Z SYLWIĄ RYBĄ i KATARZYNĄ ŻUKOWSKĄ, parą instagramerek znanych jako LES_BE_TOGETHER, rozmawia Tomasz Piotrowski

Zawodowo zajmujecie się organizacją wesel. Jak to jest robić coś, do czego samej nie ma się prawa?
K: Traktujemy to bardzo technicznie – ot, praca. Wiele imprez weselnych robiłyśmy razem i bywamy już tym zmęczone – co tydzień wesele, stres, organizacja, siedzenie do rana. W pewnym momencie to przestaje być coś wyjątkowego.
S: Trochę oswoiłyśmy się z sytuacją, że nam nie jest to dane, choć to smutno brzmi. Straszne, ale adaptacyjna funkcja umysłu tak działa. I tak, niby traktujemy to służbowo, ale gdy byłyśmy na ślubie byłej dziewczyny Kasi z jej nową partnerką – mamy super kontakt, one mieszkają w Holandii – to tam było zupełnie inaczej. Na początku ceremonii rozdawali chusteczki i pamiętam, że Kaśka spojrzała na mnie z politowaniem i powiedziała: „Ja nigdy nie płaczę na takich ceremoniach”. I co? Pierwsza się rozbeczała.
Wasi klienci wiedzą, że jesteście parą?
K: Prędzej czy później się dowiadują, bo nie ukrywamy związku, zachowujemy się normalnie. Jesteśmy w pracy, więc nie całujemy się na środku sali, ale zdarza się nam przytulić. Nie mają nic przeciwko. Organizujemy wesela w Łodzi w starej fabryce, którą wynajęłyśmy dwa lata temu – specyficzne miejsce, nie ma wiele wspólnego z „typowymi” polskimi weselami w remizie z chlaniem wódy na umór. Trafia więc do nas inny „rodzaj” klienta.
[restrict]
Jak wpadłyście na pomysł, by prowadzić takie miejsce?
K: To nie było jakieś wielkie marzenie. Miałam wcześniej restaurację w Warszawie ze wspólniczką. Interes dobrze się kręcił, ale i tak rozglądałam się za czymś nowym. Gdy pojawiła się ciekawa oferta, zaryzykowałam i tak przejęłyśmy Tekturę (Instagram: @tekturaboho), dla której główną działalnością są właśnie wesela.
Gdy wasi klienci dowiadują się, że jesteście parą – nie wyrażają wspołczucia? Zdają sobie sprawę, jak dziwna jest to sytuacja? To właściwie jak apartheid. Trochę tak, jakby czarnoskóre osoby prowadziły restaurację, która z mocy prawa jest „tylko dla białych”.
K:Mam wrażenie, że to dla klientów bardzo niezręczny temat, którego unikają. My też nie użalamy się nad sobą i nie roztrząsamy sprawy, będąc w sytuacji biznesowej. Gdy czuję, że jestem z kimś bliżej, informuję, że ja i moja narzeczona również zamierzamy wziąć tutaj ślub. Najczęściej widzę wtedy zdziwie- nie, pytają jak to możliwe. Powiedziałabym nawet, że widać w ich oczach zakłopotanie, że jakaś część historii Polski ich ominęła.
S: Wiele osób heteroseksualnych nie zdaje sobie sprawy z tego, co dla nas oznacza brak możliwości sformalizowania związku i adopcji dziecka. Wydaje im się, że jest to wyłącznie spór ideologiczny. Dla mnie najbardziej obrazowym przykładem, który podaję w rozmowach z taką nieświadomą osobą, jest sytuacja rodziny dwóch kobiet, wychowujących wspólnie dziecko. W sytuacji, gdy biologiczna matka umiera, ta druga, choć wychowywała dziecko przez całe jego życie, była i jest w świetle prawa obcą osobą dla tego dziecka, nie ma wobec niego ani żadnych praw, ani obowiązków.
Częstą reakcją na ten przykład jest: „O Boże, rzeczywiście! Nie wiedziałem”.
Pary jednopłciowe nie mogą w Polsce zawrzeć ślubu, ale wesele można zrobić. Zdarzyło się, że waszymi klientami były też pary homoseksualne?
K: W zeszłym roku po raz pierwszy podpisałam umowę z dwiema lesbijkami. W tym roku, o ile koronawirus pozwoli, zorganizujemy im wesele. Dziewczyny biorą ślub humanistyczny – będzie zarówno ceremonia, jak i samo wesele. Jesteśmy ciekawe, co dziewczyny wymyślą, bo same też chcemy wziąć ślub humanistyczny.
Od dwóch lat jesteście parą narzeczeńską i ślub miał być już w zeszłym roku, prawda?
K: Tak, 6 czerwca. Cóż, pandemia… Może i lepiej – przynajmniej zdążę schudnąć! (śmiech)
S: Moja sukienka czeka, tyle czasu minęło, że już też muszę schudnąć. (śmiech) Na pewno jednak nie weźmiemy ślubu za granicą, nie widzimy w tym dla siebie sensu. To strasznie smutne być małżeństwem tylko na wakacjach, a na razie nie planujemy emigracji. Tymczasem wybrałyśmy ślub humanistyczny – to ma być ważny moment dla nas i dla naszych bliskich. Chcemy sobie coś obiecać, stanąć przed sobą i wyznać miłość.
Wasz związek zaczął się od kursu angielskiego? Dobrze widziałem na Instagramie?
K: Tygodniowy wyjazdowy kurs angielskiego dla dorosłych w czerwcu 2016 r. Ja byłam uczestniczką, a Sylwia koordynatorką. Dojechałam na miejsce autem, gdy przyjechał autokar z częścią uczestników, wśród tych osób była Sylwia. Parkuję auto, patrzę i wychodzi ona. Właściwie najpierw jej nos, a potem ona. (śmiech) I mówię: „O Boże to jest ideał!”. Uwielbiam dziewczyny z dużymi nosami, właściwie wszystkie moje eks są do siebie podobne. Gdy potem przedstawiałam Sylwię dalszym znajomym, niektórzy mówili do niej: „Ale my się już znamy!”.
S: Nawet ci bliżsi na początku mylili imiona.
Czyli ty, Kasiu, pojechałaś na ten kurs nie tylko uczyć się angielskiego, ale też byłaś na „łowach”? (śmiech)
K: Przeciwnie! Miesiąc przed kursem kupiłam mieszkanie ze swoją ówczesną dziewczyną, wzięłam kredyt. Za nikim się nie rozglądałam, nie planowałam rewolucji w życiu, ale poznałam Sylwię i cóż… Szybko zrozumiałam, że to jest mi pisane.
S: To był kurs z native speakerami, był zakaz używania języka polskiego przez cały tydzień, a moim obowiązkiem było pilnowanie tego. Kacha oczywiście była rebelem. Wiecznie jakieś szeptanie z innymi uczestnikami po polsku. Raz nawet mi zadała pytanie po polsku. Ja w pracy jestem straszną służbistką, od razu odpowiedziałam oburzona: „I’m sorry but you’re not allowed to speak Polish in here. I’m not having this conversation with you”. (śmiech)
To niezły początek. Kasia, miałaś serio pytania czy tylko chciałaś zagadać?
K: Już nie pamiętam, ale znając siebie, to pewnie zagadać. Któregoś wieczoru, po zajęciach, razem z innymi uczestnikami, siedzieliśmy w salonie i się alkoholizowaliśmy. Sylwii obowiązkiem było poznanie każdej osoby, żeby potem „dopchać” nam kolejne kursy po powrocie do domu. Wzięła mnie na cel…
S: Na początku small talk: „O widzę, że masz tatuaż”. Bo Kasia ma na nadgarstku gwiazdkę. A ona: „Zrobiłam sobie z moją przyjaciółką, która kiedyś była moją dziewczyną, bo ja lubię dziewczyny”. Nauczona doświadczeniem, że ludzie czasem mówiąc w innym języku, chcą powiedzieć jedno, a wychodzi co innego, odpowiedziałam z zaskoczeniem: „Przepraszam, co?”. (śmiech) Kaśka opowiedziała szczegóły, później ja opowiedziałam jej o swoim życiu… i tak już na tej imprezie rozmawiałyśmy do samego rana.
Od tamtej pory już nierozłączne?
K: To nie było takie proste. Wróciłam do Warszawy, a Sylwia do Kielc do… swojego chłopaka. Była z nim 3,5 roku, dla niego wyprowadziła się z rodzinnego Słupska, mieszkali tam razem, a miesiąc po tamtym kursie on się jej oświadczył.
S: Przed wyjazdem wymieniłyśmy się numerami, co chwilę pisałyśmy do siebie SMS-y i pierwszą osobą, której napisałam o tych zaręczynach, była właśnie Kacha. Odpowiedziała: „Jak się czujesz? Jaką decyzję podjęłaś?”.
No właśnie – jaką?
S: (wzdycha) Wspinaliśmy się w Zakopanem na szczyt i czułam, co się święci. Całą drogę zastanawiałam się, co odpowiem. Stwierdziłam, że sprawdzę, co czuję, gdy to już się stanie. Klęknął, wyciągnął pierścionek, a moją pierwszą reakcją było: „Ooooo nie, nie, nie, nie!”. Totalna panika! Z jakiegoś powodu był na to przygotowany. Cierpliwie dalej klęczał i mówił: „Spokojnie, nie stresuj się. Nałóż pierścionek, zobacz, jaki ładny”. Pod skórą już czułam, co się ze mną dzieje, ale to był bardzo dobry chłopak, kochał mnie, dbał o mnie. Wtedy nie widziałam powodu, dla którego miałabym odmówić. Przyjęłam zaręczyny, które zerwałam w kolejnym miesiącu. Wcześniej poradziłam się mamy, bo od zawsze byłyśmy wielkimi przyjaciółkami. Powiedziałam, że chcę się z nim rozstać i zacząć zupełnie nowe życie z kobietą. Mama zamarła, po czym wyszła z pokoju, temat jakby ucichł. Po całym dniu główkowania staje i mówi: „Dobra, słuchaj! Każda kobieta ma jakieś tam doświadczenia z innymi kobietami. To nie jest ważne, co ty tam sobie robisz na boku, ale… no, ja chcę wnuki! Twój narzeczony jest spoko, dopiero co się z nim zaręczyłaś!”. Pokłóciłyśmy się. Zamieszkałam w Warszawie. Dałam mamie i ojczymowi do zrozumienia: albo mnie akceptujecie, albo mnie nie ma. To było mega trudne i bolesne, bo wcześniej rozmawiałyśmy niemal codziennie.
A ty, Kasia, jak poradziłaś sobie z dotychczasowym życiem?
K: Byłam z moją dziewczyną od dwóch lat, wróciłam z kursu, ona skacze mi na szyję, mówi, że bardzo tęskniła, a ja patrzę na nią i, kurde, nie czułam tego. Zaczął się poważny kryzys, wkrótce wszystko się skończyło. Potem zauroczyła się w mężczyźnie, są teraz małżeństwem, mają dziecko, jest szczęśliwa. Śmiejemy się, że musi być równowaga w przyrodzie: Sylwia weszła do naszej społeczności, a ona z niej wyszła. Po trzech miesiącach od kursu mieszkałam już z Sylwią. Ona miała szukać czegoś własnego w Warszawie, ale jak to zwykle bywa, już się ode mnie nie wyprowadziła.
Czyli od razu na całość.
S: Tak! Typowy lesbowy związek! „Cześć, fajna jesteś – tu są klucze do mieszkania”. (śmiech)
K: Ale było tylko kilka spięć. Sylwia np. zwija skarpetki do prania w kulkę, co doprowadza mnie do szału.
S: Jestem wierna swoim ideałom. Powinnaś je rozwijać przed wrzuceniem do pralki! (śmiech)
Kasia, ty nie byłaś w związkach z facetami, tak?
K: Chłopaka miałam raz, gdy miałam 15 lat. Jest w ogóle mało facetów, z którymi dobrze mi się gada, nie wspominając
o czymkolwiek więcej. A ci do gadania to właściwie są głównie geje. Na pierwszej kwarantannie w marcu 2020 z lubością oglądałyśmy „Hotel Paradise” na TVN 7 (program rozrywkowy, w którym single zamieszkują w hotelu i ich zadaniem jest znalezienie sobie pary spośród pozostałych uczestników – przyp. red.) – to była genialna rozrywka: obserwowanie jakby odmiennego „gatunku” ludzi. Tam właśnie byli faceci, z którymi w życiu bym nie chciała się spotkać i zamienić z nimi słowa.
S: Kasi było łatwo dorastać jako lesbijka, bo w rodzinie już były osoby nieheteronormatywne.
K: Miałam chrzestnego geja, który niestety dość wcześnie zmarł, jednak cała rodzina dzięki niemu była tolerancyjna, znała sytuację osób LGBT+.
Pamiętasz, gdy powiedziałaś mamie, że idziesz na randkę z dziewczyną czy coś podobnego?
K: Siedziałam z mamą na działce i piłam drinki, miałam 24 lata. To był mój drugi poważny związek, późno to powiedziałam, ale ze związków z chłopakami przecież dziewczyny też się chyba nie tłumaczą mamom? Opowiadałam jej coś o życiu i wspomniałam o koleżance Karolinie, a mama wypaliła: „Ty myślisz, że ja nie wiem, że Karolina to jest twoja dziewczyna, a nie koleżanka?!”. No i wszystko było jasne.
Tobie, Sylwia, udało się naprawić relacje z mamą?
S: Jakiś miesiąc po zamieszkaniu z Kachą zadzwoniłam i powiedziałam, że przyjeżdżam na rodzinną imprezę – 50. rocznicę ślubu moich dziadków. Nie sama. Od razu ją uspokoiłam, że wynajmujemy apartament na sąsiedniej ulicy. Mama przychojraczyła i mówi: „Ale jak to? Ty chyba będziesz spać w domu? Niech ta Kasia sobie śpi w hotelu, ale ty przyjeżdżasz do Słupska i nie śpisz w domu?”. Powiedziałam, że nie i rozłączyłam się. Do spotkania jednak musiało dojść, bo my z Warszawy wiozłyśmy dla niej pewną przesyłkę. Mama odebrała ją na dworcu, przywitała się z Kaśką i poszła w swoją stronę, a my w swoją. Wieczorem do mnie dzwoni: „Dziewczyny, to może przyjdziecie jutro na obiad?”. Demon został więc oswojony, potem szybko zaczęło być super.
A reszta rodziny?
K: Ci ludzie patrzyli, a w ich minach było: „What the fuck? Kim jest ta laska?”. Ale ja tam się świetnie bawiłam! (śmiech) Sylwia jest właśnie taką osobą: nie pierdoli się z tematem. Jak idzie do nowej pracy, to zaraz gada: „A ja mam dziewczynę, mieszkam z nią, mamy buldożka”.
S: Stwierdziłam, że nie ma co się czaić. Jeżeli my siebie nie będziemy traktować normalnie, to czemu inni mieliby to robić? Poza tym, byłam z mężczyznami, więc byłam przyzwyczajona, że związek to coś normalnego, dla mnie więc nie wchodziło w grę jakieś ukrywanie się. Ale żeby nie było tak miło, to z całą rodziną, która tam wtedy była, nie mam dziś kontaktu. To rodzina od strony taty, rodzice są po rozwodzie. Ojciec powiedział, że to, co mi „doskwiera”, to się leczy. A babcia zaczęła w rodzinie rozpowiadać, że „Sylwia dla pieniędzy zrobi wszystko”! (śmiech) Więc powiedziałam: „Nara!”.
K: Za to w zeszłym roku byłyśmy na imprezie rodzinnej u mamy Sylwii, wielki grill na chyba 30 osób – podchodzili do mnie i: „A to ty jesteś ta Kasia! Ładna dziewczynka z ciebie!”.
S: A wiesz, Tomek, jaki jest paradoks? Większość rodziny od strony taty to wielka inteligencja, wszyscy ą, ę, biznesmeni… i buraki, jeśli chodzi o kwestie LGBT. A od strony mamy – proste, często wiejskie rodziny. A zachowali się super.
Sylwio, mowiłaś na Instagramie, że wcześniej dziewczyny też cię w jakiś sposób kręciły.
S: Była taka dziewczyna – jedna, dzięki której po raz pierwszy przyjęłam „to” do świadomości. Poznałam ją na Erasmusie na Łotwie (unijny program wymiany studentów – przyp. red.). Zwariowana historia – zaczęło się od zakładu, wyzwania… a potem na golasa w środku nocy biegałyśmy wokół bloku! (śmiech) Linda – tak miała na imię – założyła się z moją koleżanką, że mnie pocałuje, i ta koleżanka uznała, że nie ma takiej opcji – więc bardzo się zdziwiła, gdy zobaczyła, że wcale nie trzeba mnie do tego kissa namawiać! (śmiech) Poleciałam w tango mocno, skończyłam noc z tatuażem.
Słucham?
S: No, odpięłam wrotki. Chyba laski tak na mnie działają! (śmiech) Ten tatuaż to wielki sekret Instagrama, dostałam mnóstwo pytań… Może czas zdradzić sekret? Mój tatuaż to liczba 10 – symbolizuje tamten wieczór i 10 popieprzonych rzeczy, które wtedy zrobiłam. Linda ma taki sam, nie ma tygodnia, żeby Kaśka nie krzyczała do mnie „Usuń ten tatuaż!”.
Pocałunek i bieganie nago wokół bloku? A pozostałe osiem?
S: Na pewno była jeszcze jazda na deskorolce w butach na obcasie (pieć osób mnie asekurowało, a i tak zdarłam kolana), przeskakiwanie przez płot, które skończyło się rozdarciem spodni, wymiana kolczykami w obskurnej toalecie, kolczyk mi upadł na ziemię, dezynfekowałyśmy go tequilą… Studenckie życie.
Po ogłoszeniu wyroku pseudo Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zakazu aborcji zaangażowałyście się w protesty.
K: Pierwszy raz na Strajku Kobiet byłyśmy 16 października 2019 r. Późno, zważywszy, że ten ruch istnieje od 2016 r. Nie mam słów na to, co dzieje się w Polsce.
S: Wiele osób uważało, że nas, lesbijek, temat Strajku Kobiet nie dotyczy, bo nie będziemy miały dzieci. To oczywiście bzdura. My akurat rzeczywiście dzieci na razie nie planujemy, ale to przecież wszystko są kroki do odebrania nam wszelkiej wolności.
Mówiłyście, że homofobia was nigdy bezpośrednio nie dotknęła. Serio? Nie możemy wziąć w Polsce ślubu, adoptować dzieci jako pary czy nawet zawrzeć związku partnerskiego. W mediach cały czas pojawiają się homofobiczne wypowiedzi, a za tęczową flagę można zostać pobitym. Jak niby homofobia was nie dotyka?
S: Oczywiście, zdajemy sobie sprawę z ogromnej ilości ograniczeń, jakie mamy jako osoby LGBT. Masz rację. Miałyśmy na myśli jedynie to, że nie spotkałyśmy się z bezpośrednią agresją, fizyczną czy werbalną, wobec nas. Choć i to się ostatnio zmieniło. Sytuacja w Żabce – coś wybierałyśmy, nawet nie trzymałyśmy się za ręce, a pani nagle do nas: „Pedalstwo! Roznosicie koronawirusa!”. Potem krzyczała: „Lesbijki, lesbijki, lesbijki!” i pokazywała nas palcami. Zszokowane, powiedziałyśmy tylko: „Ale pani ma gejradar!”. I wyszłyśmy. Pierwszego dnia po wyroku Trybunału poszłyśmy na protest. Miałam czapkę z tęczową lamówką od KPH. Mijałyśmy pana z pięknym białym pieskiem, który do nas podszedł. Chciałam go pogłaskać, a ten pan zwrócił się do psa: „Burek! Nie podchodź do tych elgiebetowskich szmat!”. Obie te sytuacje wydarzyły się w ciągu jednego tygodnia, tuż pod naszym domem, w centrum Warszawy.
Na waszym instagramowym koncie sporo jest aktywistycznej tematyki.
S: Gdy wprowadziłam się do Kaśki, poczułam się częścią społeczności LGBT, ale jednocześnie nic o niej nie wiedziałam. Zaczęłam obserwować dużo dziewczyn lesbijek na Instagramie, głównie zagraniczne konta (np. @nancy_dsantos – moja codzienna porcja lesbośmieszków), ale też polski profil @this_is_klenska. Któregoś razu Kaśka zaproponowała, żebyśmy założyły swój – i poszło. Poznałyśmy dużo osób , wyrobiłam sobie zdanie na różne tematy. Na początku myślałam, że naszą misją powinno być pokazywanie, że nie jesteśmy takie straszne, tym ludziom, którzy mają jakiś problem z „LGBTQWERTY”. Po jakimś czasie dotarło do mnie jednak, że ludziom, którzy są „nieprzekonani”, nie ma sensu udowadnianie czegokolwiek. Wsparcia za to potrzebują dziewczyny z naszej społeczności. To one powinny każdego dnia mieć kontakt z treściami typu: „Kochana, jesteś zajebista! Wszystko jest z tobą OK. Zobacz, można być z dziewczyną, można razem mieszkać, być szczęśliwą, nie trzeba siebie biczować całe życie. Pozwól sobie realizować to, co czujesz i o czym marzysz!”. Poznałyśmy mnóstwo historii, zaczęłyśmy robić posty randkowe, dziewczyny dodają swoje ogłoszenia, mogą się poznać. Przyczyniłyśmy się do powstania co najmniej pięciu związków. Dziewczyny dziękują nam, że znalazły swoją miłość itd. Mam ciarki, jak o tym myślę.
K: Ostatnio dostałyśmy wiadomość od dziewczyny, którą nasz post o lekarzach LGBT-friendly zainspirował do wizyty u jednego ze specjalistów – dziś ona jest po operacji torbieli znalezionej wtedy na jajniku. Takie historie nakręcają do działania, pomagają w chwilach zwątpienia.
S: Ja mam wciąż głód wiedzy. Mam tylko swoją Kaśkę, nie przeżyłam tych wszystkich rzeczy, przez które przechodziły te dziewczyny, które do nas piszą. O tym, jak odkrywały seksualność w okresie dorastania, jak się tego bały, z czym spotkały się w szkole, te imprezy potajemne, załamania.
Ty tych rozterek nie miałaś? Gdy byłaś nastolatką, nie miałaś myśli, że chciałabyś być z dziewczynami i że to jest „złe”?
S: Zauważałam urodę kobiet, ale nie pozwalałam sobie na zakochanie się. Gdzieś tam w środeczku marzyłam, by poznać dziewczynę, która byłaby mną zainteresowana, ale nie wykonałam żadnego kroku. Mieszkałam w małym mieście, byłam przekonana, że nie ma w nim ani jednej lesbijki. Podobali mi się też mężczyźni, dlatego zgodnie z normami bardziej kierowałam uwagę w ich stronę i byłam szczęśliwa w tych związkach. A potem poznałam Kasię i zakochałam się w niej po uszy, to pierwsza kobieta w życiu, w której się zakochałam.
Pozowałyście do błękitnego kalendarza „Repliki” 2021. Od razu się zgodziłyście?
S: W tym samym czasie pojawiły się dwie różne propozycje, oprócz kalendarza, jeszcze sesja zdjęciowa do e-sklepu. Stwierdziłyśmy, że „Replika” to jednak już coś super – musimy się spiąć, by to ogarnąć. Drugą opcję odrzuciłyśmy. Emilia Lyon, fotografka, też nas fajnie przygotowała, bo powiedziała, że to będzie nagi kalendarz, ale zadba o granice uczestniczek.
K: Ja od razu powiedziałam, że nago nigdy, bo jeszcze nie schudłam! (śmiech) Jakbym wyglądała jak ciacho, to pewnie, że bym się rozebrała! A to też był trudny czas, bo nagle odezwał się do nas TVN i w cztery dni musiałyśmy zorganizować wesele do jednego z ich programów, musiałyśmy więc przełożyć sesję, po której od razu jechałyśmy na urlop, więc to była super szybka akcja.
Chciałyście coś pokazać udziałem w tym kalendarzowym projekcie?
S: My zawsze chcemy pokazać jedno: „Dziewczyny! Nie bądźcie niewidzialne! My tu jesteśmy, pokazujemy się i jest zajebiście!”. I to jest ta misja, która nam przyświeca od niemalże samego początku. I tu też o to chodziło. Ja na Instagramie otwarcie mówię o swoich barierach, o tym, czego się boję. Chociażby o moim lęku przed tłumem, który jest potworny, ale jednak na Strajk poszłam, bo trzeba! I zawsze laski piszą potem do nas, że boją się tego samego i czuły się z tym same, nie wiedziały, czy się przełamać, a my im w tym pomogłyśmy. I z tym kalendarzem chodzi dokładnie o to samo. Nie wstydźcie się siebie![/restrict]