Lesbijki za mną szalały

Z JADWIGĄ JANKOWSKĄ-CIEŚLAK o jej nagrodzonej w Cannes kultowej roli lesbijki Evy w „Innym spojrzeniu”, a także o kolegach gejach i o homofobii szkół teatralnych, rozmawia Rafał Dajbor

 

Foto: Łukasz Ziętek, sesja dla magazynu “K Mag”

 

Rozmawiając z panią, nie sposób nie zacząć od węgierskiego filmu „Inne spojrzenie” z 1982 r. w reżyserii Károly’ego Makka. Zagrała pani lesbijkę uwodzącą żonę oficera, graną przez Grażynę Szapołowską. Choć sformułowanie „uwodzącą” może być mylne; fabuła jest tak poprowadzona, że właściwie trudno powiedzieć, kto kogo zachęca do zbliżenia.

Ze scenariusza wynikało, że inicjatorką zbliżenia miłosnego i erotycznego między naszymi bohaterkami jest Eva, którą grałam, ale Makk poprowadził to w taki sposób, że rzeczywiście trudno jest jednoznacznie stwierdzić, czy to Eva, czy Livia bardziej dąży do uwiedzenia tej drugiej i stworzenia między nimi związku.

Związku, który kończy się tragicznie.

Równie ważny, jak wątek miłosny, jest w tym filmie wątek polityczny i to on sprawia, że ta miłość tak się musi skończyć. Po pierwsze – Livia jest rzeczywiście żoną ofi cera, a po drugie cała rzecz dzieje się w kraju komunistycznym, czyli w świecie, w którym oficjalnie uznawano, że coś takiego jak miłość homoseksualna nie istnieje, bo jest sprzeczna z „socjalistyczną moralnością”.

Jak doszło do tego, że dwie główne role kobiece w filmie węgierskim zagrały polskie aktorki?

Makk był zafascynowany Grażyną Szapołowską, którą widział wcześniej w kilku filmach i od razu zdecydował, że rolę Livii musi grać tylko ona. Jeśli zaś chodzi o postać Evy, to rozglądał się za pasującą mu aktorką i po Węgrzech, i po Europie, i po świecie. Aż w końcu doszedł do wniosku, że skoro obsadził Grażynę, to może by spróbować poszukać polskiej aktorki. Zorganizował więc zdjęcia próbne, które udało mi się przejść zwycięsko i, mówiąc szczerze, Makk był bardzo zadowolony z tego, jak zagrałam. Makk był zresztą zdania, że na Węgrzech nie ma aktorki, która by to zagrała tak, jak on chciał.

Niewątpliwie aktorów/ek węgierskich, czechosłowackich, enerdowskich, bułgarskich czy rumuńskich w polskich filmach jest niewielu, zaś polskich aktorów/ek w filmach innych krajów tzw. „demokracji ludowej” można naliczyć kilkuset.

To prawda. Niektórzy koledzy byli przecież gwiazdami całego bloku wschodniego, by wspomnieć choćby Barbarę Brylską, Leona Niemczyka, nie mówiąc już o Stanisławie Mikulskim.

Czy przystępując do pracy nad rolą Evy znała pani jakąś lesbijkę, która była dla pani inspiracją? Czy korzystała pani wyłącznie z własnej wrażliwości?

W tamtym czasie, zwłaszcza w kraju socjalistycznym, homoseksualizm zarówno męski jak i kobiecy był tematem wstydliwym. Mało się na ten temat mówiło, a jeśli nawet, to na poziomie aluzyjnym albo prześmiewczym, a na pewno nie na poważnie. Oczywiście, że w tamtym czasie wiedziałam, że jakiś znajomy mi człowiek jest lesbijką, albo gejem, ale z żadną z tych osób nie rozmawiałam na ten temat. Tworząc postać w filmie Makka, opierałam się na własnej wyobraźni i wrażliwości. Na temat homoseksualizmu nie miałam żadnej wiedzy, ale miałam też przekonanie, że to nie ma znaczenia, bo miłość to miłość i nie jest ważne, czy łączy ona kobietę i mężczyznę, kobietę i kobietę, czy mężczyznę i mężczyznę. Uczucie jest uczuciem i przeżywa się je tak samo.

Wiele filmów reżyserowanych przez mężczyzn, które pokazują związek lesbijek, jest krytykowanych przez lesbijki za to, że pokazują miłość i seks lesbijski z punktu widzenia męskich wyobrażeń. Tymczasem „Inne spojrzenie” jest filmem, który został zaakceptowany przez lesbijki jako ten, w którym związek między dwiema kobietami ukazany jest po prostu prawdziwie.

Makk napisał scenariusz na podstawie powieści Erzsebet Galgoczi i przy jej współpracy, więc choć reżyserował mężczyzna, to scenariusz powstał we współpracy z lesbijką.

Nie wiedziałam nawet, że film ten ma taką opinię, ale rzeczywiście po zagraniu w „Innym spojrzeniu” dostałam całe mnóstwo listów i telegramów od lesbijek nie tylko z Polski, czy z Europy Wschodniej, ale z całego świata, w których pisały o tym, jak podobała im się moja rola. Przesyłano mi wycinki z zachodniej prasy, które ukazywały, jak bardzo środowiskom homoseksualnym podobało się „Inne spojrzenie”, jak bardzo doceniali to, że można pokazać miłość lesbijską w sposób głęboki i poważny, ani nie prześmiewczy, ani nie pornograficzny. I to jeszcze w filmie nakręconym za „żelazną kurtyną”. Miałam też fankę, lesbijkę z Japonii, która chyba się we mnie zakochała. Przysyłała listy, aż w końcu w którymś zapytała, czy może przyjechać do Polski, żeby mnie poznać. Byłam pewna, że zawiłości z uzyskaniem wizy i podróżą do socjalistycznego kraju sprawią, że i tak nie przyjedzie, więc odpisałam, że zapraszam. Jakież było moje zdumienie, gdy za kilka dni ktoś zapukał do drzwi, a gdy otworzyłam, ujrzałam tę właśnie Japonkę i usłyszałam: „Dzień dobry, nazywam się Hitomi Sawabe”. Hitomi przez cały tydzień jeździła i chodziła za mną, nie przeszkadzał jej ani mój mąż, ani moje dzieci, bo przebywanie w moim towarzystwie po prostu sprawiało jej przyjemność. W końcu jednak wróciła do Japonii.

Za rolę w „Innym spojrzeniu” otrzymała pani nagrodę za rolę kobiecą na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes, najbardziej prestiżowym festiwalu kina artystycznego. Jak wspomina pani tamten festiwal?

Dla osoby, która przyjechała do Cannes w 1982 r. z Polski, czyli z kraju, w którym trwał ponury i dołujący psychicznie czas stanu wojennego, to było fantastyczne przeżycie! Odetchnięcie powietrzem wolnego świata.

Miała pani okazję poznać największe gwiazdy światowego kina?

Zobaczyć na własne oczy – tak. Ale poznać – skądże! Grażyna i ja stanowiłyśmy na tym festiwalu część delegacji węgierskiej, która składała się z blisko pięćdziesięciu osób, z której może piątka to byli filmowcy, a reszta to działacze kinematografii i funkcjonariusze węgierskiej bezpieki. Pilnowano, byśmy stanowili grupę hermetyczną i zamkniętą. Nikt nam wprost nie mówił, że tego czy tamtego nie wolno, ale sterowano naszymi kontaktami tak, byśmy nie wdawały się w jakieś rozmowy, czy tym bardziej wymiany poglądów z filmowcami z Zachodu.

Kilka lat później wróciła pani na Węgry, by zagrać w filmie Jánosa Xantusa „Głupota nie jest przeszkodą”. Czy węgierskie kino „odkryło” panią na nowo, czy kolejne propozycje nawiązywały do roli w „Innym spojrzeniu”?

Pierwsza propozycja, którą dostałam z węgierskiej kinematografii po „Innym spojrzeniu” to była rola lesbijki, za którą podziękowałam, bo nie chciałam powielać tego samego schematu. Natomiast film Xantusa to była komedia, w dodatku jeden z jego pierwszych filmów, a ponieważ János był asystentem Makka na planie „Innego spojrzenia” – rolę u niego przyjęłam z przyjaźni i w ramach pomocy dla młodych kolegów-filmowców z Węgier.

A jak pani rolę i nagrodę w Cannes przyjęto w Polsce?

Nijak. Trwał stan wojenny, nic się o tym nie mówiło i nikogo to nie obchodziło, poza środowiskiem artystycznym. Żeby ówczesna telewizja w ogóle się zainteresowała, że dostałam nagrodę w Cannes, musiała zadzwonić do nich jedna z moich koleżanek. Wtedy dopiero łaskawie napomknęli, ale też niewiele, bo nie bardzo wiedzieli, jak w tej „umundurowanej” telewizji mówić o tym, że polska aktorka dostała w Cannes nagrodę za rolę lesbijki.

Czy odrzucenie przez panią roli Kasi Pióreckiej w serialu Stanisława Barei „Zmiennicy”, którą ostatecznie zagrała Ewa Błaszczyk, także wynikało z niechęci do powielania pewnego wizerunku? Nie chciała pani po zagraniu lesbijki grać „kobiety z wąsami”?

To zupełnie inna sprawa. Stanisław Bareja zwrócił się do mnie z tą propozycją dużo wcześniej, niż nakręcił sam serial, który zresztą wtedy, na etapie przygotowań, nosił jeszcze tytuł „Zawód – taksówkarz”. Zaproponował mi tę rolę właśnie wtedy, gdy jechałam na plan na Węgry i musiałam wybierać, czy główna rola, ale na Węgrzech, czy serial w Polsce. Wtedy wybrałam Węgry. Odrzucenie przeze mnie roli w „Zmiennikach” nie miało nic wspólnego z niechęcią do grania w męskim stroju i z przyklejonymi wąsami.

Jedną z pani pedagożek w warszawskiej PWST była Ryszarda Hanin. Krążyły pogłoski, że jest ona „co najmniej” biseksualna.

Naprawdę? O tym to akurat pierwszy raz słyszę. Nigdy nie zauważyłam w niej nic, co pozwoliłoby mi pomyśleć, że może tak być. Natomiast wspominam ją wspaniale. I jako pedagoga, i – potem – jako koleżankę z teatru. Była to kobieta o niezwykle szerokich horyzontach, nieprawdopodobnej wiedzy, wielkiej empatii i cudownej wręcz osobowości.

Innym pani nauczycielem w PWST był gej, Jerzy Kaliszewski.

To, że profesor Kaliszewski jest gejem, było powszechnie wiadome, ale na zasadzie tajemnicy poliszynela. Z tym, że tak jak Ryszardę Hanin wspominam cudownie jako nauczycielkę, która nauczyła mnie wszystkiego, co w aktorstwie najważniejsze, tak Kaliszewski jako pedagog zupełnie mnie nie inspirował i nie przepadałam za nim.

Pozostawmy zatem pedagogów i przejdźmy do pani kolegów ze studiów. Jednym z nich był Krzysztof Kolberger, o którego homoseksualizmie właściwie przez lata nie było wiadomo.

Krzysiek był szalenie utalentowanym aktorem o genialnym głosie i słuchu. I bardzo wartościowym człowiekiem. O tym, że jest gejem, czy może raczej biseksualistą, bo przecież miał nie tylko żonę, ale ma też córkę, dowiedzieliśmy się wszyscy wiele lat po szkole, bo podczas studiów Krzysiek uchodził wręcz za typ twardziela, „mena”, co się zowie. Zresztą w szkole „przyznanie się” do bycia gejem nie wchodziło w grę. Za to się wylatywało ze studiów.

Wylatywało ze studiów?!

Oczywiście. Już na egzaminie wstępnym, jeśli komisja zauważała, że kandydat na aktora jest jakoś podejrzanie „miękki”, to nie miał szans. Tak samo było w trakcie studiów na egzaminach, które decydowały o promowaniu studenta na kolejny rok. Przez pewien czas zupełnie poważnie myślałam, że gej nie może zostać aktorem. Na własne oczy i uszy widziałam i słyszałam, jak na korytarzu szkoły pewna pani pedagog, której nazwiska – wybaczy pan – nie ujawnię, mijając chłopaka jej zdaniem właśnie zbyt „miękkiego”, powiedziała półgębkiem: „To jest pedał, trzeba go wyrzucić”.

Z pani słów wyłania się obraz ówczesnej PWST z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku jako uczelni właściwie jawnie homofobicznej, choć wtedy jeszcze nie używało się tego słowa. Przyznam, że jestem zdziwiony, bo jest pani pierwszą osobą, która o tym tak jawnie mówi.

Prawdopodobnie wynika to z faktu, że koledzy lukrują własne wspomnienia i zależy im na przedstawieniu wyidealizowanego – przynajmniej pod tym względem – obrazu uczelni. Bo o tym, że tak jest, wiedzieliśmy wszyscy. Mówię to z całą odpowiedzialnością i w pełni poważnie. Zaś doskonali aktorzy będący gejami, tacy jak Stanisław Igar, Igor Przegrodzki czy choćby nasz profesor Jerzy Kaliszewski, uznawani byli za wyjątki potwierdzające regułę.

Miała pani okazję zagrać w znakomitym i głośnym przedstawieniu „Wieczoru Trzech Króli” w teatrze Stara Prochownia, które w 1976 r. wystawił Jan Kulczyński w wyłącznie żeńskiej obsadzie. Pani miała zadanie wyjątkowe, bo wcielała się pani w dwie role – Sebastiana, czyli mężczyznę, oraz Violę, czyli kobietę, która przebiera się za mężczyznę.

Oj, tak, tak, było to pod względem aktorskim szalenie skomplikowane zadanie, z którego chyba udało mi się całkiem dobrze wybrnąć.

A czy Jan Kulczyński na spotkaniu z całym znakomitym zespołem, bo oprócz pani grały tam m.in. Irena Kwiatkowska, Zofi a Rysiówna, Hanna Skarżanka, Gabriela Kownacka, Helena Gruszecka, czy wspominana już w naszej rozmowie Ryszarda Hanin, wyjaśnił skąd pomysł na wyłącznie żeńską obsadę?

Oczywiście. Pomysł wyniknął z teatralnej przewrotności. W teatrze czasów Szekspira wszystkie role, w tym kobiece, grali wyłącznie mężczyźni, więc Kulczyński postanowił to po prostu zrobić na odwyrtkę. Moim zdaniem to był rewelacyjny spektakl, na którym publiczność naprawdę piała ze śmiechu. Szekspir kojarzy się przede wszystkim z tragediami, z „Hamletem”, a przecież pisał też komedie i „Wieczór Trzech Króli” jest jedną z nich. Kulczyńskiemu i nam udało się sprawić, że było to przedstawienie, które śmieszyło do łez – dosłownie!

Czy nie ma pani wrażenia, że w dzisiejszych czasach i przy obecnej władzy spektakl taki mógłby zostać zrozumiany jako podejrzany i promujący „ideologię gender”?

Całkowicie się zgadzam, że dziś z pewnością jakiś „geniusz” by wykombinował, że spektakl wprowadza „zamieszanie w tożsamości płciowej”, albo coś równie „mądrego”, a cały – najważniejszy – wątek autoteatralny, fantastyczna zabawa formą, nowatorskie, bo przewrotne i odwrotne nawiązanie do realiów teatru czasów Szekspira zniknęłoby w ideologicznej pseudodyskusji.

Pracowała pani także z reżyserami, których homoseksualizm nie jest tajemnicą. Mam tu na myśli Macieja Prusa i Krystiana Lupę. Czy według pani ich orientacja seksualna ma wpływ na artystyczny wymiar ich przedstawień?

Na wymiar czysto teatralny – nie, bo obaj są po prostu wybitnymi reżyserami, wspaniałymi Ludźmi Teatru o wielkiej klasie zawodowej i ludzkiej, wielkimi talentami, o których mogę mówić w samych superlatywach. Uważam jednak, że jako geje mają w sobie pewien rodzaj specyficznej, bardzo głębokiej wrażliwości, której można im naprawdę pozazdrościć.

W Teatrze Telewizji „Aktor” pracowała pani z Edmundem Fettingiem, gejem, który znany był z tego, że podobno niespecjalnie przepadał za kobiecym towarzystwem.

Dawało się to zauważyć. O tym, że pan Edmund jest gejem, całe środowisko wiedziało od zawsze, natomiast publiczność nie miała o tym pojęcia i chyba Fetting, uwielbiany przez kobiety przychodzące z kwiatami na jego przedstawienia i dostający worki listów od fanek dbał o to, żeby to się nie stało powszechnie znanym faktem. Nie miałam z nim jednak żadnego konfliktu, bo też starałam się nie wchodzić mu w drogę, a wspólne sceny grać z nim po prostu profesjonalnie i tyle. Przyglądałam mu się z boku, bo był dla mnie swoistą zagadką jako człowiek. Uważany był za świetnego aktora, ale moim zdaniem to za małe słowo. Edmund Fetting to był aktor wybitny, o swoim własnym sposobie uprawiania tego zawodu. Dziś zaś jest jednym z wielu niesłusznie zapomnianych wielkich ludzi teatru i filmu.

Jedno z pani najnowszych przedstawień, „Błogie dni” w reżyserii Wojciecha Urbańskiego w Teatrze Ateneum, w którym gra pani z Janem Peszkiem, także podejmuje tematykę homoseksualną. Jan Peszek gra w nim emerytowanego aktora-geja.

Powiedział pan „gram”. Niestety – „grałam”. Nowe szefostwo Teatru Ateneum nie było zainteresowane dalszą eksploatacją tego przedstawienia, czego bardzo żałuję, bo pracowanie z kolegą tak wspaniałym jak Jan Peszek to dla mnie jedna wielka zawodowa rozkosz. Spektakl opowiadał o losie ludzi starych, którzy przez współczesny świat są spychani do domów opieki, żeby sobie tam siedzieli, nie przeszkadzali i umierali po cichu. O tym, że czują się przez to wyobcowani i zepchnięci na margines. Postać, którą grał Janek, niosła w sobie podwójny bagaż takich doświadczeń – całe życie czuł się zmuszony do życia w zakłamaniu jako gej, a teraz jeszcze przyszła starość i on, kiedyś doceniany aktor, znalazł się w domu opieki z poczuciem, że nikogo już nie obchodzi i jest tu, gdzie jest, by nie zawracać innym głowy. To jest sztuka o odrzuceniu przez społeczeństwo. A to dotyczy i osób homoseksualnych, i osób starych.

Wiele ciepłych słów w swoich recenzjach poświęcał pani często Witold Sadowy, aktor i dziennikarz teatralny, który niedawno zadziwił środowisko aktorskie coming outem w wieku 100 lat. Jak pani odebrała jego odwagę?

Z Witoldem Sadowym przyjaźnię się tyle lat, ile jestem aktorką, czyli prawie pół wieku. Zaraz po ukończeniu szkoły zaprzyjaźniłam się z legendarną warszawską suflerką, Haliną Friedmannową, z którą z kolei „od zawsze” przyjaźnił się Sadowy. Nie zliczę godzin, które przegadaliśmy z Witkiem. Zawsze podziwiałam związek Witolda Sadowego z Jankiem Ryżowem, jego wieloletnim partnerem. Jak się kochali i jak piękną parę stanowili. Jego coming out oznacza spełnione życie. Gdy patrzę, jak człowiek przez lata zmuszany przez okoliczności, środowisko i świat do udawania i przemilczania, może w wieku 100 lat powiedzieć: „Tak! Jestem taki, jaki jestem. Jestem gejem” – to jest prawdziwa omasta na serce! \

Na koniec – co by pani powiedziała młodym aktorkom i aktorom, którzy wzbraniają się dziś przed przyjęciem roli lesbijki lub geja? Bo takie przypadki się niestety zdarzają.

Nic bym nie powiedziała, nie mam potrzeby pouczania nikogo. Ale bardzo bym się zdziwiła taką postawą. Przypomniał mi pan zdarzenie, gdy pewna aktorka dość bezczelnie zwróciła się do dyrektora teatru, aby ten tak ustawiał repertuar, by ona nie grała w soboty, bo jest zielonoświątkowcem. Pomyślałam wtedy: „No to k****, za przeproszeniem, zmień zawód!”. I tak samo pomyślałabym w takiej sytuacji. Nie chcesz zmierzyć się z zawodowym wyzwaniem? Nie chcesz rozwinąć swojego warsztatu aktorskiego? Swojej wrażliwości? Nie chcesz zagrać lesbijki czy geja? Nie chcesz zagrać człowieka? To zmień zawód!

 

Jadwiga Jankowska-Cieślak (ur. 1951) – jedna z najbardziej utytułowanych polskich aktorek filmowych i teatralnych. Już za debiutancką rolę („Trzeba zabić tę miłość”, 1972) otrzymała Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego oraz nagrody na festiwalach w Koszalinie i Łagowie. Stworzyła wówczas nowy typ współczesnej dziewczyny, nieobecny wcześniej na ekranie. Dwukrotna laureatka Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych za role w filmach „Sam na sam” (1977) i „Wezwanie” (1996). W 1982 r. jako pierwsza Polka otrzymała nagrodę aktorską na festiwalu w Cannes za postać lesbijki Evy w „Innym spojrzeniu”. Trzykrotnie nominowana do Orła (Polska Nagroda Filmowa), którego otrzymała w 2009 r. za pierwszoplanową rolę w „Rysie”.  

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.