Z PIOTREM JACONIEM, dziennikarzem TVN24, o jego transpłciowej córce Wiktorii oraz o jego reportażu „Wszystko o moim dziecku”, rozmawia Mariusz Kurc
Obejrzałem w TVN24 pana reportaż o rodzicach transpłciowych dzieci – „Wszystko o moim dziecku”. Na koniec pojawiła się dedykacja: „Dla Wiktorii – tata”. Potem, w napisach końcowych, mignęło mi przed oczami „muzyka: Wiktoria Jacoń”. Pomyślałem, że chyba ma pan transpłciową córkę.
Zgadza się. Gdyby nie było coming outu mojego dziecka, nie byłoby reportażu. Wiktoria wyoutowała się przed nami – przede mną i Magdą, moją żoną – we wrześniu ubiegłego roku, a w listopadzie podjąłem decyzję, że zrobię film o rodzicach transpłciowych dzieci. Uświadomiłem sobie, że go potrzebuję. Nie jestem osobą, która pójdzie na terapię… Może to się kiedyś zmieni, nie wiem. Zawsze jednak miałem takie nastawienie do życia, że muszę ze wszystkim dać sobie radę sam. Zadaniowość. Praca nad tym reportażem była dla mnie swego rodzaju terapią.
Jak wyglądał coming out Wiktorii?
Wiktoria skończy w tym roku 21 lat. Właściwie przez cały okres jej dorastania często mieliśmy poczucie, że nie jest osobą szczęśliwą. Więc pytaliśmy samych siebie: dlaczego nasze dziecko jest wycofane, zamknięte w sobie, samotne, depresyjne. Dlaczego się tnie? Mieliśmy w sobie tak wiele pytań i zawsze za mało odpowiedzi. Czasem przychodziło nam do głowy, że może syn – wtedy syn, bo tak przecież myśleliśmy o naszym dziecku przez 20 lat jego życia – jest gejem. Dla nas to nie byłby problem. Zresztą dziś, kiedy słyszę o rodzicach, którzy mają kłopot z homoseksualnością syna czy córki, myślę: „Nie wiecie, o ile macie prościej niż my…”. Mieliśmy nadzieję, że z czasem, kiedy syn pójdzie na studia, pozna nowe towarzystwo, może lepiej odnajdzie siebie. Kilka miesięcy przed tym właściwym coming outem, był taki „próbny wystrzał” i, jak się potem okazało, „klasyka gatunku”. Nasze dziecko powiedziało, że jest bi. To był chyba sprawdzian, jak przyjmiemy coś relatywnie „łatwego”. Przyjęliśmy dobrze. Po prostu. Potem przyszedł etap następny. Latem ubiegłego roku moje dziecko zaczęło przebąkiwać, że robi jakieś badania i „o czymś musi nam powiedzieć”. Dopytywaliśmy, o co chodzi, ale słyszeliśmy, że „jeszcze jest za wcześnie”. Mieszkamy w Gdyni, Wiktoria studiuje w Warszawie, więc ta kluczowa rozmowa odbyła się przez telefon, na głośnomówiącym. Nie pamiętam dokładnie jej słów, ale musiała powiedzieć, że od dawna źle czuje się w swoim ciele. Musiała powiedzieć, że jest kobietą i używa imienia „Wiktoria”. Wspominała o terapii hormonalnej. Niemal automatycznie oboje z Magdą od razu weszliśmy w tryb „pełna akceptacja”. Zapewniliśmy nasze dziecko o miłości i wsparciu. To była spokojna rozmowa. Gdy się skończyła, oboje się rozpłakaliśmy. Był to jednak wstrząs. Ale niedługo potem pojawiła się pewna ulga – poczucie, że wreszcie wiemy, o co przez te lata chodziło. Wszystko zaczęło układać się w całość.
Nie mieliście wcześniej przypuszczeń?
Zupełnie nie. Dopiero z dzisiejszej perspektywy pewne sytuacje z przeszłości widzę inaczej. Nawet takie banalne: choćby ogromną niechęć dziecka do kupowania sobie ubrań czy robienia mu zdjęć. Wtedy to wydawało się błahe. Wie pan, u nas w domu nie ma sztywnego podziału na role przypisane do płci: ja mogę w kuchni, owszem, położyć kafelki, ale mogę też coś ugotować czy upiec, zresztą regularnie to robię. Niemniej, a propos kuchni, kilka lat temu malowałem w niej podłogę i wziąłem syna do pomocy. Wydało mi się to zupełnie naturalne. Tymczasem, cóż, nie była to idylla pod tytułem „ojciec i syn wspólnie majsterkują, remontując kuchnię”. Dziecko się najwidoczniej męczyło, a ja byłem zły, że taki leń i nie chce mu się pomóc. Teraz myślę: „Jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby do pomocy zaciągnąć drugą, młodszą córkę – dlaczego?”. Wychodzi na to, że jakiś podział ról miałem zakodowany. Wiktoria, gdy dorastała, nie miała wokół siebie paczki przyjaciół czy wielu znajomych i kumpli. A jeśli już, były to dziewczyny, z którymi wchodziła w raczej krótkotrwałe relacje. Zawsze z żoną cieszyliśmy się wtedy, że może wreszcie będzie mieć kogoś bliskiego. Ale nie wychodziło. My żadnej z nich nawet nie poznaliśmy. Próbowaliśmy „wypychać” nasze dziecko do ludzi…
Zachęcał pan do piłki nożnej?
Do tego akurat nie, bo sam nie gram. Piłka mnie raczej nudzi. W ogóle nie jestem typem „macho”, ale widzę, że banał pod hasłem „chłopaki nie płaczą”, jest w nas, mężczyznach, wdrukowany od małego. Nawet, jeśli już zapłaczemy, to ten płacz jest jakby bardziej wzniosły, wyjątkowy i więcej znaczy. Bzdura! Męskie łzy są zwykłe. Łzy to łzy.
Dwa miesiące po coming oucie córki decyduje się pan robić reportaż – to bardzo szybko.
Jak mówiłem, to ta moja zadaniowość. Przekonanie, że „trzeba sobie z tym dać radę”. To jako rodzic. A jako dziennikarz poczułem, że to jest jakiś potężny temat do odrobienia. Dla nas wszystkich.
Jak pan szukał rodziców do reportażu?
Przede wszystkim skonsultowałem się z Wiktorią. Zgodziła się. A potem coraz bardziej w to się angażowała. Od niej dostaliśmy namiary na Trans-Fuzję, a konkretnie na Ewelinę Słowińską, mamę nastoletniego trans chłopaka. Ewelina prowadzi zamkniętą grupę na Facebooku dla rodziców transpłciowych dzieci. To ona pomogła nam znaleźć bohaterów reportażu. Myślę, że miało dla nich znaczenie, że nie jestem przypadkowym dziennikarzem, który zabiera się za taki temat, tylko – jednym z nich. Już w grudniu miałem listę kilkunastu z całej Polski, chętnych do podzielenia się swoją historią. I od razu zderzyłem się z rzeczywistością: to były same matki. Ani jednego ojca.
Zna pan oczywiście statystyki, bo one zresztą pojawiają się w reportażu: tylko 25% matek i tylko 12% ojców w pełni akceptuje swoje dzieci LGBT.
Próbuję zrozumieć ten mechanizm… Choć w sumie nie potrafię sobie wyobrazić, że można nie pójść za własnym dzieckiem. A przytłaczająca większość rodziców nie idzie! W pewnym sensie mój reportaż jest „tendencyjny”, bo przedstawia tylko tych rodziców, którzy swoje dzieci akceptują. Pozostali często nie przyjmują całej sprawy do wiadomości. Nie wypowiadają się, bo w ich przekonaniu nie ma tematu. Dlatego żona podpowiedziała mi, żeby umieścić w filmie te ponure statystyki. Dzięki temu obraz jest pełniejszy. I jeszcze ta różnica między matkami a ojcami – tak bardzo widoczna… Żyjemy w świecie patriarchalnym – stworzonym przez mężczyzn i dla mężczyzn – ale chciałbym zwrócić uwagę, że ten fakt dla samych mężczyzn też bywa ogromnym obciążeniem. To prawda, faceci więcej mogą, ale też dużo muszą. Rola zostaje im narzucona, czasem też nie mają wielkiego wyboru. Nie potrafią sobie poradzić z informacją, że ich dziecko jest LGBT, bo żeby sobie z tym poradzić, często trzeba na początku umieć przyznać: nie radzę sobie, to mnie przerasta. I dopiero później powolutku budować obraz dziecka od nowa. A jeśli nie masz społecznego przyzwolenia na „nieradzenie sobie”, reagujesz agresją, odrzuceniem. Przecież twardym trzeba być, a „fanaberie” – skasować!
Mieliśmy w „Replice” wywiady z mamami dziewczyn transpłciowych, z mamami chłopców trans a także z ojcami chłopców trans. Pan jest pierwszym ojcem dziewczyny trans.
Bo funkcjonuje ta straszna, patriarchalna gradacja. Ojciec myślał, że miał syna. Rozumie pan: s y n a. Ach, jak to brzmi! S y n – duma. Aż tu nagle ten syn mówi, że jest dziewczyną, czyli – jak podpowiada nam patriarchat – kimś jakby gorszym. Trans mężczyzna to jest w pewnych kategoriach „awans”, trans kobieta – „degradacja”! Jeśli syn okazuje się córką, to ojciec we własnych oczach staje się kimś innym. Syna nie ma, więc ojca tego syna też jakby trochę nie ma. To wszystko brzmi dość absurdalnie, ale tak to, niestety, działa. Ten syn go w dużym stopniu definiował, więc on będzie tego bronił jak własnej tożsamości: „Jestem dobrym ojcem, tylko… dziecko mi się nie udało”. Stąd już blisko do wyrzeczenia się własnego syna, wyrzucenia go z domu. I obaj wiemy, że to się naprawdę zdarza.
W reportażu nie dokonuje pan wprost coming outu jako tata transpłciowej córki. Jest tylko ta delikatna dedykacja.
Coming out to jest proces. Z miesiąca na miesiąc sprawa się rozwija. Wiedzieliśmy z żoną, że nie będziemy ukrywać faktu, że Wiktoria jest trans, ale też nie mieliśmy planów, by z tym jakoś szerzej występować. Zastanawialiśmy się, jak to powiedzieć, kiedy i komu. Rodzinie, znajomym. Potem rzeczy zaczęły się dziać niejako same. Z czasem dotarło do nas, że mówienie o naszym dziecku, jakby nic się nie wydarzyło czy nawet używanie jego dawnego imienia, zaczyna nas samych uwierać, po prostu boli. Znacznie lepiej nam z prawdą o nim. Z pomysłem na reportaż poszedłem do Patrycji Redo-Łabędziewskiej, szefowej magazynu reporterów „Czarno na białym” w TVN24. Nie ściemniałem, że temat „po prostu” mnie zainteresował. Opowiedziałem o Wiktorii. Zrozumiała. Od razu powiedziała, żebym to robił. I dała absolutnie wolną rękę. Choć muszę przyznać, że byłem zdziwiony samym sobą, że tak gładko mi ten coming out przed Patrycją poszedł. Tym, że siedzę tu teraz z panem i opowiadam o tym wszystkim, też zresztą jestem zdziwiony. Założenie od początku było takie, że w samym reportażu nie będę mówić o sobie. Jednak na którymś etapie jego powstawania moje podejście zaczęło się zmieniać i oto jestem tutaj. Kiedy jeździłem na spotkania z poszczególnymi rodzicami, stało się jasne, że wyoutuję się przed operatorem – byłoby głupio, gdyby on zorientował się dopiero podczas nagrań, słuchając naszych rozmów. Następny był montażysta, z którym pracowałem. Zrozumiałem, że przecież nie będę w pracy przed nikim ukrywał, dlaczego robię ten reportaż. To byłoby wręcz nieprofesjonalne. A poza tym – dlaczego miałbym sam tworzyć sobie taką barierę? Swoją odwagę – bo tak, to jest odwaga – do tego, żeby się ujawnić, zbudowałem dzięki moim bohaterom, a właściwie bohaterkom. Skoro Jola, która jest motorniczą tramwaju w Sosnowcu, nie waha się opowiedzieć przed kamerą o swoim transpłciowym synu, to dlaczego ja miałbym coś ukrywać? Dlaczego miałbym żyć w jakiejś „schizofrenii”, pilnując, komu mówię, a komu nie? Przecież to jest strasznie męczące. Choć czasem kalkuluję… Często zdarza się, że ktoś w pracy zapyta: „A co tam u Młodego?”. Wtedy robię błyskawiczną kalkulację – jeśli to jest tekst rzucony w biegu, to odpuszczam, ale jeśli mamy chwilę, żeby porozmawiać, to mówię, jak jest.
Dotyka pan tu czegoś, co jest doświadczeniem praktycznie każdej osoby LGBT. My wciąż robimy te „błyskawiczne kalkulacje” – powiedzieć komuś czy nie? To nieustanne ryzyko. Coming outem można na przykład rozgrzać atmosferę na imprezie, ale można też ją zepsuć, gdy trafi się jakiś homofob, nie mówiąc już o poważniejszych sytuacjach niż impreza.
W tej kwestii osoby trans mają chyba o niebo gorzej niż pozostałe „literki” skrótu LGBT. A właściwie – „o piekło” gorzej, bo ten wybór, zrobienie tej kalkulacji, często w ogóle nie jest im dany. Idziesz po paczkę na pocztę i musisz pokazać dowód, a w dowodzie masz wpisane inne imię, inną płeć niż ta, którą odczuwasz. Często również inną od tej, na którą wyglądasz. Zresztą wygląd to cała osobna sprawa – oznacza życie z lękiem, codzienne obawy, czy możesz bez problemu uchodzić za osobę tej płci, którą masz w sobie. Wieczna świadomość, że ktoś ci się przygląda… To jest straszne, takie bycie niejako „na łasce” innych przypadkowych ludzi i tego, czy cię „przejrzą”, czy nie. Tak myślę, że ostatecznie to jest chyba w głowie każdej osoby trans: żeby się wyzwolić. W przeciwnym razie stajesz się jakby „własnością” tych, którzy cię obserwują i oceniają – i ostatecznie chcą decydować, czy jesteś mężczyzną, czy kobietą, choć to w ogóle nie jest ich sprawa.
Anna Grodzka przyjęła na siebie takie spojrzenia i oceny całej Polski.
Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić. To było niesamowite wyzwanie. A musiała wiedzieć, że ludzie będą gadać, będą się dziwić, będą komentować… A ona rzuciła im samą siebie w twarz. Osoby trans nie mają innego wyjścia, jeśli chcą być sobą.
Jaka była pana wiedza na temat osób LGBT przed coming outem Wiktorii?
Uważałem się za otwartego człowieka. Hasło LGBT było dla mnie neutralne. Myślałem: proszę bardzo, wspaniale, że świat jest różnorodny. Dopiero dziś widzę, że w tej mojej świadomości do literki „T” praktycznie nie dochodziłem. Nie znałem osobiście żadnej osoby trans ani żadnego rodzica osoby trans. Kojarzyłem wyłącznie właśnie Annę Grodzką. I choć, tak jak mówię, uważałem się za otwartą osobę, to dziś widzę, że nawet ją traktowałem chyba z jakąś taką… pobłażliwością. Myślałem o sobie, że jestem w grupie wsparcia osób transpłciowych – ale nie, nie byłem! Chyba myślałem wtedy, że ich los jest swego rodzaju wyborem. Dziś wiem, że nie mają żadnego wyboru. Wtedy nie miałem żadnych głębszych refleksji na ten temat. Nie zastanawiałem się nad transpłciowością. Gdy miałem jakieś 20 lat, obejrzałem film „Priscilla, królowa pustyni” – to jest o drag queens, nie o osobach trans, ale zapamiętałem przejmujący wątek rodzicielstwa, który zrobił na mnie wrażenie. Jak być tatą, gdy jest się równocześnie drag queen? Jak połączyć te dwa, wydawałoby się nieprzystawalne, światy? Dawno temu z wakacji w Barcelonie przywieźliśmy piękny graficzny plakat do filmu naszego ulubionego Pedro Almodovara. „Wszystko o mojej matce” też opowiada o kwestiach trans. Do niego zresztą nawiązałem w tytule reportażu. Plakat do dziś wisi na ścianie w centralnym miejscu naszego mieszkania. Naszym dzieciom towarzyszył właściwie całe ich życie i teraz okazał się jeszcze ważniejszy niż wcześniej. Jakaś paramistyczna mozaika ułożyła się nam w całość. Kiedyś bardzo lubiłem komedię „Pół żartem, pół serio”, ale teraz sam nie wiem, może z moją dzisiejszą świadomością raczej by mnie żenowała… Niedawno obejrzeliśmy „Pose”, serial kluczowy dla widoczności osób trans.
W rolach transpłciowych kobiet występują w nim transpłciowe aktorki i na ich przykładzie widać, jak bardzo kultura karmiła nas do tej pory fałszywymi obrazami ludzi trans. Pokazywano nam mężczyzn przebranych za kobiety albo odwrotnie. „Pose” pokazuje, jaka to była bzdura.
Pokazuje to też świetny dokument „Ujawnienie”, w którym transpłciowi artyści opowiadają o tym, jak przez lata mniejszość trans była przedstawiana w hollywoodzkich produkcjach. Nie sądzę, żeby tu chodziło o jakiś „spisek” przeciwko osobom trans. Ot, zadziałał mechanizm „kopiuj – wklej”, powielony milion razy. Tak było prościej, a że nieprawdziwie? Tym już się nie przejmowano.
Jak się pracowało nad reportażem?
Nigdy wcześniej nie miałem tak trudnej sytuacji zawodowej – być „twórcą i tworzywem”. Nie zdarzyło się też nigdy, że słuchając moich rozmówczyń, momentami cały mój wysiłek musiałem skoncentrować na tym, by się nie rozpłakać. Nie z nimi, bo one nie płakały, tylko – przed nimi. Słuchałem historii ich dzieci, a słyszałem historię mojego własnego dziecka. Słuchałem ich historii, a słyszałem swoją własną. Odnajdywałem w tych opowieściach coś, co mnie bolało i poruszało. Nawet później podczas montażu wciąż byłem w „płaczliwym” nastroju. Nieraz musieliśmy przerywać. W końcu znalazłem też dwóch ojców, którzy zgodzili się wystąpić przed kamerą, jednego za granicą, drugiego w Polsce. Ten z Polski nie zdecydował się na pokazanie twarzy. Gdy usiadłem przed nim, a on zaczął mówić o swojej transpłciowej córce, poczułem się tak, jakbym siedział przed lustrem. Tak jak moje bohaterki i bohaterowie dodawali mi odwagi do kolejnych coming outów, tak – mam nadzieję – mój reportaż może dodawać odwagi innym osobom. Dostałem sygnały, że w kilku przypadkach już tak było. Na przykład rodzice transpłciowego dziecka pokazywali mój film swoim rodzicom, żeby lepiej wprowadzić dziadków w temat. My, rodzice, możemy stanowić jakby pomost pomiędzy osobami trans a resztą społeczeństwa. W chwili, kiedy dociera do nas prawda o naszych dzieciach, jesteśmy nieprzygotowani do tematu – zupełnie tak samo jak ta reszta. Temat po prostu na nas spada, a my nic nie wiemy, dziwimy się, buntujemy, mamy setki pytań. Perspektywa rodziców jest bardzo szczególna i zupełnie inna niż osób trans, które w reportażu się nie pojawiły, co było świadomym zabiegiem. Nie pojawiły się po pierwsze dlatego, że mogłyby zdominować cały film, przyciągając taką „ciekawską uwagę gapiów”. Głos rodziców mógłby zaginąć, a to na nim mi zależało, bo właśnie rodzice, będąc „wewnątrz” tematu, muszą przejść cały proces „wtajemniczenia”. Marzyłoby mi się, by całe społeczeństwo taki proces przeszło. No i wreszcie po drugie, wiele osób trans marzy o tym, żeby stać się przezroczystymi dla społeczeństwa i spokojnie wmieszać się w tłum. Nie pokazując ich w reportażu, chyba spełniam to życzenie. Daję sygnał: rozmawiamy o was i waszych problemach, jesteście dla nas ważni i ważne, ale nie przyglądamy się wam z niezdrową ciekawością.
Wiktoria obejrzała reportaż?
Tak. Jako jedna z pierwszych i jeszcze przed emisją. Powiedziała, że musiała kilka razy przerywać, bo płakała.
W tle brzmi jej muzyka.
Wiktoria jest po szkole muzycznej, trochę komponuje i podczas którejś z naszych rozmów na spacerze pojawił się pomysł, że może by coś stworzyła na potrzeby tego filmu. Tak się stało. W ten sposób reportaż powstał z jej udziałem, jest o niej i ostatecznie – jest dla niej. Stąd ta ezopowa dedykacja na końcu, która nie jest wprost moim coming outem, nie musi być czytelna dla wszystkich – zwłaszcza gdy ktoś nie czyta napisów końcowych! – ale dla niej jest.
Zmiana oznaczenia płci w dokumentach jest jeszcze przed nią, tak?
Tak.
Zostanie pan, zgodnie z procedurą, pozwany razem z żoną o niewłaściwe oznaczenie płci Wiktorii w jej akcie urodzenia.
To jest Polska właśnie. Ta „procedura” to samo zło. Paranoja tego „rozwiązania” po prostu wbija w fotel i nie ma najmniejszego uzasadnienia. Jeśli władze mają na celu krzywdzenie polskich rodzin, to właśnie w ten sposób mają ku temu ogromne możliwości. Po emisji reportażu dostałem mnóstwo wiadomości od znajomych, którzy pisali, że nie mieli pojęcia o tym prawnym absurdzie. Jeśli rodzice wspierają swoje transpłciowe dziecko, ta sprawa sądowa jest „tylko” rozdzierająca i bolesna, ale jeśli nie wspierają? To już zupełny koszmar. Cóż, nie możemy się doczekać tego pozwu. Jeszcze nie został złożony, ale trwają przygotowania. Wiemy, jak jest ważny dla Wiktorii – to jest jej oręż w walce z nieprzyjaznym społeczeństwem. Pamięta pan, ile razy Margot była pytana: „A co masz w dowodzie?”. Dla osoby trans czy niebinarnej zawsze takie pytanie oznacza cios. A propos niebinarności – nie powiem, że rozumiem ten temat w 100%, ale staram się. Pamiętam, że gdy „wybuchła” sprawa Margot, mieliśmy w TVN24 problem, jakich zaimków używać na antenie. Zdaje się, że przez chwilę używaliśmy i męskich, i żeńskich. Nie było to dobre wyjście, skoro ona jednoznacznie prosiła o żeńskie. Dziś już jest we mnie niezgoda na męskie zaimki wobec Margot.
Na pewno słyszał pan o wpisie Krystyny Pawłowicz na Twitterze, która ujawniła transpłciowe dziecko w jednej ze szkół, krytykując radę pedagogiczną za to, że ta zdecydowała, by zwracać się do tego dziecka jego preferowanym imieniem, a nie tym z metryki.
Jasne, że słyszałem. (długa cisza) Takich osób w przestrzeni publicznej nie powinno być. Ich obecność jest niesamowicie szkodliwa! Uwalnia to, co w społeczeństwie najgorsze. A w tym przypadku jeszcze – w glorii profesorskiego tytułu, sędziowskiej funkcji?! Ona co prawda potem przeprosiła. Podobno, jak tłumaczyła, nie wiedziała, że „sytuacja jest bardziej skomplikowana”, niż myślała. Pusty śmiech mnie ogarnia. Nie ma nieskomplikowanych sytuacji osób transpłciowych. Trzeba nie mieć za grosz wyobraźni i empatii, żeby myśleć, że tam mogła być prosta sytuacja. Wpis Pawłowicz uruchomił potem różnych ministrów Wójcików – niedokształconych i dumnych ze swego niedokształcenia. Jedyną pociechą dla mnie było to, że mój reportaż ukazał się kilka dni wcześniej i moja stacja mogła się nim posłużyć, żeby pokazać widzom, jak niedopuszczalne było to, co zrobiła Pawłowicz.
Odnośnie TVN24 – 19 kwietnia prezenterzy mają wpięte żonkile upamiętniające powstanie w getcie warszawskim, na 3 maja – kotyliony upamiętniające Konstytucję 3 maja. Marzy mi się, by w dniu Parady Równości mieli wpięte tęczowe symbole.
(uśmiech) Pracuję nad tym.
Czy jest coś ważnego, o co nie zapytałem?
(cisza) Mogę jeszcze coś powiedzieć… Przy wszystkim tym, co powiedziałem, nie byłbym do końca szczery, gdybym nie dodał, że zdarza mi się tęsknić za moim synem. Mimo że nigdy nie chciałbym wrócić do sytuacji sprzed coming outu Wiktorii! To jest trudne i wymaga czasu. Przeszedłem błyskawiczny kurs edukacji, zrobiłem sobie wręcz „indywidualny tok nauczania”, ale to jeszcze nie oznacza, że już od teraz „żyli długo i szczęśliwie”. Mam poczucie, że jestem teraz trochę spiętym rodzicem, czujnym i skupionym. Rodzicem, który chce swojemu dziecku wysyłać tylko te dobre komunikaty, a przecież nie mam tylko dobrych w sobie. Autocenzura mi się włącza. Mam nadzieję, że to minie. Jedna z matek, z którymi rozmawiałem w reportażu, powiedziała mi, że są takie momenty, że ona chciałaby wyjść, zamknąć za sobą drzwi i powiedzieć sobie, że tego dziecka, o które ona się ciągle martwi, nie ma. To jest straszne wyznanie dla… Chciałem powiedzieć „dla matki”, ale to bez sensu, bo niby dla ojca nie? Ja bym się pod tym wyznaniem w pełni nie podpisał, ale rozumiem, skąd się bierze. Zresztą ona zaraz dodała, że kocha to swoje dziecko najbardziej na świecie i nie ma dla niej ważniejszej osoby. Myślę, że nie ma tu sprzeczności. Łącznie w tych dwóch zdaniach jest jakaś mocna, trudna prawda.
Nie ma pan poczucia, że najtrudniejsze już za panem, za wami?
Nie. Mam nadzieję, że to, co najtrudniejsze, jest już za moją córką – okres mroku się skończył, a teraz ona już będzie tylko ku jasności szła. Może nie od razu, może do niepełnej jasności, ale jednak. Ja wciąż mam w sobie obawę, że będę już zawsze zamartwiał się o moje dziecko, o jego bezpieczeństwo. Dla mnie to nie jest więc historia z happy endem, choć jest to historia o miłości. Trzeba mi wysiłku, by iść prostą ścieżką wytyczoną przez tę miłość – a jest wiele ślepych skrętów, można łatwo zabłądzić. Na przykład zastanawiam się, jak by to było, gdyby Wiktoria zrobiła coming out kilka lat wcześniej, gdy jeszcze nie była pełnoletnia. Może z jej perspektywy byłoby to korzystniejsze? A z naszej, rodziców? Chyba wtedy ciążyłaby na nas większa odpowiedzialność za dziecko – musielibyśmy pójść za czymś, czego do końca nie rozumiemy, a to musiałyby być nasze decyzje. Z kolei z trzeciej strony, gdyby ten coming out wydarzył się wcześniej, dla mnie byłby mniejszy bagaż do zrzucenia, bo byłem ojcem syna przez 20 lat, niełatwo się z tego szybko przestawić. Przede wszystkim jednak widzę, że dziś Wiktoria jest szczęśliwa. To daje mi pewność, że jesteśmy na dobrej drodze. Choć to wyboista droga.
Tekst z nr 91 / 5-6 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.