Tomasz Basiuk, wykładowca Ośrodka Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, opowiada na podstawie własnych doświadczeń o tym, jak się bierze (jdnoplciowy) ślub w Nowym Jorku
„W Nowym Jorku nie można umówić się na konkretną godzinę ślubu, tak jak jest to możliwe w Polsce. Wzięliśmy więc numerek i siedzieliśmy w poczekalni. Trochę jak na poczcie.
-Dużo innych par czekało razem z wami?
-Sporo, bo to było piątkowe popołudnie. Mniej więcej połowa to były pary jednopłciowe, sporo też było osób zza granicy, imigrantów czy, takich jak my, turystów. Wreszcie przywołali nas do okienka razem ze świadkami – musisz mieć co najmniej jednego, my mieliśmy dwóch. Wszyscy podpisaliśmy dokumenty, potem znowu musieliśmy trochę poczekać. Wreszcie poproszono nas do kaplicy.
-Kaplicy?
– Tak to się nazywa – „chapel”. W rzeczywistości jest to pokój pozbawiony jakichkolwiek symboli religijnych. Przy pulpicie stoi urzędnik czy, jak to było w naszym przypadku, urzędniczka. Odczytała formułkę i tekst przysięgi. Tej przysięgi się nie powtarza, tylko mówi się na końcu „I do”. Jeszcze wymieniliśmy się obrączkami, co zresztą nie jest obowiązkowe. A na koniec pani urzędnik powiedziała, że możemy przypieczętować akt ślubu pocałunkiem.”
Cały wywiad Bartosza Żurawieckiego z Tomaszem Basiukiem – do przeczytania w „Replice” nr 46
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |