nasz miód. Jesienią przygotowujemy pszczoły do zimy i leczymy. Zimą przetapiamy wosk, zbijamy nowe ramki, nowe korpusy uli… Generalnie, nie ma wolnych sobót czy niedziel. Ale też nie ma stresu, wyścigu szczurów, presji przełożonych, czy ryzyka mobbingu. Jest praca na łonie natury, w bezpośredniej bliskości przyrody.
Dorastanie? 6 lat w depresji
Gdy miałem 13 lat, zakochałem się w nauczycielu geografii, marzyłem, by go pocałować. Moje dorastanie było bardzo trudnym okresem. Odkryłem, że podobają mi się chłopcy i nie byłem w stanie tego zaakceptować. Byłem z tym sam. Znikąd nie mogłem otrzymać żadnego wsparcia. Nikt mi nigdy nie powiedział, że ludzie homoseksualni są OK. Zamiast tego wciąż słyszałem, że jesteśmy zboczeni, nienormalni, bez przyszłości. Opresja Kościoła katolickiego była tak ogromna, tak przytłaczająca i tak niszcząca, że sam nie wiem, jak przez to przebrnąłem. Nawet nie dziwię się, że jest tylu księży gejów – stłamszonych, złamanych i agresywnie atakujących takich, jak oni sami. W tak wynaturzony sposób znaleźli azyl, by przetrwać – straszne. Dla mnie dojrzewanie w homofobicznym środowisku było traumatycznym przeżyciem. Dziś to umiem nazwać, wtedy nie – ale ja przez jakieś 5-6 lat żyłem z depresją.
Rodzicom, katolikom, nie byłem w stanie powiedzieć, że jestem gejem. Lata później postanowiłem ich powolutku oswajać – po prostu mówiłem ciągle o Marku, że robimy razem to, tamto, że wakacje spędzamy razem, że przeprowadzamy się do innego mieszkania itd. I oni Marka zaakceptowali. Ale nigdy nie powiedziałem im wprost, że jestem gejem, a Marek to mój chłopak. Wiedzą o nas. Odwiedzili nas w naszym domu na wsi. My częściej do nich zaglądamy, także na święta. Marek ma z nimi świetny kontakt.
Na spacer z psem nigdy razem
W Wysychach najpierw ludzie nie orientowali się, o co chodzi, ale wiesz, nas trudno jest uznać za braci, on jasny blondyn, ja brunet. Przez długi czas sami się cenzurowaliśmy. Jak dziś myślę, dlaczego taki duży mur zbudowaliśmy oddzielający nas od najbliższej posesji, która i tak jest daleko… Może to podświadomość nam podpowiadała taki mur? A na spacery z psem w pierwszych latach nigdy nie chodziliśmy razem. Dlaczego? Bo wtedy byłoby widać, że jesteśmy parą. Dziś jestem bardziej świadomy, że właśnie taki był powód, wtedy robiliśmy to jakby „naturalnie”, „instynktownie” – to cenzurowanie się weszło nam jakby w nawyk.
Otwieraliśmy się powoli – zarówno na wsi, jak i w Kole Pszczelarzy, do którego należymy. Zdałem sobie sprawę, że każda osoba LGBT jest jakby ambasadorem naszej sprawy. Dla wielu ludzi jesteśmy jedynymi gejami, jakich oni znają, więc to jest odpowiedzialność, która jednak dodaje też skrzydeł, pokazuje, ile możemy zrobić po prostu swoją otwartością. Dziś mamy w Wysychach prawdziwych przyjaciół – z jedną rodziną jesteśmy tak zaprzyjaźnieni, że regularnie się odwiedzamy, ich dzieciaki też bywają u nas, jesteśmy zżyci. Dowiedziałem się, że o nas na wiosce mówiło się „chłopcy z łąk”. To również świadczy, że nie jesteśmy kojarzeni z czymś wrogim i obcym. Choć wiadomo, osoby LGBT w konserwatywnych środowiskach ukrywają się. Aby zrozumieć skalę zjawiska, wystarczy uruchomić aplikację randkową w Warszawie, gdzie zobaczysz mozaikę zdjęć, a następnie na wsi, gdzie dostrzeżesz przeważnie szare kratki – ludzie boją się wrzucać swoje zdjęcia – profile są bez fotek. Strasznie to smutne – na wioskach gejom znikają twarze. To pokazuje, jak jesteśmy zastraszeni i boimy się pokazać nawet w takim wirtualnym miejscu, które jest dedykowane wyłącznie nam, gejom.
Gdy już stało się jasne wśród sąsiadów, że jesteśmy razem, to zaobserwowaliśmy nawet większą serdeczność. Jakby ludzie chcieli nam pokazać, że nie mają problemu. Naprawdę czułem nawet więcej ciepła z ich strony. Podobnie było w Kole Pszczelarzy. Przez 9 lat mieszkania tutaj na wsi, nie spotkaliśmy się z niczym, co by sugerowało, że jesteśmy w Wysychach niemile widziani.
7 sierpnia, dzień aresztowania Margot i 48 innych osób
A więc dlaczego teraz trudno jest mi zachować optymizm? Jest 7 sierpnia, dzień aresztowania Margot i zatrzymania 48 innych osób. Dokładnie w ten wieczór, a nawet później, w nocy, nagle słyszymy tuż za naszym murem gromkie głosy: „Pedały, wypierdalać! Pedały, wypierdalać!”. To musiała być grupka mężczyzn. Trwało to kilka minut, potem odeszli. Żadnego głosu nie rozpoznaliśmy. Co tu dużo mówić, zmroziło nas. A więc jednak są na naszej wiosce ludzie, którzy tylko czekali na sygnał, by zacząć nagonkę? Wstrząsające, jak propaganda TVP działa. Ta nienawiść jednak w niektórych ludziach jest – i jakby czeka na uwolnienie się, na iskrę. Jedna z naszych sąsiadek – przesympatyczna osoba – przyszła potem, pytała, jak się trzymamy. Powiedziała, że jakby co, mamy do niej przybiegać i możemy u niej spać. Liczę na to, że nigdy do takiej sytuacji nie dojdzie.
Martwimy się, czy będzie dalszy ciąg. A może będzie gorzej niż tylko wyzwiska? Czy stracimy klientów, bo ktoś podchwyci, by nie kupować miodu od pedałów? Nie jesteśmy jedynymi pszczelarzami w okolicy, więc wybór będą mieli. A z drugiej strony powtarzam sobie, że nawet jeśli tak się stanie, to nie ma co żałować. Dlaczego mam oddawać to, co mamy najcenniejszego, nasz miód, który powstał dzięki ciężkiej pracy, właśnie homofobom?
W wiosce moich dziadków, w Kurowie pod Puławami na Lubelszczyźnie, też postanowiono napiętnować jeden dom – napisano tam niedawno na kostce brukowej przed posesją „LGBT – wróg Polski”. To sąsiedzi sąsiadom zrobili! Ale inni się skrzyknęli, stawili się do pomocy przy likwidowaniu tego napisu – na szczęście zadziałał mechanizm wsparcia.
Jacek Dehnel pisze „pogromobusy” o tych furgonetkach, co jeżdżą z homofobicznymi hasłami. I to nie jest wcale przesada. Znamy historię Jedwabnego i wiemy, że w małych społecznościach, gdzie wszyscy się znają, mieszkańcy mogą podnieść rękę na swoich sąsiadów. Widzimy, jaki sygnał daje Zbigniew Ziobro, gdy kilku gminom, które są „strefami wolnymi od LGBT”, a nie dostały pewnych pieniędzy z UE, daje rekompensatę. Ten sygnał brzmi: „Prześladowania ludzi LGBT są w porządku. Róbcie tak dalej”.
Pierwszy taki Szeleźniak
Na koniec powiem, co jeszcze mnie mobilizuje. Mam wujka z zamiłowaniem historycznym, który zrobił drzewo genealogiczne naszej rodziny. „Szeleźniakowie” – ukraińsko brzmiące nazwisko – było kiedyś tylko w Kurowie. Wujek przejrzał księgi parafialne, cofnął się aż do roku 1662. Rozrysował to niesamowicie, zrobił książkę ze stronami, które rozkładają się jak wachlarze. A na nich są wypisane nazwiska setek ludzi, tych wszystkich Szeleźniaków z mojej rodziny. To rozbudowane drzewo genealogiczne dotyczy fragmentu mojej rodziny, bo tylko strony ojca. Jasne jest, że wśród tych setek musiało być też sporo osób LGBT, przecież nie tylko ja. I oni wszyscy musieli żyć w ukryciu, nikt z nich nie mógł być sobą, nawet choćby w pokoleniu moich dziadków. Uzmysłowiłem sobie, że mam niesamowity przywilej – jestem pierwszym Szeleźniakiem LGBT, który dostał szansę, by być sobą, i żyć na wsi jawnie, ze swoim partnerem. Na tylu przodków – ja jeden. Jest to ogromny postęp i wielki przywilej, którego nie mogę zmarnować. Nie możemy teraz odpuścić, nie możemy pozwolić dać się zgnębić i wcisnąć z powrotem w te chore ramy, które istniały przez wieki. To, co udało się już wywalczyć, nie może zostać zaprzepaszczone. Musimy iść do przodu. Muszę dopilnować, by następna osoba LGBT, którą dopiszemy do drzewa genealogicznego, miała jeszcze lepszą sytuację ode mnie. Będzie bezpieczna i będzie mogła być sobą. Jak inni Polacy.
Strona Rafała i Marka: pszczolyimy.pl
Tekst z nr 87 / 9-10 2020.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.