Homofobia to hańba ludzkości

O postaciach gejów w swych filmach i o homoseksualnych aktorach, z którymi pracował, opowiada reżyser JANUSZ MAJEWSKI. Rozmowa Rafała Dajbora

 

Czesław Wołłejko jako baron Humaniewski podrywa kelnera w „Zaklętych rewirach” (1975)

 

Uchodzi pan, obok zmarłego niedawno Jerzego Gruzy, za prekursora, jeśli chodzi o pokazywanie w polskim filmie postaci homoseksualnych.

Naprawdę? Przyznam szczerze, że nie miałem o tym pojęcia!

Pozwoli pan, że zacytuję Gruzę, który pytany o swój stosunek do homoseksualizmu na ekranie w wywiadzie dla „Repliki” (nr 81 – przyp. red.) mówił: „Pokazywanie na ekranie postaci gejów było dla mnie czymś zupełnie normalnym, naturalnym, zwyczajnym. Od samego początku pracowałem w środowisku artystycznym, w którym zawsze, także w PRL-u, istniało przekonanie, że homoseksualiści po prostu są, żyją, funkcjonują zupełnie zwyczajnie, tak jak każdy z nas”. Czy taki pogląd jest i panu bliski?

Nie tylko bliski, co po prostu jest to także i mój pogląd. Oczywiście dostrzegam, że homoseksualiści różnią się od heteroseksualistów sposobem bycia, niekiedy ubierania się czy mówienia, natomiast zawsze widziałem tę inność nie jako coś nienaturalnego, ale jako dodatkowy kolor, który osoby homoseksualne wnoszą do naszego świata i życia. A tym samym – także do filmu.

Jest jednak coś, co odróżnia pana od Gruzy. Gruza tworzył komedie, w której wszystkie postaci charakteryzowały się pewnym przerysowaniem. Pan, jako pierwszy, uczynił geja ważną, nie komediową, drugoplanową postacią, mającą znaczący wpływ na akcję filmu i na przemiany zachodzące w głównym bohaterze. Mówię oczywiście o baronie Humaniewskim, zagranym przez Czesława Wołłejkę w „Zaklętych rewirach”.

O ile, jak panu wspomniałem na początku, nie zdawałem sobie sprawy, że jestem jakimś „prekursorem”, o tyle muszę przyznać, rzeczywiście słyszałem, że postać barona Humaniewskiego jest dla środowiska LGBT postacią kultową. Wręcz pewnym wzorem pokazywania geja – jako człowieka o wytwornych, eleganckich manierach, pełnego klasy i kultury osobistej. Na to, że baron Humaniewski stał się postacią aż tak pamiętną, wpłynęło to, że był bardzo interesującą postacią w swoim książkowym pierwowzorze oraz rewelacyjne aktorstwo Czesława Wołłejki. Już choćby tembr jego głosu, sposób mówienia, zdradzający wielką kulturę i obycie, a jednocześnie pewną rozwiązłość, wręcz perwersję…

Czesław Wołłejko w młodości był lirycznym amantem. Z wiekiem stał się znakomitym aktorem charakterystycznym. Rola Humaniewskiego wydaje się w idealny sposób łączyć te dwa nurty jego aktorskiej twórczości. Czy pamięta pan szczegóły pracy nad tą rolą z Czesławem Wołłejką? Czy był on pana pierwszym wyborem do tej roli?

O ile mogę sobie teraz przypomnieć – w końcu od tamtego filmu minęło już 45 lat – od razu pomyślałem o nim. Tamte czasy były dla reżysera filmowego o wiele lepsze niż dzisiejsze. Aktorzy nie mieli aż tylu zajęć. Pracowali głównie w teatrach, niekiedy na estradzie, w telewizji i w radiu, czasem w filmie. Nie było aż tylu miejsc, absorbujących aktora co dziś, co sprawiało, że często mogłem obsadzić daną rolę aktorem, którego widziałem w niej od samego początku. A dobre obsadzenie filmu – to już połowa sukcesu. Mam zwyczaj pracować z aktorami w taki sposób, że zanim cokolwiek aktorowi powiem, to najpierw oglądam jego propozycję. Do niej dopiero zgłaszam swoje uwagi i z połączenia twórczości aktora i moich sugestii – powstaje rola. Pamiętam, że propozycja Wołłejki od początku bardzo mi się spodobała i nie wymagała ode mnie większej korekty. Tak więc nasza praca nad postacią barona Humanieckiego zaczęła polegać głównie już na ucharakterystycznieniu go poprzez kostium, make-up i fryzurę.

Zanim był Wołłejko w „Zaklętych rewirach” – był jeden z pana ulubionych aktorów, czyli Edmund Fetting (z którym pracował pan także przy filmach „Lokis” i „Sprawa Gorgonowej”), w życiu prywatnym – gej, jako doktor von Fuchs w „Zazdrości i medycynie”. Nie widać po tej postaci wprost jej homoseksualności, jednak mizoginiczny monolog doktora von Fuchsa jest znaczący…

Ponieważ postać von Fuchsa jest tak naprawdę epizodyczna, nie czułem potrzeby wyraźnego zasugerowania, że von Fuchs jest gejem, ale faktycznie zagraliśmy jego sceny tak, by można było to i w ten sposób odczytać. To, że Mundzio Fetting jest homoseksualistą, było w środowisku ogólnie wiadome, natomiast właściwie nikt z widzów, z publiczności, nie miał o tym pojęcia. W pewnym czasie bardzo się z Mundziem zaprzyjaźniłem. Pamiętam, jak kiedyś on i jego młody partner zaprosili na kolację do willi Mundka na Mokotowie gości, a konkretnie – trzy małżeństwa. W tym także mnie z żoną. Zjedliśmy kolację, a potem nagle partner Mundka zaprosił panie na piętro, by pokazać im jakieś rzekomo przepiękne materiały, bodajże koronkową pościel, które udało im się kupić w Brukseli. Dopiero po czasie się zorientowałem, że zostało to zaaranżowane po to, by Mundzio mógł zostać w wyłącznie męskim towarzystwie.

Cofnijmy się w czasie jeszcze bardziej, aż do wspominanego już „Lokisa”. Jest w nim pewna obsadowa niesamowitość – Stanisław Milski w kobiecej roli leśnej wiedźmy. Milski, były tancerz, którego baletową karierę przerwała kontuzja, był gejem. Czy nie miał on oporów przed przyjęciem i zagraniem takiej roli? Jak pan wpadł na pomysł, by tę kobiecą rolę obsadzić nie aktorką, lecz aktorem?

Ani Wołłejko, ani Milski, ani nikt z aktorów, których obsadzałem w dwuznacznych płciowo rolach nigdy nie mieli żadnych oporów. Dobrze wiedzieli, że to dla nich znakomite, aktorskie zadanie, które sprawi, że rola zostanie w pamięci widzów. Już nie pamiętam dokładnie, w którym filmie wypatrzyłem sobie Milskiego. A pomysł na to, by rolę wiedźmy obsadzić mężczyzną, wynikał z dwóch przesłanek – po pierwsze uznałem, że pewną szpetność, okropność tej postaci łatwiej mi będzie uzyskać z twarzy mężczyzny, niż z twarzy kobiety. Po drugie – rola ta wymagała dużej tężyzny fizycznej, więc stwierdziłem, że lepiej będzie, gdy zagra to mężczyzna. Natomiast zupełnie nie kierowało mną to, że Milski był gejem, bo o ile pamiętam, to w ogóle o tym wówczas nie wiedziałem.

Pomiędzy „Lokisem”, a „Zazdrością i medycyną” była natomiast „Stracona noc”, według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Miał pan okazję poznać tego pisarza, uchodzącego dziś za prawdziwą ikonę LGBT?

Pierwszą przygodę z Jarosławem Iwaszkiewiczem miałem na długo przed „Straconą nocą”. Jako ulubieniec profesora Antoniego Bohdziewicza, u którego pracowałem jako scenograf przy kilku jego filmach i u którego studiowałem w szkole, byłem z nim kiedyś w SPATiFie. Właśnie wychodziliśmy, gdy do szatni wszedł Iwaszkiewicz. Prywatnie – dobry znajomy Bohdziewicza. Profesor przedstawił mu mnie w momencie, gdy akurat zakładałem płaszcz i gdy Iwaszkiewicz wyciągnął do mnie rękę na powitanie, ja akurat miałem moją prawą dłoń w rękawie. Powiedziałem więc „już, zaraz, tylko ubiorę płaszcz”. Na to Iwaszkiewicz zapytał mnie: „Z Galicji, prawda?”. Potwierdziłem, bo urodziłem się we Lwowie. „No właśnie! Płaszcz się wkłada, a ubrać to można choinkę” – skorygował mnie Iwaszkiewicz. Roześmialiśmy się, podaliśmy sobie dłonie i… powiem otwarcie. Zobaczyłem w jego oku jawnie erotyczny błysk. No cóż, byłem wtedy naprawdę ładnym chłopcem i mogłem mu się spodobać. I chyba wtedy zrozumiałem, jak czuje się dziewczyna, kiedy my – faceci hetero, seksiści, erotomani, podrywacze, machos – na nie patrzymy…

A jak Iwaszkiewicz przyjął „Straconą noc”?

Na kolaudację tego filmu, nakręconego w Zespole Filmowym X, czyli u Andrzeja Wajdy, zaprosiliśmy oczywiście także Iwaszkiewicza. Czekamy – a jego nie ma… Po jakimś kwadransie kierownik produkcji, zmarły niedawno Tadeusz Drewno, poszedł się rozejrzeć w przekonaniu, że może Iwaszkiewicz nie może znaleźć sali. Ze zgrozą dowiedział się od strażnika, że był tu samochód, jakiś pan i jego szofer awanturowali się, że chcą wjechać, ale nie mieli przepustki, więc ich nie wpuścił. Mogę sobie tylko wyobrazić reakcję Iwaszkiewicza… Pewnie krzyknął swym wielkopańskim głosem do kierowcy, jak do stangreta na Ukrainie: „Zawracaj, Waśka, zawracaj!”. Tym samym obejrzał „Straconą noc” dopiero przy telewizyjnej emisji. Wajda powiedział mi później, że film bardzo mu się podobał, miał tylko pretensję o scenę, którą dopisałem. Scenę bójki między szoferem Konstantym, którego grał Jan Nowicki, a stróżem Stanisławem, czyli Ryszardem Kotysem. Była to zrozumiała reakcja autora, któremu ktoś coś dodaje do fabuły, ale uważam, że miałem prawo tak postąpić, bo jednak film to nie to samo co proza. W książce można pewne wątki rozwiązać inaczej, a w filmie, który operuje obrazem, domagają się one odmiennego spuentowania. W głównej roli pisarza, który zafascynowany jest swoim gospodarzem (granym przez Olgierda Łukaszewicza), obsadziłem Andrzeja Łapickiego. Ta postać to alter ego samego Iwaszkiewicza. Andrzej wszystkie gejowskie wątki tej roli wydobył znakomicie. Ostatnio zaś miałem kolejne spotkanie z Iwaszkiewiczem, choć tym razem bardziej z jego duchem. Wnętrze mieszkania hrabiego z „Czarnego Mercedesa” nakręciliśmy bowiem w Stawisku.

W swojej książce wspomina pan o Jakubie Goldbergu, emigrancie marca ’68, z którym współpracował pan jeszcze wcześniej, bo przy filmie „Sublokator” z 1966 r. Wspomina pan, że Goldberg pana podrywał…

Kuba Goldberg ukończył łódzką szkołę filmową jeszcze przede mną i jakoś nie mógł dobrnąć do debiutu, tylko wciąż błąkał się po różnych asystenturach. Głównie zresztą dlatego, że był obibokiem. Przezabawnym i uroczym, ale jednak obibokiem. W „Sublokatorze” jednym z rekwizytów było duże łóżko. Gdy tylko akurat nie było ono wykorzystane na planie, Kuba natychmiast się na nim rozwalał i stamtąd rzucał swoje uwagi, zupełnie jakby był szefem całej ekipy. Strasznie nas to bawiło. W pewnym momencie straciłem swój pokój w Łodzi i jakiś czas mieszkałem z Romkiem Polańskim. Któregoś dnia w naszym pokoju odbywała się większa impreza, po której pospaliśmy się wszyscy. Nagle poczułem przez sen, że ktoś się do mnie dobiera. Na imprezie było tyleż chłopaków, co dziewczyn, więc w pierwszym momencie, jeszcze niezupełnie trzeźwy, zaspany, myślałem, że to pewnie jakaś dziewczyna. Ja patrzę – a to Kubuś! „Kuba, czyś ty zwariował?”. – zapytałem go kompletnie zaskoczony, bo nie wiedziałem wtedy, że on jest gejem. Kuba natychmiast obrócił to w żart, że to wszystko przez alkohol i zaspanie. On się bardzo krył ze swoją orientacją. To, że jest gejem, okazało się dużo później. A potem, wskutek antysemickiej nagonki w 1968 r., wyjechał na zawsze z Polski i zmarł kilkanaście lat temu w Danii. Nigdy nie zrobił swojego filmu, jego osiągnięciem życiowym pozostał udział w scenariuszu „Noża w wodzie”, z Polańskim i Skolimowskim.

Geje pojawiają się także w pana późniejszych, ważnych i znanych filmach. Mam tu na myśli epizod Marka Kondrata w „Sprawie Gorgonowej” oraz scenę w wesołym miasteczku w „C.K. Dezerterach”.

Tak, jak panu wspominałem – zawsze uważałem, że gejowskie postaci niezwykle ubarwiają film. Nie mam pojęcia, czy w prawdziwym procesie Gorgonowej występowała taka postać. Zresztą w tamtych czasach geje bardzo się ukrywali, w powszechnej świadomości jakby nie istnieli. To było tabu. To, że ten świadek będzie gejem, mówiącym w taki sposób o „seledinowych” barwach – wymyśliliśmy we dwóch z Markiem Kondratem właśnie po to, by dodać interesującej barwy galerii postaci z tego filmu.

Wątki gejowskie, bardzo zresztą zawikłane, stanowią także ważny wątek w pana najnowszym filmie, czyli w „Czarnym Mercedesie”. Nie możemy jednak zbyt szeroko ich omawiać, bo film ten jest ciągle filmem nowym i szersze ich omówienie byłoby spoilowaniem.

Wejdę panu w słowo – do „Czarnego Mercedesa” nakręciłem tyle materiałów, że w pewnym momencie zrobiło mi się żal wyrzuconych scen. Postanowiłem więc zrealizować kilka dokrętek, sięgnąć po materiały, które nie zmieściły się w filmie kinowym i zrobić także miniserial. Właśnie jestem na etapie montowania go. Tak więc rzeczywiście, zważywszy też na fakt, że „Czarny Mercedes” to kryminał, wolałbym nie ujawniać szczegółów fabuły, ale tak się składa, że właśnie wątek gejowski został w serialu rozbudowany.

Zapytam więc inaczej – czy widzi pan różnicę w odbiorze wątków gejowskich w filmach – zarówno w środowisku artystycznym, jak i wśród widzów – kiedyś i dziś?

Przypuszczam, że w czasach, w których na ekrany weszły „Zaklęte rewiry”, wątek gejowski nie mógłby zaistnieć tak wyraziście, jak w „Czarnym Mercedesie”. Ale nie z powodu oporu aktorów, czy widzów, tylko dlatego, że jakiś twardogłowy decydent od kinematografii utrąciłby to krótką, chamską uwagą, że „nie będziemy robić filmów o pedałach”, bo wiem, że ówczesnych rządzących kinem byłoby stać na takie słowa. Dziś zaś, gdy „Czarny Mercedes” szedł do produkcji, nikt się nawet nie zająknął po lekturze scenariusza o tym, że gejowskie sprawy pokazane w tym filmie są zbyt wyeksponowane, czy coś w tym stylu. Ale wracając do tych różnic w odbiorze – gdyby jakimś cudem „Czarny Mercedes” został przeze mnie wymyślony i nakręcony te 45 lat wcześniej, to przypuszczam, że wątek homoseksualny byłby dla widzów nie tyle jakimś odstręczającym szokiem, ale wręcz magnesem, sensacją. Dziś zaś publiczność patrzy na to zupełnie normalnie, choć oczywiście nadal są tacy, którzy uważają, że z powodu orientacji seksualnej można kogoś nienawidzić i dyskryminować. Moim zdaniem homofobia to dziś, w XXI wieku, naprawdę hańba ludzkości. Muszę też dodać, że nigdy, przez tyle lat, nie odczułem z niczyjej strony żadnych drwin, żadnego ataku za to, że tak otwarcie i po ludzku pokazywałem w swoich filmach gejów. I w ogóle pierwszy raz udzielam wywiadu, w którym właśnie to jest jego głównym tematem, co mnie zresztą bardzo cieszy.

Chciałbym pana zapytać o Jerzego Nasierowskiego, o którego homoseksualizmie przy okazji głośnego procesu usłyszała w latach 70. cała Polska. Obsadził pan Nasierowskiego w głównej roli męskiej w swoim filmie telewizyjnym „Błękitny pokój” w roli kochanka Poli Raksy. Czy zbieżność jego nazwiska z nazwiskiem pana żony, Zofii Nasierowskiej, to przypadek?

Z tego co wiem – moja żona i Jerzy Nasierowski byli dalekimi kuzynami. Gdy grał u mnie w „Błękitnym pokoju”, nie wiedziałem, że jest gejem i szczerze mówiąc dopiero gdy potem, przy tej całej kryminalnej aferze, w którą był zamieszany, dowiedziałem się o tym, to zacząłem dostrzegać jakieś tego elementy w jego roli w tym filmie. A jeśli chodzi o Nasierowskiego – dziś, to wielka szkoda, że polskie kino nie ma tradycji kręcenia horrorów. Moim zdaniem ze swoją obecną fizys, przy takim talencie aktorskim, byłby wręcz wymarzonym aktorem do tego gatunku filmowego.

Jest jeszcze dwóch, nieżyjących już aktorów, z którymi pracował pan na planach filmowych i telewizyjnych, a o których chciałbym zapytać. Pierwszy z nich to Igor Przegrodzki…

Był to rewelacyjny aktor i uroczy człowiek. Pracowałem z nim przy kilku spektaklach Teatru Telewizji. W czasie, gdy u mnie grał, był już w podeszłym wieku i nie zauważyłem, żeby kogokolwiek podrywał. Ale z tego, co wiem, w młodości był bardzo aktywny erotycznie. Kiedyś mój przyjaciel, który dobrze znał Igora z wrocławskich czasów, opowiadał mi, jak przejmująco potrafi ł on opisywać piękno ciała i duszy swego kolejnego młodego kochanka – najtkliwsza, wzruszająca liryka! U mnie wystąpił w spektaklu Teatru TV, w sztuce norweskiej pisarki Bjorg Vik pt. „Podróż do Wenecji”, u boku Danuty Szaflarskiej, oboje stworzyli cudowne kreacje, grali stare małżeństwo, które, nie wychodząc z domu na uboczu, podróżuje w wyobraźni po świecie, oboje odnaleźli idealną tonację w tej „melancholijnej komedii”, jak ją nazwała autorka. Otóż wprowadziłem tam mały akcent na zakończenie: stoją oboje objęci w oknie swego domu, wpatrzeni w przeszłość, we wspomnienia i widzą parę nagich, młodych kochanków, odchodzących w dal, w mgłę. Cały spektakl zrealizowałem w starym mazurskim domu, utopionym wśród pól i jezior, a tę wstawkę z młodą parą, wybraną na castingu – w studio w Warszawie – potem elektronicznie wstawiłem w odpowiednie miejsce. Po emisji spotkałem gdzieś Przegrodzkiego; cieszył się, że spektakl tak się udał, ale żałował, że tej pary nie było z nami na Mazurach. „Śliczny chłopak!” – powiedział – „To znaczy: oboje śliczni” – poprawił się.

Drugi zaś to Krzysztof Kolberger.

Kolberger miał żonę, córkę, nikt przez całe lata nie wiedział, że prowadził podwójne życie. Z tym, że wszystkie zachowania Krzysztofa, całe jego istnienie, były jakoś „utopione” w jego poetyckiej aurze. Nie wiem, czy pan wie, że Krzysztof miał też bardzo silną aurę fizyczną jako człowiek. Nie wszyscy wierzą w istnienie aury, ale ja wierzę. Kolberger miał tę aurę tak silną, że trudno go było sfilmować w ostry sposób. Gdy kamera robiła mu zbliżenie, twarz zawsze wychodziła jakoś nieostro, jakby zamglona, na co na planie „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny” irytowałem się na operatora, Zyzia Samosiuka. Dopiero potem dowiedziałem się, że to nie była jego wina, że to promieniowanie, które każdy z nas wytwarza, u Kolbergera było wyjątkowo silne.

„Czarny Mercedes” wszedł do kin w październiku zeszłego roku. Jakie ma pan dalsze plany?

Witold Gombrowicz, gdy miał zaledwie 60 lat i zapytano go w wywiadzie, jakie ma plany na przyszłość, odpowiedział jednym słowem – „grób”. Ja mam 89 lat i nie odpowiem jak Gombrowicz, choć planowanie w moim wieku musi już być ostrożne, by nie stało się groteskowe. Na razie chcę skończyć montowanie miniserialu „Czarny Mercedes”. Mam też pewne plany literackie, bo od pewnego czasu pisanie jest obok reżyserii filmowej moim drugim zawodem, choć raczej pasją. Mam jeszcze jeden projekt filmowy: dokument o jazzmanie Adamie Jędrzejowskim, który w latach sześćdziesiątych grał z Komedą i Trzaskowskim, potem wyemigrował do Szwecji, zaś po latach wrócił do Polski, zamieszkał w Ciechocinku i założył mały kwintet jazzowy. Czekam na decyzję o dofinansowaniu. Czas pokaże, ile z tego uda mi się zrealizować.

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.