DANIEL OKLESIŃSKI, dziennikarz-wolontariusz „Repliki” był jedną z 48 osób zatrzymanych 7 sierpnia na 24 godziny w szokującej policyjnej łapance. Oto jego relacja

Mam 24 lata. Od prawie trzech lat jestem dziennikarzem-wolontariuszem „Repliki”. Odpowiadam przede wszystkim za teksty okołofilmowe. Z komfortu własnego mieszkania szukam filmów o tematyce LGBT, które mogą edukować, inspirować czy dodawać otuchy. Poza Marszami Równości raczej nie chodzę na demonstracje, ale w piątek, 7 sierpnia, gdy kończąc pracę koło godziny 18, przeczytałem, że Margot ma właśnie zostać aresztowana pod siedzibą Kampanii Przeciw Homofobii, czyli kilka ulic dalej, 15 minut drogi pieszo ode mnie – od razu postanowiłem, że tam idę. Być może uda się zrobić dobre zdjęcie dla „Repliki”, być może zobaczę coś wartościowego, o czym inny portal nie napisze, być może to będzie ważny dzień w polskiej historii tęczowego aktywizmu. Nie przeszło mi przez myśl, że wbrew własnej woli, ze świadka i dziennikarza stanę się jedną z ofiar tamtego wieczoru.
Wszystkich nas nie zamkniecie
Ale po kolei. Kiedy dotarłem pod KPH, zdążyła się tam zebrać już spora grupa ludzi. Na tyle duża, że reszta naszej redakcji oglądająca w sieci relację na żywo, robioną z centrum wydarzeń bezpośrednio przez Stop Bzdurom, widziała lepiej ode mnie, co się dzieje. Nie miałem więc co relacjonować, nagrałem tylko krótkie wideo skandujących profetycznie ludzi: „Wszystkich nas nie zamkniecie”. Właśnie wtedy Margot podchodziła do kolejnych policjantów, bezskutecznie wystawiając ręce do aresztowania. Z mojej perspektywy były tylko odjeżdżające radiowozy, potem tańcząca Margot i wezwanie, że idziemy na Krakowskie. No to poszliśmy.
Krótki spacer z Solca na Krakowskie Przedmieście nagle nabrał paradowego charakteru. Ktoś puszczał piosenki, ktoś wymachiwał tęczową fl agą. Na chwilę napięcie opadło i zrobiło się optymistycznie. Tylko tych trzech policjantów, którzy towarzyszyli przemarszowi po drugiej stronie ulicy, mogło zaburzyć chwilową ułudę spokoju.
W końcu dotarliśmy na Krakowskie Przedmieście, a ja, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami zrobionymi w redakcji, miałem okazję działać. Po to tu w końcu przyszedłem. Zacząłem moją pierwszą relację na żywo na Facebooku i to z pompą, bo choć pierwsze 15 sekund zapowiadało relację o stojących, milczących ludziach, to już po minucie nagrywałem aktywistów wdrapujących się na nieoznakowany radiowóz z Margot w środku (o czym sam dowiedziałem się dopiero później). Mój telefon, zwyczajowo na skraju wyładowania, nie wytrzymał zbyt długo i po 15 minutach musiałem udać się na wymuszoną przerwę i doładowanie łakomej baterii w pobliskiej kawiarni.
Szybki napój, niecierpliwe patrzenie na piekielnie ślamazarnie rosnący postęp naładowania baterii i szybkie doedukowanie się z innych źródeł o tym, co sam przegapiłem w tłumie. Choć później brakowało mi szczęścia, to z kawiarni wyszedłem w idealnym momencie, by zarejestrować wyciąganie siedzących ludzi sprzed samochodu – blokowali ciałami samochód z Margot w środku, by nie odjechał. Po chwili bateria znowu pada, więc powtarzam cykl. Kawiarnia, napój i intensywne obserwowanie ładowarki. Wtedy dołącza do mnie Gabriel Kuhl z naszej redakcji, próbując mnie ratować, niestety martwym jak mój telefon przed chwilą, power bankiem.
Odważą się aresztować losową osobę, gdy są nagrywani?
Gdy wychodzę znowu, główne miejsce akcji przenosi się kilkaset metrów dalej, a po drodze wyrasta nieprzekraczalna bariera policyjnych furgonetek. Po uwiecznieniu jej dla naszych Czytelników/czek, udaje mi się dotrzeć do ciągle sporych rozmiarów demonstracji. Po drodze, idąc bocznymi uliczkami, mijam dziesiątki radiowozów i furgonetek. Z jednego dobiegają mnie strzępki komunikatu: „… aresztować wszystkich…”. Mijam też turystów zszokowanych tym, w czym mimowolnie uczestniczą. Protesty wyglądają tak jak przedtem. Choć ludzie mają dosyć, to po prostu idą powoli w kierunku komisariatu na Zakroczymskiej i spokojnie skandują hasła. „Kiedy państwo mnie nie chroni, mojej siostry będę bronić”. Nic, czego nie nagrałem już wcześniej, nic nowego już się nie wydarzy, chyba że…
Nagle widzę, że ulicą biegną dziesiątki policjantów. Biegną od tyłu protestujących – ci nie mogą ich widzieć. Podbiegają do losowych osób i wyciągają je z tłumu. Zaczynam na nowo relację, niestety jest już dobrze po godzinie 20, zrobiło się ciemno i niewiele można z nagranego pandemonium wywnioskować. Nie wiem, ile osób w tej łapance zatrzymano. Jestem tylko świadkiem, jak posłanka Magdalena Filiks (KO) domaga się od policjanta podstawy zatrzymania kilkunastoletniego dzieciaka. Policjant potrafi tylko powiedzieć, że nic nie wie i za wszystko odpowiedzialny jest dowódca akcji. W międzyczasie słychać wezwanie do rozejścia się uczestników nielegalnego zgromadzenia. Metr ode mnie ludzie jedzą piątkową kolację w restauracyjnym ogródku.
Tym razem nie pada mi telefon, za to… kończy się internet. Nic tu więcej po mnie. Część ludzi ogłasza, że będą szli pod komisariat na Wilczą. Idę za nimi. Jeszcze mam resztki baterii, może uda się zrobić dobre zdjęcie i wykorzystać później. Poza tym to i tak w stronę mojego domu. Jesteśmy ulicę dalej, robi się spokojnie, nikt nic nie skanduje, zaczynają się towarzyskie rozmowy, ot, po prostu grupka ludzi spacerująca przez Warszawę…
Wtedy przebiega obok mnie policjant, odwracam się, widzę, że biegnie na mnie kilkunastu kolejnych. Kurwa… Wiem, że nic nie zrobiłem źle. Wiem też, że to w tej chwili nie ma znaczenia. Zaraz mnie aresztują. Usuwam się w bok, licząc, że może z rozpędu mnie miną. Mój wzrok krzyżuje się ze spojrzeniem jednego z nich. Mija cała wieczność. Wiem, że za chwilę mnie powali. I już leżę na ziemi i mam skuwane ręce za plecami. Nie zdążyłem nawet pomyśleć, żeby wyjąć telefon i próbować coś nagrać. „Spadły mi okulary!”. Cisza. Ktoś mnie nagrywa. Czuję blask potężnej lampy. Może jednak mnie zostawią? Nie odważą się przecież aresztować losowej osoby, gdy są nagrywani? „Pod jakim zarzutem zatrzymujecie tego pana?”. Cisza. „Okulary!”. Pytają mnie, gdzie one leżą. Są! Przynajmniej nie będę ślepy przez resztę nocy. „Pod jakim zarzutem zostałem zatrzymany?!” – pytam.
Cisza.
Jutro będą o tym mówić na całym świecie
Zaczyna się cykl strachu, nudy i niekompetencji. W furgonetce jest nas trzech zatrzymanych, wszyscy skuci. Policjantów – co najmniej pięciu. „Wiecie, że jutro będą mówić o tym na całym świecie?” – mówią między sobą. Najbardziej się martwię moim chłopakiem. Czeka na mnie w domu, nie wie, co się ze mną dzieje. Czekamy i my. Na decyzję, że możemy odjechać. Potem czekamy, wydaje się, że wieki, pod komisariatem. Nie wiadomo, czy zmieścimy się w tym komisariacie, bo zatrzymano ponoć dużo osób. Ile? Nie wiadomo.
W końcu wchodzimy do środka. Każdy z nas jest zabierany do oddzielnego pokoju, oczywiście po odpowiedniej dozie oczekiwania. Przychodzi czas na biurokrację. Niewiele ode mnie starszy młodzik – ten sam, który mnie powalił i skuł – nie ma pojęcia, co robić. To chyba jego pierwszy raz. Pomaga mu starszy aspirant, wypełnia za niego formularz protokołu zatrzymania. Młodzik nie wie, gdzie mnie zatrzymał, musi wspomagać się mapą, a i tak nie trafia. Gdy aspirant dochodzi do wiersza z powodem zatrzymania, w końcu słyszę pytanie, czy został mi on przedstawiony. Nie został. Dopiero teraz słyszę, że rzekomo brałem „czynny udział w zbiegowisku, wiedząc, że jego uczestnicy wspólnymi siłami dopuszczają się gwałtownego zamachu na osobę lub mienie”. I nie posłuchałem się wezwania do rozejścia. Co tam, że wezwanie do rozejścia się nadawano na jednej ulicy, a mnie zatrzymano na zupełnie innej. Pokazuję skonsternowanym policjantom faktyczne miejsce mojego zatrzymania. W końcowym protokole nie ma żadnej wzmianki o nieposłuchaniu się komunikatów policji.
Jest za to inny dopisek. „Zachodzi obawa ukrycia się lub zatarcia Śladów. Tryb przyśpieszony” (pisownia oryginalna). To wkład innej pracowniczki szanownej policji. Przychodzi z informacją „z góry”, że pierwsza wersja protokołu jest nie do zaakceptowania. To, że spokojnie idę, jest, (niespodzianka!), niewystarczającą przesłanką do zatrzymania. Jak mówi, przecież „chodzi o tak zwaną prawdę”, trzeba coś dopisać. Młodzik-biedaczyna nie wie, co. Niestety, nie byłem mu pomocny. Nie uciekałem przed nim. Nie rzucałem mu kłód pod nogi. Nawet jednego malutkiego śladu nie zatarłem. Ach, niedobry ja. Musiał zostać przy ogólnikach.
Wszechogarniający bezruch i nuda nie są spowodowane wyłącznie policyjnymi zdolnościami obsługi elektroniki (tu należy wspomnieć wiedzę zdobytą tamtej nocy – telefonogram to nie słowo wymyślone przez Lema, a współcześnie używany środek komunikacji w policji), ale także koniecznością potwierdzania każdego dokumentu przez mityczną, niedopowiedzianą „górę”.
Prawnika nie dopuszczano przez kilka godzin
O poinformowanie bliskiej osoby udaje mi się doprosić dopiero za którymś razem. Moja pierwsza prośba o prawnika zostaje zignorowana. Później dowiaduję się, że prawnik dla mnie jest, ale spotykam się z nim dopiero w środku nocy, po kolejnej godzinie i w obecności policji. Nie jest on oczywiście załatwiony przez policję, działa z własnej ręki ze wsparciem interwencyjnego zespołu posłanek i posłów Lewicy – dziękuję! Prawnik przez kilka godzin miał blokowany dostęp do mnie, ale tego dowiem się dopiero następnego dnia.
W pewnym momencie młodzik patrzy z paniką na telefon. „Ja tu nic nie dotykałem, to samo zaczęło tak robić”. Aspirant podnosi słuchawkę. Nie, nie może udzielić żadnych informacji. Proszę dzwonić do dyżurnego komisariatu. Po czym: „Chwila, proszę powtórzyć nazwisko”. Jego spojrzenie zaczyna mnie świdrować. „Taaak, mogę potwierdzić, że pani syn został zatrzymany”. A więc matczyna furia spowodowała, że moja rodzicielka po prostu była w stanie poruszyć niebo i ziemię i w chwilę zdobyć numer policyjnego telefonu stojącego tuż przede mną? Ha! Co to dla niej. Po chwili jednak nachodzi mnie rozwiązanie zagadki – pewnie mój chłopak przekazał jej numer, z którego do niego dzwoniła policja. I tak czuję otuchę, ale też zmartwienie, że nie mogę jej przekazać, że ze mną wszystko w porządku.
W końcu po wielu rundach czekania w różnych pokojach znowu wsiadamy do radiowozu. Mamy trafi ć do Piastowa, w Warszawie już nie ma miejsca na zatrzymanych. Do celi (a raczej pomieszczenia dla osób zatrzymanych) trafiam około szóstej rano w sobotę – dziewięć godzin od zatrzymania. W końcu zostaję rozkuty na dłużej. Dostaję pusty pokój, drewnianą skrzynię do spania, worek materacopodobny, koc i poduszkę. Dopiero tutaj się uspokajam. Najgorszą część nocy mam za sobą.
Budzę się na obiad, to pierwszy i jedyny posiłek, jaki mi podano. Resztę dnia spędzam w półśnie, przekonany, że w Piastowie spędzę jeszcze jedną noc. Ale o osiemnastej znowu jestem w kajdankach, prowadzony do radiowozu. Jadę na przesłuchanie na Wilczą. Tam oczywiście obowiązkowe czekanie, następnie krótka rozmowa z moim prawnikiem (znów w obecności policji) oraz punkt główny wieczoru – przesłuchanie. Od razu na wejściu dostajemy do zrozumienia, że będę miał postawione zarzuty „chuligaństwa” niezależnie od tego, co powiem. Odmawiam zeznań, ale i tak sporządzenie protokołu przesłuchania trwa wieki. W końcu udaje się im to zrobić, po raz pierwszy przemierzam korytarze policji bez obstawy i bez kajdanek. Po ponad 24 godzinach zostaję wypuszczony. Przed komisariatem czeka na mnie rodzina. Czekali tam od rana.
Tylko jeden atak paniki
Opisałem tu tylko swoje przeżycia z tego jednego dnia. Miałem szczęście. Fizyczne szkody zamknęły się w dwóch siniakach i obolałych nadgarstkach. Psychiczne objawiły się, jak na razie, tylko jednym atakiem paniki. Wiem, że nie wszyscy zatrzymani mieli tyle szczęścia. Wiem, że ta noc była dużo trudniejsza dla moich bliskich. Nie wiedzieli, co się ze mną dzieje i mieli blokowany dostęp do informacji. W trybie bojowym zdobyli w ekspresowym tempie dowody mojej niewinności. A mój chłopak musiał znosić pytania dzielnicowych, czy wynajmujemy w naszym mieszkaniu pokój na godziny. Czeka mnie jeszcze proces i choć wyrok skazujący ciągle wydaje mi się abstrakcyjny, to czy jest to większa abstrakcja niż bycie ofiarą policyjnej łapanki?
Tekst z nr 87 / 9-10 2020.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.