Masakra i literalizm

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Pisanie stało się zajęciem niebezpiecznym. Zagrażającym nie tylko zdrowiu (zwłaszcza psychicznemu), ale i życiu. Przekonuję się o tym na własnej skórze, gdy fragmenty któregoś z moich felietonów (właśnie – fragmenty, a nie całość; któż by się trudził czytaniem całości) trafiają do sieci i wzbudzają reakcje tak gwałtowne, że nie powstydziliby się ich faszyści z armii Międlara. Nie mogę wyjść ze zdumienia, że to, co w założeniu miało być swobodną dywagacją na tematy rozmaite, zderza się z tajfunem ekstremalnych często emocji. Chyba powinienem być dumny, że prowokuję aż taki wkurw, ale prawdę mówiąc bardziej mnie ta eskalacja złej energii przeraża, niż podnieca.

Olga Tokarczuk napisała, że chorobą dzisiejszych czasów stał się literalizm, którego objawami są: „brak zdolności do rozumienia metafory” (dorzuciłbym jeszcze – i konwencji), „pauperyzacja poczucia humoru”, „skłonność do wydawania ostrych, pochopnych sądów”, potępienie niejednoznaczności i ironii. Koniec końców literalizm prowadzi do „powrotu dogmatyzmu i fundamentalizmu”.

Zawsze staram się w tę skromną i krótką formę literacką, jaką jest felieton, wnieść elementy ironii i niejednoznaczności. Od tego m.in. są felietony. Kto czyta uważnie, ten na pewno zauważył, że poprzedni mój tekst, o anglicyzmach w języku polskim, napisany został jako polemika z samym sobą. Narrator sam siebie przyłapuje na niekonsekwencji, poddaje pod rozwagę różne za i przeciw, stawia pytania i nie podsuwa gotowych odpowiedzi.

Natomiast komentarze na profilu „Repliki” pod kilkoma zdaniami wyjętymi z tego felietonu można z grubsza podzielić na trzy grupy. Pierwsza – standardowe. Żebym się walnął w głupi łeb, że popierdoliło mnie do reszty i generalnie mam spierdalać. Druga – lekceważące. Jestem boomerem i polonistką, zasługuję więc co najwyżej na politowanie (bardzo to „inkluzywne”, nieprawdaż?). Te trzecie zaś bombardują mnie jedynie słusznymi argumentami, niekiedy nawet merytorycznymi, tyle że podanymi z agresją, zacietrzewieniem i pogardą. Bombardowanie to ma na celu zdyskredytowanie mnie osobiście i nonsensów, które wypisuję.

Czytając komentarze, zaiste bez problemu dostrzegam obłęd w oczach moich interlokutorów i interlokutorek. Dla nich rozmówca, czyli ja – ale też ktokolwiek inny, nie roszczę sobie prawa do wyjątkowości – jest przeciwnikiem, którego należy z uporem godnym lepszej sprawy wdeptać w ziemię. Masakra! W komentarzach tych próżno szukać słów typu: „sądzę”, „moim zdaniem”, „myślę, że”, „przypuszczam” czy, nie daj Boże!, „zgadzam się”. Nie, jest odrzucająca jakiekolwiek wątpliwości pewność własnych racji. Swobodna i partnerska dyskusja pozbawiona obelg i osobistych wycieczek wydaje się więc niedosięgłym, a w tym kontekście wręcz śmiesznym ideałem.

Najsmutniejsze, że tego typu postawy prezentują nie prawicowe trolle, ale osoby identyfikujące się z LGBT+. Niestety, coraz częściej dostrzegam w środowisku przejawy ponurego doktrynerstwa, które w pierwszej kolejności stawia sobie za cel napiętnowanie i wyrugowanie wszelkich odchyleń od doktryny. Szkopuł jednak w tym, że nie bardzo wiadomo, jaka to jest doktryna, bo de facto każdy ma własną. Wszystko więc sprowadza się do usilnych prób zawstydzenia (o, shaming!) i wyeliminowania domniemanego wroga.

To wymaga z kolei okopania się na swoich pozycjach i obrony ich za wszelką cenę. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że teoria queer zakładała płynność wszelkich tożsamości i orientacji. Podlegały one dekonstrukcji, co miało prowadzić do, jak widać utopijnej, sytuacji, w której nikt już nie będzie się musiał jednoznacznie określać i definiować w wąskich ramach.

Tymczasem tożsamości mnożą się dzisiaj w niesłychanym tempie. Już nie tylko gej, les, bi etc., ale aromantyczny, panseksualny, aegoseksualny, demiseksualny itd., itp. Żeby było jasne, każdy ma prawo nazywać siebie tak, jak ma ochotę. Tyle że towarzyszy temu nazywaniu syndrom oblężonej twierdzy, choć to nawet nie jest twierdza, a ciasna cela.

Do kompletu mamy jeszcze ciągłą pretensję – na przykład pod adresem „Repliki” – że nie zauważamy istnienia rozmaitych kategorii, jak również, że posługujemy się rzekomo „fobicznym” wobec nich językiem. To my jesteśmy nieprzyjacielem, do którego strzelać najłatwiej. Tu powinienem napisać, że owszem, zauważamy i nie deprecjonujemy, ale to przecież tylko żałosne tłumaczenie się, bo i tak nie udowodnimy własnej niewinności.

Rozdrobnienie siłą rzeczy prowadzi do osłabienia wspólnoty. Zamiast jednoczyć się w walce z opresyjną rzeczywistością, tęczowi zajmują się tropieniem wrogów we własnych szeregach. Bezkompromisowo i ze śmiertelną powagą prowadzącą do fanatyzmu; zawsze takie są skutki, gdy człowiekowi brakuje dystansu do samego siebie.

Tokarczuk ma rację. Literalizm nas zabije. To znaczy, zabijemy się sami. Niebinarni ukatrupią cis, aromantyczni wykończą sapioseksualnych. A PiS znowu wygra wybory