Ja chcę normalnie żyć

Z sołtysem Bobrownik Łukaszem Włodarczykiem pół roku po jego ślubie, o którym pisały wszystkie media, rozmawia Stanisław Kubicki

 

Wesele w Bobrownikach, 30 października 2016 r.

 

W sierpniu zeszłego roku zostałeś sołtysem Bobrownik, w październiku w Edynburgu wziąłeś ślub ze swoim chłopakiem, też Łukaszem. Wesele zor­ganizowaliście u siebie na wiosce. Minę­ło ponad pół roku, odkąd przez media przetoczyły się te informacje. Jak się miewacie?

A dziękuję, w porządku.

Twoje relacje z mieszkańcami jako soł­tysa nie zmieniły się?

Niczego niepokojącego nie zauważyłem.

W lutym startowałeś w wyborach uzu­pełniających na radnego, brakło ci jed­nego głosu.

Niestety. Może nie powinienem o tym gadać, by nie rozdmuchiwać; w kampanii pojawiła się taka grupka, dosłownie z pięć osób, która lobbowała przeciwko mnie, ar­gumentując, że „reklamuję gejostwo”. Ale to jest naprawdę margines.

W Bobrownikach mieszkasz z Łuka­szem od prawie 5 lat. Planowałeś, że po ślubie zrobisz publiczny coming out?

A skąd. Nie było w tym kalkulacji. Napisa­łem o weselu na fejsie, to dotarło do Magdy Dropek i Radka Oliwy z queer.pl. Zapytali, czy mogą napisać. Zgodziłem się, bo dla­czego miałbym ukrywać? Po queer.pl spra­wę podchwycił portal natemat.pl – i wtedy to już poszło! Nie zdawałem sobie sprawy, że będzie takie zainteresowanie. Przestra­szyłem się. Oprócz sołtysowania i firmy ogrodniczej, którą prowadzę z mężem, wtedy akurat pracowałem jeszcze jako nauczyciel na zastępstwo. Wiadomo, że w stosunku do gejów nauczycieli uprze­dzenia są podwójne.

Ciągle dzwonił telefon – TVN, „Newsweek”, „Polityka”. Prosili o wypowiedzi. Jak się ociągałem, to mówili, że materiał i tak pójdzie – z moimi cytatami lub bez. Prze­myślałem to i stwierdziłem: OK, widać teraz jest moja taka trochę misja, która sama mnie odnalazła. Przyszła okazja, by zrobić coś dla społeczeństwa i dla spo­łeczności LGBT i to jest jakby sprawdzian – nie mogę się uchylać. Ustaliliśmy tylko z Łukaszem, że ponieważ to ja jako sołtys jestem osobą publiczną, on pozostanie mężem swego męża, a ja będę się wypo­wiadać.

Moi uczniowie, gimnazjaliści, byli dumni, że o ich panu od biologii pisał „nawet Plo­tek” (śmiech).

Fakt, że to był publiczny coming out przed całą Polską, miał znaczenie?

Hmmm… Nie, nie stresowało mnie, że ktoś się dowie o mojej orientacji – już mam to przemyślane, akceptację mam za sobą. Raczej: czy udźwignę ciężar medialnego szumu – jestem skromnym człowiekiem, to jest dla mnie nieznany teren.

Dziś po pół roku jak oceniasz tę decyzję?

Dobrze. Choć nie była to kaszka z mleczkiem. Zwyczajnie baliśmy się, powiem wprost. Jeśli się outujesz publicznie z nazwiskiem i twarzą, to już jest to pewien krok – ale jeśli mówisz przy tym, że mieszkasz na przykład w Gdańsku czy Warszawie, to odnalezie­nie cię dla jakichś ewentualnych groźnych wariatów będzie jednak trudne. A ja co? Sołtys Bobrownik w Pomorskiem. Telefon kontaktowy podany na stronie. Znaleźć nasz dom – zero problemu. „Głos Pomorza”, gdzie ukazał się ze mną wywiad, czytają tu wszyscy. Więc trochę mieliśmy oczy wokół głowy przez te pierwsze tygodnie. Każdy sa­mochód, który zwalniał przy naszym domu, albo zatrzymywał się nieopodal – to zaraz byliśmy czujni, obserwowaliśmy.

Coś się stało?

Nic. Z każdym tygodniem, gdy nic złego się nie działo, napięcie spadało. Dziś jest luz.

Społeczeństwo zdało egzamin.

Na to wygląda. Dostrzegam nawet dobre strony.

Dawaj.

Z coming outami w okolicy mam spo­kój. Wszyscy wiedzą, jest jasna sytuacja i cieszę się z tego. Miałem mnóstwo po­zytywnych reakcji. Do pizzerii w Słupsku wchodzimy – właścicielka nas poznała, wyściskała, gratulowała. Strasznie miłe są takie gesty. Wiadomości na Facebooku od gejów i niegejów nie zliczę. Od niektórych nawet pocztówki papierowe dostaliśmy.

A na wiosce nie było sensacji, bo ludzie od dawna wiedzieli. Do mojej mamy, która mieszka kilka kilometrów dalej, już daw­no dotarło, że ludzie zwrócili uwagę, że w Bobrownikach jej syn mieszka z drugim chłopem.

Słyszę czasem jakieś plotki, ale rzadko. Np. jedna pani, która z nami współpracuje, opowiadała, że znajomy ją pytał, czy ona się nie boi „u tych pedałów” pracować. Odpowiedziała, że się nie boi. Ludzie też ponoć gadali, że jesteśmy „kochankami” – średnio nam pasuje to określenie, stąd między innymi decyzja o ślubie – by nas traktowano jak związek, rodzinę, a nie ko­chanków. Szkoda, że na razie nie możemy ślubu wziąć w Polsce, ale i do tego dojdzie­my, mam nadzieję.

Jak umawialiśmy wynajęcie sali na wese­le, mówiliśmy, że to „impreza rodzinna”, a organizator i tak wszystko wiedział, bo jak zapytał o alkohol, to zaraz sam sobie odpowiedział: „A nie, alkohol to przecież świadek załatwia, jasne”.

Jako sołtys mam cały czas kontakty z ludź­mi z wioski i nic się nie zmieniło. W grud­niu roznosiłem zaproszenia na wspólną wigilię, chodziłem też po domach star­szych osób, z którymi na co dzień mam mniej styczności. Jeden pan nie skojarzył mnie w pierwszej chwili, a jego żona: „No, przecież to sołtys, ten, co to tych dwóch chłopaków razem mieszka”.

Mieszkacie w domu po twojej babci.

Tak, babcia zmarła dwa lata temu. Ja do niej od dziecka tu przyjeżdżałem. Babcia cieszyła się, jak się do niej wprowadzili­śmy, mówiła, że się zgadzamy lepiej niż niejedno małżeństwo kobiety z mężczyzną. Mamy ładny ogród, psy, koty, dom wyre­montowaliśmy.

Jak wasza firma ogrodnicza?

Dzięki, nie nadążamy ze zleceniami. Zresz­tą, o widzisz, to też zabawne. Niektórzy mają wyobrażenie, że jak ktoś na moment staje się postacią medialną, to nie wiado­mo ile na tym zarabia. Zdarzało mi się od­bierać telefony: „Czy Pan nadal prowadzi tę firmę ogrodniczą?” I zdziwienie, że tak. Jak­bym brał po 5 tysięcy za wywiad i już z tego miał się utrzymywać do emerytury! (śmiech)

Łukasz, dziś masz luz, coming outy za sobą, męża u boku, ale twoja droga do tej sytuacji była skomplikowana. Miałeś żonę, masz córeczkę.

Tak. Nie układało nam się z żoną i ona też widziała, że coś tu nie gra. Podjęliśmy de­cyzję o rozwodzie, gdy córeczka była ma­lusieńka. Wiedzieliśmy, że brnięcie w ten związek „dla dobra dziecka” nic dobrego nie przyniesie. Mieliśmy rację, ale to był dramat. Ciężko dla mnie i – mam tego świadomość – ciężko dla żony.

Wydaje się, że ułożyliśmy relacje. Widuję się z córeczką regularnie, mieszka nieda­leko.

Miałeś okres, że nie przyjmowałeś do wiadomości, że jesteś gejem.

To, że faceci mnie kręcą, wiedziałem od­kąd zacząłem dojrzewać. Tyle, że… patrzy­łem na przystojniaków i karciłem się za to strasznie. Na studiach poznałem jednego geja, drugiego. W internecie filmiki ero­tyczne męsko-męskie oglądałem – i za każdym razem mega poczucie winy. „Prze­stań, przestań, nie możesz o tym myśleć”. Szukałem przyczyn. Skąd mi się to bierze? Co ja do tych facetów tak…? To jakieś kom­pleksy muszą być. Jednego byłem pewny: to jest zboczenie, które muszę zdusić.

Absolutnie nie uważałem się za geja. Taką myśl odrzucałem natychmiast. Dopiero jak miałem żonę i wciąż nic się nie zmieniało, to zaczęło kiełkować w głowie, że tak już po prostu będzie, nie zduszę tego i mam tylko wybór: albo będę się męczył, albo to zaakceptuję i polubię siebie. Dochodzenie do tego zajęło mi co najmniej rok.

Obliczam sobie, że skoro teraz masz 33 lata, od 5 lat jesteś z Łukaszem, to zaak­ceptowałeś siebie, gdy miałeś jakieś 27 lat.

Mniej więcej.

Jak Łukasza poznałeś?

Przez internet. Łukasz jest spod Tarnowa, dla mnie przeprowadził się na drugi koniec Polski.

Większość gejów czy lesbijek zatrzy­muje się w pewnym momencie procesu samoakceptacji – outują się przed kilko­ma osobami, znajdują partnera/kę i tyle. Na przykład o coming oucie w pracy nie myślą. Publicznie też nie byliby w stanie powiedzieć. Życie w takiej półszafie im wystarcza, tymczasem ty ujawniłeś się zupełnie.

Od ponad 10 lat mam pewnego znajome­go, sporo starszego ode mnie. Zajmuje się roślinkami, ogrodnictwem, jak ja. Teraz jest już po 40-tce. Gdy rozwodziłem się z żoną, to wyoutowałem się przed nim. On na to, że też jest gejem – tylko prawie nikt o tym nie wie. Niedługo potem zaczął mi robić uwagi – np. jak byliśmy razem w knajpie, to żebym nie gestykulował za bardzo, żebym się pilnował, czy mam „męskie” ruchy. Że­bym uważał, bo ktoś może się domyśleć. To mnie dołowało. Zobaczyłem, w jakiej samokontroli on funkcjonuje. No, chwila, to ja nie po to się rozwodziłem, by teraz tak się bunkrować. Chcę mieć stałego chłopaka, który będzie dla mnie rodziną i żadnej tam konspiracji. Ja chcę żyć jak normalni ludzie. Nie potrzebuję zaraz namiętnie całować się z chłopakiem w restauracji, tak otwarty to nie jestem, ale żebym pilnował „męskich” gestów, bo ktoś może się domyśleć?

Zauważyłem, że taka homofobia u gejów może być zaraźliwa – jeden drugiego na­kręca i potem kontrolują się nawzajem. Paranoja.

Po coming oucie – po wyjściu z tej dziupli, z tej czarnej dziury – bardzo pozytywne jest to, że nagle inni ludzie też się otwierają – i okazuje się, że wszędzie wokół ciebie są geje. Znajoma mówi, że brat jej fryzjerki też jest gejem, znajomy – że ma letników gejów i tak dalej. Nagle każdy chce się po­chwalić, że zna jakiegoś geja, a wcześniej ci się wydawało, że jesteś ten jedyny.

Jak ci się w ogóle podoba bycie sołty­sem?

Bardzo. Lubię z ludźmi rozmawiać, coś razem załatwiać. Potem, jak wyjdzie, to jest satysfakcja. Od niedawna mamy ławki, nowe kosze na śmieci, drzewka posadzili­śmy. Plac zabaw podczas majówki otwo­rzyliśmy. Maszt na flagę będziemy stawiać, bo nie mamy. Siłkę na świeżym powietrzu zrobiliśmy.

Pierwszy wyoutowany sołtys w Polsce to był Marcin Nikrant w Leśniewie, dru­ga sołtyska z Grzebieniska – Marzena Frąckowiak. Ty jesteś trzeci.

A „patronuje” nam Robert Biedroń, prezy­dent Słupska, gdzie mieszkałem parę lat.

Łukasz, pozdrów męża i dzięki za wy­wiad.

Niech jeszcze będzie w tym wywiadzie podkreślone, że my ten ślub wzięliśmy w Edynburgu, ale wesele było w Bobrow­nikach – i mimo że w Szkocji było super, to wolelibyśmy nie musieć tam jeździć po ślub. Ważne to jest, napisz to.

Właściwie zapomniałem zapytać o samo wesele.

Tańce były zarówno w parach tej samej płci, jak i mieszanych. Grali zaprzyjaźnieni didżeje. Najczęściej leciał hit „Przez twe oczy zielone”. Szybko zrobiło się wesoło. Wznoszono toasty, wołano „gorzko, gorz­ko” i się całowaliśmy. O północy oczepi­ny – rzucałem welon i wiązankę kwiatów. Mieliśmy duży tort ze słupskiej „Muszelki” z czekoladowymi postaciami – oczywiście, dwóch facetów w garniturach. Jak go dzie­liliśmy, mamom zakręciły się łzy w oczach.

Tekst z nr 67 / 5-6 2017.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.