Z reżyserką i lektorką języka norweskiego, PATRYCJĄ RYCZKO, która w styczniu zrobiła transpłciowy coming out, o tym, czy filmy fantasy i science fiction szczególnie rezonują wśród osób trans, o trzech dekadach zmagania się ze sobą oraz o tym, jak to jest bać się wyjść na ulicę, rozmawia Adam Kruk
Regeneratywno-emotywna neuroistota. Kto to jest? Co to znaczy?
To android – główna bohaterka mojego pełnometrażowego debiutu „Jestem REN”. Zawsze interesowałam się science-fiction, sztuczną inteligencją, tym, jak technologia zmienia i zmieni nasze społeczeństwa, bo proces ten pogłębi się w najbliższych latach. Kiedy już poświęca się kilka lat i masę energii na stworzenie filmu, to oczywiście chciałoby się, żeby powstało coś unikatowego – wiedząc, jak trudno o coś nowego w tym gatunku, pomyślałam, że mam szansę tylko wtedy, jeśli będzie to bardzo osobiste. Dlatego REN to także metafora, której szukałam, aby ugryźć temat dużo głębszy i bardziej intymny. Bo ta postać, jednocześnie robot i kobieta, jest także nośnikiem stygmatyzowanego przez społeczeństwo, przez co wstydliwego, problemu choroby psychicznej. Mój android, który ma być po prostu funkcyjny, popsuł się, mimo to dalej ogromnie pragnie być matką. Musi tylko udowodnić światu, że się do tego nadaje.
Film wieńczy napis: „Dla ciebie, o tobie, mamo, gdziekolwiek jesteś”.
Moja mama przez wiele lat chorowała psychicznie. Bardzo przeżyłam jej odejście, nie byłabym w stanie zrobić fi lmu o niej bezpośrednio, jeden do jednego. To wciąż, nawet po dwudziestu latach od jej śmierci, zbyt bliskie, zbyt bolesne. Potrzebny był mi do tego filmowy kostium – stąd konwencja science-fiction.
Czy myślisz, że jest jakiś związek między tym gatunkiem a doświadczeniem osób transpłciowych? Wszyscy znają przypadek sióstr Wachowskich, które serię „Matrix” nakręciły jeszcze funkcjonując jako bracia.
Nie mam na to jednoznacznej odpowiedzi, ale Wachowskie, które przyznawały, że „Matrix” jest i zawsze był dla nich także metaforą transpłciowości, na pewno nie są tutaj wyjątkiem. Miałam styczność z wieloma osobami, kreującymi ten gatunek, które były w trakcie lub już po tranzycji. Może nam łatwiej jest tworzyć światy alternatywne, bo wiele czasu spędzamy, wyobrażając je sobie, bo same i sami mamy wrażenie życia w jakimś matriksie? Może chodzi o pewien rodzaj wrażliwości, który jest inny niż osób cis? Myślę, że często też – przynajmniej tak było w moim przypadku – umiłowanie fantasy i science-fiction bywa wyrazem eskapizmu. Bo doświadczenie bycia uwięzionym w nie swoim ciele jest ogromnie trudne, wymaga umiejętności kierowania umysłu w inne, często dalekie strony. Dla mnie to był jedyny ratunek: móc przenieść się do świata fantazji, do miejsc, które byłyby mniej bolesne niż rzeczywistość.
Ty dokonałaś coming outu 14 stycznia, publikując post na Facebooku z prośbą, by zwracać się do ciebie „Patrycja”. Jak wyglądała twoja droga do tego niełatwego punktu, który – jak piszesz – daje jednak wewnętrzną wolność?
Gdzieś w okresie dojrzewania zaczęło dziać się ze mną coś dziwnego, nie potrafi – łam jeszcze tego nazwać – zaczęłam zupełnie inaczej patrzeć na świat, pragnąć innych rzeczy niż rówieśnicy. Zrozumienie tego zajęło mi trzy dekady, przez które chwytałam się przeróżnych zachowań. Była we mnie jakaś delikatność, bezradność, kobiecość – coś, co nie pasowało typowemu chłopakowi. Kompletnie nie odnajdywałam się wśród innych chłopców, a z dziewczynami… One też miały swój świat, do którego nie pasowałam. Byłam outsiderką. Dopiero na przestrzeni kolejnych lat stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, kim naprawdę jestem. I im mocniej to wiedziałam, tym bardziej nie dało się żyć w więzieniu własnego ciała. Droga do punktu, w którym nie mogłam już dłużej się okłamywać, była bardzo długa, okupiona ciągłą walką ze sobą. Dwa lata temu – początkowo z wielkim przerażeniem – wreszcie zaczęłam terapię, a w tym roku, robiąc coming out, przestałam okłamywać także innych.
Czy było to jakieś zdarzenie, które przelało czarę?
Nie, raczej czas zrobił swoje. Długo prowadziłam podwójne życie, w ukryciu próbując spełniać się jako kobieta – z partnerką, która to akceptowała. Ale te cztery ściany po prostu nie wystarczały. Najgorszy był strach, który temu towarzyszył: że można zostać odkrytym, że ktoś może przyjść, zadzwonić nagle do drzwi… Potrzeba uzgodnienia płci była coraz większa, sprawiając, że wszystko zaczęło iść w tę stronę, że stawało się to w moim życiu priorytetem. Towarzysząca mi od zawsze dysforia nasilała się z wiekiem i w końcu, już po czterdziestce, zmusiła mnie do działania.
Jak objawia się dysforia płciowa?
Przede wszystkim silnym poczuciem bycia urodzonym w złym ciele. Dysforia to niezgodność tego, co na zewnątrz z tym, co wewnątrz i wielka potrzeba, żeby coś z tym zrobić. Dla niektórych potrafi być bardzo groźna, bo mogą towarzyszyć jej zachowania destruktywne: narkotyki, samookaleczenia, samobójstwa – szczególnie wśród młodych ludzi pozbawionych wsparcia. Mój fi lm „Potwór” opowiada właśnie o tym, jak to jest być outsiderem, odtrąconym zarówno przez społeczeństwo, jak i samego siebie. Przeżyłam to – na szczęście zamiast pójść w autodestrukcję, zaczęłam robić fi lmy.
Problemy z ciałem są widoczne nie tylko w „Potworze”, ale już w twoim debiucie „Mila”, poźniej powracają one w „Poza ciszą”, by ostatecznie wybrzmieć w „Jestem REN”.
Być może swoją dysforię sublimowałam w filmach, będących nieuświadomionym wyrazem tego, co się ze mną działo. Ale także tego, jak kształtowała się moja osobowość z powodu innych traumatycznych doświadczeń, szczególnie relacji z moją mamą. Dorastałam w rodzinie, w której nie było miejsca na myślenie o takich rzeczach, jak identyfi kacja płciowa, transpłciowość, tranzycja – brakowało języka. Być może dlatego tak długo to w sobie blokowałam, nie dopuszczałam do siebie tej myśli? Każdy mój fi lm jednak gdzieś tam mógł być sposobem, by jakoś to przepracować, by tego języka poszukać. Wiadomo, że filmy bywają rodzajem autoterapii – niektórzy patrzą na to negatywnie, ale ja uważam, że mogę zaproponować tylko swoje własne, unikatowe spojrzenie, nic więcej.
Widziałem, że na Filmwebie funkcjonujesz już jako Patrycja. Musisz pisać do wszystkich serwisów z prośbą, by uszanowały twoją decyzję, czy redakcje same trzymają rękę na pulsie?
Zwracałam się z prośbą o uaktualnienie. Nikt nie stwarzał problemu, to było bardzo proste. Filmweb zmienił, Internet Movie Data Base też. W innych miejscach przyjdzie to, mam nadzieję, z czasem. Proces ten przebiega miło i kulturalnie; z portalu Film- Polski przyszła jednak informacja zwrotna, bardzo uprzejma i pełna szacunku, że – tak jak w przypadku Anny Grodzkiej, która też figuruje tam z imieniem i nazwiskiem sprzed tranzycji – nie da się zmienić przeszłości. Dzieła, które stworzyłam jako „Piotr”, funkcjonują tam pod imieniem Piotr, ale kolejne, nad którymi pracuję, będą już podpisane przez Patrycję. Czasem zazdroszczę anonimowości tym transpłciowym osobom, które całkowicie wymazują przeszłość i wchodzą w nową tożsamość bez obawy, że otoczenie może się dowiedzieć, kim byli. Pogodziłam się jednak z myślą, że ja nie będę mogła całkowicie pogrzebać „Piotra”.
Jak wspominasz łódzką filmówkę? Czy to było miejsce dla niebieskich ptaków, gdzie każdy mógł być sobą, czy zdarzały się przypadki homofobii albo transfobii?
Raczej nie. Ja zawsze, jeszcze jako „Piotr”, ubierałam się inaczej, uniseksowo, gdzieś na pograniczu. Pchałam to do granic, przesadzałam – i to było akceptowane. Najczęściej myślano, że nie chodzi o tożsamość płciową, a o orientację homoseksualną, ale nikt nie stwarzał problemu. Oczywiście i w tym środowisku, jak w każdym innym, bywa różnie, ale powiedziałabym, że świat filmu należy do tych otwartych i akceptujących. Potwierdziło się to, kiedy zrobiłam coming out i dostałam ogromny pozytywny feedback od branży. Jestem za niego ogromnie wdzięczna.
A jak w społeczności trans – więcej jest pomocy czy podziałów?
Kroczenie tą bardzo trudną drogą uczy empatii i wspierania siebie nawzajem. Społeczność osób trans jest w Polsce niewielka, ale zupełnie niezwykła. Oczywiście podczas pandemii, a także po prostu ze względu na odległości, kontaktujemy się głównie online, ale i to dodaje mnóstwo siły – nawet tak zwyczajne rzeczy, jak życzliwe komentarze, gdy ktoś umieści swoje zdjęcia na Facebooku. Oczywiście bywają sprzeczki, jak to w każdej grupie, ale generalnie internet odgrywa wspaniałą rolę w integracji środowiska transpłciowych Polek. Dzięki niemu miałam szansę poznać jakieś sto wspaniałych osób – pozostajemy w kontakcie, wspieramy się.
Urodziłaś się w Szczecinie, ale wychowałaś w Oslo. Jak wpłynęła na ciebie emigracja?
Moi rodzice uciekli z Polski w okresie stanu wojennego, miałam wtedy kilka lat, to nie była moja decyzja. Nie wiedziałam nawet, co się dzieje, myślałam, że wyjeżdżamy na wakacje, nagle znaleźliśmy się w Holandii, potem w Norwegii i tam dostałam wiadomość, że tu zostaniemy. To był dla dziecka, którym wtedy byłam, szok. Z dzisiejszej perspektywy bardzo się z tego cieszę, bo Norwegia mnie otworzyła i pewnie dzięki temu, że wychowałam się tam, łatwiej było mi zaakceptować moją transpłciowość. To jest kraj o zupełnie innym poziomie świadomości i tolerancji, jeśli chodzi o ludzką tożsamość czy seksualność – nie tylko osób transpłciowych, ale i całej społeczności LGBT+. Przede wszystkim religia nie odgrywa tak wielkiej roli, a gdy jest obecna – nie jest przeciwko nam. Władza też nie szerzy kłamstw i propagandy, więc ludzie rozumieją, że małżeństwa jednopłciowe czy zmiana tożsamości płciowej to nie jest coś, co im zagraża, tylko ułatwia sprawy tym, których to dotyczy. W Norwegii to są banalnie proste rzeczy, doskonale rozumiane przez społeczeństwo, tymczasem w Polsce małżeństwa jednopłciowe są nielegalne, a by przejść tranzycję, dokonać korekty płci, trzeba dać sprawę do sądu i pozwać własnych rodziców o błędny wpis płci w akcie urodzenia. To strasznie upokarzające.
Też musiałaś to zrobić?
To jeszcze przede mną. Mam dwa obywatelstwa, za chwilę dostanę norweski paszport jako Patrycja, bo tam proces ten jest prosty – każda osoba, która ma poczucie przynależności do innej płci, może złożyć wniosek o zmianę danych i nikt nie stwarza problemu. Ale tranzycję przechodzę w Polsce, bo tu przeprowadziłam się, idąc na studia, tutaj pracuję nad następnym filmem i jako lektorka języka norweskiego, tu mam bliskich. Tęsknię za Norwegią, za rodzicami w Oslo – mówię „rodzicami”, bo tata ożenił się ponownie. Wiem, że pod pewnymi względami tam byłoby mi łatwiej, ale moje życie jest w Polsce, razem z osobą mi najbliższą.
Kiedy można powiedzieć, że tranzycji już się dokonało?
To bardzo indywidualna kwestia. Ludzie potrzebują różnego rodzaju atrybutów, by poczuć się w swoim ciele. Mówimy o uczuciach, o dysforii, która jest w nas, o akceptacji samych siebie. To proces, ale ma on też kamienie milowe – terapia hormonalna, zmiana dokumentów i oczywiście operacje, które ten proces potwierdzają. Nie wszyscy ich potrzebują i to także trzeba zrozumieć. Uszanować różnorodność – również wśród osób transpłciowych. Nie wymagać, by każdy działał wedle jednego wzorca. Ja akurat bardzo pragnę szybko zakończyć moją tranzycję operacją. Chciałabym zrobić ją w Norwegii, jeśli obostrzenia pandemiczne umożliwią podróżowanie. Bo tam bardzo szanuje się ten proces i operacje są darmowe.
Inaczej niż w Polsce.
Tak, w Polsce tylko leki hormonalne są refundowane przez państwo, w związku z czym nie są to jakieś tragiczne ceny. Gorzej z innymi rzeczami: wizyty lekarskie, badania, testy psychologiczne. Operacja jest bardzo droga i nie podlega refundacji. Ale jest to bezpieczny i profesjonalny proces, także u nas. Polska nie jest tu złą alternatywą, choć nie ma dużo miejsc, które to robią. Ostatnio czytałam o jednej klinice, gdzie operacje SRS, dotyczące narządów płciowych, wykonują trzy różne zespoły specjalistów. Trwa to osiem godzin, więc to niezwykle trudny proces, ale też znajdują się na szczęście u nas specjaliści. W ogóle jestem bardzo wdzięczna polskiej służbie zdrowia, która jest bardzo kompetentna i empatyczna. Mogę o niej mówić tylko dobrze.
Środowisko filmowe – ok, służba zdrowia – ok, kto zatem w Polsce ma największy problem ze zrozumieniem traspłciowości?
Najczęściej przypadkowi ludzie z różnych warstw społecznych, których spotykam na ulicach w Łodzi. Miałam przykre sytuacje, które ocierały się o przemoc fizyczną, a na pewno przekraczały granice tej psychicznej. To budzi strach, który w Polsce towarzyszy nam nieustannie. Chciałabym w końcu pozbyć się lęku, że ktoś obcy może mnie „zdemaskować”. Nie zrozum mnie źle, jestem dumna z tego, że przechodzę ten proces i z każdym dniem coraz bardziej czuję się transpłciową kobietą, ale nie wszyscy, szczególnie w Polsce, sobie z tym radzą. Według statystyk, transpłciowe kobiety są grupą najbardziej narażoną na przemoc fizyczną. Tego właśnie obawiam się najbardziej.
Jak próbujecie się przed tym chronić?
Wiele transpłciowych kobiet dokonuje mocnych ingerencji chirurgicznych w rejonie twarzy – tzw. Facial Feminization Surgery (FFS). Osoby cis mogą krzywo patrzyć na operacje plastyczne, ale mało kto rozumie, jak to w naszej sytuacji jest chociażby wyjść na ulicę. Lęk, że zostanie się „nakrytą” i zaatakowaną, towarzyszy nam nieustannie. Więc zarówno operacje plastyczne, jak i leczenie hormonalne, są ogromnym krokiem ku temu, aby poczuć się bezpieczniej i bardziej komfortowo w mało przyjaznym nam społeczeństwie. To, że jest ono nam tak wrogie, to też wina polityków, którzy nie mając doświadczenia ani wiedzy medycznej, kompletnie od czapy wypowiadają się na tematy, o których nie mają pojęcia. I trują tym jadem nowe pokolenia, podsycając w nich strach i pogardę. To szalenie niebezpieczne.
Jak z tym walczyć?
Edukacją. Nie można zostawić jej fanatykom z Ordo Iuris. To bardzo ważne, bo osoby otwarte i akceptujące też odczuwają strach przed nieznanym – potrafi ę go wyczuć, kiedy się spotykamy. Nawet osoby transpłciowe ciągle biorą niekiedy swą tożsamość za dewiację albo chorobę psychiczną. A przecież medycyna ma ten temat już całkiem nieźle rozeznany, trzeba tylko o tym informować, a nie szerzyć uprzedzenia. Mówić głośno, że leczenie związane z uzgodnieniem płci jest uwalniające i naprawdę zdrowe dla psychiki. Daje spokój i otwiera serce. Mało kto rozumie, że to jest niesamowicie piękny proces – budowanie tej świadomości, to chyba najlepsze, co możemy zrobić. Ja, po rozpoczęciu leczenia, bardzo szybko zauważyłam konkretne rezultaty. Ktoś może powiedzieć, że terapia hormonalna to są małe zmiany, nie – to są zmiany fenomenalne. Zewnętrzne i wewnętrzne – niesamowita przeróbka.
Wewnętrzne? Opowiesz o tym?
Tak, o tym mówi się za mało. Dziś w ogóle nie wyobrażam już sobie powrotu do poprzedniego stanu, w którym przeważającym hormonem był testosteron, powodując u mnie stan rozedrgania, odcięcia od siebie, ogromny niepokój. Poczucie, że są ludzie wokół, ale między nami jest szyba, że jestem od wszystkiego odseparowana. Nagle, kiedy zaczęłam zażywać hormony, ta szyba zaczęła się unosić, znikać – niespodziewanie zyskałam kontakt nie tylko ze sobą, ale i z ludźmi, ze światem… To jest niebywałe. Kompletnie inna uczuciowość, która w moim przypadku objawia się wzruszeniem i wdzięcznością za to, co mam w życiu, czasami też wylewnym płaczem nad drobiazgami, które nie mają żadnego znaczenia – jak prawdziwa drama queen. Ostatecznie jednak leczenie daje spokój. Dlatego strach przed osobami trans wydaje mi się tak absurdalny – jak można bać się czegoś takiego delikatnego, co się dzieje z osobami przechodzącymi tranzycję?
Brzmisz bardzo optymistycznie, dodajesz nadziei.
Bo to ważne, by – jeśli jest się pewnym – nie bać się tego procesu. Nie warto marnować czasu na życie w strachu. Ja sama właśnie ze strachu przed tym, jak zostanę odebrana przez ludzi wokół, że stracę bliskich, zostanę wyobcowana – czekałam zbyt długo. Niepotrzebnie. Mam wielkie wsparcie mojej ukochanej. Także rodzice mnie zaakceptowali – to nie było łatwe, bo pochodzą z innego pokolenia, innego wychowania, ale z czasem się udało. Pracujemy jeszcze nad odpowiednim momentem, by porozmawiać o tym z moją córeczką – ma osiem lat, może jest na to za wcześnie. Były też oczywiście pojedyncze osoby, które tuż po coming oucie kompletnie się ode mnie odcięły, ale byłam na to przygotowana, wiedziałam, że niektórzy sobie z tym nie radzą, boją się, nie tolerują. Ale to była garstka. Najważniejsze, by znaleźć prawdę o sobie, bo ona otwiera bardzo dużo drzwi, nawet jeśli niektóre zostaną zamknięte. Nagle jest się sobą, nareszcie czuje się spójność pomiędzy wnętrzem, a tym, co na zewnątrz. To jest niezwykle cenne – u mnie to naprawdę poukładało wiele rzeczy. Wiem, że niektórym może być trudno sobie wyobrazić, jak ogromną radość i wzruszenie można czerpać z takich drobiazgów, jak założenie na siebie ładnej sukienki i wyjście w niej do ludzi. Ale dla mnie to oznacza wolność i naprawdę warto o nią zawalczyć.
Tekst z nr 90/3-4 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.