Drag queer Princ Wōnglo ma tę śląską moc

Z VALYEN SONGBIRD, znaną także jako DRAG QUEER PRINC WŌNGLO, o śląskich przegięciach w wiele różnych stron rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. Oskar Lewczuk

Princ Wōnglo, czyli książę węgla. Samozwańczy?

Nie, z przypadku! Był rok 2022. Zebrałam się w sobie i postanowiłam, jeszcze jako ja, Valyen Songbird, wystąpić na Przeglądzie Piosenki Przegiętej w Drzwiach Zwanych Koniem w Katowicach. Wybrałam „Mam tę moc” z „Krainy lodu” Disneya. Uznałam jednak, że skoro impreza organizowana jest przez Śląsk Przegięty, piosenka powinna być właśnie po śląsku. Stąd „Mom tyn szwōng”. W tamtym czasie drag i queer myliłam z prostym odwróceniem ról płciowych. Dlatego zamiast o księżniczce, śpiewałam o górniku i przebrałam się za chłopa. Cała filozofia. (śmiech) Okazało się, że byłam jedyną osobą śpiewającą po śląsku! Brawa długo nie ustawały. Po występie pocztą pantoflową rozeszło się, że jest taki Princ ze Śląska, co śpiewa o węglu. Nazwa do mnie sama przylgnęła. Polubiłam ją.

Rozszyfrujesz Valyen Songbird?

Imię pochodzi jeszcze z zamierzchłych czasów. Miałam 13 lat, kiedy wymyśliłam je sobie, gdy pisałam powieść fantasy. „Songbird”? powstało na użytek kapeli metalowej, którą współzałożyłam w 2014 r. Wprowadziłam to imię i nazwisko do realu, tak się przedstawiam poza sceną.

Czyli zanim weszłaś w drag, spełniałaś się muzycznie?

Mam love-hate relationship z muzyką. Dlatego, że jestem tym biednym dzieckiem skrzywdzonym przez edukację muzyczną. Bardzo źle wspominam początki. Najgorszy był fortepian, na którym się kształciłam. Była to dla mnie męka, bo czułam się wokalistką. Od małego cały czas śpiewałam. W mojej szkole muzycznej nie było kierunku wokalistyka. Zresztą w latach 90. dziecko nie miało prawa głosu. Fortepian wybrali za mnie rodzice. Od 7. roku życia aż do końca liceum ciągnęłam dwie szkoły – powszechną i muzyczną wieczorową. Pisałam dwie matury. Nie miałam życia, tylko zapierdol i stres. W muzycznej co pół roku były egzaminy. Tak mocno je przeżywałam, że dostawałam dysocjacji z amnezją. Nie pamiętam tych momentów. Dopiero w liceum spotkałam dobrych nauczycieli, co wreszcie przełożyło się na to, że zdawałam na studia, na wokalistykę na Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach.

Czyli jednak śpiewanie!

Tak, ale absolutnie nie wiedziałam, z czym to się wiąże. Pierwszego dnia studiów podekscytowana weszłam do budynku, uważanego za prestiżowy i reprezentacyjny dla miasta, wzrokiem szukałam ludzi z mojego roku, których zdążyłam poznać na inauguracji. Byłam pewna, że zaraz będziemy zażarcie dyskutować. Powiedziałam „cześć” i usiadłam. Usłyszałam koleżankę: „Wczoraj cały dzień się zastanawiałam…”. W głowie miałam: „Pewnie który lepszy: Mendelssohn czy Bach?!”. A ona: „Czy ten kolor paznokci pasuje mi do bluzki”. Prawie wykrzyknęłam: „What the hell just happened?”. To było zupełnie inne środowisko.

Miałaś większe ambicje?

Wydaje mi się, że mniejsze. (śmiech) Nie miałam parcia na szkło, nie chciałam być zajebistą solistką w operze. Nie przychodziłam codziennie do szkoły ubrana, jakby miał mnie zaraz wyhaczyć łowca talentów. Tak naprawdę do momentu, kiedy trafi łam na Konkurs Piosenki Przegiętej, nigdzie nie czułam się u siebie. Po drodze śpiewałam w zespołach, co mi z różnych powodów nie podpasowywało. Próbowałam przygotować się do egzaminów wstępnych na ASP, ale już moje jednorożce i smoki nie przypadły do gustu profesorce. Usłyszałam: „Teraz o tym zapominamy i zajmujemy się prawdziwą sztuką”. A ja nie chciałam zapomnieć! Po 2 latach zrezygnowałam z kursu rysunku.  

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych