Dirty Little Sins

Dirty Little Sins, reż. Jett Blakk, wyk. B. Benton

 

Brad Benton              mat. pras.

 

Rzadko któremu filmowi udaje się trafić w samo jądro współczesnych problemów. „Brudne małe grzechy” w reżyserii Jetta Blakka należą do tych chwalebnych wyjątków. Już pierwsza, wyjątkowo sugestywna sekwencja – w której główny bohater, młody chłopak o imieniu Jonah (Brad Benton), pada na kolana przed krucyfiksem i prosi o wybaczenie za swój przebudzony erotyzm – od razu, bez zwodzenia i gry wstępnej wprowadza nas w tematykę dzieła. Jest nią konflikt między surowym religijnym wychowaniem a uczuciami i pragnieniami jednostki. „Dirty Little Sins” ukazują bolesną walkę „superego” z „id”. W walce tej największym przegranym okazuje się „ego”, o czym informuje już otwierający film cytat z wiersza Johna Keatsa.

Jonah, syn prawicowego polityka nawołującego do odnowy moralnej, trafia na uniwersytet, który ma go nauczyć panowania nad popędami. Ale dobra wola udręczonego studenta szybko zostaje wystawiona na ciężką próbę, gdy przypadkiem widzi on dziekana szkoły w niedwuznacznej sytuacji. Zszokowany tą sceną Johan ucieka z akademika. Na ulicach Los Angeles poznaje chłopaka lekkich obyczajów, Curriego (Jacob Slander). Cynika („Dla mnie liczą się tylko seks i pieniądze”), który tak naprawdę jest wrażliwym romantykiem ciężko doświadczonym przez życie. Dyskusje ideowe protagonistów (choćby spory o istnienie Boga i sens wiary) stanowią trzon merytoryczny filmu.

Stylistycznie natomiast „Małe brudne grzechy” to hybryda – od drapieżnego dramatu społecznego dochodzimy do subtelnej love story, zaliczając po drodze kino akcji, thriller, komedię, nawet animację. Mimo meandrycznej niejednorodności, film ani na moment nie przestaje być wiarygodny, chociażby dzięki wyjątkowo naturalnym, a niebanalnym dialogom. Zwracam też uwagę na bogate tło dźwiękowe (odgłosy ulicy, uniwersytetu etc.), zaświadczające o autentyczności przedstawianych sytuacji.

Uspokoić także trzeba tych wszystkich, którzy podejrzewają, że „Dirty Little Sins” są filmem bezbożnym i obrażającym uczucia religijne. Bynajmniej, a wręcz vice versa. To dzieło, które dowodzi, że Bóg istnieje i czyni cuda. By jednak odnaleźć drogę do Niego, należy odrzucić i zdemaskować faryzeuszy podających się za Jego proroków. „Brudne małe grzechy” głoszą wszem i wobec przykazanie miłości. Powinny więc być pokazywane w kościołach i salkach katechetycznych, gdzie niewątpliwie przyniosą efekty znacznie obfitsze od niejednego kazania.

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.