Z aktorką, autorką i reżyserką JOANNĄ DROZDĄ rozmawia Krzysztof Tomasik
Na początek porozmawiajmy o twoim komentarzu na facebookowym profilu „Repliki” przy okazji wpisu o Michale Szpaku, w którym napisałaś, że też jesteś panseksualna.
Długo nie miałam potrzeby, żeby określać swoją orientację seksualną czy nawet przynależność grupową. Jestem z takich czasów, kiedy uczono, przynajmniej moi rodzice tak mnie uczyli, że nie należy dać się zaszufladkować, trzeba przełamywać stereotypy, to jest najwyższa wartość. W efekcie dopiero w okresie, kiedy w Poznaniu zaczęliśmy robić pierwszą „Extravaganzę”…
Początek 2016 r.
Tak, czyli prawie 7 lat temu. „Extravaganza” jest robiona w większości przez osoby nieheteronormatywne i zawsze było dla nas bardzo ważne, żeby oswajać widzów z queerem, cielesnością, różnorodnością. I wtedy się właśnie okazało, że niemówienie o sobie i niedoprecyzowywanie orientacji i seksualności to jest unik, że ludzie tak robią ze strachu. Rozmawialiśmy o tym w czasie jednego z powrotów z Poznania z Jędrkiem Bursztą i Wojtkiem Kaniewskim, którzy piszą ze mną „Extravaganzę”. I dotarła do mnie groza tej sytuacji, powiedziałam im: „To jest okropne! Wy macie łatwo, po prostu jesteście gejami czy pedałami, w zależności od tego, jak kto chce siebie nazywać, a mnie mają za hetero, że jestem jakimś nudnym straightem, bez sensu”. Wręcz mi przeszkadzało, że ktoś może tak o mnie myśleć! Zaczęłam szukać w internecie różnych określeń, znalazłam „panseksualizm” i poprosiłam Wojtka i Jędrka, żeby mi doradzili, czy to jest dobry trop, a oni mnie wyśmiali, że tyle myślałam, a przecież to oczywiste, że jestem panseksualna. (śmiech) Co prawda Mike Urbaniak mówił, że jestem trysexual jak Samantha z „Seksu w wielkim mieście”: „Joanna trysexual – she would try anything!”. Też lubiłam tak o sobie myśleć: że ważniejsza jest ogólna ciekawość niż jakaś płeć czy konkretny typ.
A ja sądziłem, że jesteś po prostu połączeniem divy i przyjaciółki, uwielbianej przez gejów z wzajemnością.
Coś w tym jest, mnie zwyczajnie ciągnie do pedałów, lubię ich towarzystwo i nie umiem ci powiedzieć, na czym to polega. Kiedy w Syrenie robiłam „Piplaję” o Stefanii Grodzieńskiej i rozmawiałam na jej temat z Arturem Andrusem, powiedział mi, że Stefanię zawsze ciągnęło do homoseksualistów. Miała mało przyjaciółek – dookoła byli raczej sami faceci, a wielu z nich to byli geje. Świetnie to rozumiem, czuję się bezpiecznie w takim towarzystwie, nikt mnie nie podrywa, można po prostu się bawić.
Jakie znaczenie miało to, że wychowywałaś się w artystycznym domu? Twój tata to Tadeusz Drozda, aktor i popularny satyryk.
Na pewno miało znaczenie, że dom był otwarty i przekraczający polskie kulturowe wzorce. Jak jeździliśmy na wakacje naszą toyotą camry do Bułgarii albo Jugosławii, moja mama opalała się topless, więc byłam oswojona z nagością. W połowie lat 80. mój ojciec prowadził w telewizji audycję o seksie „Sekscesy”, a potem jeździł po całej Polsce z programem estradowym „Bara Bara Show”, w którym brały udział striptizerki. Wieczorem był występ, a w ciągu dnia spędzałam z nimi czas na plaży.
Wśród znajomych twoich rodziców były osoby homoseksualne?
Były, tylko szczerze mówiąc nawet tego nie zauważałam. Mojego taty często nie było w domu, bo np. miał dwumiesięczną trasę po Australii. I kiedy wracał, odbywały się megaimprezy: wtedy przychodziły niezwykłe osobowości, niesamowicie ubrane, w jednym miejscu miałeś Janusza Rewińskiego, Zdzisławę Sośnicką, cały kabaret Elita… Trudno się było wyróżnić, bo były same kolorowe ptaki. Pamiętam kilku homoseksualistów. Moi rodzice mieli na nich fajne określenie, ale nie mam pewności, jak brzmiało, to była parafraza „ciepłego”, coś w rodzaju „przytulaśnego”, bardzo miłe. Zresztą nawet gdy pojawiało się słowo „ciota”, to ono nie miało pejoratywnego wydźwięku, używano go, bo brakowało innego.
A ten pierwszy spotkany gej czy lesbijka, o których wiedziałaś?
To pan Krzysiu, nasz sąsiad, który nosił kolorowe jedwabne szale, co w latach 80. było dość wyróżniające. Pamiętam, jak mama mojej najlepszej koleżanki powiedziała o nim, że mieszka ze swoim młodszym przyjacielem i oni żyją razem. Wydawało mi się, że to było pozytywne i akceptujące, ale zdaję sobie sprawę, że mogłam pewnych tendencji wykluczających nie zauważać. Znajomy mi opowiadał, jak wciąż w nim siedzi sytuacja, kiedy stał na szkolnej dyskotece, patrzył na chłopaka i marzył, żeby z nim zatańczyć, a uświadomił sobie, że to się nigdy nie stanie. Staram się o tym pamiętać, wychowując syna, który poszedł do przedszkola polsko-francuskiego, gdzie było dużo dzieci z dwiema mamami albo dwoma ojcami. Miał 5 czy 6 lat, kiedy powiedziałam o jego koledze, że ma dwie mamy, gotowa do wyjaśnienia naturalności tej sytuacji. A on do mnie: „Czemu mi to w kółko powtarzasz? Przecież wiem, że ma dwie mamy. O co ci chodzi, nie lubisz ich?”. Uświadomił mi, że za bardzo zwracam na to uwagę. Teraz chodzi do szkoły polsko-francuskiej i dalej jest w tym wspaniałym świecie, gdzie razem są dzieci rozwodników, par jednopłciowych, różnej rasy i różnej narodowości. Trochę trzymam go pod kloszem, ale to jest świadome – będę tak długo trzymać go pod tym kloszem, aż Polska też się tam nie znajdzie; inaczej sobie tego nie wyobrażam. A najważniejsze, że jest pozbawiony kontaktu z katolickim napiętnowaniem.
Ty tego doświadczyłaś?
Tak, wychowywałam się jako katoliczka, musiałam chodzić co niedzielę do kościoła. Najgorsze, że w to wszystko wierzyłam: że pan bóg jest wszędzie, że wszystko słyszy i widzi. W efekcie w wieku mniej więcej 7 lat uważałam się za strasznie złą osobę, co było szalenie obciążające. Mam poczucie, że niemal połowę swojego życia straciłam przez Kościół katolicki. Do dziś to we mnie siedzi, mam problemy z pewnością siebie, byciem dumną z tego, co robię, mówieniem wprost, co myślę. Miałam o to wszystko wielki żal do mamy, która sama teraz odeszła z Kościoła, więc rozliczyłyśmy się z tego, co było. Jedyna zabawna, choć straszna, historia z dzieciństwa związana z bogiem dotyczy mojego ówczesnego pragnienia, by być jak Natalka Kukulska. Codziennie się o to modliłam. Ona była gwiazdą, piosenki, pisał dla niej tata, śpiewała „Puszek okruszek”, ja też tak chciałam. Miałam 6,5 roku, kiedy bawiąc się z moją starszą siostrą na murku przy betonowym zjeździe do garażu, zostałam przez nią upuszczona i spadłam z ponad 2 metrów wysokości. Można się śmiać, że już jako dziecko upadłam na głowę, ale to był poważny wypadek, wylądowałam w Centrum Zdrowia Dziecka, miałam wybite zęby, na szczęście jeszcze mleczne, a przede wszystkim przez potężne uderzenie uszkodził mi się wzrok. W efekcie musiałam nosić okulary z grubymi szkłami, które były ciężkie i robiły odstające uszy. Takie same okulary miała Natalka. To było dla mnie potwierdzenie, że bóg istnieje, że mnie słucha, tylko ponieważ jestem niegrzeczna, to zakpił sobie: wysłuchał marzeń, ale zrobił mnie na Kukulską zupełnie nie w tym aspekcie, o który chodziło.
Cudowna historia! A na ile formacyjny w temacie LGBT był wyjazd do szkoły średniej w USA? W 1998 r. skończyłaś Paseo Academy of Performing Arts w Kansas City.
Był bardzo ważny, poznawczo i w ogóle! Pojechałam w wieku 16 lat, chodziłam do liceum artystycznego, wylądowałam w świecie amerykańskich nastolatków, którzy mają rodziców po rewolucji seksualnej palących z nimi jointy, bardzo dużo czarnoskórych, wytatuowani na całym ciele, na zajęciach z baletu połowa to geje… Totalna różnorodność, a jedynym wspólnym mianownikiem był talent. Pierwszy chłopak, w którym się zakochałam, a potem bardzo zaprzyjaźniłam, okazał się gejem.
Jak to przyjęłaś?
Jako wielką niesprawiedliwość. (śmiech) Oczywiście zdałam sobie sprawę, że po prostu zakochałam się w kimś, kto jest niesamowicie zdolny, wrażliwy, pięknie podchodzi do świata i to jest najważniejsze. Popłakałam sobie trochę, ale bardzo tego nie przeżyłam. Ogólnie pozytywne doświadczenie.
Myślałaś, żeby zostać w Stanach?
Tak, tym bardziej, że dostałam stypendium i miałam otwarte drzwi na uniwersytet. Już w liceum wybrałam ścieżkę aktorską jako główny przedmiot, a teatr techniczny jako poboczny. Szkoła miała własne trzy sceny, jedną na 550 osób i 20 metrów wysokości. Tam uczyłam się, jak ustawiać światło, szyć kostiumy, musieliśmy robić scenografię. A jednocześnie chodziłam na castingi, zetknęłam się z żydowską społecznością teatralną, grałam w jidysz, co też było wspaniałym przeżyciem. Mogłam zostać i dalej się uczyć, ale pomyślałam, że jak tak mi świetnie idzie w Stanach, to gdy wrócę do Polski, z miejsca będę wielką gwiazdą. Przeżyłam szok, kiedy tak się nie stało. (śmiech)
Dlaczego poszłaś do szkoły aktorskiej w Krakowie, a nie Warszawie?
Bo jeśli chodzi o teatr, była uznawana za najlepszą. Chciałam mieć kontakt ze sztuką wysoką, stworzyć własną ścieżkę artystyczną, nie być posądzoną, że korzystam z nazwiska czy znajomości ojca. To się zresztą udało, Krystian Lupa dowiedział się, że mój tata to Tadeusz Drozda, kiedy grałam już u niego jakieś 4 czy 5 lat.
Jak odebrałaś krakowską szkołę?
Przez katolickie wychowanie dość pokornie. Kiedy na wstępie powiedzieli mi, że zostanę przyjęta, ale nie potrafi ę wszystkiego wystarczająco dobrze i muszę się jeszcze wiele nauczyć, to zgodziłam się, siedziałam cicho, starałam się robić wszystko, żeby wykładowcy byli zadowoleni. Żyłam wtedy w przekonaniu, że w przeciwieństwie do USA środowisko artystyczne w Polsce w ogóle nie jest queerowe. W szkole wszyscy chodzili ubrani na czarno, palili dużo papierosów i byli bardzo heteroseksualni. (śmiech)
Mówisz o swoim roku czy wykładowcach?
O wszystkich. Funkcjonowały pojedyncze jednostki, jak krakowska legenda Żuk Opalski, o którym się wiedziało, ale nie było tematu. Nikt nie wychodził z szafy ani na naszym, ani wśród starszych roczników, a wiadomo, że osoby LGBT musiały tam być. Dopiero pod koniec studiów kolega się wyoutował, ale tylko w wąskim kręgu znajomych. Tylko on jeden, lesbijki nie było żadnej.
Mówisz o braku widoczności, a studiujący w różnych latach w Krakowie Jacek Poniedziałek czy Kuba Kowalski skarżyli się na mniej lub bardziej jawną homofobię.
Mogła mi to przysłaniać mizoginia – patriarchalne stosunki nie były ukrywane, kobiety wciąż dyscyplinowano. Z czasem się nauczyłam grać w tę grę – jak miałam egzamin ze „Świętoszka” Moliera i grałam subretkę, czyli sprytną pokojówkę, to wiedziałam, że muszę podkreślić cycki gorsetem i posmyrać panów pędzelkiem. Z jednej strony pozwalałam sobie na niby-erotyczne traktowanie egzaminatorów, a z drugiej zdawałam sobie sprawę, że to jest takie uwodzenie, jakie im się spodoba. Dostałam piątkę, ale nie zliczę, ile razy słyszałam, że jestem brzydka i dlatego muszę ćwiczyć trzy razy bardziej. Albo że nigdy nie zrobię kariery, dla mnie są jedynie drugoplanowe role służących, matek, ciotek. Okropne, ale większość zajęć była wspaniała, miałam kontakt z cudownymi profesorami typu Romek Gancarczyk, Jan Peszek, Anna Dymna, Anna Polony, Jacek Romanowski – sami świetni ludzie, bardzo dużo się od nich nauczyłam. Zresztą gdyby nie oni, pewnie nie miałabym takiej fantastycznej ścieżki aktorskiej; jeszcze w szkole zaczęłam grać u Krystiana Lupy i jako pierwsza z roku dostałam etat w krakowskim Starym Teatrze.
Wspaniały start!
Dyrektorem był Mikołaj Grabowski, zaczynałam od zastępstwa za Anię Radwan w jego cudownym przedstawieniu „Tango Gombrowicz”. Gombrowiczów było tam czterech: Globisz, Trela, Frycz i Peszek, a ja grałam z nagim biustem piękność w kapeluszu z wielkim rondem, obiekt pożądania mężczyzn, a więc jedną z tych ról, o których mi mówiono w szkole, że nie mam co o nich marzyć. Jeśli chodzi o queerowe role, w Starym nie mogę narzekać. Zagrałam postać androgyniczną, czyli Mary Woronov u Krystiana Lupy w „Factory 2”. Pamiętam, że nawet ówczesna teściowa nie poznała mnie i pytała: „Kim jest ten piękny Indianin?”. Poza tym u Michała Borczucha byłam Kubą Rozpruwaczem, który wycina łechtaczkę tytułowej Lulu. No i była też gwiazda porno, dotychczasowa rekordzistka seksualna w sztuce Pawła Sali „Gang Bang”. Zdetronizowana mnie Sandra Korzeniak, więc przeżyję. (śmiech)
Po 4 latach w Starym przeszłaś do warszawskiego Dramatycznego. Kolejny ważny etap.
Tam powstały „Fragmenty dyskursu miłosnego” w reżyserii Radka Rychcika, jeden z najważniejszych spektakli w moim życiu. No i główna rola w „Madame Bovary”, też Rychcika, ogromne przeżycie! Na dużej scenie Dramatycznego, którą znam od dziecka. Najcudowniejsze teatralne deski! Tu występowałam jako nastolatka, brałam udział w benefisie mojego taty, a także przychodziłam pięć razy na musical „Metro”. Radek wymyślił, żeby opowiedzieć „Madame Bovary” jako operę krzyczaną – to trudna forma, na mnie opierał się cały spektakl. Pamiętam, jak na przedstawienie przyszedł mój tata, który wcześniej praktycznie mnie nie oglądał, do Starego jeździła czasem moja mama. Byłam przekonana, że skrytykuje mnie od góry do dołu. Tym bardziej że biegałam nago po scenie, krzyczałam, onanizowałam się, robiłam wszystkie rzeczy, których nie powinno się pokazywać ojcu. A on przyszedł zapłakany i powiedział: „W życiu nie podejrzewałem, że robisz coś tak trudnego”. Do tej pory się wzruszam na to wspomnienie.
Określiłabyś ówczesny Dramatyczny jako queerowy teatr?
Jasne, przecież był zarządzany przez geja Pawła Miśkiewicza i życiową parę: Dorotę Sajewską i Katarzynę Szustow. Cała trójka bardzo dbała, żeby wprowadzać queer do teatru, sprowadzali artystów z zagranicy, ci pokazywali nam coś nieoczywistego, prowokowało to wymianę energetyczną. Płakać mi się chciało, jak Dramatyczny został przejęty przez Tadeusza Słobodzianka i pokazywano tam spektakle o wiele klas niżej. To była trauma, miałam poczucie, jakby odebrano nam dom.
W Dramatycznym zagrałaś jedną z największych polskich ikon LGBT, czyli Piotra Własta, jeszcze jako Marię Komornicką. To były „Córeczki” Małgorzaty Głuchowskiej na podstawie młodzieńczych dzienników Zofii Nałkowskiej.
Ciekawy spektakl, bardzo queerowy, ale jakoś mało kto to dostrzegł; mam wrażenie, że przeciążyła młodopolskość opowieści. Nałkowską grały cztery nastolatki, w tym Wietnamka Lan Pham. Najbardziej lubiłam scenę, w której wyrywam sobie zęby, cała ociekając krwią. Po latach wróciłam do Komornickiej: w drugiej części „Odysa” Eweliny Marciniak mam duży monolog, który zaczyna się jej słowami: „Kim byś chciała być? Sobą, tylko sobą. Dostać siebie w dniu narodzin”.
Po latach wróóciłaś też do Nałkowskiej. Grasz ją w filmie „Niebezpieczni dżentelmeni” Macieja Kawalskiego, który wchodzi na ekrany 20 stycznia, a niedawno został nagrodzony przez publiczność na Warszawskim Festiwalu Filmowym.
Mieliśmy z reżyserem pomysł, żeby pokazać Nałkowską jako kobietę bardzo namiętną. Mam tam scenę szalonego seksu z Augustem Zamoyskim, próbę uwodzenia Karola Szymanowskiego, który był jej wielką miłością, a na koniec obmacuję na ulicy Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Cieszę się, że dostaję takie propozycje, choć to nie jest duża rola; chcę grać odważne kobiety, które coś wniosły do świata. Ze względu na słynny referat „Chcemy całego życia!” o prawie kobiet do seksualności postać Nałkowskiej pojawia się w spektaklu „Sztuka kochania Polaków”, który zrobiłam w Olsztynie.
No właśnie, od kilku lat jesteś bardziej reżyserką niż aktorką. Zaczęło się od swoistej queerowej rewii, jaką robisz w Teatrze Polskim w Poznaniu, czyli „Extravaganzy”, która wciąż jest grana i której kolejne odsłony wciąż jest pojawiają.
Najważniejsze są dla mnie tematy, które mam podjąć. Teatr musi mieć jakąś misję! Zajmuję się różnego rodzaju wykluczeniami i ubieram to w formę literackiego humoru. Lubię pracować w teatrach rozrywkowych, muzycznych, gdzie ma się dostęp do trochę innej publiczności. Tam często przychodzi klasa średnia, której mogę opowiedzieć o występach drag queen na Batorym, akcji „Hiacynt” czy czechosłowackiej striptizerce w PRL-u. To są historie, które mają szansę się spodobać, a równocześnie poruszam kwestie wyparte z głównego obiegu. W Teatrze w Lesznie zrobiłam feministyczno-queerową wersję „Seksmisji”: zamiast filmowej Jej Ekscelencji, czyli mężczyzny przebierającego się ze strachu, był Mike Urbaniak jako drag queen, nadkobieta. U mnie kobiety nie rywalizowały, tylko świetnie się między sobą dogadywały, a niektóre nawet były ze sobą. Jedno z ważnych przedsięwzięć to robione z Jędrkiem Bursztą „Koleżanki” bazujące na jego wywiadach z gejami seniorami z całej Polski. Duży fragment zrobiliśmy na Sopot Non Fiction w 2019 r. z czworgiem aktorów, ale nigdy nie udało nam się osiągnąć formy finalnej. Może jeszcze kiedyś się uda.
Nad czym teraz pracujesz?
Napisałam musical „Ritz” dla Białostockiego Teatru Lalek. Punkt wyjścia to zupełnie wyjątkowa sytuacja, że przed wojną w Polsce działał oryginalny hotel Ritz, właśnie w Białymstoku, co brzmi jak żart, ale tak było. W ogóle ówczesny Białystok był jak Nowy Jork albo Londyn, mieszanka narodowości i kultur: żydowska, tatarska, ruska, pruska, polska. Ze względu na przemysł odzieżowy Białystok nazywany był „Manchesterem północy”. A w centrum miasta stał Ritz, który świetnie prosperował; dopiero pod koniec wojny wycofujący się Niemcy podpalili budynek, a ocalałe resztki wysadzono w powietrze już w latach 50.
Będą wątki LGBT?
Oczywiście: jednym z bohaterów będzie książę Feliks Jusupow, zabójca Rasputina, biseksualista, który uwielbiał się przebierać za kobietę – w tym przebraniu uwiódł angielskiego króla Edwarda VII. O tym wszystkim wiedziała żona Jusupowa, z którą jeszcze przed ślubem ustalił zasady, a ona się na nie zgodziła. Poza tym jedną z atrakcji Ritza były występy człowieka- muchy, który chodził po fasadzie budynku, więc u mnie będzie kobieta-mucha ze swoją partnerką. Lesbijki – w dużej mierze to będzie ich opowieść. Gramy od 18 listopada.
Tekst z nr 100/11-12 2022.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.