Z transpłciową pisarką TORREY PETERS, autorką bestsellera „Trans i pół, bejbi”, rozmawia Maja Heban
W maju odbyła się polska premiera książki „Trans i pół, bejbi” autorstwa Torrey Peters. Ten światowy bestseller opowiada o trzech osobach: transpłciowej Reese, która marzy o macierzyństwie, jej byłej osobie partnerskiej, po detranzycji żyjącej jako Ames, oraz Katrinie, szefowej i obecnej partnerce Amesa. Kiedy Katrina zachodzi w ciążę, Ames wpada na szalony pomysł: powinni we trójkę zająć się wychowaniem dziecka.
Muszę przyznać, że „Trans i pół, bejbi” wzięło mnie pod włos. Podeszłam do książki z perspektywą aktywistki, ale ty niespecjalnie przejmujesz się optyką.
Kiedy pisałam „Trans i pół, bejbi”, nie miałam pojęcia, że osiągnie taką popularność. Zakładałam dwa cele. Po pierwsze, chciałam napisać powieść, która przemawiałaby do osób trans w sposób, w jaki my rozmawiamy ze sobą. Po drugie, chciałam pokazać, że ten nasz język jest piękny i zabawny, że stworzyliśmy fantastyczną kulturę, która zaczyna interesować resztę świata. To, co jest świetne w pisaniu, na co nie zawsze mogą sobie pozwolić aktywiści – w fikcji możesz się mylić. Twoje postacie mogą mieć wady, popełniać błędy, mogą się wygłupiać i być po prostu ludźmi. Twoje przesłanie nie musi być głęboko intelektualne. Jasne, pisanie powieści to intelektualna praca, ale używanie literatury, by pokazać to, co łączy różnych od siebie ludzi, to już coś innego. To oddziałuje na emocje. Mogłabym w debacie o transpłciowości napisać długi esej z argumentami i powoływać się na badania, ale mogę też stworzyć książkę z ludzkimi postaciami, które rezonują z cispłciowymi kobietami. Philip Roth mówił, że domeną polityki jest generalizacja, a literatury specyfikacja, i całkowicie się z tym zgadzam. To jest książka o bardzo konkretnych osobach. O Reese, o Ames, nie o wszystkich trans kobietach. To jest ich życie, ich problemy, ich zjebane zachowania i przejścia. Jeśli ktoś myśli, że moje postacie są reprezentacją całej społeczności trans, to nie rozumie, na czym polega literatura. Nauczyłam się tego od innych ludzi, zwłaszcza od czarnych kobiet, np. Toni Morrison. Jej proza była do bólu szczera, Morrison niczego nie tuszowała. W swojej pierwszej książce pisała o zinternalizowanym rasizmie, jedną z postaci był czarny mężczyzna, który gwałcił swoją córkę. Niektórzy czytelnicy uważali, że ta książka pokazuje społeczność w złym świetle. Dziś należy ona do klasyki amerykańskiej literatury. Skoro to sprawdziło się w społeczności Afroamerykanów, czemu nie w społeczności osób transpłciowych?
Zawarłaś w książce dużo nieoczywistego, absurdalnego humoru, który pojawia się czasem w dramatycznych momentach.
Jest takie powiedzenie, że komedia to tragedia plus czas. Pewnie sama dobrze wiesz, że kiedy jesteś trans, na początku to strasznie boli. Rozmawiasz o tym, płaczesz, zastanawiasz się „dlaczego ja”, ale z czasem to akceptujesz i nawet zaczynasz z siebie żartować. Płeć jest śmieszna, bezsensowna. Wszyscy robimy naprawdę mnóstwo dziwacznych rzeczy, żeby zostać uznanymi za osoby danej płci. To, że ubrania albo zachowania są przypisane do jakiejś płci, jest komiczne, jak się nad tym zastanowić. Tak samo jak to, że niby musisz przejść operacje, żeby stać się osobą, którą zawsze byłaś. Tranzycja i jej absurdy to ogromny potencjał komediowy.
Utożsamiasz się ze swoimi postaciami?
Kiedy zaczynałam pisać „Trans i pół, bejbi”, byłam w takim miejscu jak Reese. Pisałam o rzeczach bardzo podobnych do tego, co sama przeżywałam. Były też w moim życiu momenty, kiedy już naprawdę nie dawałam rady i rozważałam detranzycję. Wiem, że tytuł mojej powieści brzmi trochę inaczej po polsku, ale w oryginalnym zamyśle ten przecinek w „Detransition, baby” to przestrzeń, w której żyjesz jako trans kobieta. „Ach, gdybym tylko mogła urodzić dziecko i spełnić się w niezaprzeczalnym, kobiecym macierzyństwie”. „Ach, gdybym tylko mogła żyć jako mężczyzna, bezpieczna w komforcie i przywileju”. Tylko że tak się nie da. Twoje życie jest pomiędzy. To działa też jako metafora postaci. Detranzycja/Ames, przecinek, Baby/Reese.
O Amy/Amesie trudno mówić ze względu na to, że historia nie jest opowiedziana chronologicznie, konieczne jest używanie dwóch imion i rodzajów gramatycznych. Czy ciężko było pisać tę postać? Miałaś reakcje ze strony społeczności detrans?
Niektóre części życia Amesa były bolesne do pisania, ale nie ze względu na sam fakt detranzycji. Jako trans kobieta rozumiem, dlaczego ktoś może świadomie i racjonalnie podjąć taką decyzję, bo bycie trans kobietą w społeczeństwie jest cholernie trudne. Chciałam tą książką „odzyskać” detranzycję jako element transpłciowego doświadczenia. Nie można wycofać się z tranzycji, jeśli się jej nie zaczęło. Musimy umieć o tym otwarcie rozmawiać. Robienie z tego tabu oddaje temat innym ludziom. Mówią „nie zaczynaj tranzycji, bo możesz później żałować”. A ja odpowiem – no i co z tego? Ludzie cały czas podejmują życiowe decyzje. Jeśli polecisz do Londynu na trzy lata do pracy, która w końcu się posypie, nikt nie mówi: „Nie powinno się pozwalać na przeprowadzki z powodu kariery, trzeba tego zakazać”. Mówi się: „Nie udało się, trudno, trzeba próbować dalej”. Uważam, że płeć działa podobnie. Potrzebny jest czas i wysiłek, żeby zrozumieć, kim naprawdę jesteś. I czasami po prostu nie wychodzi za pierwszym razem. Nie mówię tylko o osobach trans. Spójrz na cis kobiety – one cały czas zmieniają swoją ekspresję płci. Mogą najpierw odnajdywać się w stereotypach kobiecości, a potem po czterdziestce stwierdzić, że kompletnie zmieniają wizerunek, buntują się przeciwko oczekiwaniom społeczeństwa. Niby dlaczego osoby transpłciowe nie mogą robić tego samego? Większość osób detrans, które znam, nadal uważa się za osoby na spektrum transpłciowości. Nie żałują tranzycji i mają świadomość, że nie wrócą do punktu wyjścia. To dlatego Amy po detranzycji nazywa się Ames, a nie James. To żart językowy, ale też metafora. Coś się zmieniło, ale przesz do przodu, nie cofasz się. Historia Amesa nie jest szczególnie wyjątkowa. Zdecydowana większość osób, które przechodzą detranzycję, robi to ze względu na zewnętrzne czynniki, a nie błędną diagnozę, choć wciska się ludziom zupełnie inną narrację. Wykorzystywanie osób detrans do propagandy jest okrutne, ale skuteczne. Straszy się nimi, że się „okaleczyli”, że zrujnowali sobie życie. To klasyczna taktyka stosowana też przez homofobów i rasistów.
W USA straszenie osobami trans podziałało. Kilka stanów wprowadziło prawa zakazujące np. tranzycji nastolatków. Nawet jeśli sądy wyższej instancji to odkręcą, rok 2022 jest przerażający.
Ludzie muszą zobaczyć, że to nie dzieje się w próżni. Teraz widzimy kryzys spowodowany odrzuceniem wyroku Roe vs Wade, który gwarantował w kraju dostęp do aborcji. Zresztą w Polsce też jest ten problem. Dla mnie jest oczywiste, że te tematy są powiązane. Chodzi o kontrolowanie innych ludzi i zabieranie im cielesnej autonomii. Kiedy odbiera się jakiejś grupie możliwość decydowania o własnych ciałach, powstaje precedens, by podobnie potraktować inną grupę. Jeśli zaakceptujemy, że to aparat państwowy decyduje, kto i kiedy może przejść tranzycję, to musimy też zaakceptować, że będzie decydować o aborcjach i porodach. Mam nadzieję, że to skłoni ludzi do solidarności. Transpłciowe kobiety historycznie walczyły o prawa cispłciowych kobiet, bo wiedziałyśmy, że jeśli idą po cis kobiety, to przyjdą też po nas. Żeby móc żyć jako trans kobiety, potrzebujemy feminizmu, potrzebujemy praw kobiet. Te różne walki są wspólne. Wspólne są też często mechanizmy, którymi próbuje się nas niszczyć, np. używanie dzieci jako fi gur retorycznych. Zabijanie dzieci, robienie aborcji nastolatkom, robienie tranzycji nastolatkom.
Albo tranzycja pozbawiająca płodności trans nastolatki, które na pewno w przyszłości uznają, że jednak chciałyby mieć dzieci.
Właśnie o tym jest moja książka. Te dzieci uznają kiedyś, że same chcą mieć dzieci? Czemu nie, jest wiele sposobów na założenie rodziny. I te stare sposoby nie zawsze się sprawdzają, nie tylko w przypadku osób trans. Wystarczy rzucić okiem na liczbę rozwodów wśród heteroseksualnych, cispłciowych par. Mnóstwo ludzi nie jest szczęśliwych w tzw. nuklearnym modelu rodziny. Te trans nastolatki mogą równie dobrze wymyślić nowy model, który będzie też mógł posłużyć cispłciowym ludziom. Myślę, że to po części z tego powodu moja książka osiągnęła taki sukces. Nie każdy ma doświadczenie transpłciowości, ale większość ma emocje związane z rodziną i jej formami. Poruszam to w wątku Katriny. Niektórzy nie rozumieją, dlaczego ciężarna kobieta miałaby w ogóle rozważać pomysł dzielenia się macierzyństwem z inną, w dodatku trudną kobietą. Mentalność Katriny jest taka, że wybierasz gotowy model rodziny. Model pt. „mama, tata, dziecko” jest domyślny, więc taki wybrała. Nie wyszło, odłożyła go na półkę, wzięła model queerowy. Kolejna próba. Wątek Katriny ma pokazywać, że nie można po prostu przejrzeć katalogu rodzin i wziąć czegoś dla siebie. Trzeba przeanalizować swoją sytuację, potrzeby i pragnienia, określić, z jakim rodzajem osoby chcemy tworzyć rodzinę. Trzeba zbudować strukturę, która działa konkretnie dla nas. To, że Katrina szybko decyduje, że chce spróbować tego queerowego modelu rodziny, to nie jest jej pochwała, tylko krytyka.
Czy bycie trans utrudniło ci zostanie pisarką?
Zaczęłam przed tranzycją, kiedy jeszcze nie byłam w pełni świadoma swoich potrzeb. Czułam się odcięta od swojego ciała, nie mogłam się emocjonalnie włączyć. Kiedy tłumisz to, kim jesteś, tłumisz też swoje pożądanie, a ono jest ważne w pisaniu. Dopiero kiedy zaczęłam tranzycję, mogłam pisać szczerze, ale nikogo to nie interesowało. Przestałam tworzyć na jakieś trzy lata. Nie wiedziałam wtedy nawet, że to była przerwa – myślałam, że się poddaję. Potem przeczytałam „Nevadę” Imogen Binnie i zaczęłam szukać innych trans pisarek. One pisały nie dla świata zewnętrznego, ale dla siebie nawzajem. To naprawdę niesamowite uczucie, kiedy ktoś pisze do ciebie i o tobie; o rzeczach, które wcześniej wypierałaś zbyt mocno, by powiedzieć je na głos. To jak terapia. Możesz ujawnić wszystkie części siebie – nie tylko te dobre, ale też te złe, niewłaściwe, nieprzyjemne. Byłam zafascynowana. Przeprowadziłam się do Brooklynu, żeby kontynuować to dzieło, tworzyć razem z tymi osobami. Napisałam wtedy dwie nowele. Uznałam, że nikt ich nie wyda, więc mogę pisać, co mi się tylko podoba. Udostępniłam je za darmo w internecie, stały się względnie kultowe w swojej niszy. A potem kultura zaczęła się zmieniać. Pojawiły się seriale „Transparent” i „Pose”, motyw transpłciowości umocnił się w popkulturze. Zauważyli to wydawcy literaccy i zaczęli szukać autorów, którzy są trans i piszą. Tak trafi li na mnie. Ten nasz model wspólnego przeżywania i pisania dla siebie nawzajem podziałał.
Piętnaście lat temu to byłoby nie do pomyślenia.
To prawda. Potrzebne były dekady aktywizmu nie tylko po to, żeby nawet wydać tę książkę, ale żeby w ogóle sformułować myśli, które w niej zawarłam; żebym mogła bez narażania się na bezpieczeństwo pisać takie rzeczy i nie słyszeć, że mam zniknąć i ukrywać się w cis społeczeństwie. Myślę, że kluczowym wydarzeniem na drodze do tego miejsca był Camp Trans. W 2006 r. miał miejsce Kobiecy Festiwal Muzyki w Michigan, na który trans kobiety nie miały wstępu, więc stworzyły własną alternatywę. Kobiety z całego kraju, które ciągłe słyszały od lekarzy i od społeczeństwa, że mają być niewidoczne, spotkały się, tworzyły sztukę, muzykę, przedstawienia. Zrozumiały, że bycie razem, dzielenie się swoimi doświadczeniami jest wspaniałe; że to świetne uczucie być w miejscu, w którym jesteś większością. W ramach Camp Trans powstała twórczość, ale oryginalny zamysł był aktywistyczny. Aktywizm i sztuka uzupełniają się nawzajem. Nie jestem aktywistką, ale jako pisarka mogę przemycać w swojej twórczości emocje, które potem być może zainspirują kogoś do działania i walki o zmianę społeczną, a to z kolei pozwoli na tworzenie więcej sztuki. To naturalna symbioza. Mam nadzieję, że po przeczytaniu „Trans i pół, bejbi” ludzie nie będą myśleć: „Ja też mogę napisać książkę”, tylko „Ja też mogę być częścią kultury”. Moim zdaniem to jest najlepszy sposób pisania. Robić to z innymi ludźmi, rywalizować w tym z nimi, dzielić się pomysłami, chodzić do barów, mieć związki, rozstania, kłótnie. To jest dla mnie właśnie tworzenie kultury.
Co planujesz dalej?
Te dwie nowele z początku mojej kariery i dwie, które napisałam teraz, zostaną wydane w jednym tomie. To historie trans opowiedziane w czterech różnych gatunkach: horror, dystopia, nastoletni romans i Künstlerroman, czyli historia o dojrzewaniu artysty. Chciałam pokazać, że nie musimy wymyślać literatury na nowo, żeby pisać o transpłciowości. Jedną z tych nowel planujemy zekranizować razem z Lilly Wachowski, ale robimy to poza mainstreamową branżą filmową, więc to nasz taki tajemniczy projekt. Oprócz tego pracuję nad dwoma serialami, czyli ekranizacją „Trans i pół, bejbi” dla Amazona oraz komedią romantyczną dla HBO, którą dopiero piszę. Jeśli dostanie zielone światło, to zajmie się nią wytwórnia Brada Pitta Plan B. Nie miałam okazji poznać Brada, ale na pewno wie, że istnieję. Jego wytwórnia jest bardzo podekscytowana wizją trans komedii romantycznej. To serio uświadamia, jak bardzo zmieniła się kultura przez ostatnie lata.
Tekst z nr 98/7-8 2022.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.