MACIEJEM GRĘDZIŃSKIM, który w Poznaniu postanowił walczyć o widoczność takich jak on, czyli osób LGBT z niepełnosprawnościami, oraz z KRYSTIANEM LEDNICKIM, jego przyjacielem i opiekunem, rozmawia Bartosz Żurawiecki
Macieju, poznaliśmy się na spotkaniu poświęconym poznańskim Marszom Równości. Zabrałeś na nim głos i powiedziałeś o wykluczeniu osob z niepełnosprawnościami w społeczności LGBTQ. Było to mocne wystąpienie, które uświadomiło mi, jak poważny i wstydliwy jest to problem.
Na Marszach Równości krzyczy się o wielu różnych sprawach. O wszystkim jest mowa, tylko nie o osobach niepełnosprawnych. A przecież także wśród nich są geje, lesbijki. I także chcą kochać, mają prawo kochać. Moje wystąpienie było rozpaczliwym krzykiem w stronę środowiska LGBT, społeczeństwa w ogóle, żeby nas dostrzeżono i zaakceptowano.
Opowiedzmy więc twoją historię. Całe twoje życie jest związane z Poznaniem?
Tak, tutaj się urodziłem w 1987 r. Przyszedłem na świat z porażeniem mózgowym. Jestem niepełnosprawny od pasa w dół, poruszam się za pomocą kul.
Kiedy uświadomiłeś sobie własną inność?
Gdy miałem siedem lat, dotarło do mnie, że koledzy i koleżanki na podwórku inaczej się poruszają, trochę inaczej wyglądają. Dostrzegłem wtedy swoje ograniczenia. Wcześniej żyłem pod kloszem, rodzice zamknęli mnie w złotej klatce i nie zdawałem sobie sprawy ze swojej sytuacji. Łazarz, gdzie mieszkałem, to specyficzna dzielnica, mało przyjazna dla inności, choć powoli się to zmienia. Ale miejscowi swoim krzywdy raczej nie robili, nawet starali się pomóc. Pamiętam kilka dość oryginalnych postaci. Był pan w prochowcu i kapeluszu, który kierował ruchem drogowym, wydawało mu się, że jest szefem ulicy. Albo starsza pani, która chodziła z bokserem tak upasionym, że zastanawialiśmy się, jak on jest w stanie się poruszać. Do mnie na mojej ulicy każdy był przyzwyczajony. Trzeba jednak było zachować czujność. Moi rodzice prowadzili sklep spożywczo-monopolowy, który pewnej nocy został obrabowany. Rodzice splajtowali, narobili potem długów. Długo by mówić.
Chodziłeś do zwykłej podstawówki?
Od pierwszej do szóstej klasy miałem nauczanie indywidualne. Potem rodzice stwierdzili, że trzeba spróbować w szkole. Trafiłem do zespołu szkół z oddziałami integracyjnymi na Żonkilowej w Poznaniu. Połowa uczniów była niepełnosprawna, połowa sprawna, byliśmy uczeni integracji. Na początku miałem ciężko. Chodził ze mną do klasy chłopak z ostrymi zaburzeniami psychicznymi, kompletnie pozbawiony empatii. Wyzywał mnie od kalek, bił, znęcał się nade mną psychicznie. Dwóch innych chłopaków zachowywało się podobnie pod jego wpływem. Nauczyciele ciągle musieli pilnować, żeby coś mi się nie stało. Ale w końcu mój prześladowca trafi ł na leczenie psychiatryczne, a ja przeniosłem się do innej klasy, gdzie był już spokój. Bardzo mi się w szkole spodobało, nawet sobie specjalnie zajęcia przedłużałem, często siedziałem od 8 rano do 18. W szkole było lepiej niż w domu.
Z czego to wynikało?
Rodzice mieli skłonność do alkoholu, moje dwie starsze siostry także. Kilka miesięcy pili, potem przerwa 2–3 miesiące i od nowa. Sylwester kończył się dla nich w okolicach lipca. Ojciec robił awantury, a ja przecież musiałem przygotowywać się codziennie do szkoły. Niektórzy nauczyciele nie rozumieli, że nie odrobiłem lekcji, bo nam odcięli prąd, ponieważ rodzice nie zapłacili rachunku. W szkole natomiast miałem spokój, ciszę, kolegów, koleżanki. Nauczycieli też byli raczej w porządku, fajniejsi niż rodzice. Nie chciałem kończyć tej szkoły, tak mi tam było dobrze. Zgadałem się więc z panią od matematyki, że mnie na drugi rok zostawi w ósmej klasie. Miała dobre serce, a ja rzeczywiście byłem kiepski z matematyki, więc plan się udał.
To kto się tobą zajmował po szkole?
Rodzice byli, jacy byli, ale dbali o mnie, może ze strachu przed służbami i nauczycielami. Dbali, żebym miał kanapki do szkoły, był czysto ubrany i tym podobne. Raz szkolna pani pedagog wniosła sprawę o odebranie im praw rodzicielskich. Rodziców wezwano na rozprawę i to ich na jakiś czas otrzeźwiło. Zostawiono im te prawa, ale dostali warunek, że muszę coś zrobić ze swoim życiem. Ogólnie mieli pecha. Tata był malarzem pokojowym, pracował dorywczo. Wspólnie z mamą ciągle próbowali otwierać jakieś interesy, ale kończyło się, jak z tym sklepem monopolowym. Za dużo pili, za bardzo ufali ludziom.
Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych