John Stanley jest kanadyjskim historykiem, specjalizuje się w badaniu polskiego ruchu LGBT. W wywiadzie Mariusza Kurca opowiada o gejowskiej Warszawie, jaką poznał w latach 70., o swym ślubie w Toronto, a także o tym, dlaczego to aktywiści, a nie historycy piszą historię LGBT
Chodziłem do baru Alhambra przy al. Jerozolimskich i baru w hotelu Ambasador przy al. Ujazdowskich. To też były miejsca głównie na cruising, na podryw, a nie na wspólne spędzanie czasu. W Alhambrze wyrwałem pierwszego w życiu hustlera, męską prostytutkę. Nawet nie zdałem sobie z tego sprawy na początku, dopiero gdy przyszło do płacenia. Ale OK, był wart tych 100 zł. W Ambasadorze poznałem pewnego Kanadyjczyka z Winnipeg, który miał dobre rozeznanie w gejowskiej Warszawie. Raz zapytał, czy mam ochotę na orgię. Orgię? Nigdy w życiu nie uczestniczyłem w orgii! „No, więc chodźmy”. Zorganizował ośmiu czy dziewięciu chętnych i poszliśmy na nocny autobus. Nadjechał pusty i mój kolega dał kierowcy łapówkę, żeby zawiózł nas wprost pod wskazany adres. (…)
Żyjemy w niesamowitych czasach, ale walka mniejszości o równe traktowanie nie jest zakończona i być może nigdy nie będzie. Historia, niestety, nie jest prostą ścieżką ku lepszemu. Nie wierzę w coś takiego, jak ogólny postęp. Podobną, a może i większą akceptację dla męskiej homoseksualności już mieliśmy. Kiedy? Dwa tysiące lat temu. Co się potem stało? Popatrz na historię Żydów. Sycylia w IX wieku była uznawana za raj dla Żydów, tysiąc lat później przyszedł Holocaust. Musimy nieustannie pracować nad tym, by heteroseksualna większość uznała prawa mniejszości homoseksualnej za niezbywalne i w istocie – za naszą wspólną sprawę.
Na zdjęciu John Stanley. Foto: Grzegorz Banaszak
Cały wywiad z Johnem Stanleyem – do przeczytania w „Replice” nr 44