O pierwszej w Polsce szkole dragu, której sam był uczniem, pisze PAWEŁ WĄTROBA
O nowym, pilotażowym projekcie Kolektywu Śląsk Przegięty dowiaduję się błyskawicznie – Akademia Piosenki Przegiętej to pierwsza w Polsce szkoła dragu dofinansowana z programu Muzykogranty instytucji Katowice Miasto Ogrodów. Inicjatywa brzmi przełomowo i ekscytująco. Przeczuwam, że będzie to wielki krok w rozwoju queerowej kultury na Śląsku i nie tylko. Może dobrze byłoby wziąć udział? Dopijając wieczorne białe wytrawne, postanawiam zaryzykować i w przypływie odwagi wypełniam formularz zgłoszeniowy. Niepokoi mnie jedynie zapowiedziany finał, czyli publiczny debiut. Zaznaczam opcję niezdecydowania w sprawie występu. Ku mojemu zdziwieniu po dwóch tygodniach dzwoni telefon z zaproszeniem do projektu. Nie mam zielonego pojęcia, co mnie czeka, więc postanawiam podejść do tego eksperymentalnie. Początkowo plan wygląda tak: stworzyć sceniczne alter ego jako przeciwieństwo siebie – dumną, nieustraszoną, autoironiczną, beztroską i niefrasobliwą postać, która mnie uzupełni. Nie wiem, czy scena jest dla mnie, więc zakładam, że będzie to jednorazowa przygoda.
„W dragu dobrze jest się od siebie od….ć”
Akademia zorganizowana jest w formule weekendowych zjazdów. W projekcie razem ze mną uczestniczy osiem osób wybranych na podstawie otwartego naboru. Od sierpnia do grudnia (2022 r. – przyp. red.) przygotowują nas doświadczone osoby performerskie: Twoja Stara, Max Reagan Thatcher, Princ Wunglo, Gąsiu, Cosmia Absurd oraz osoby członkowskie Śląska Przegiętego – Paweł Świerczek, Natalia Kaniak i Paweł Ziegler. Każda z nich dzieli się własną perspektywą na drag. Mnogość i sprzeczność prezentowanych koncepcji co rusz zbija mnie z tropu.
Drag jest aktywizmem. Drag nie jest aktywizmem. Drag to zabawa, karnawał. To nie żadna matura, to musi być fun – inaczej zrezygnuj, baiii. Postaraj się, daj z siebie więcej. Odpuść, daj sobie czas, to przyjdzie samo. Odpoczynek to element pracy. Najważniejsze jest wspólne przygotowywanie w garderobie. Najważniejsza jest scena. Najważniejsze jest bycie w roli z publicznością po występie. Reprezentujesz idee poprzednich pokoleń. Niczego nie reprezentujesz. Nikogo nie obchodzi, co właściwie robisz. Drag to ty, ale bardziej. Drag to ktoś inny, nie musisz być wcale sobą. Drag to zbroja, w której wolno ci więcej. Drag ma być dziwny. Drag ma być zrozumiały. Wprowadź rutynę w przygotowania. Wprowadź rytuał wyjścia z postaci. Zachowaj równowagę psychiczną. Nie posraj się.
Na starcie drag jest dla mnie walką z ograniczeniami własnego ciała, ze wstydem i zakorzenionymi normami. Szybko pojawiają się pierwsze wątpliwości. Na drugim zjeździe poznajemy Twoją Starą, która z przekonaniem serwuje nam wątki aktywistyczne i narzędzia pomocne przy budowaniu postaci scenicznej. Odwiedza nas też Tara, jedna z prekursorek dragu na Śląsku. Snując opowieść o przeszłości, prezentuje archiwalny reportaż telewizyjny, w którym jej sztukę potraktowano jako transwestytyzm. Potworna manipulacja i po emisji fala negatywnych konsekwencji, z którymi musiała się zmierzyć. Tej historii słucham w wielkiej trwodze, bo to przykład ryzyka, które sam wkrótce podejmę. Momentalnie odzywają się skrywane pokłady lęku i totalnie mnie zatyka. Chcę uciec i zrezygnować. Z trudem udaje mi się wrócić do procesu. Zjazd kończę jednak z uśmiechem, a w zeszycie notuję tekst Starej – złotą myśl, do której będę wracać bardzo często: „W dragu dobrze jest się od siebie odpierdolić.”
Nauka i formuła samego projektu okazują się niezwykle wymagające. Zjeżdżamy się z różnych stron dosyć nieregularnie, czasem intensywnie, co tydzień, innym razem mamy miesiąc przerwy. Nie jest to relaksujące queerowanie, a ciężka praca w zróżnicowanej dynamice grupy po 7 godzin dwa dni z rzędu. Improwizacja teatralna, konstruowanie drag persony, nauka lip sync-u, praca z oddechem i głosem, ruch sceniczny, makijaż, obecność w sieci i specyfika polskiej sceny. Niecałe cztery miesiące na obudzenie w sobie estradowej bestii i wyprodukowanie debiutu. W kręgu ośmiu osób często pojawiają się silne emocje, choć nie wszystkie wychodzą na jaw. Euforia z odkrywania własnych, nowych pokładów miesza się z przerażeniem przed światłem reflektorów. Szarża, ucieczka, szarża, ucieczka i tak w kółko. Sporo rozmawiamy, wspieramy się w pokonywaniu kolejnych barier i definiowaniu siebie na nowo. Pomaga w tym czuła i troskliwa opieka osób organizatorskich.
Nowy nałóg: zakupy
Lwią część przygotowań należy wykonać we własnym zakresie, a wyposażenie drag persony to spore przedsięwzięcie. Początkowo buszowanie w działach z kosmetykami stanowi dla mnie problem, więc staram się kupować z asystą. Po kilku takich wypadach wstyd znika i w pędzie od razu lecę do ekspedientki w drogerii, bo nie chce mi się szukać produktu godzinami. Swoją drogą dział makijażu to istna tortura – nadźgane tego wszystkiego po brzegi, każdy regał innej marki, a wszystkie oferują produkty tych samych kategorii. Do tego znaleźć tester to prawdziwy cud! Zaskakują mnie zarówno wysokie ceny, jak i promocje, więc z konieczności uczę się polowania na zniżki.
Ciuchy – wiadomo, też drogie, ale przecież mam obycie w drugim obiegu, więc nie powinno być problemu. A jednak! Wchodzę do lumpeksu i zupełnie nie wiem, czy szperać najpierw dla siebie, czy dla drag persony. Zwykle więc zaczynam od niej ze strachu, że ktoś podpieprzy mi dobry towar na moich oczach. Szybko odkrywam w sobie ukrytą srokę bez pamięci polującą na cekiny. Kupuję nawet, jeśli nie pasuje, bo przecież na pewno uda się kiedyś przerobić. Zdarzają się jednak niespodzianki. Trzypiętrowy second hand w Katowicach, mnóstwo wieszaków do przejrzenia, więc oczy aż się świecą i kosz wypchany po brzegi obcasami i sukienkami. A na koniec okazuje się, że nie mają przebieralni! Zamiast niej duże lustro w otwartej przestrzeni. Panic mode on. Krążę bez sensu i nie wiem, co ze sobą zrobić. Przecena jakaś jest, no to idę do kasy bez przymiarki. W domu oczywiście nic nie pasuje, ale zakupy wliczam w koszta projektowego budżetu. Nie sposób pominąć też popularnej aplikacji z używanymi fantami, w której zdarzają się weekendowe promocje na wysyłkę za 1 zł. W efekcie paczki spływają do mnie z całej Polski przez ponad miesiąc.
Podobnie jest z biżuterią. Wcześniej wydawała się zbędna, teraz to co innego. Niech będzie okazale, błyszcząco i kiczowato. Przy stojaku w sklepie wszystko mieści się na palce, więc wracam do domu, kręcę haule dla znajomych i zaczynam kląć do kamery, bo pierścienie utykają na knykciach. Ten moment, kiedy coś się zatkało, może wpędzić w poważne przerażenie. Smaruję więc palce lubrykantem, żeby ściągnąć z siebie błyskotki. Chwała lubrykantowi! Pozostaje pójść jeszcze raz i dobrać coś odpowiedniego. I znowu wracam z pięcioma sztukami zamiast jednej, bo nie mogę się powstrzymać.
Niepostrzeżenie do mieszkania wprowadza się jakby druga osoba, jeszcze nie do końca oswojona. Przed telewizorem ustawia 14 par szpilek, o które się potykam; w garderobie rozwiesza sztuczne futra; stół zastawia kosmetykami; w szafi e upycha sukienki pomiędzy moimi bluzami; w łazience obok szlafroka nagle pojawia się seksowny gorset. Zaczynam się martwić, że tracę kontrolę i potrzebuję fachowej konsultacji. Jak okiełznać nowy twór? Racjonalizacja całego procesu zajmuje mi sporo czasu, ale dzięki wspierającym mnie osobom wychodzę na prostą. Ostatecznie projektowy budżet produkcyjny w wysokości 400 zł na wyposażenie przekraczam „tylko” pięciokrotnie, wydając całą resztę z własnej kieszeni.
Drag boli, swędzi, a czasem nawet dusi
Drag boli, swędzi, a nawet dusi. Niewiele w tym wygody – piękno wymaga srogiej ofiary i pokerowej miny. Zdarza się też krew. Ku przestrodze: tapeta na świeże strupy po kocim zadrapaniu raczej zawsze skończy się zakrwawieniem podkładu. Przed sesją fotograficzną nie ma jednak czasu na takie wpadki. Ranę trzeba w pośpiechu zakleić kosmetykiem. Po kilku godzinach ćwiczenia w obcasach stopy mogą spuchnąć, a boleć potrafi ą nawet przez kolejny tydzień. Uda i łydki dobrze rolować drewnianymi masażerami. Samo przemieszczanie się również może stanowić frustrującą przygodę. To w końcu góra rzeczy w walizce i torbach, które trzeba jakoś bezpiecznie przenieść z miejsca na miejsce. Łez to nawet nie zliczę. Mechaniczne podrażnienia oka przy nauce makijażu to standard. Tego typu queerowanie ma zdecydowanie niszczycielski potencjał.
Dodatkowo jeszcze ta niesławna figura wewnętrznego sabotażysty! Czas pomiędzy warsztatami raczej mi nie służy, a pytania i wątpliwości piętrzą się w niekontrolowany sposób. Czy w wieku 35 lat nie jestem na to wszystko za stary? Czy to na pewno odpowiednie miejsce dla mnie? W jaki sposób drag odbije się na moim codziennym życiu? Wypełza sporo złych nawyków, a publiczne performowanie płci wymaga dosyć klarownego mindsetu, którego nie mam czasu wytworzyć. A ten mój drag? Czy to się trzyma kupy? Czy nikogo nie urazi? I czy mnie przypadkiem nie ośmieszy?
Największe wyzwanie to zdecydowanie drag make-up. Makijaż to ogromna dziedzina wiedzy, a trzeba to wszystko ogarnąć w przyspieszonym tempie: nowe narzędzia i produkty, konturowanie, malowanie oka, sposoby utrwalania, paznokcie, rzęsy i zabiegi pielęgnacyjne, żeby moja twarz to wszystko zniosła. Proces nauki zamieniam w rutynę i wprowadzam makijażowe środy. Grupa podchwytuje pomysł i wymieniamy się zdjęciami na wspólnym czacie, choć „tytułowa” środa może wypaść każdego dnia tygodnia. Główna zagwozdka to dla mnie blokowanie brwi. Próbuję klejem biurowym, pierwszym, drugim, trzecim. Na moje krzaki potrzeba czterech-pięciu warstw, więc to minimum godzina roboty. Wszystko i tak się rozpada, nawet po tonie wbitego pudru. Kupuję wosk charakteryzatorski, ale wcale nie jest lepiej. Po 11 nieudanych próbach w końcu się poddaję. Podczas warsztatów z wizażu Cosmia przewrotnie poleca zgolić, bo tak najprościej. Po moim trupie! Stopniowo uczę się akceptować własne porażki i ograniczenia. Kiedy coś ewidentnie nie wychodzi, dużo łatwiej jest po prostu zmienić cel. Skupiam się więc na brodzie, którą barwię na efekt ombre. Potwornie pracochłonny proces, ale w końcu jestem z czegoś zadowolony.
Nowa ja, upadła księżniczka ze śląskiego rynsztoka
Przełomowe w tym błądzeniu po omacku okazują się dla mnie dwudniowe zajęcia z Gąsiem. To dokładnie półmetek projektu. Niby już przywykłem, ale wciąż coś mnie zaskakuje. Skupiamy się na testowaniu stereotypowo męskich i żeńskich ruchów. Jest więc American i European Runway ze sceny ballroomowej, pozowanie, a potem genderowy miks wszystkiego naraz. Jest ruch, zabawa i satysfakcjonujące zmęczenie. Przeginamy się w poszukiwaniu własnych środków wyrazu, sprawdzając szeroką gamę możliwych figur i zachowań. Są też bardziej praktyczne ćwiczenia przydatne na scenie: gra spojrzeniami, praca z własnym poczuciem czasu, zatrzymania i spowolnienia. Sporo świetnych narzędzi przygotowawczych i charyzmatyczne prowadzenie. Uczymy się też pracy z rekwizytem – jak go ograć na scenie, zmienić jego funkcję, wpisać w tekst piosenki czy nim zażartować. Gąsiu zna się na rzeczy i zasypuje nas pomysłami. Wreszcie wszystko wchodzi! Najważniejszą lekcją jest jednak zachęta do improwizowania i czerpania z tego radości, nawet jeśli się nie udaje. Puszcza mi spina i po raz pierwszy szczerze cieszę się, że się na to zdecydowałem. Wyraźnie dostrzegam kierunek, w którym chcę podążać, a jest nim genderfuck, czyli swobodne miksowanie tego, co stereotypowo kobiece i męskie, aby zanegować binarny podział.
Dragowe imię odkrywam jeszcze przed projektem. Duperella spływa na mnie gdzieś pomiędzy wanną a klozetem jako żart raczej niskich lotów. W akademii od razu okazuje się strzałem w dziesiątkę. W miarę zdobywania kolejnych umiejętności postać nabiera kształtu wyrzeźbionego z moich własnych cech oraz imprezowej przeszłości. Bardziej na zasadzie demaskowania siebie niż wymyślania kogoś nowego. Powstaje ona – upadła księżniczka ze śląskiego rynsztoka, bezwstydnie nieodpowiedzialna melepetka siejąca zgorszenie i cringe. Raz po imprezie obudziła się w karetce i wyszła z niej prosto na shopping. Występuje zwykle nad ranem, tarzając się w gruzie.
Z racji imienia moją sceniczną sygnaturą ma być świecenie gołym tyłkiem. Kompletne szaleństwo, ale jak już w coś wchodzić, to na pełnej. Skoro było mówione, że w dragu można więcej, sprawdzę to dosłownie na własnej skórze. Tego typu brawurze sprzyja też wybrany do lip sync-u utwór: „Frank Sinatra” Miss Kittin & Th e Hacker. Koncepcyjnie wszystko układa się w spójną całość. Rezygnuję z peruki, bo nie umiem we włosy na głowie. Perukę zagra sztuczne futro. Zamiast szycia własnej kreacji wybieram trykotową sukienkę z cekinami, bo jest wygodna i nie krępuje ruchów. Ekstrawaganckich szpilek, na które sporo wydałem, też nie będzie. Na występ założę wygodny słupek do tańca. Dramatyczne high heels może zabłysną innym razem. To rezygnowanie z ambitnych planów w końcu daje mi ulgę i przestrzeń do działania.
Trzy minuty i szał
Nadchodzi 3 grudnia 2022 r., dzień debiutu. Adrenalina i zmęczenie osiągają zenit, którego wcześniej nie znałem. Organizm jest tak przeciążony, że blokuje stres. Zero wątpliwości, pełne skupienie. Cisnę przez miasto terkocząc walizką. Makijaż, próba świateł, makijaż, szybka sesja fotograficzna, znowu makijaż. Make-up jest tak wyczerpujący, że ręka chyba zaraz mi odpadnie. Po 3 godzinach nie mam siły nałożyć więcej, musi wystarczyć. Dla animuszu w ruch idą małpki, stukamy się nimi w garderobie. Rozgardiasz przygotowań. Ktoś jeszcze zszywa strój na kolanie. Chyba otwarto drzwi dla publiczności. Tłum wlewa się długo i powoli. Aż do mojego wyjścia decyduję się nie pokazywać, nie oglądać innych występów, nie opuszczać garderoby. Już godzina startu, ale nadal czekamy. Przyszło ponad 200 osób, nie mieszczą się w sali. Na zewnątrz osoby organizatorskie ogarniają kolejkę na wejściu, za kulisami sprawdzają, jak się mamy. Motywacyjny speech w kręgu. Czuję się zaopiekowany. Jakby wszystko tak właśnie miało być. W końcu startujemy. Nieśmiało podsłuchuję pod drzwiami pierwszy występ. Śpiew na żywo. Jest świetnie. Słyszę publiczność i jej energię. I tak leci z górki aż do drugiej części, którą otwieram.
Za sceną czekam na swoją kolej. W kółko chodzę, powtarzam w myślach tekst i próbuję nie potknąć się na obcasach. Kolana mam jak z waty. Konferansjer zapowiada Duperellę, publiczność drze pizdę i dodaje mi odwagi. Włączają mój numer, wychodzę. To be famous is so nice, suck my Dick, lick my Ass. W trakcie lip sync-u w pierwszym rzędzie dostrzegam znajome twarze. Dalej mój wzrok nie sięga, bo reflektory walą po oczach. Figury lecą po kolei jak z automatu. Jest mi coraz lepiej. W ruch idą pośladki. Są wiwaty. Rozkręcam się i już trzeba zejść, bo koniec. To już! Ponad trzy miesiące pracy dla tych trzech minut na scenie. I co ja teraz mam ze sobą zrobić?
Po całym show nie ma czasu na oddech. Z każdej strony wspierające grono: grupa voguingowa, znajomi z pracy, przyjaciele, rodziny osób debiutujących i nieznana dotąd publiczność, która chce mnie poznać. Zdjęcia, gratulacje, drinki, wspólne tańce. Taki szał, że nie sposób poświęcić wszystkim uwagi. Euforia i niedowierzanie, że to wydarza się naprawdę. Udało się! Wszyscy zachwyceni, więc i ta nowa ja w pełni szczęścia. Razem ze mną tego wieczoru rodzą się wspaniałe drag persony: Wesoła Felka, Ivona DeVorche, Hipstra Ferment, Ciotka Rajcula, Focus Pocus, Mezcalio, River the Drag Queer.
To jeszcze nie koniec, bo tydzień po debiucie w katowickich Drzwiach Zwanych Koniem nasz cyrk jedzie do Poznania. Pobudka o 7 rano, mój występ dopiero o 23. Przeczuwam, że będzie to wysiłek ponad normę, ale w końcu tak wygląda ten biznes. Nienawidzę podróżować, a tu nagle zachciało mi się performować drag. W grupie raźniej, więc daję radę. Kwaterunek w przyjaznym hostelu Stonewall i jazda na próbę do nowego Lokum. Z ramienia Pozqueer opiekuje się nami Zozo, w garderobie do występu zagrzewa Cosmia Absurd. Atmosfera inna niż w Katowicach. Tutaj serwują drag dwa-trzy razy w tygodniu, więc obawiamy się, że publiczność ma swoje wymagania. Sala ze sceną dużo mniejsza i nie pęka wcale w szwach. Trudno, trzeba robić swoje. Dajemy czadu, bardziej niż u siebie, z pazurem. Jest slay i pozytywny feedback, choć nie ma już tej euforii, co za pierwszym razem. Urzeka mnie jednak coś innego, a mianowicie atmosfera Lokum Stonewall. Na afterze zostaję w dragu, są interakcje, przyjazne spojrzenia, jakiś flirt. Jestem daleko, a czuję się jak u siebie. Jest pięknie i dumnie. Z tych wszystkich wrażeń nie mogę zmrużyć oka i noc spędzam na schodach w hostelu. Czekam aż otworzą bar śniadaniowy i będę mógł jeszcze przez parę godzin chłonąć tutejszy queer, o którym tyle słyszałem.
Co dalej?
Po debiutach Śląsk Przegięty wita nas w rodzinie z otwartymi ramionami. Płynne przejście z pozycji osób nauczanych w równoprawne osoby performerskie. Działamy kolektywnie nad programem przeginania regionu. Na mapie Katowic pojawia się comiesięczne drag bingo w Kluboczajowni Teoria, które prowadzimy i obsługujemy. Planujemy kolejne występy w Polsce, prowadzimy benefity. Mamy za sobą najpiękniejszy 4. Przegląd Piosenki Przegiętej na dużą skalę, w formie sześciodniowego festiwalu z drag występami, burleską, koncertami, setami dj-skimi, stand up-ami i warsztatami. Szkolimy się i dzielimy zasobami. Zamiast konkurencji stawiamy na współpracę i sieciowanie. Na relacyjność i wspólny rozwój. Kompetentne tworzenie bezpieczniejszych przestrzeni i wydarzeń queerowych. Śląsk Przegięty jest w tym niezrównany, więc bacznie się nam przyglądajcie!
A jeśli o mnie chodzi, pierwotne założenia kompletnie wzięły w łeb. Drag tak bardzo mi się spodobał, że po prostu we mnie wrósł. Nie sposób już z niego zrezygnować. Kolekcja szpilek, sukienek i sztucznych futer wciąż się rozrasta. Niedługo po fi nale Akademii zostałam też drag matką i wystąpiłam w duecie ze swoją osobą synowską – Porny Quingiem – na scenie w katowickim Królestwie. Przedwczesne macierzyństwo tak bardzo mi służy, że w planach mam już kolejne dragowe potomstwo.
***
Paweł Wątroba aka Duperella – kulturoznawca, kurator wystaw, realizator projektów artystycznych, redaktor publikacji zbiorowych, autor tekstów. Od 2014 r. związany z Centrum Sztuki Współczesnej „Kronika” w Bytomiu. Wolontariusz „Repliki”, początkująca drag queen, członkini kolektywu Śląsk Przegięty. Mieszka w Katowicach.
Tekst z nr 104/7-8 2023.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.