Z irlandzkim pisarzem SEBASTIANEM BARRY’M, autorem powieści „Dni bez końca” o losach dwóch zakochanych w sobie żołnierzy w USA połowy XIX w., rozmawia WOJTEK SZOT
Wiem, że książki powstają z wielu powodów. Czasem po prostu, bo jest się pisarzem i ciężko znaleźć tego przyczynę, ale mówisz, ze pisałeś „Dni bez końca” jako hołd dla swojego syna, który ujawnił się jako gej. Co jednak sprawiło, że umieściłeś akcję w czasie wojny secesyjnej? A może po prostu chciałeś opowiedzieć „love story”?
Od ponad pięćdziesięciu lat wiem, że mój prapraprzodek brał udział w tym, co on sam nazywał „indiańską wojną”. O tym, że mój syn jest gejem, wiedziałem dopiero od roku. Nie byłem tego świadomy, ale dopiero gdy skończyłem ją pisać, okazało się, jak wiele moich uczuć do niego przelałem na łamy powieści. Nie byłbym zdolny opisać związku Thomasa i Johna Cole’a, gdyby nie to, że mam przyjemność być ojcem homoseksualnego faceta. Ale pierwszym impulsem do napisania „Dni bez końca” była chęć opisania ludobójstwa i zniszczenia świata Rdzennych Amerykanów przez Europejczyków.
Czytając twoją książkę wciąż przypominały mi się książki z dzieciństwa, pełne ciekawych postaci, które były takie strasznie hetero. Pisząc „Dni bez końca” myślałeś o swoich lekturach z młodości?
Kiedy mój dziadek mimochodem wspomniał, że brat jego dziadka brał udział w tych wojnach, miałem pewnie z osiem lat i zdawało mi się, że wiem, o czym mówi. Przecież chodziłem co sobotę do kina i oglądałem niezliczone filmy o kowbojach. Lata sześćdziesiąte, sam rozumiesz. Można powiedzieć, że to wszystko wina dzieciństwa. Pamiętasz to uczucie, gdy wychodziło się z kina i całą drogę do domu „było się” bohaterem, którego najbardziej się podziwiało? To bardzo przydatne wspomnienie i wciąż potrzebna zdolność dla autora fikcji.
Bywasz w swojej powieści bardzo powściągliwy. Przypominała mi miejscami nastrój z „Mistrza” Colma Toibina. Co przeważało – chęć bycia wiernym czasom, o których piszesz, a może jednak gra z „prawdą historyczną”?
Colm jest jednym z moich najbliższych przyjaciół i jesteśmy w tym samym wieku. Rozumiem, co masz na myśli, rzeczywiście w „Dniach bez końca” nałożyłem na siebie kilka zasad – żadnych dłużyzn, dygresji i zdecydowanie bez „po- etyczności”. Włożyłem sporo wysiłku, by „odświeżyć” mój styl po to, by stworzyć bohaterów pragmatycznych i zintegrowanych, jak Thomas. Czytałem o tym okresie wszystko, co mi wpadło w ręce, ale jest taki moment, gdy musisz zapomnieć o researchu i po prostu napisać książkę. Jakby to ona była prawdą, którą oczywiście nie może się stać, ale jednak w jakiś sposób, tak czy inaczej, nią się staje.
Nasza rozmowa zostanie opublikowana na łamach magazynu walczącego o prawa osób LGBT w Polsce. Literatura i polityka nie zawsze idą w parze. Czy jesteś zaskoczony faktem, że twoja książka stała się orężem w tej walce?
Zaskoczony, ale też absolutnie zachwycony. Dzięki niej mam nowych czytelników, co sobie bardzo cenię. Ludzie przychodzą na spotkania i bardzo wyrażają swoje uznania, choćby prostym słowem czy uściskiem dłoni. To dla mnie ważniejsze niż nagrody. Dało mi to pewność, że mój syn nie jest sam na świecie i że jest wielka armia gejów na całym świecie. To dla mnie bardzo ważne, tak samo jak fakt, że są kraje i miejsca, gdzie wciąż jego życie byłoby zagrożone. Pewnie nawet w Irlandii, gdzie mimo wygranego referendum małżeńskiego, wciąż mamy silnie zakorzenioną i niedającą się wykorzenić homofobię, która mnie jako heteryka bardzo martwi i niepokoi.
W wywiadzie powiedziałeś, że zazdrościsz swojemu synowi faktu, że jest gejem. Nie sądzisz, że to trochę protekcjonalne? A gdybyś miał córkę-lesbijkę?
Oczywiście nie miałem takiego zamiaru, choć rozumiem, że może to być tak odczytywane. Udzielanie wywiadów jest trudną sztuką i czasem w ich efekcie ciężko dostrzec rzeczywisty sens wypowiedzi. Jestem z pokolenia, które rzadko kiedy zastanawiało się nad opresją, która spotyka osoby LGBT. Urodziłem się w 1955 r. Teraz czytam, ile się tylko da i słucham mojego syna, obserwuję go i jest dla mnie oczywiste, ze oprócz tego, że osoby hetero muszą „tolerować”, to ten stan musi promieniować, musi być sposobem na życie, zwłaszcza wśród takich starych ludzi jak ja. Osoby hetero, takie jak ja, muszą się wiele nauczyć o miłości, życzliwości i walce o siebie. Jedna z moich córek przez chwilę myślała, ze jest lesbijką, więc nie robię różnicy między mężczyzną a kobietą. Myślę, że w społeczeństwie, w którym doświadczasz opresji, co często spotyka osoby homoseksualne, to cię niszczy, ale też sprawia, że stajesz się prawdziwym filozofem. To, co odkryłem w moim synu, to jego zrozumienie innych ludzi, wrażliwość na różnorodność, radykalny feminizm i łatwość zjednywania sobie ludzi.
Rodzice osób LGBT często tworzą grupy wsparcia, by się poznać, doradzać sobie. Kto tobie doradzał, kto cię wspierał?
Prawdę mówiąc to nie potrzebowaliśmy takiej pomocy. Za to na różnych spotkaniach rodzice podchodzą do mnie, gdy podpisuję książki i mówią, że mają syna-geja lub córkę-lesbijkę, zawsze robią to z dumą i radością. Taki klub serdecznych ludzi. Większość dobrej irlandzkiej literatury została napisana przez osoby homoseksualne. Może moi rodzice popełnili wiele błędów, jak każdy z nas, ale należeli do bohemy artystycznej Dublina, mama była aktorką, ojciec poetą i w tym środowisku nie było homofobii.
Męskie-żeńskie. Ta opozycja często pojawia się w twojej książce. Co „kobiecego” jest w twojej duszy?
Myślę o tym od kiedy napisałem tę książkę. Bardzo dużo emocji wzbudziło we mnie pisanie o tym, jak Thomas ubiera się w swoją suknię. Czułem, że naprawdę rozumiem ten stan, w którym odnajduje on swoją prawdę i wolność. Myślę, że jest obowiązkiem pisarza w pełni zrozumieć naturę swoich postaci. Mam nadzieję być dobrze zrozumianym, gdy myślę, że jestem kobiecy w tym, jak myślę i co czuję, ale trochę się boję, że mogę jednak zabrzmieć protekcjonalnie.
Twoja książka pokazuje, że amerykański mit został stworzony przez bardzo różnorodnych ludzi. Irlandzki mit założycielski wydaje się być dużo bardziej homogeniczny, a może się mylę?
Dzisiejsza Irlandia cierpi przez ponury podział pomiędzy katolikami i protestantami, nacjonalistami i unionistami, i tak dalej. W czasach elżbietańskich byliśmy plemieniem, z odrębnym językiem, stylem życia, ubraniami, religią i zdecydowanie odmiennym systemem prawnym – wszystko to zostało zniszczone i nie zostało odbudowane po uzyskaniu niepodległości w 1922 r., bo już wtedy zostało utracone bezpowrotnie.
Z pewnością mylisz o kolejnej książce albo masz dziesiątki pomysłów na nowe opowieści. Czy jest jakaś postać historyczna, o której chciałbyś napisać?
Bardzo chciałbym napisać książkę o Winonie, pochodzącej z Siuksów Lakota, która jest też jedną z bohaterek „Dni bez końca”.
Powieść „Dni bez końca” ukazała się w Polsce w lutym br.
Tekst z nr 78/3-4 2019.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.