W wywiadzie udzielonym „Replice” (2016, nr 61) pana córka, Maria Peszek, mówiła: „Gdy pierwszy raz zobaczyłam tatę w roli geja – to było mocne przeżycie. Byłam dziewczynką, tata grał Gonzala w ≫Trans-Atlantyku≪ Gombrowicza. Wyszedł na scenę w lnianych spodniach i lnianej marynarce na gołe ciało. Miał uszminkowane usta i kolczyki w uszach, poruszał się w przegięty sposób i… nie poznałam własnego ojca”. To przedstawienie, w reżyserii Mikołaja Grabowskiego (premiera: 23.05.1981) z Teatru im. Jaracza w Łodzi, było artystycznym wydarzeniem.
Nie tylko artystycznym, ale także obyczajowym, a na swój sposób także socjologicznym. Zagadnienie homoseksualizmu w czasach PRL-u nie było mile widziane, a według ofi cjalnych danych osób homoseksualnych właściwie w Polsce nie było. Dzięki Gombrowiczowi i Grabowskiemu, przy moim udziale, został tymczasem powołany do życia na łódzkiej scenie bardzo specjalny gej – taki, który się z niczym nie ukrywał, a wręcz się ze swoją orientacją obnosił. Był miliarderem polującym na swoje obiekty seksualne, od których raz dostawał w pysk, a raz uzyskiwał to, czego chciał. Bardzo długo w pracy nad tą rolą, choć doskonale znaliśmy się zawodowo z Mikołajem Grabowskim, z którym mieliśmy wspólne doświadczenia z Zespołu MW2 i ze współpracy z Bogusławem Schaeff erem, które to doświadczenia wyposażyły mnie w sceniczną odwagę (a jest to coś, czego nie daje niestety szkoła teatralna), trudno mi było znaleźć spontaniczne, szerokie otwarcie się na postać Gonzala i sprawić, by popłynęła ona przeze mnie szerokim strumieniem. Do tego w pracy nad tą rolą nie kładliśmy z Mikołajem Grabowskim głównego nacisku na homoseksualny aspekt postaci Gonzala, tylko na aspekt anarchistyczny. Gonzalo, będąc człowiekiem bogatym, udawał biednego i rozwalał tym zastany porządek. Mówił, by „ojczyznę zastąpić synczyzną”, za czym kryło się zarówno pożądanie Ignasia, młodego chłopca, syna Polaka-emigranta (który wg Gonzala powinien „bryknąć”, wyrwać się ojcu), jak i chęć rozbicia obowiązujących pojęć. Połączenie totalnej wolności Gonzala z jego homoseksualizmem dało teatralny komunikat dotychczas w Polsce nieobecny. Była to apoteoza jawności życia. Takiemu wyrazowi spektaklu sprzyjał też cały ówczesny zespół Teatru im. Jaracza – składający się z doskonałych aktorów, w lot chwytających zarówno myśl Gombrowicza, jak i Grabowskiego. Grabowski dał mi do ręki narzędzie, które rzadko daje się aktorowi – mianowicie absolutną wolność, z pogranicza happeningu. Jedyne, co mnie obowiązywało – to tekst. Poza tym mogłem na każdym spektaklu stawiać partnerów w innych sytuacjach, zaskakiwać ich. Był to dla mnie cudowny zupełnie żywioł.

[restrict]
A czy praca nad rolą Gonzala przysporzyła panu jakichś trudności?
Uwielbiałem tę postać, uwielbiałem opisy zachowań Gonzala, z których z Mikołajem Grabowskim umieraliśmy ze śmiechu, na przykład: „a jemu miękko stopy na podłodze leżą”, która wyrażała totalne „zgłupienie” Gonzala z zachwytu nad obecnością młodego ciała w osobie Ignaca. Rzecz nie do zagrania, bo jak to pokazać na scenie – ale fraza genialna, prowokacyjna. Jak wspominałem, długo nie mogłem znaleźć w sobie totalnej odwagi, koniecznej, by to wszystko ukazać na scenie. I gdy Mikołaj poprosił mnie o umalowanie warg, bardzo ostrą, czerwoną szminką – wszystko, co się we mnie gromadziło w pracy nad tą rolą – uwolniło się nagle. Tak samo mam, kiedy gram role kobiet, co uwielbiam, bo uważam, że każdy mężczyzna ma w sobie – płycej lub głębiej skrywane – pierwiastki kobiece. To nie musi być peruka, to nawet nie musi być suknia – ale kiedy na przykład założę kolczyki lub jakąkolwiek inną kobiecą biżuterię – nagle czuję, że przestaję na scenie brać odpowiedzialność za jakiekolwiek zachowania Jana Peszka i staję się w tym momencie kobietą.
„Pół Łodzi gejowskiej się w tacie kochało” – to także słowa Marii Peszek z wywiadu dla „Repliki”. Potwierdza pan? Miał pan propozycje erotyczne lub był przez gejow brany „za swojego”?
Konkretnych propozycji łóżkowych – nie miałem. Dostawałem natomiast od gejów – i to regularnie – bukiety kwiatów, listy pełne słów uwielbienia i takiego poczucia, że moja rola wiele dla gejów znaczyła, poprzez pokazanie postaci geja w taki, a nie inny sposób . Za sprawą Mikołaja Grabowskiego wracałem do roli Gonzala kilkukrotnie, w różnych inscenizacjach „Trans-Atlantyku”. Ostatni raz w 2008 r., w Starym Teatrze w Krakowie, grając Gonzala-geriatrycznego. Każdy powrót do tej roli był dla mnie fascynującym przeżyciem, zwłaszcza właśnie ten ostatni, gdy jako Gonzalo otoczony byłem kilkunastoma młodymi chłopcami, w których wcielali się szalenie urodziwi studenci AST i ASP w Krakowie. Czułem się świetnie w ich towarzystwie, ale przeżyłem szok, widząc zdjęcie, na którym miałem twarz przytuloną do owłosionego torsu młodego chłopaka (który zresztą dziś jest już zawodowym aktórem). To zestawieniebujnego piękna młodości z moją starczą twarzą było dla mnie trudnym przeżyciem, ale… o tym był ten spektakl.
Nie spotkał się pan z żadnymi negatywnymi reakcjami na rolę Gonzala?
Gdy zagrałem tę rolę już w Krakowie, to na plakatach, dość prowokujących zresztą, przy moim nazwisku dość powszechnie dopisywano sprayem słowo „pedał”, krótki, dosadny i niezwykle mnie satysfakcjonujący epitet, bo oznaczający, że brano mnie za kogoś, kim nie jestem, a przecież to jest istota mojego zawodu. Daję postaci siebie, swoje ciało, gesty, mimikę, po części jestem to ja, ale w drugiej części – to już nie jestem ja, tylko postać. Choć jestem przeciwnikiem amerykańskiej szkoły „wcielania się”, osiągania jakiejś „jedności” z postacią. Postać to zawsze pewna mieszanka literatury i aktóra. Sam przez długi czas miałem problem z własną nagością na scenie, mimo że powtarzano mi, jaki jestem świetnie zbudowany i wysportowany. Grałem kiedyś „Sen”w „Protesilasie i Laodamii” Wyspiańskiego. Scenograf Kazimierz Wiśniak osobiście naklejał perły na mój nagi brzuch. Wiedziałem, że jest to uzasadnione, a mimo to miałem ze swoją nagością jakiś prowincjonalny problem. Aż to po prostu minęło i teraz, na stare lata, reżyserzy coraz częściej mnie rozbierają i jeśli widzę, że ma to sens – zero problemu.
Łodź w pana życiorysie to także znani geje – scenograf Andrzej Majewski i reżyser Witold Zatorski.
Rzeczywiście pracowałem z Andrzejem Majewskim, ale nie pamiętam go z Łodzi, tylko ze współpracy w Warszawie, w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, gdzie grałem gościnnie. Majewski napisał nawet sztukę teatralną i bardzo chciał, żebym w niej zagrał, co nie doszło nigdy do skutku. Natomiast jeśli chodzi o Witolda Zatorskiego, to był wybitny artysta, widziałem wiele sztuk w jego reżyserii, ale jeśli chodzi o moją pracę z nim… Zaangażowałem się wtedy do Teatru Nowego w Łodzi. Był to rok 1975. Zatorski realizował właśnie „Wujaszka Wanię”. W ostatniej chwili zachorował aktor grający, można powiedzieć, klasykę epizodu, czyli słowa „powóz zajechał”. Dyrektor Dejmek zapytał mnie, czy mógłbym go zastąpić. Nie widziałem w tym problemu. I to był mój wielki błąd. Zostałem przez tę rolę zaszeregowany w zespole Dejmka wyłącznie do epizodów typu fi kanie nóżką w „Operetce” i na tym upłynęły mi cztery lata w Teatrze Nowym, co było dla mnie bolesne, bo wcześniej grałem we Wrocławiu na przykład Konrada w „Wyzwoleniu”.
Poza rolą Gonzala w „Trans-Atlantyku” i „fikaniem nożką” w „Operetce”, w pana dorobku teatralnym nie brakuje wielu innych przedstawień gombrowiczowskich.
Gombrowicz to moja wielka pasja literacka. Pamiętam z czasów licealnych mojego ojca, który jako człowiek pochodzący z Kresów był wyznawcą Sienkiewicza i chyba siedem razy zaganiał mnie do Trylogii. Nie byłem w stanie przełknąć więcej niż trzydzieści stron „Ogniem i mieczem” i po prostu odrzucało mnie od tego. W księgarniach pojawiło się wówczas wydanie „Ślubu” i „Ferdydurke”, takie to było dziwne zestawienie. Ponieważ w moim domu rodzinnym zawsze czytało się nowości literackie – ta książka znalazła się u nas. Przeczytałem, a lektura wiązała się u mnie z kaskadami młodzieńczego śmiechu i z wielkim zachwytem nad językiem Gombrowicza. Do dziś Sienkiewicza nie akceptuję, a Gombrowicza uwielbiam. I rzeczywiście, w mojej pracy aktorskiej zetknąłem się z Gombrowiczem w dziesiątkach różnych wariantów, łącznie z graniem Gombrowicza w teatrze japońskim. Drugim takim pisarzem jest dla mnie Bruno Schulz. A trzecim – Witkacy.
Gonzalo przyniosł panu kilka aktorskich nagród.
Odbierałem jedną z nich, Srebrną Łódkę, prestiżową łódzką nagrodę przy nabitej sali, zaraz po przedstawieniu, będąc odzianym w kowbojskie buty, długą koronkową suknię, wieniec z czarnym tiulem z różą na głowie, z umalowanymi na karminowo ustami, w biżuterii. Przychodzi prezydent miasta Łodzi, wysoki postawny facet, podaje mi rękę po męsku i nagle, w jakimś odruchu, całuje mnie w rękę jak kobietę. Sala na moment zamarła w ciszy, potem niebotyczne śmiechy, oklaski i okrzyki „bis”! Prezydent – purpurowy, bo nagle znalazł się w jakiejś dziwnej sytuacji „pomiędzy”. Myślę, że sprowokowała go do tego nawet nie suknia, nawet nie umalowane usta, ale moja bezczelność w patrzeniu mu w oczy w tym stroju. Jest to po dziś dzień znana w Łodzi aktorska anegdota.
Chciałbym teraz wrocić do początku lat 60., czasów pana studiow, i porozmawiać o profesorach z PWST w Krakowie, których homoseksualizm nie jest tajemnicą. Zacznijmy od Haliny Gryglaszewskiej. W poźniejszych latach „romansowa” plotka łączyła ją z aktorką Marią Kościałkowską.
O tym, że Gryglaszewska była lesbijką – dowiaduję się właśnie od pana. W ogóle nie mam w pamięci takich plotek. Miałem zajęcia z Marią Kościałkowską, która była szalenie powściągliwą, jakby wyjętą z salonów, „zasuszoną” osobą. Z Haliną Gryglaszewską natomiast nie miałem zajęć jako student, miałem z nią natomiast konflikt już w teatrze, w latach 80. Gryglaszewska była mocno partyjna i lansowała na zebraniu pomysł powołania Rady Artystycznej, czyli mówiąc wprost – zorganizowanego na sowiecką modłę kolektywu mającego niby to wspierać dyrektóra teatru, a w rzeczywistości załatwiającego swoje własne interesiki. Jak mówię – nie wiedziałem, że była lesbijką, ale gdy ją sobie przypominam, to pamiętam ją jako kobietę o męskim, szorstkim i dominującym sposobie bycia, była to taka „kobieta z wąsem” i wiele jej cech zewnętrznych wydaje mi się pasować do „cech” lesbianizmu. Cech, które musiałem zresztą sam sobie przyswoić, bo gram lesbijkę w jednej ze sztuk.
Zróbmy więc dygresję i powiedzmy coś więcej o tej pana roli.
Jest to spektakl „Pluton p-brane” Mateusza Pakuły w teatrze Łaźnia Nowa. Gram rodzeństwo – naukowca, będącego przypadkowym właściwie odkrywcą Plutona, oraz jego siostrę, utytułowaną poetkę, kobietę o urodzie, którą ów brat określa typem „kaszalot”, lesbijkę, która ma swoją wielką miłość – Adę. A trzeba pamiętać, że to wszystko dzieje się w Ameryce lat 20. Uwielbiam jej monolog, zawierający m.in. słowa „Ada to mój Adam. Mój pierwszy raj”. Mówiący, że związek z Adą, to jedyne, co daje jej siłę do życia. Olśniewający, przejmujący tekst! Wychodzę z tym monologiem na końcu sztuki i mam wielką satysfakcję, widząc, jak widzowie, którzy z początku podśmiewają się, z biegiem tekstu zaczynają milknąć, zapadają się w fotelach, skupiają się na tych słowach. Zawsze wielkim przeżyciem w obcowaniu z teatrem japońskim, w którego niektórych odmianach grają wyłącznie mężczyźni, był dla mnie fakt, że potrafią oni zajrzeć w duszę kobiety i przekazać na scenie kobiecość dużo piękniej i głębiej niż same kobiety.
Gejem był także Jerzy Kaliszewski. Z „Encyklopedii Teatru” wynika, że reżyserował aż trzy szkolne przedstawienia z pana udziałem. W tym dyplomowe.
Jeśli chodzi o Jerzego Kaliszewskiego, to także nie wiedziałem, że jest gejem, ale… w tym przypadku domyślałem się. Otaczał się w tak natrętny wręcz sposób najładniejszymi studentkami, że było to aż przesadne, sugerujące, że coś skrywa, coś maskuje. Przyjeżdżał do nas na zajęcia z Warszawy zawsze w poniedziałki. Słuchał studenta i dopasowywał nauczanie do niego, a nie – jak wielu innych pedagogów – szedł po „swoje”. Na jednych z zajęć pokazałem mu moją interpretację roli z dramatu Czechowa, którą przygotowałem z zastosowaniem partytury schaeff erowskiej. Kaliszewski był zszokowany i powiedział: „Coś w tym jest dziwnego, co akceptuję, ale czego nie znam”. Ze wszystkich pedagogów krakowskiej szkoły teatralnej to właśnie Kaliszewskiemu najwięcej zawdzięczam. Bardzo podobał mi się też jako aktor, a w roli Iwanowa w Teatrze Klasycznym w Warszawie (1963) wręcz mnie zachwycił.
W wywiadzie udzielonym „Replice” Jadwiga Jankowska-Cieślak rysowała homofobiczny charakter warszawskiej PWST z przełomu lat 60. i 70. „Przez pewien czas zupełnie poważnie myślałam, że gej nie może zostać aktórem. Na własne oczy i uszy widziałam i słyszałam, jak na korytarzu szkoły pewna pani pedagog, której nazwiska – wybaczy pan – nie ujawnię, mijając chłopaka jej zdaniem właśnie zbyt ≫miękkiego≪ powiedziała połgębkiem: ≫to jest pedał, trzeba go wyrzucić≪”. A jaki był pod tym względem Kraków?
Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek, jakikolwiek student z tego powodu miał problemy. Jeśli chodzi o pedagogów – to pamiętam wykładowcę baletu, który zawsze na zajęciach mówił do mnie „Janek, ściśnij pośladki” i szczypał mnie przy tym w tyłek, co być może dziś zostałoby uznane za nadużycie, a wtedy nas wszystkich szalenie śmieszyło. Pamiętam natomiast pewną historię z czasów, w których zasiadałem w komisji na egzaminach wstępnych, gdy młody człowiek zaczął śpiewać „Sex-appeal” z repertuaru Eugeniusza Bodo. W wyraźnie kobiecy, miękki sposób , wskoczywszy wcześniej na stół. Część komisji patrzyła na to z zaciekawieniem, ale część niestety od razu poszła w mało wybredne podśmiechujki i komentarze, które ten młody człowiek musiał słyszeć. Było to dla mnie żenujące i niegodne ludzi piastujących odpowiedzialne funkcje w teatralnej uczelni.
Skoro wspomnieliśmy Jadwigę Jankowską-Cieślak – to właśnie z nią miał pan niedawno okazję zagrać geja w sztuce „Błogie dni” w Teatrze Ateneum w Warszawie.
Bardzo lubiłem tę rolę, którą grałem gościnnie. Zawsze podziwiałem Jadwigę – na ekranie, a także w przedstawieniu „T.E.O.R.E.M.A.T.” Pasoliniego, gdy leżała na scenie, nie ruszała się, a emanowała przy tym taką energią, choć nawet nie drgnęła, że dreszcz przechodził. Była to więc wspaniała okazja, by się z nią spotkać na scenie. Grałem aktóra Seana z „Błogich dni”, nie wyposażając go w żadne zewnętrzne gejowskie „atrybuty”. Gdy czasem widzę kolegów próbujących grać gejów na zasadzie przybierania obiegowo przyjętych póz i grymasów, to wydaje mi się to straszny, poniżający aktorski zabieg. Mnie w tej postaci interesował dramat człowieka podwójnie odrzuconego. Jego Tom znalazł sobie młodszego partnera, co Sean brał pod uwagę, ale zawsze czym innym jest brać coś pod uwagę, a czym innym stanąć w obliczu faktów. A starość spowodowała, że Sean przestał się liczyć jako aktor. Spotkanie z równie samotną i poobijaną Patricią jest dla Seana trudne, bo Patricia interesuje się nim także seksualnie, prowokuje pocałunek z języczkiem, co dla niego jest nie do przyjęcia i powoduje wybuch i przyznanie się, że kocha tylko jedną osobę i jest to mężczyzna. Nie wypada mi zabierać głosu na temat decyzji dyrekcji teatru, w którym jedynie gram gościnnie, ale żałuję, że nie gramy już tego spektaklu. Pamiętam reakcje publiczności, które nie pozostawiały wątpliwości, że spektakl się podoba.
W jednym z wywiadow powiedział pan: „Miałem takiego kolegę, wybitnego aktora Igora Przegrodzkiego, który zawsze mowił, że jesteśmy strasznym społeczeństwem, że Polacy są nacją straceńczą. Nigdy się z tym nie godziłem, teraz w gruncie rzeczy też się nie godzę, ale patrząc na to, co się teraz dzieje w Polsce, przypominami się ta opinia”. Jak wspomina pan znajomość z Igorem Przegrodzkim?
Igor Przegrodzki był osobowością niebywale kolorową, nie ma już dziś takich ludzi! Nie krył się ani ze swoją orientacją seksualną, ani ze swoim temperamentem i naturą prowokatora. Poznałem go już pierwszego dnia mojego pobytu w Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdy przyszedłem podpisać umowę z dyrektor Skuszanką. Od razu się polubiliśmy. Może nie byłem w jego typie, bo nigdy nie zdradzał zainteresowania mną jako obiektem erotycznym. Pamiętam natomiast, gdy moja żona Teresa, zawsze ubierająca się modnie, przyszła raz na jedną z moich pierwszych premier w sukni z turkusowego aksamitu niemal po kostki, bo to akurat był czas mody na suknie maxi, i w pantoflach-lakierkach w kolorze ćwikły. Igor dostał jakiegoś szału. Zaczął nagle krzyczeć, że co to za kolorystyczna masakra, co to za prowincjonalny styl! Rzecz w tym, że to była suknia z jednego z najlepszych paryskich domów mody, a buty, które jej sam w Paryżu kupiłem, były od Diora. Odczułem, że nagle on, „paw Wrocławia”, decydujący o kanonach mody w tym mieście, poczuł się dotknięty, że żona jego młodego kolegi przychodzi ubrana tak ekstrawagancko. Oczywiście ten gniew trwał krótko, a potem Igor i Teresa stali się niemal parą przyjaciół. Miałem z głowy „ubieranie” Teresy, bo o wszystkim, co nosiła, decydował Igor. Zabierał Teresę do pracowni krawieckich w teatrze i dyrygował, co ma być dla niej uszyte. Gdy urodził się mój syn Błażej, Igor orzekł, że muszę kupić żonie brylant, bo „jak syn, to tylko brylant!”. Mówiłem, że mnie na to nie stać, ale Igor wynalazł piękny, profilowy brylant w pierścionku z białego złota za niewielką cenę. Gdy urodziła się Marysia, stwierdził: „Musisz kupić żonie szmaragd!”. Wiedział takie rzeczy, co się powinno kupić dla uczczenia narodzin syna albo córki. Wiele razy graliśmy razem, na przykład w „Th ermidorze” Przybyszewskiej (1971), gdzie grałem Saint-Justa, a Igor – Robespierre’a. Bardzo wiele się od Igora nauczyłem. Byłem chłopcem z dobrego domu. Kulturalnym i ugodowym. To Igor nauczył mnie, że nie można się na wszystko wiecznie godzić. „Nie! Jeśli czegoś chcesz i jesteś pewien, że masz rację – masz tego żądać! Bo potem to się obróci przeciwko tobie” – takiej właśnie postawy nauczył mnie Igor.
Igor Przegrodzki – to oczywiście Wrocław, w którym to mieście pracował pan od połowy lat 60., spotykając się na scenie m.in. ze Stanisławem Igarem i Erwinem Nowiaszakiem. I Jerzym Krasowskim…
Stanisława Igara widziałem jeszcze wcześniej w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Gdy przyjechał do Wrocławia – w naturalny sposób stali się z Igorem Przegrodzkim konkurencją na scenie. Stanisław Igar był sybarytą. Słynął z urządzanych u siebie bibek, na których było zawsze świetne jedzenie, alkohol i gra w karty, koledzy chętnie u niego bywali, ale nie przypominam sobie, żeby którykolwiek z nich był jego kochankiem. Mnie także Igar nigdy nie podrywał. Żadnych homoseksualnych awansów nie miałem także od Jerzego Krasowskiego. Nawet się czasem zastanawiam, z czego to wynikało. Czasem słyszę od ludzi taki komunikat: „Pan jest taki miły, a tak się pana bałam/bałem”. Wzbudzam jakiś respekt, podczas gdy budzenie w ludziach takich emocji jest doprawdy ostatnią rzeczą, o jaką mi w życiu chodzi. Może to dlatego nie byłem nigdy przez starszych kolegów-gejów w jakikolwiek sposób podrywany? Jeśli zaś chodzi o Erwina Nowiaszaka, to pamiętam wspaniałe recitale, w których wcielał się w Marlenę Dietrich, w swoim mieszkaniu przy Włodkowica we Wrocławiu, w którym miał niedużą estradkę. Grałem z nim bardzo dużo w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Uwielbialiśmy żartować, także przekomarzać się na tematy homoseksualne. Tak samo było z Kazimierzem Herbą, wysokim, dwumetrowym inspicjentem sceny kameralnej Teatru Polskiego, a wcześniej także tancerzem i aktórem. Był wspaniałym inspicjentem, który zawsze na próbę przynosił kanapki dla aktorów. Zawsze go na powitanie
klepałem w tyłek, a on odwzajemniał mi się tym samym i też zawsze było to żartem. Przy tych kanapkach zaś zupełnie otwarcie opowiadał o swoich erotycznych przygodach, na przykład o nocy spędzonej z marynarzem, co okraszał opisem tego, jaki ów marynarz miał „aparat”.
W 1982 r. w poznańskim Teatrze Nowym grał pan tytułową rolę w „Fantazym” Słowackiego w reżyserii Janusza Nyczaka, zmarłego przedwcześnie w 1990 r. na AIDS.
„Fantazy” Janusza Nyczaka był nadzwyczajny! Przepiękny, dziwny, wręcz rytualny. Szybko znalazłem z Januszem wspólny język i przeżywałem męki, gdy na niedługo przed premierą odebrano mu na dobrą sprawę reżyserię tego spektaklu. W ogóle zawsze szalenie łatwo znajdowałem wspólny język z gejami. Pewnie dlatego, że zawsze zachwycali
mnie swoją wrażliwością, nigdy zaś nie miałem poczucia, że coś mi z ich strony „grozi” i nie miałem żadnych barier. Nigdy też nie zdarzyło mi się, by nawet pod wpływem alkoholu jakikolwiek gej posunął się wobec mnie za daleko. Kiedyś podczas prób „Fantazego” spędziłem noc w mieszkaniu Janusza, po jakiejś imprezie, bo było już za późno, by wracać. Mało tego! Spaliśmy w jednym łóżku. Rano zaś zrobił mi śniadanie. I nic więcej. Janusz był pierwszą wielką fascynacją mojej córki. Przywiózł jej kiedyś z Indii niezwykłej urody ametyst, który Maria przechowywała jak relikwię. Uwielbiali rozmawiać, śmiać się i wspólnie wygłupiać. Długo nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak silna relacja emocjonalna ich wiąże. Gdy Janusz umierał na AIDS i był już w szpitalnej izolacji, Maria była jedną z niewielu osób , które regularnie do niego przychodziły. I wiem, że było to dla niego w tym strasznym czasie umierania szalenie ważne. Ja nie miałem odwagi na takie odwiedziny. Bałem się, że nie wytrzymam psychicznie widoku Janusza, człowieka tak pełnego afi rmacji życia, w stanie takiego poniżenia. A Marysia chodziła.
Po Łodzi, Wrocławiu i Poznaniu zajrzyjmy jeszcze do Krakowa lat 80., gdzie miał pan okazję występować z Hugonem Krzyskim.
O tym, że pan Hugo jest gejem, było powszechnie wiadomo. Był ode mnie dużo starszy, nie miałem z nim bliższego kontaktu, ale pamiętam, że sprawiał wrażenie geja, który sam się świetnie bawi „odgrywaniem cioty”, że jak gdyby przedrzeźniał sam siebie, swoje intonacje i zachowania, i szalenie go to śmieszyło.
Chciałbym teraz zapytać o film Mariusza Trelińskiego „Pożegnanie jesieni” (1990). Pana rola Łohoyskiego i sceny z Janem Fryczem to dla wielu gejow kultowe klimaty.
Jest to dla mnie zrozumiałe. Krzysztof Zanussi stwierdził nawet, że mój pocałunek z Janem Fryczem to najbardziej namiętny pocałunek powojennego polskiego kina. Hrabia Łohoyski został przez Witkacego napisany wspaniale, jako bujna, barwna, piękna osobowość. Niesamowita pod względem twórczym, intelektualnym i światopoglądowym. Byłem szalenie szczęśliwy, gdy Treliński złożył mi tę propozycję. Ze sceny pocałunku z Jankiem Fryczem najbardziej pamiętam, że było straszliwie zimno, bo kręciliśmy to w jakimś nieczynnym pałacu na Targowej w Łodzi, w zimie, a ja byłem w jedwabnym szlafroczku. Obaj z Jankiem dosłownie się trzęśliśmy, co mogło sprawiać wrażenie, że to z podniecenia, ale to było z zimna. Pocałunek odbył się naprawdę. Nikt nikomu nie wkładał do ust języka, ale, grając tę scenę, uruchomiłem wszystkie te same pokłady swoich aktorskich zasobów, które uruchomiłbym, grając pocałunek z kobietą. Tylko tu akurat był to mężczyzna. Janek też nie miał żadnych problemów z tą sceną, bo to doskonały, światowy wręcz aktor.
Rozmawialiśmy o pana profesorach, o pana kolegach ze sceny i z planu filmowego, a teraz chciałbym pana zapytać o pańskiego studenta, dziś znakomitego i cenionego aktóra, Jacka Poniedziałka. Śledzi pan jego artystyczną drogę?
To naturalne, że pedagog czuje się współodpowiedzialny chociaż za cząstkę losu swojego studenta. Jacka pamiętam ze szkoły doskonale, jako wręcz zażarcie, do upadłego, do ostatniej kropli potu pracowitego i ciekawego sztuki teatru studenta. Mam wrażenie, że Jacek wiedział, że może dużo się ode mnie nauczyć (przepraszam, jeśli brzmi to zarozumiale i mam nadzieję, że Jacek mi to wybaczy) i korzystał z tego znakomicie. Bardzo się cieszyłem, kiedy tak znakomicie wystartował w zawodzie. Oczywiście wiedziałem, że Jacek jest gejem, i rzecz jasna nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia w uczeniu go. Raz stanąłem natomiast w jego obronie. W szkole jest tak, że studenci pomagają czasem przy egzaminach wstępnych, pełniąc funkcję porządkowego. Któregoś razu Jacek, spełniając tę funkcję, stanął w obronie kogoś, kogo bardzo nieprzyjemnie potraktowano na tym egzaminie, czego jako ów porządkowy robić nie powinien i ktoś z pedagogów zareagował drwinami z Jacka, odnoszącymi się do jego orientacji seksualnej. Cieszę się, że byłem na tym egzaminie (choć szybko zrezygnowałem z uczestniczenia w egzaminach wstępnych) i mogłem to zdecydowanie przeciąć.
Maria Peszek wspomina także o pana przyjaźni z Markiem Barbasiewiczem. To był pierwszy polski aktor, który dokonał coming outu, co w tamtych czasach, w 1992 r., było wydarzeniem. Innym coming outem, który stał się sensacją było wyoutowanie się w 2020 r. innego aktóra, Witolda Sadowego, dokonane w wieku 100 lat. Te dwa coming outy dzieli niemal 30 lat tak zwanej „wolnej Polski”. Jak pana zdaniem przez ten czas zmienił się stosunek Polakow do osób nieheteronormatywnych?
Zmienił się na gorsze. Coming out Marka Barbasiewicza – prywatnie pełnego czaru (używam tego słowa celowo, nie do każdego pasuje słowo „czar”, a do Marka pasuje) kolegi, z którym i ja, i moja żona, i moje dzieci uwielbiamy spędzać czas – nie wywołał w tamtych latach nawet ułamka takiego wylewu nienawiści, z jakim mamy do czynienia dziś. Patrzę na to nie tyle ze smutkiem, co z mieszaniną smutku i przerażenia. Wyłażą z nas coraz bardziej obrzydliwe potwory nietolerancji, zwłaszcza teraz, gdy dostały na to przyzwolenie od instytucji Kościoła katolickiego i sprzęgniętej z nim władzy. To jest tak straszne, że nie wolno nam milczeć pod żadnym pozorem i w żadnym punkcie. O ile w czasach komunizmu problem homoseksualizmu był niezauważany i zamiatany pod dywan, o tyle potem zaczęło się wytwarzać przekonanie, że jest to rzecz odwieczna i normalna. A od kilku lat, pod baldachimem kościelno-rządowym, homoseksualizm jest wyciągany na pierwszy plan po to, by siać nienawiść. Nietolerancja jest przejawem dzikiego aspektu natury człowieka. Nietolerancja spycha nas z poziomu cywilizacyjnego i kulturowego w ciemne otchłanie niebezpiecznych instynktów i niebezpiecznych zachowań. I to się właśnie teraz dzieje.
W cytowanym już wywiadzie mowił pan, że osoby probujące ostatnio ośmieszyć Janusza Gajosa to nieudacznicy i że z tego pokroju ludźmi nie wchodzi pan w dyskusję, bo to by oznaczało uznanie ich jako rownych sobie rozmowcow. Nie ma pan poczucia, że wiele osób wypowiadających się publicznie, także w obronie społeczności LGBT, boi się użyć tak jednoznacznych słow jak pan? Że choć mają dobre intencje, to brną w jakieś pseudokulturalne ogolniki, żeby broń Boże nikogo nie urazić, żeby nie wyjść na „wywyższających się”, i przez to przegrywają w starciu z machiną topornej propagandy?
Oczywiście, że tak. Nie chodzi rzecz jasna o to, żeby wchodzić w ten język, którym posługuje się władza, ale nie można udawać, że nic się nie dzieje i pokrywać kulturalnymi, okrągłymi słóweczkami jawnej niegodziwości. I mam pełne prawo, dopóki mi siłą nie zamkną ust, nie milczeć, bo uważam, że milczeć nie wolno! Jakiś sposób łagodnego nienazywania rzeczy po imieniu jest niestety dominującą cechą pewnej części polskiej inteligencji. To fałszywy trop brnięcia w pusty
konwenans nakazów i zakazów, który nas spycha na koniec kolejki tych, którzy mogą coś zrobić i zmienić. Jeżeli ktoś mi pokazuje faka, a nie jest to wymyślony przykład, bo jedna z posłanek to zrobiła, to chociaż nie odpowiem tym samym,
to znajdę odpowiednio mocny sposób – na miarę tego faka – aby odpowiedzieć. Jeżeli ktoś używa takiego języka, to znaczy, że sam zasługuje na taki język. A nie na udawanie, że jestem urażony, obrażony i udam, że nie widziałem.
I jeszcze raz cytat z Marii Peszek: „Gdyby cała Polska miała takie wychowanie, jak ja, problemu homofobii by nie było”. Nie wiem jak panu, ale mnie zdarzyło się słyszeć rodzicow, ktorzy twierdzą, że osoby nieheteronormatywne, odkrywając swoją tożsamość w przestrzeni publicznej, stawiają rodzicow w trudnej sytuacji, bo „jak ja mam to dziecku wytłumaczyć”.
Wzbudza to mój uśmiech, ale ironiczny. Jest to typowa, zachowawcza sytuacja nałożenia ochronnego pancerza, sytuacja udawania osoby tolerancyjnej, ale tylko do momentu, w którym to ja muszę się opowiedzieć po jakiejś stronie. To niestety nagminna cecha naszego społeczeństwa. Opuściłem mój rodzinny dom z poczuciem głębokiej niezgody na jakąkolwiek formę ubezwłasnowolnienia. Każdy fakt przemocy i nietolerancji jest dla mnie niedopuszczalny i tak samo wychowałem moje dzieci. W naszym domu każdy gej był zawsze tak samo mile widzianym gościem, jak nie-gej, moja żona, która jest aniołem naszego domu, zawsze się z gejami przyjaźniła. Dlatego także i nasze dzieci nigdy nie miały choćby cienia problemu z zaakceptowaniem każdego człowieka takim, jakim on jest. Trwanie w duchu „nic co ludzkie nie jest mi obce” i „bądź wierny sobie” to coś, co kieruje mną przez całe życie, a bierze się z umiłowania życia i z idącego za nim umiłowania człowieka – kimkolwiek by on nie był. Bo nie ma ludzi złych – i tylko złych – oraz dobrych – i tylko dobrych. Każdy człowiek ma prawo do bycia tym, kim jest. I nie mnie osądzać go za jego zachowania i czyny, a już na pewno nie mnie odbierać mu prawo do życia w taki sposób , w jaki chce żyć. Bo to dopiero jest barbarzyństwo, za które powinno się surowo karać.[/restrict]