Z ALI KOPACZ, niebinarną osobą aktywistyczną, rozmawia Monika „Pacyfka” Tichy
Jak to się stało, że trafi łoś do więzienia (Ali używa naprzemiennie końcówek męskich oraz neutratywów „-om” – przyp. red.)?
Czternastego sierpnia 2021 r. miał miejsce antypolicyjny protest pod Muzeum Narodowym w Krakowie w związku ze śmiercią przed komisariatem w Lubinie 34-letniego Bartosza, geja, jak wiemy z mediów. Był toprotest spontaniczny. Policja wzięła mnie za organizatora głównie dlatego, że najwięcej mówiłom. Trzy osoby, w tym ja, zostały przez policję spisane i to było wszystko.
O tym, że toczy się przeciwko mnie jakieś postępowanie, dowiedziałom się tego wieczora, kiedy policja wtargnęła do mojego mieszkania, czyli ponad rok później – 23 listopada 2022 r. Powiedzieli, że mam zabierać swoje leki, dowód osobisty i idziemy na komendę. Przeszukali mi pokój – nielegalnie, bo nie przedstawili nakazu. Zaglądali mi do szafek, pod kołdrę, w końcu, gdy otworzyli jedną z dolnych szuflad, a ja zażartowałem sobie, że są tam wibratory i nie pamiętam, kiedy je myłem, to przestali. Zostałem skuty w kajdanki, przewieźli mnie na komendę, z komendy na dołek, czy jak to tam się nazywa. No, dołek! A następnie do więzienia na Montelupich.
I w którym momencie powiedzieli ci, o co w ogóle chodzi?
Na komendzie. Powiedziano mi, że mam do odbycia wyrok 15 dni pozbawienia wolności. Było to strasznie denerwujące, stresujące, bo gdyby mi ktokolwiek powiedział na początku, w domu, to wiedziałobym chociaż, że mam sobie wziąć bieliznę na zmianę, szczoteczkę do zębów. A mam aparat ortodontyczny i muszę mieć specjalną szczoteczkę. Największą furorę robiła moja bluza z napisem „Pomagam w aborcjach”, budziła mnóstwo komentarzy. Jeden policjant wzywał komendanta, po czym stwierdził, że przez to będzie się musiał napić na koniec zmiany. Dopiero tam dowiedziałom się, że w ogóle toczyło się postępowanie i że miałom inną karę – prace społeczne – która z uwagi na brak stawiennictwa została zamieniona na pozbawienie wolności. Ale ten wyrok nigdy nie został mi doręczony – sam nie mam dostępu do skrzynki na listy, właściciel mieszkania nigdy nie przekazał nam kluczyka. Awiza staram się wyciągać, wkładając rękę przez tę klapkę. Przez to części pism najwidoczniej nie odebrałom.
To był wyrok nakazowy bez rozprawy?
Tak, i to jest skandal, bo wyroki nakazowe wydaje się w momencie, kiedy jest stuprocentowa pewność, że ta osoba jest sprawcą. Tutaj tak nie było, nikt nigdy nie przyznał się do zorganizowania tamtego protestu. Wydaje mi się, że jest to w jakiś sposób precedens, ponieważ wyrok, który zapadł w mojej sprawie, uznał ten protest za nielegalny. Nawet podczas Strajku Kobiet, gdy prawie każde zgromadzenie było spontaniczne, wymiar sprawiedliwości generalnie uznawał je za legalne, opierając się na artykule 57 Konstytucji. W moim przypadku postąpili inaczej, nie zapewniając mi nawet możliwości obrony. Może ma to związek z tematyką protestu, która była jawnie antypolicyjna, motywowana brutalnymi zachowaniami, których dopuścili się funkcjonariusze prawa w tamtym czasie. Ja nie przyniosłom żadnego transparentu, nagłośnienia ani zniczy, wypowiadało się poza mną wiele osób. Mam wrażenie, że spisali nas, a potem rzucili monetą, kogo oskarżyć.
Więc jesteś tam i dowiadujesz się, że spędzisz tam trochę czasu. Co czujesz?
Tak naprawdę beznadziejny był tylko ten pierwszy dzień. Po pierwsze, totalnie wyrwano mnie z mojej rutyny i planów, co dla każdego jest trudne, ale dla mnie podwójnie stresujące z uwagi na to, że jestem na spektrum autyzmu. Korzystając z leków nasennych, które dostałem (miałem bowiem przy sobie leki na ADHD, które biorę na stałe), głównie spałem, dużo płakałem, tęskniłem za bliskimi mi osobami, martwiłem się, jak zareagują, czy poradzą sobie z tą sytuacją. A byłem całkowicie odcięty od kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie martwiłem się o siebie, wychodząc z założenia, że sobie po prostu dam radę. Do rodziców z reguły odzywam się raz na parę dni, więc też się obawiałom, że będą przerażeni, kiedy nie usłyszą, jak się odzywam. Na komendzie powiedziano mi zresztą, że będąc w więzieniu, dostanę możliwość wykonania telefonu. Nie pozwolili mi wprawdzie spisać numerów z mojego telefonu, ale powiedzieli, że będę mogło zrobić to później. A później poinformowano mnie, że trzeba było zrobić to wcześniej, na komendzie. Z więzienia rzeczywiście można było dzwonić, ale tylko w poniedziałki (a ja tam trafi łom w czwartek), po zapłaceniu za kartę telefoniczną, a rozmowa mogła trwać maksymalnie 10 minut, tylko do jednej osoby. Cały ten proces był niezwykle stresujący i oznaczało to, że moja rodzina nie będzie miała ze mną żadnego kontaktu przez najbliższe 3 dni.
Dla mnie tak naprawdę sam pobyt w więzieniu nie był trudny. Wiadomo, dłużył mi się czas, bo nic tam się nie dzieje. Następnego dnia po osadzeniu miałem wizytę adwokata, który przekazał mi, jak moi bliscy się trzymają i kto tam najintensywniej stara się mnie wyciągnąć. Wiedza, że poza murami więzienia dzieją się rzeczy, była dla mnie bardzo ważna. Poczucie, że mam społeczność za sobą, że na zewnątrz są osoby, które o mnie walczą, było dla mnie superistotne i superbudujące. Korzystając z leków, spałem do oporu, bo wtedy czas szybciej leci, a to na pewno było w jakiś sposób pomocne.
Robiąc protesty czy przychodząc na nie, liczę się z tym, że mogę ponieść jakieś konsekwencje prawne. Działając, mogę narazić się tym u władzy i doświadczyć represji. Bo to, co się stało, to nie konsekwencje, tylko forma represji. System prawny czy policja nie zostały skonstruowane z myślą o zwykłych ludziach, tylko z założeniem ochrony tego, kto aktualnie będzie siedział na szczycie tej piramidy. To, co mi się przydarzyło, nie jest pomyłką, ale celowym działaniem, by uciszyć osoby walczące z aktualnym porządkiem. W moim aresztowaniu nigdy nie chodziło o wymierzenie sprawiedliwości, bo gdyby im na tym zależało, to ofiary przemocy policyjnej byłyby otaczane opieką, a nie uciszane. Z więzienia wyniosłem świadomość, że jestem w stanie poradzić sobie w każdej sytuacji i potrafi ę dogadać się z absolutnie każdym człowiekiem pod warunkiem, że ma otwartą głowę. Wiem, że chciano w ten sposób wywołać efekt mrożący, ale zadziałało to dokładnie na odwrót. Najbardziej przerażające jest to, czego nie doświadczyłem i czego jeszcze nie znam. A teraz, skoro najgorsze, co mogą mi zrobić, to wsadzenie do więzienia, gdzie nie było tak źle, to wiem, że nie muszę się bać.
To przeżycie przyniosło mi więcej dobra niż zła. Doświadczyłem na własnej skórze, jak fajna jest w ogóle społeczność queerowa. Ludzie sami zrobili zbiórkę na adwokata, psychoterapię i psychiatrę. W parę dni uzbierało się ponad 11 tysięcy. To jest absolutnie fantastyczne i daje mi poczucie, że hasło, które krzyczymy na protestach: „Nigdy, przenigdy nie będziesz szła sama”, jest realną rzeczą, która się dzieje, także jako element mojego życia. I nieważne, co mi zrobią, nie odbiorą mi tej solidarności między nami, tej bliskości. I chcę to też dawać innym, żeby każda osoba queerowa kogoś miała, żeby nikt nigdy nie szedł sam. Jestem dumne z tego, że byłom w więzieniu. Bo to znaczy, że tym, którzy rządzą w tym kraju, zalazłem za skórę na tyle, że stwierdzili, że chcą coś z tym zrobić. To jest fantastyczne i motywuje mnie do dalszej pracy aktywistycznej. Pobyt w więzieniu świetnie zweryfikował, które osoby w moim życiu są warte zatrzymania, a które znajomości są tylko na pokaz. Nie żałuję tego protestu i gdybym miało przyjść na niego jeszcze raz, mając świadomość, jakie będą konsekwencje, to i tak bym przyszło, totalnie. Wiem, że ja w tamtym momencie, o rok młodsze niż teraz, zrobiłem wszystko najlepiej jak umiałem.
Byłoś w celi żeńskiej?
Tak. Cela była dziewięcioosobowa, z bardzo dużą rotacją. Poznałem inną osobę transpłciową, wciąż jestem w stałym kontakcie z jego narzeczoną, wspólnie szukamy sposobu na wyciągnięcie go stamtąd. To pokazało mi, że queery są wszędzie.
Nie doświadczyłem na celi żadnej przemocy, żadnego misgenderingu. Wchodziła nowa osoba, przedstawiając się, mówiłem, że jestem Ali, używam męskich form i nie było żadnego problemu. Nie robiono z tego jakiejś wielkiej sensacji. A najbardziej obawiałem się, że spotkam się z homofobią czy transfobią ze strony ludzi, z którymi mam siedzieć w zamkniętym pomieszczeniu.
Największym koszmarem była służba więzienna. Cały czas odmawiała mi szacunku i używania moich form rodzajowych, co było strasznie chujowe. Przeziębiłem się bardzo mocno, miałem duszący kaszel, nie mogłem oddychać. Mam przewlekłe problemy z płucami i oskrzelami, domagałem się lekarza, żeby mnie ktoś zbadał, osłuchał, czy nie mam zapalenia płuc. Jedyną reakcją było powiedzenie, że mam zapytać pielęgniarkę, a ona mówiła, że mam pójść do kogoś innego i tyle, a w końcu zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Dostawałem tylko paracetamol. To budziło ogromną frustrację i bezsilność.
No i po tygodniu cię wypuścili.
Tak. Udało mi się wyjść, na szczęście dużo szybciej, bo w połowie wyroku. Dzięki interwencji mojego adwokata zamieniono mi z powrotem więzienie na prace społeczne. Zostało złożone zażalenie i na ten moment czekamy na odpowiedź. Jeśli będzie pozytywna, to dalej będzie normalny proces i mogłoby dojść do sprawiedliwego wyroku, czyli uniewinnienia. Aczkolwiek najbardziej prawdopodobny ciąg dalszy jest taki, że po prostu odrobię te prace społeczne i sprawa skończona. Ciężko mi się o tym mówi, bo wszyscy reagują jakimś takim smutkiem czy wkurwieniem i to rozumiem, ale ja jestem z tym pogodzone i w dalszym ciągu uważam, że to nic takiego strasznego. Znaczy, jest mi przykro i czuję, że zostałem potraktowany bardzo niesprawiedliwie, ale nie ma sensu zajmowanie sobie przestrzeni w głowie jakąś złością czy żalem, z którymi nie jestem w stanie nic zrobić, bo wówczas tylko utyka się w tej sytuacji. Ja chcę po prostu iść dalej i robić więcej fajnych aktywistycznych rzeczy.
To, że wyrok był nakazowy, a nie powinien, może tu pomoc?
Ten wyrok w tej formie nie powinien w ogóle zapaść, co podkreślają osoby z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Nie jest to pierwsza sytuacja, gdy więzieniem czy sądem władze próbują wywołać efekt mrożący. Tak było w przypadku zniszczenia przez Margot homofobicznych furgonetek fundacji Pro – Prawo do Życia czy teraz, w przypadku Justyny Wydrzyńskiej. Tym bardziej czuję dumę, że mogę stać obok nich i mieć podobne doświadczenie. Osoby ze Stop Bzdurom, które zniszczyły furgonetkę, swoją akcją zmotywowały mnie do aktywizmu. Justyna też jest wielką inspiracją, więc nie zamierzam się wycofywać. To dopiero początek.
Informacje o twoim uwięzieniu łączyły je z pikietą w sprawie poszanowania tożsamości osób transpłciowych przed twoją uczelnią – Uniwersytetem Pedagogicznym im. KEN w Krakowie. Jaka jest teraz sytuacja na uczelni? Protest coś dał?
Nie, przeciwnie, jest nawet gorzej. Przez jakiś czas uniwersytet umożliwiał osobom trans zmianę danych w systemie na podstawie zaświadczenia od psychologa czy psychiatry o diagnozie dysforii płciowej. Ale od tego roku akademickiego osobom rozpoczynającym studia mówi się, że zmiana jest możliwa wyłącznie po okazaniu wyroku sądu. Twierdzą, że inaczej to jest nielegalne, co implikuje, że UJ i inne uczelnie łamią prawo regularnie i nikt nie reaguje, ale nie ma co szukać w tym logiki. Nawet zasłaniano się moją osobą: „zobaczcie, symbol walki o osoby transpłciowe i niebinarne studiuje na naszej uczelni i nie ma przeszkód, nie ma transfobii, więc o co wam chodzi”. Mało tego, w swoim oświadczeniu o tym, jak bardzo dbają o osoby transpłciowe, nazywali mnie „studentką”.
A przecież to właśnie ta uczelnia powinna najlepiej ze wszystkich rozumieć temat!
Tak, no ale cóż. W grudniu ja i inne osoby trans z uczelni z dnia na dzień zamiast używanych danych w systemie zobaczyliśmy z powrotem swój deadname. Nikt nas nie uprzedził, że zmiana zostanie wycofana. Przez to musimy się outować ponownie, gdyż większość wykładowców zna mnie tylko z używanego imienia i obawiałom się przez jakiś czas, że zostanę w trakcie zajęć zapytane, dlaczego moje imię się zmieniło. Ja to jeszcze pal sześć, bo passinguję na kobietę, ale są studenci, którzy są od kilku lat na hormonach i nagle wyświetla się im żeńskie imię w Teamsach, i muszą się tłumaczyć, dlaczego mają zarost i niski głos. Wiele osób się zastanawia, czy nie zmienić uczelni. Jest to kłopotliwe, ale to nic w porównaniu ze studiowaniem w miejscu, gdzie według profesorów nie zasługujesz na szacunek. Nawet jeśli trzeba przerwać studia i rozpocząć na nowo, są osoby, które wolą to niż funkcjonowanie pod deadname’em. UP jest jednym z nielicznych, które nie piszą, że brakuje im na prąd, więc myślę, że to z czegoś wynika – z podlizywania się partii rządzącej. Usuwano i zwalniano też profesorów mających poglądy trochę bardziej na lewo. I też protestowaliśmy. Osobę, która odpowiadała za BON i inicjatywy równościowe, również zwolniono z dnia na dzień.
Czym jest BON?
Biuro ds. Osób z Niepełnosprawnościami. Pod to niestety podpadamy jako osoby transpłciowe, według uczelni.
Mogę spytać o niebinarność?
Od dziecka czułem, że coś mi nie gra, nie rozumiałem tego konceptu płci, ale to może wynikać też z neuroróżnorodności. Osoby z ADHD czy z autyzmem często mają z tym problem. Potem miałem okres zinternalizowanej transfobii, którą wyniosłem z rodzinnego domu, ale też po prostu z kultury, w jakiej żyjemy. Gdy wszedłem w społeczność queerową, myślałem, że jestem binarnym trans mężczyzną, ale ten pomysł też mi nie do końca siadał, choć odpowiadało mi to bardziej niż bycie kobietą.
Potem się dowiedziałem, że istnieje coś takiego jak niebinarność. Uświadomiłem sobie, że to jest dokładnie to, co mnie określa. Zastanawiam się, czybym się wyoutował i zaczął funkcjonować dokładnie tak, jak potrzebuję, gdybym nie poznał innych osób niebinarnych. Dlatego jest tak ważne, żeby podkreślać naszą obecność w świecie. Bo są osoby nastoletnie, którym coś w płci przypisanej przy urodzeniu nie pasuje, mają dyskomfort, mają dysforię. I może przeczytają to i pomyślą: „W końcu znalazł*m określenie na to, co czuję. Nic ze mną nie jest nie tak, nie jestem nienormaln*. Inni ludzie też tak mają i nie jest to nic złego”. Dla mnie to jest superistotne – żeby być takim dorosłym i taką osobą, której ja potrzebowałem, kiedy miałem naście lat i szukałem swojej tożsamości.
W jakim wieku udało ci się ją znaleźć?
Na przełomie gimnazjum i liceum. Ale wyparłem to na parę lat, bo to jest trudne – być osobą queerową w Polsce. Jest to wyzwanie, ciągłe ryzykowanie doświadczaniem transfobii i przemocy – czy w internecie, czy też na żywo. Starałem się funkcjonować jako dziewczyna, ubierając się bardzo kobieco, ciągle w sukienkach, spódnicach. Dopiero na studiach w Krakowie poczułem, że jestem w innym środowisku i że w końcu mogę poczuć się bezpiecznie sam ze sobą. Poznaję zupełnie nowych ludzi i mam też większy wybór osób, z którymi chcę być blisko, czego nie miałem, wychowując się w małym mieście na Lubelszczyźnie. Zacząłem próbować z różnymi zaimkami i tak minęło już dobre 3 lata, od kiedy używam neutratywów. W międzyczasie dołożyłem formy męskie, z którymi czuję się coraz bardziej komfortowo. I powoli czuję, że zaczynam funkcjonować tak, jak się czuję dobrze i otaczając się ludźmi, którzy są dla mnie dobrzy.
Czy był ktoś w twoim bezpośrednim otoczeniu, kto by cię wsparł, komu mogłoś się zwierzyć?
Miałem osoby z klasy w gimnazjum, paczkę przyjaciół. Byliśmy potem w tym samym liceum. Do tej pory jesteśmy w kontakcie. Większość tych osób wtedy identyfikowała się jako cis i hetero. Teraz się okazuje, że praktycznie wszyscy byliśmy tak naprawdę queerami w szafach i może dlatego złapaliśmy wspólny język. Pamiętam, jak z przyjaciółką obiecaliśmy sobie, że jeśli nam nie „przejdzie”, to po osiemnastce idziemy do seksuologów. Okazało się, że jestem osobą niebinarną, a w konsekwencji osobą superszczęśliwą, otoczoną naprawdę niesamowitymi ludźmi. Ona również się wyoutowała i – z tego, co wiem – wiedzie szczęśliwe życie. Wspierali mnie także znajomi z innych miast i ówczesny partner, który „wyleczył” mnie z transfobii. Bo prawda jest taka, że byłem strasznym transfobem i jeszcze w okresie gimnazjalnym padały z mojej strony bardzo nieprzyjemne teksty. A następnie zakochałem się i osoba, którą pokochałem, okazała się osobą transpłciową. Zacząłem się edukować i uświadomiłem sobie, że to nie jest złe. Przeszedłem strasznie długą drogę od bycia totalnym transfobem do bycia osobą otwarcie queerową i strasznie jestem z siebie dumny.
A jak twoja rodzina? Wiedzą o tobie? Jak zareagowali?
O tym nie chcę mówić, bo mam z nimi kontakt i wiem, że nie czują się z tym komfortowo.
Jak się zaczął twój aktywizm?
Jako początek swojego aktywizmu traktuję moment, gdy zacząłem kupować bindery. A pierwsza taka sytuacja miała miejsce na początku liceum. Wtedy jeszcze nie mieliśmy polskiej firmy produkującej bindery – trzeba było sprowadzać je zza granicy. To były całe akcje, żeby znaleźć jakiegoś przyjaznego dorosłego, kto pomoże i zrobi ten przelew. Tą osobą stała się mama mojego przyjaciela, której do teraz jestem strasznie za to wdzięczny. Jeśli kogoś z nas nie było stać, to robiliśmy zrzutki między znajomymi, każdy dawał po 5-10 zł, rezygnując z drugiego śniadania w szkole.
Oczywiście nie jest tak, że są tylko dobre strony. Jest dużo rzeczy, nad którymi jako społeczność musimy popracować i które budzą we mnie duże zmęczenie czy frustracje. Jedną z trudnych oraz szerokich tematów jest kultura calloutu. Nadużywanie mechanizmu calloutu w naszym środowisku sprawia, że czuję się, jakbym chodził po polu minowym. Żebym nie został źle zrozumiany – uważam, że to narzędzie jest niesamowicie cenne i potrzebne. Często to jedyna forma obrony, po jaką może sięgnąć ofiara przemocy. Callout zakłada odcięcie osoby od społeczności, piętnuje kogoś, ponieważ stanowi ona zagrożenie i nie wykazuje chęci poprawy. Problem według mnie leży w tym, że to jedyne narzędzie, jakie zostało nam przedstawione, i takie, po które sięgamy jako pierwsze. Miejsce, gdzie to narzędzie jest szczególnie obecne i, według mnie, nadużywane, to bardziej mainstreamowe środowisko aktywistyczne na Instagramie. Często nawet nie pojawia się myśl, by rozpocząć proces naprawczy, mediację, niekoniecznie tylko pomiędzy sprawcą a ofiarą, ale też pomiędzy sprawcą a społecznością. Brakuje w tym wszystkim wrażliwości oraz pamiętania o tym, że ludzie popełniają błędy i krzywdzą siebie nawzajem, często nieumyślnie lub z powodu traum, jakich doświadczyli. Jasne, zdarzają się sytuacje, gdy callout jest używany w konflikcie interpersonalnym, ale wtedy to narzędzie całkowicie traci swoją siłę czy sens. Walka o prawa queeru na szerszą skalę nie będzie możliwa, jeśli nie nauczymy się alternatywnych sposobów przezwyciężania niezgody. W tym momencie staram się skupić tylko na pomocy wzajemnej i jakiejś takiej realnej bliskości z ludźmi, bo ona jest najważniejsza.
Jakie masz plany na przyszłość? Myślisz, że pobyt w więzieniu może ci zaszkodzić w wykonywaniu pracy?
Jestem na psychologii, studia skończę, będę mieć umiejętności i jeśli nie będę pracować w zawodzie, to znajdę pracę gdzie indziej. Umiejętności zdobyte na studiach wykorzystam w aktywizmie i do działania na rzecz społeczności. Konflikty w grupach, wypalenie, traumy, wsparcie w kryzysie, osoby z myślami samobójczymi. Tu jest dużo rzeczy do zaopiekowania.
Mam też nadzieję, że nauczę się balansu pracy i życia, bo potrzeb jest strasznie dużo i codziennie ktoś zwraca się o pomoc. Bywa to niezwykle trudne, bo mam przed sobą żywego człowieka, którego problemy totalnie rozumiem, ponieważ przechodziłem to samo parę lat temu. I jak mam mu powiedzieć: „Słuchaj, nie, teraz jestem na urlopie, nie mam siły tego robić”?
Jakie masz marzenia? Takie dotyczące ciebie, a nie ogólnej szczęśliwości całego świata.
Chciałobym mieć możliwość zmiany oznaczenia płci w dokumencie na „X”, żeby nic nie sugerowało płci przypisanej mi przy urodzeniu. Chcę prowadzić życie z ludźmi, którzy są dla mnie dobrzy, którzy są wsparciem, którzy nie zabierają więcej, niż dają. Chcę być szczęśliwy, czuć spełnienie z powodu tego, co robię, móc robić to dalej, mieć na to siłę – i też być może mieć zewnętrzne finansowanie dla mojej działalności, żeby chociaż nie musieć do tego dokładać ze swoich pieniędzy, tak jak się to dzieje teraz.
Większość aktywistów w Polsce idzie codziennie do biura czy fabryki, żeby zarobić na żarcie i rachunki, i dopiero potem może pracować kolejne ileś godzin dla dobra wspólnego.
Chciałbym, żeby do społecznej świadomości dotarło, że aktywizm to jest praca. Że to nie jest jakieś moje hobby czy coś, co robię po godzinach dla przyjemności, to jest praca, tylko o tyle niezwykła, że jest nieodpłatna. Powinna być płatna i każda osoba działająca powinna otrzymywać za to odpowiednie wynagrodzenie. Robienie aktywizmu, np. organizowanie protestów, jest strasznie wykańczające. Zapierdalam na protesty dotyczące praw kobiet i aborcji od wielu lat i sporo się zmieniło w społecznej świadomości, ale przepisy wręcz się pogorszyły. Ciężko utrzymać motywację, jeśli masz wrażenie, że to, co robisz, tak naprawdę chuja daje. Mam poczucie, że ja się nie wypalam dzięki temu, że poza tą żmudną i wymagającą czasu pracą np. kupuję bindery – i jeden kupiony binder jest zmianą postrzegania siebie i zmianą całego życia jakiejś konkretnej osoby. Daje to natychmiastową satysfakcję i poczucie, że to, co robię, ma sens.
Tekst z nr 101/1-2 2023.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.