Generalnie mam szczęście

Z ADĄ ROZEWICZ, lekarką z Rudy Śląskiej, o jej transpłciowości, o depresjach, o procesie tranzycji, o pacjentach, którzy pamiętają ją jako lekarza, a także o synu, z którym prowadzi poradnię i o tym, jak cudownie jest być kobietą, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Jagoda Owczarek

 

Pani Ado, kiedy zdecydowała się pani na tranzycję?

Trudno na to pytanie krótko odpowiedzieć, bo to nie jest jedno zdarzenie, lecz proces. Formalnie – czyli kiedy stałam się kobietą w oczach prawa? Czy kiedy operacyjnie? Czy może kiedy sama doszłam do tego, że jestem kobietą i – co jeszcze ważniejsze – kiedy to zaakceptowałam – a więc kiedy tranzycja dokonała się w mojej psychice? Czy jeszcze co innego: kiedy odważyłam się na funkcjonowanie jako kobieta na zewnątrz? Do każdej z tych decyzji dojrzewałam. Więc co pan chce wiedzieć?

Wszystko.

(śmiech)

Nie wiem… Zacznijmy od tej prawnej.

Trzy lata temu.

Wcześniej…

Przez długi czas nie rozumiałam, co się dzieje. Potem, powiedzmy sobie, to jest tak trudne, że człowiek wypiera. Było dużo samooszukiwania się. Lata całe. Ale nie cynicznie – szczerze wierzyłam, że dam radę, że wytrzymam, że jestem w stanie tę kobietę w sobie stłumić. Zwłaszcza, że miałam poukładane życie osobiste i zawodowe.

Jest pani od ponad 27 lat lekarką w Rudzie Śląskiej. Kiedyś była pani dla pacjentów lekarzem, teraz lekarką – ale o pacjentów zapytam później.

Ok. Pochodzę z Bytomia, ale tak, całe moje życie zawodowe jest związane z Rudą Śląską. Dziś, gdy patrzę na moją tranzycję z perspektywy, widzę, że bariery zaczęły puszczać, gdy mój syn skończył 18 lat. Znów: nie było to wykalkulowane. Musiałam mieć jakieś poczucie obowiązku, nie wiem, by być ojcem dla syna póki on nie jest pełnoletni? Jednak wtedy tak tego nie rozpatrywałam. Chciałabym też podkreślić: absolutnie nie myślę krytycznie o tych osobach transpłciowych, które decydują się na tranzycję, mając małe dzieci. Każdy ma swój czas, swoje tempo, swoją wytrzymałość. U mnie akurat było tak, że wejście syna w dorosłość miało znaczenie, choć wcześniej wcale nie myślałam: „Poświęcę się dla syna, a jak on wyfrunie z gniazda, to zacznę być sobą”. Nie. To musiało być gdzieś w podświadomości zakodowane. Wie pan, gdyby się okazało, że dla syna własną głowę pod gilotynę trzeba kłaść, to bym położyła bez wahania – może to właśnie ta siła wzbraniała mnie przed tranzycją.

Zapytam o początek, o jakiś pierwszy znak. Przez długi czas była pani mężczyzną w oczach innych – ale pewnie nie w swoich własnych, tak?

O, dobrze postawione pytanie: „w oczach innych”. Właśnie. Bo jak niektórzy mnie pytają: „A gdy była pani jeszcze mężczyzną…?”, to zaraz odpowiadam: „Nie, ja nigdy nie byłam mężczyzną”. Funkcjonowałam jako mężczyzna, ludzie widzieli we mnie mężczyznę, ale ja sama… Przypomina mi się taka chwila. Podstawówka, ferie zimowe, mogłam mieć ze 12 lat, siedzę sama w domu, spojrzałam w lustro i zobaczyłam pod nosem, już nie wiem, czy to był jeden włosek czy kilka – w każdym razie coś mi się tam sypnęło, „wąs mi się rzucił”, jak mówią. Nie tylko żadnej radości z tego nie odczułam, ale wie pan, co zrobiłam? Poleciałam do szafy i ubrałam się w ciuchy mamy. Silnie to zapamiętałam, podświadomość chyba znów działała.

Ja sobie przypominam, że czekałem, aż włosy mi się pojawią w różnych miejscach.

Ja wręcz przeciwnie. Tylko potem nastąpiło silne wyparcie tej mojej kobiecości, niezliczone próby niemyślenia o „tym”. Jednocześnie miałam jak najbardziej zwykłe, stereotypowe wręcz plany życiowe – chciałam mieć dom, rodzinę, dzieci. Bardzo proste spojrzenie na świat. Miałam 19 lat, gdy poznałam moją partnerkę, ona miała 17.

Mamę pani syna?

Tak. I zawsze już tylko ona była.

Nie było ślubu?

Oczywiście, że był. Mówię „partnerka”, a nie „była żona”, bo to by tak brzmiało, jakbyśmy były małżeństwem jednopłciowym. Proszę źle nie zrozumieć: jestem za tym, by małżeństwa jednopłciowe w Polsce były, ale na razie nie ma. Jesteśmy po rozwodzie. Obecnie ona jest dla mnie niczym siostra, najbliższa przyjaciółka, jest dla mnie bardzo ważna. Nasze relacje się zmieniły – są „siostrzane”.

Wrócę jeszcze do przeszłości. Na studiach medycznych otrzymała pani jakąś wiedzę o transpłciowości?

Żadnej. Nic. Chyba że coś było i wyparłam. Nie wiem, jak jest teraz. Uwiesiłam się na mojej partnerce – emocjonalnie, duchowo. Czerpałam z niej garściami. To była ta najbliższa forma kobiecości mi dostępna. Z jednej strony na zewnątrz całkiem dobrze funkcjonowałam, z drugiej strony wciąż miałam myśli samobójcze i napadowe depresje. Bo przecież jest bezradność. Co z „tym” zrobić? Przy czym nie uświadamiałam sobie, że przyczyną depresji jest walka, jaką toczę sama z sobą, transpłciowość. Wyszukiwałam inne przyczyny i święcie w nie wierzyłam. A gdy transpłciowość zaakceptowałam, to depresje minęły jak ręką odjął.

Kiedy pani zaakceptowała?

Kilkanaście lat temu. Tylko proszę nie mylić: zaakceptowanie transpłciowości a decyzja o tranzycji to dwie rożne kwestie.

Pewnie znów długi proces.

U mnie – długi. Ale akurat co do tej akceptacji, to pozostał mi w pamięci jeden moment: jadę samochodem po którejś tam z kolei depresji i nagle jakby mi się w głowie coś ustawiło, jakby rozrzucone puzzle w całość się zeszły – jasna myśl: „Jestem kobietą. Jak fajnie. Jak cudownie!”. To był koniec walki. Poczułam się bardzo szczęśliwa. Zrobiłam najważniejszy coming out w życiu – przed samą sobą. Natomiast wyjście z tym do ludzi to inna bajka. Powoli, stopniowo, bez żadnych radykalnych kroków. Byłam jak taki czajnik, w którym ta kobiecość buzuje, ciśnienie rośnie – i czasem nie można wytrzymać już – bucha, kipi. I wtedy zakładałam bransoletkę. Pragnęłam nie być „deformowana”, chciałam, by inni zobaczyli we mnie kobietę. Taka choćby najmniejsza namiastka kobiecości pozwalała na wytchnienie. Jak ja zazdrościłam innym kobietom babskich problemów! Potem znów ciśnienie rosło i gdy czajnik buchał, to dwie bransoletki. I pójść tak do pracy. Spodnie, ale nie takie do końca męskie. Znów trochę ulgi, a potem od nowa – i więcej. Bransoletki i lekki makijaż. Cóż, nie można udawać, że to się nie dzieje – najbliżsi też nie są w stanie udawać, że nie zauważają. Rozmowa z żoną. Ona zaczęła, wyczuła mnie. Powiedziałam. Zaakceptowała. Przyznałam, że nic z „tym” nie zrobię nie tylko dlatego, że się nie da z „tym” nic zrobić, ale też po prostu nie chcę – jestem kobietą. Tak funkcjonowałyśmy kilka lat, wewnętrznie, psychicznie kobieta, a na zewnątrz – jako mężczyzna. To był bardzo ważny okres dla mnie – budowałam swoją kobiecą osobowość. Myślałam, że damy radę i tak już będzie – ale w końcu nas obie to przerosło. Bo się bujałyśmy – tak źle i tak niedobrze. Więc nastąpił moment krytyczny – moja wyprowadzka. Jak się już rozwala stare życie, to nie można stać w miejscu, trzeba iść do przodu z nowym. Ona przecież koniec końców nie szukała kobiety na wspólne życie. Jesteśmy dziś, jak mówiłam, w dobrej relacji, przyjaźnimy się.

A syn jak zareagował?

Długa rozmowa. Pojechał też do naszego kuzyna, psychiatry do Londynu na drugą rozmowę. Zaakceptował. Na rozprawie robił za moich rodziców i powiedział…

Na rozprawie o uznanie, że jest pani kobietą, tak?

Tak. Bo moi rodzice już nie żyją.

Mamy taki absurdalny system, że trzeba pozwać własnych rodziców o to, że wpisali niewłaściwą płeć do aktu urodzenia. A jeśli rodzice nie żyją, to ktoś musi ich zastąpić, mogą to być nawet pracownicy sądu.

A u mnie to był syn, który powiedział: „Nieważne, czy rodzic jest kobietą czy mężczyzną, ważne, by był szczęśliwym człowiekiem”. Dziś syn prowadzi poradnię, w której przyjmuję.

Czyli współpracujecie.

Na co dzień. Synowa też mnie akceptuje bez problemu. Mam dwie wnuczki, pięć i dwa latka.

Jest pani babcią!

Słowa „babcia” nie używam. One mają dwie babcie i nie zajmuję ich miejsca. Sama tak wymyśliłam. Zresztą mamą przecież też nie byłam dla syna, tylko ojcem. Wnuczki mówią na mnie Ada.

Porozmawiajmy o pacjentach.

95% – bez problemu. A te 5% to były jakieś drobne uwagi, których nawet dokładnie nie pamiętam. To brzmi niewiarygodnie, ale naprawdę tak jest. Opowiadałam o bransoletkach, makijażu… Któregoś dnia nie wytrzymałam i po prostu przyszłam na dyżur do szpitala w kiecce, dalej już chodziłam tak często, też do przychodni. Podobno paru pacjentów w recepcji pytało, jak się do mnie zwracać, czy na pan czy na pani. To był cały taki okres: pieczątka stara, a ja w kiecce siedzę. By nie było konfuzji, wreszcie syn umieścił oficjalnie na stronie internetowej „Ada Rozewicz”. I tyle. A mam też pacjentów starszych, którzy leczyli się u mnie jeszcze przed moją tranzycją. Niedawno otworzyliśmy też drugą poradnię w dzielnicy, w której kiedyś przyjmowałam – wróciłam na stare śmiecie, można powiedzieć. Przyszedł do mnie jeden pan koło 80-tki, którego pamiętałam – nawet się nie zająknął, żadnego problemu mu nie sprawiło mówienie „pani doktor”. Kilka osób mi powiedziało, że czuły we mnie tę kobietę. Mowa ciała. Pozawerbalna. Więc nie wiem, ja chyba żyję w jakimś pozytywnym matriksie – wygląda na to, że ci z mojego otoczenia, którzy nie zaakceptowali mej transpłciowości, skorzystali po prostu z okazji, by siedzieć cicho. Podobnie nie miałam problemów z przyjaciółmi i z dalszą rodziną – ciocia, siostra mojej mamy po 80-tce, wszystko zrozumiała też bez trudności. Coś jeszcze powiem: ja mam jako lekarka trochę inną perspektywę. Widziałam w życiu sporo cierpienia, sporo ludzkich tragedii. Ach, muszę tu ostrożnie dobierać słowa, bo nie chcę nikogo urazić, ale ja zawsze myślałam, że z tą moją transpłciowością to nie jestem jeszcze w takiej najgorszej sytuacji wcale. Mimo depresji i myśli samobójczych. Wie pan, zawsze mogłabym leżeć z paraplegią bez możliwości ruchu i wiele innych sytuacji. Ale też nie będę oszukiwać – jak wyszłam z tym do ludzi, to strasznie się bałam. Mogło to pójść w złą stronę też. Niemniej, byłam kontaktowa i to mnie uratowało chyba, choć bałam się jak cholera. Ja w ogóle w Rudzie Śląskiej funkcjonuję publicznie od bardzo dawna. Przyjmuję w poradni, w szpitalu, wykładam na prywatnej uczelni. Ludzie w mieście mnie znają i – ośmielę się powiedzieć – chyba lubią. Oddają mi sympatię, bo ja ich bardzo lubię. Dwa razy zostałam wybrana Lekarką Rodzinną Roku u nas w mieście, w plebiscycie „Dziennika Zachodniego”. W zeszłym roku i dwa lata temu.

Czyli już jako kobieta.

Tak.

Gratulacje.

A dziękuję. Jakąś rolę na pewno gra też passing, na który poniekąd nie ma się wpływu. Ja ten passing chyba mam, ale nie mnie oceniać.

Passing czyli kwestia, czy wygląd pozwala na to, by łatwo uchodzić za osobę tej płci, którą się czuje.

Dokładnie. Ginę w tłumie, że tak powiem. Gdy idę ulicą, nie napotykam dziwnych spojrzeń – nikt nie wyczyta mojej historii z wyglądu. Nie jestem na granicy płci. Jestem kobietą. Znów, by to nie zabrzmiało niestosownie: nie mam nic przeciwko niebinarności, przeciw osobom, które są na tej granicy i może nawet chcą być na granicy, bo tak właśnie się czują – i to jest w porządku, tylko ja zwyczajnie do nich nie należę. Jestem jednoznaczna w tej kwestii. A ludziom łatwiej zrozumieć jednoznaczną sytuację. Passing albo się ma albo nie ma, to nie podlega ocenie. Każdy przecież, czy bez passingu, czy osoba niebinarna, czy jeszcze inna – ma prawo żyć, jak chce pod warunkiem, że nie krzywdzi innych. To jest jedyna granica – wolności drugiego człowieka. Trochę zbyt patetycznie zabrzmiało, ale trudno.

Rozmawiamy przez Skype w czasie „lockdownu”, izolacji. Jak wygląda pandemia koronawirusa na Śląsku z pani perspektywy?

Chyba podobnie jak wszędzie, izolacja, zamknięcie dla wielu, dla innych praca. Ja dużo pracuję. Jak idę na dyżur, to biorę zapasową bieliznę, bo nie wiem, czy wrócę, czy nie zamkną mnie w izolacji. Nikt z nas nie wie, co przyniesie kolejny dzień, jak rozwinie się sytuacja. Jedyne co mogę, to „robić swoje”, tak jak potrafi ę najlepiej, jestem lekarką.

Pani Ado, zastanawia się pani, co by było, gdyby pani zaakceptowała swoją transpłciowość wcześniej i zaczęła funkcjonować jako kobieta dawno temu?

No, przecież, że takie pytanie sobie zadawałam! Ileż razy! To jest najgorsze do rozgryzienia – jakie by było moje życie, gdyby… Lepsze? Gorsze? Inne na pewno. Nieustannie człowiek boksuje się z takimi myślami. Miałabym takiego fantastycznego syna czy nie? Miałabym te wszystkie problemy, depresje, czy nie? W tej kwestii najlepszą psychoterapię zapewniła mi moja wnuczka Ania, która któregoś razu rozłożyła rączki i powiedziała: „Ada, kocham cię stąd aż dotąd”. Ona mnie ustawiła, by tym pytaniem się po prostu nie dręczyć. I tak jedno życie tylko mam, a nie siedem jak koty (śmiech).

Ludzie często mieszają tożsamość płciową z orientacją seksualną. O pani seksualności nie rozmawialiśmy.

Oj, nie wiem, czy chcę. To są intymne sprawy. Ale nie, przecież nie chcę przed tym uciekać. To też problematyczne, co tu kryć. Seksualność nie jest dla mnie ani na pierwszym, ani nawet na drugim planie. Ale kto wie, może to też jest proces? W czasach dojrzewania wykluczałam pewne rzeczy, wyrzucałam ze świadomości, przyjmowałam, że wszyscy są hetero, a jednak sama sobie zadawałam pytanie, czy może jestem – jak dziś mówimy – gejem, bo wtedy tego słowa nie było. Ale przecież jak mogłabym być gejem, skoro chcę mieć dom, dzieci, psa i kota? Przerażało mnie to, byłam przekonana, że homoseksualność i dom rodzinny z pieskiem i kotkiem to sprzeczność, to się wyklucza. A potem „zawisłam” emocjonalnie na mojej partnerce i miałam na mężczyzn 24-godzinny pas cnoty. Tak, czuję się osobą seksualną – i jestem kobietą hetero.

Tylko poznanie mężczyzny życia nie jest pani głównym marzeniem?

Absolutnie nie (śmiech). Nie wydaje mi się.

Gdy pani dorastała w latach 80., nie było ruchu osób transpłciowych, nie było w ogóle ruchu LGBTIA. Jak pani potem przyjmowała rozwój naszej społeczności, mandat poselski Anny Grodzkiej?

Świetnie! Dzięki takim osobom ludzie zaczynają rozumieć – trzeba o tym mówić. Staram się śledzić fora osób transpłciowych, czytam o problemach wielu osób transpłciowych z nieakceptującymi rodzicami. Odwrócę to, co powiedział mój syn na rozprawie: Nieważne, jakiej płci jest twoje dziecko, ważne, by rosło zdrowe i było szczęśliwe. A co do ruchu – byłam na Marszu Równości w Katowicach i będę dalej chodzić. Zdjęcia z Marszu wrzucałam na FB, by wszyscy znajomi zobaczyli. Zresztą coming out na FB zrobiłam tak, że zaczęłam po prostu pisać o sobie w rodzaju żeńskim. Ale wcześniej miałam trening – piszę sporo na blogu, który jest zamknięty i udostępniałam, komu chcę. Za pomocą tego bloga ja się stopniowo ujawniałam przed znajomymi. Nie umyśliłam sobie tego celowo – naturalnie wychodziło, ja się przyzwyczajałam i moi znajomi razem ze mną, to była forma takiego delikatnego wychodzenia z szafy. W całym tym spektrum LGBTIA jesteśmy czasem bardzo różni i nieraz to aż dziwne, że nas wszystkich wrzucają do jednego worka. Ja jestem Ada i odpowiadam za siebie – ale jeśli robią na nas nagonkę jako na grupę – to czuję się częścią tej grupy, trzeba reagować i walczyć.

Zaczęliśmy od prawnej tranzycji i w sumie nie doszliśmy do operacji.

Przeszłam zaraz razem z prawną. Byłam całkowicie zdecydowana.

Czyli gładko poszło.

Nie tak gładko. To jest ogromny stres. Wdało się powikłanie infekcyjne, które mnie przestraszyło, ale dobrze się skończyło. W Polsce miałam operacje, byłam po zatorowości płucnej, więc lot wykluczyłam. Poszłam do znajomego ginekologa. Mówię: „Słuchaj, czuję się jak nastolatka, pierwszy raz u ginekologa!”. „Nie martw się, wszystko ci wyjaśnię” (śmiech).

Co by pani dziś powiedziała młodym osobom transpłciowym?

Oj, ciężko rady dawać… Do mnie do poradni przychodzą zresztą ludzie trans ze swoimi „zwykłymi” problemami zdrowotnymi, wiedząc, że ja jestem „nasza”, nieraz pytają o różne sprawy.

O co na przykład?

Szczerze – nie wszystko pamiętam, a i też nie o wszystkim mogę powiedzieć, obowiązuje mnie tajemnica lekarska. O czym mogę wspomnieć? Pewno o ich ogromnym lęku, nieraz alienacji ze strony środowiska i rodziny. Większość ma pod górkę. Co mogę poradzić? Ja bym powiedziała – nie bójcie się, nic na siłę i róbcie wszystko zgodnie z tym, co czujecie. W swoim własnym tempie. Jeden będzie miał pewność, gdy jest nastolatkiem, inny później, a jeszcze inny, gdy ma lat 6, bo przecież dzieci transpłciowe też są. Mam nadzieję, że pan z tego złoży wywiad.

Bez obaw.

Dobrze, to już jak pan uważa. Generalnie mam szczęście w życiu.

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.