Matka Polka niehetero

Z pisarką SYLWIĄ CHUTNIK o tym, jak trudny bywa coming out, gdy jesteś pomiędzy homo a hetero, o synu i o partnerce, o apostazji
i o hejcie, a także o Madonnie i o Nowym Jorku, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

Możemy przejść na ty? Sylwia.

Mariusz. Bardzo mi miło. Weźmy od razu byka za rogi, czyli coming out, ok?

Dawaj.

Poglądy prorównościowe miałaś zawsze, tzn. odkąd zaistniałaś swym debiutem „Kieszonkowy atlas kobiet” w 2009 r.

Odkąd miałam jakiekolwiek poglądy polityczne, czyli gdzieś od 13. roku życia.

Ale ostatnio od bycia sojuszniczką przeszłaś do mówienia „my” o społeczności LGBTIA. A teraz godzisz się na wywiad, w którym powiesz o sobie. Czyli przeszłaś pewną drogę.

Bycie sojuszniczką jest takie fajne i szlachetne – ludzie LGBT mówią ci: „O, jak super, że nas wspierasz”, a ty kibicujesz, stojąc z boku. A gdy nagle odkrywają, że jesteś lesbą – o, to jest grubo: „Jedziesz na jednym wózku z nami, razem z nami siedzisz w tym grajdole”. Natomiast w oczach heteronormy natychmiast tracisz obiektywizm.

To homofobia w wersji light – orientacja osoby hetero jest „przezroczysta”, więc nie przeszkadza być „niezależną ekspertką”, podczas gdy osoba LGBT jest „bezpośrednio zainteresowana”, więc w „oczywisty” sposób subiektywna. Tak jakby np. o katolicyzmie mogli obiektywnie wypowiadać się tylko ludzie innych religii lub ateiści.

Być LGBT i niezależną ekspertką? O, nie, panie, bez przesady! (śmiech)

Ja hetero nigdy nie byłam. Zawsze byłam w tym spektrum między homo a hetero – ale w którym dokładnie miejscu, sama nie wiedziałam. Potrafi łam w poniedziałek myśleć o sobie jako o dziewczynie bi, a w czwartek, że chyba jednak jestem osobą niebinarną. Zdałam sobie sprawę wcześnie, że moja psychoseksualność jest płynna między tymi dwiema granicami i nie miałam potrzeby jej bliżej określać. Bo zresztą: jeśli bi, to na ile bi? A cholera wie. Gdy masz trudniejszą do zdefiniowania tożsamość, trudniej jest się wyoutować i jednoznacznie coś powiedzieć. Oglądałam coming outy innych osób i wzruszałam się na tych wszystkich filmikach na YouTubie, ale jakoś sama siebie nie widziałam mówiącej: „Proszę państwa, dziś skończył się ten domniemany heteroseksualizm Sylwii Chutnik”. Nie wiem, może też kojarzyło mi się to z „przyznawaniem się” do czegoś – błędu czy winy?

Od 20 lat co roku jeżdżę do mojego ukochanego Nowego Jorku i zawsze idę pod Stonewall i na znajdującą się niedaleko Gay Street, która teraz nazywa się nie tylko Gay, ale też Lesbian, Bisexual, Trans, Pansexual…

…Asexual, Intersex, Nonbinary, Two Spirit…

Stoję tam i uśmiecham się do siebie. Jak cudownie, że jest tak wiele tożsamości seksualnych, do skrótu LGBT dodajemy kolejne literki, kolejne warianty. Poszerzamy „pole walki”. Można się zastanawiać, która literka pasuje nam najlepiej. A swoją drogą, jak bym przejrzała moje własne teksty sprzed, powiedzmy, 10 lat, to pewnie niejedno bym tam poprawiła, bo ten proces wkluczania cały czas się toczy.

Dalej. Rok temu zrobiłam apostazję i to też jest swego rodzaju coming out. Tylko trzy dni mi zabrało wyjście z Kościoła Katolickiego, polecam. Miałam wtedy dyskusję ze znajomymi, że przecież ja w tym Kościele już i tak od dawna nie byłam, a skoro wyszłam, to tak, jakbym wcześniej była. A to, że Kościół zmusił mnie do wypełnienia papierka, jest graniem w ich grę. Katoliczką nie jestem od czasów nastoletnich. Potraktowałam apostazję jako kwestię formalną do uporządkowania – jeśli mnie nagle trzaśnie tramwaj, to żeby mnie nie pochowali przypadkiem z krzyżem. Bo według papierka byłam katoliczką – zostałam zapisana całkiem nieświadomie w wieku trzech miesięcy jako małe bobo w falbankach.

I z coming outem też tak trochę jest, że to „granie w ich grę” w takim sensie, że system wszystkich „zapisał” do grupy hetero i jak siedzisz cicho, to domyślnie właśnie taka jesteś. Trzeba dopiero jasno powiedzieć „wypisuję się”, by zrozumieli, że hetero nie jesteś i nigdy nie byłaś. Ale nie ma rady – to jest dominująca większość – trzeba zagrać w ich grę i się wypisać, bo jak jesteś „ponad to” – to jesteś brana za heteryczkę niezgodnie ze stanem faktycznym.

A tak w ogóle, zwyczajnie nie wierzę, że ten jednoznaczny heteroseksualizm jest aż tak powszechny, jak się wydaje. Gdyby ludzie mieli więcej swobody i nie czuli presji, że bycie hetero jest takie „słuszne”, to mam wrażenie, że wielu postanowiłoby zbadać swą seksualność i na skali Kinseya wcale nie wylądowaliby jako stuprocentowi heterycy czy heteryczki. Ale pewnie boją się nawet o tym myśleć i wypierają emocje.

Ja z tą przytłaczającą większością, która rzekomo nie ma żadnych wątpliwości, nigdy się nie identyfikowałam, niemniej byłam prawie 18 lat w związku heteroseksualnym. Ludzie identyfikowali mnie jako hetero. A ja siedziałam i myślałam: „OK, skoro potrzebujecie etykietki, proszę bardzo”, bo przecież byłam z mężczyzną. Nie z przymusu, nie dla przykrywki, był to absolutnie „pełnoprawny” związek. W dodatku w środowisku feministycznym, w którym funkcjonuję, byłam brana za przykład feministki – partnerki i matki – czyli tej laski, która reprezentuje problemy „zwykłych” kobiet.

I jakkolwiek z hasłem drugiej fali feminizmu „prywatne jest polityczne” zgadzam się w 100%, to miałam wątpliwości, czy jeszcze i o mojej psychoseksualności powinnam mówić publicznie. I tak sporo już ujawniam a nie chciałam wpisywać się w obecną stylistykę znanych osób pt. „Wszystko na pokaz”. Przyjęłam więc strategię, że nie będę wychodziła z szafy, bo w niej nie siedzę – co najwyżej w jakimś, nie wiem, przedpokoju – ale też nie będę mówiła, że jestem hetero.

Rozumiem, że coming out jest trudniejszy, jeśli de facto jesteś w heteroseksualnym związku.

Zresztą wraz z biseksualnym coming outem idzie cały bagaż stereotypów innych niż przy homoseksualności. Mamy dwie wyoutowane biseksualne posłanki, które były na okładce „Repliki” – i słyszałam parę komentarzy typu: „Eeee… wielkie mi co”.

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

Biseksualność dziewczyn to „nic takiego”, za to jakby facet się wyoutował jako bi, to i tak by powiedziano, że gej.

To się przekłada na konkretne zachowania i obyczajowość. Facet spróbuje drugiego wziąć za rękę na ulicy – nie zaśpiewają mu subtelnego „Rzadko cię widuję z dziewczętami”, tylko może spokojnie liczyć na wpierdol. A jak ja się obściskiwałam z psiapsiółkami, to nikt nie mrugnął okiem, bo było to według nich niewinne.

Koleżanka niedawno przypomniała mi też takie stare powiedzonko: „Żeby życie miało smaczek, raz dziewczyna, raz chłopaczek” – i pomyślałam: „Cholera, podoba mi się takie przyjemnościowe podejście”. Musimy ciągle walczyć o naszą tożsamość, stać na barykadach przeciwko stereotypom i przemocy. A mnie się marzy pisanie o seksualności z radością, afirmacją i luzem.

Teraz jesteś w związku z dziewczyną i to ten związek popchnął cię w stronę coming outu?

Absolutnie tak. Jestem z dziewczyną od ponad roku. I zaczęłam, jak wspomniałeś, od mówienia „my” o naszej społeczności.

Nasza Czytelniczka przysłała nam screen shot twojego postu z okazji Międzynarodowego Dnia Przeciwko Homofobii, Bifobii i Transfobii, zakreślając na czerwono to „my” i sugerując, by cię o to „dopytać”– w ten sposób doszło do naszego wywiadu.

Gdy przysłałeś mi ten screen, pomyślałam: „No, wreszcie ktoś zauważył!”. (śmiech) Bo ja już mówiłam „my” choćby na pikiecie po zeszłorocznym Marszu w Białymstoku. I nic. Halo? Nikt nie wytropił? Przyszło mi do głowy: „A może wszyscy i tak już myśleli, że jestem lesbą, tylko głośno nie mówili, bo ja nie mówiłam?”. Zaczęłam myśleć o tym, że muszę zrobić „porządny” coming out, ale nie dlatego, że sama potrzebuję to wykrzyczeć – absolutnie nie. Raczej miałby to być akt polityczny i akt solidarności. Stwierdziłam więc: „OK, poczekam, aż coś jebnie politycznie i wtedy powiem coś w stylu: «Ja jako osoba LGBT…» itd. Żeby było mocno!”.

Umówiliśmy się na wywiad jeszcze w maju – przed tymi wszystkimi wypowiedziami płynącymi z partii rządzącej: „LGBT to nie są ludzie”.

I wtedy powiedziałam sama do siebie: „Ej, ale na co ty jeszcze czekasz? Aż obozy zaczną nam urządzać?”. Jesteśmy najbardziej homofobicznym krajem Unii Europejskiej, co jeszcze musi się wydarzyć? Jakie jeszcze granice mają być przekroczone, bym się odezwała?

Zajmuję się naukowo między innymi analizą ofi cjalnego języka lat 50., o którym pisał też m.in. prof. Michał Głowiński. To, co mamy teraz, to wzmożenie dyskursu homofobicznego w warstwie komunikacyjnej. Jest to kalka propagandy z tamtego okresu, a nawet i międzywojnia. Pierwszy krok do otwartej nienawiści i do obozów, został już poczyniony. To już nie jest przemoc wyłącznie symboliczna. Jesteśmy właściwie na etapie, że „pedałowi” można wpierdolić, bo nie jest człowiekiem.

To już zdecydowanie jest ten czas. Dlatego outuję się, mimo że moja seksualność jest płynna i niejednoznaczna. Całkowicie przy tym zdaję sobie sprawę, że jestem w uprzywilejowanej pozycji – mieszkam w Warszawie, jestem niezależna fi nansowo, mam bańkę przyjaciół, którzy mnie akceptują. Więc co ryzykuję? Że mogę oberwać? I tak już mogę, bo: ateistka, weganka i feministka. Na dodatek wydziarana. Jestem od dawna narażona na „zdrowy” hejt z głębi trzewi polskiego narodu. Obrywałam już i mentalnie, i bezpośrednio, bo były też szarpaniny. Mogę więc być i lesbą. Dojdzie mi jeszcze hejt od homofobów, trudno.

Bierzesz hejt na klatę, tak?

Biorę na klatę też to, że jako dorosła osoba chcę powiedzieć dzieciakom LGBT: „Przepraszam was, że tak jest. Spierdoliliśmy ten świat. Jesteśmy winni tego, że homofobia i transfobia się rozprzestrzeniają. Outuję się po to – jakkolwiek to górnolotnie zabrzmi – by was wspierać”.

Masz syna, który nie jest już małym dzieckiem.

Ma 17 lat.

Napisaliśmy sporo w „Replice” o tym, jak się wyoutować przed rodzicami, rodzice opowiadali o reakcjach na coming out swych dzieci, pisaliśmy, jak powiedzieć o tym w pracy. Ale coming out przed własnym, niemal dorosłym dzieckiem – to jest terra incognita.

Otóż to. Gdzie jest podręcznik do tego, pytam?! (śmiech) Chciałabym, by ten temat wybrzmiał w wywiadzie, a jednocześnie to jest intymna sprawa, Bruno będzie musiał autoryzować ten fragment tekstu.

Jasne. Powiedz tyle, ile możesz i ile chcesz.

Wyoutowałam się przed synem rok temu, gdy od dwóch miesięcy byłam w związku z kobietą. On miał 16 lat, a nie jakieś tam trzy, więc żadnej ściemy typu: „A to jest nowa ciocia” być nie mogło. Wcześniej musiał przejść przez moje rozstanie z jego tatą. Wiem, że to nie było łatwe – moi rodzice rozwiedli się, gdy miałam 11 lat. Sprawa więc była poważna, a udawanie, że nic się nie dzieje, nie przeszłoby. Na dodatek tę bombę pod tytułem „Matka lesba” dałam mu w roku moich 40. urodzin, czyli jasna sytuacja – starej odbija, klasyczny kryzys wieku średniego, fiu-bździu w głowie. Na to nakłada się jego czas dojrzewania, odkrywania własnej tożsamości. Jesteśmy na hormonalnym wysokim C. Trudne to cholernie – usiąść i powiedzieć temu 16-latkowi nagle: „Słuchaj no, mama jest lesbijką”. Tymczasem syn zachował się tak, że normalnie myślałam: „Jeszcze chwila i poprowadzi warsztat pt. «Jak się zachować, gdy twoja mama outuje się przed tobą»”. Zapytałam, czy wie, co to w ogóle jest coming out. „Tak, wiem” – odpowiedział z taką pewnością, jakby przeżył ich tysiące. Gadaliśmy trzy godziny, ja płakałam: „Wiesz, Bruno, nie wiem, jak to będzie, strasznie mi przykro, że musisz to znosić i na dodatek jeszcze w tym kraju”. Dałam mu całkowitą wolność, powiedziałam, że może mnie uznać za idiotkę, albo stwierdzić, że nie jest w stanie tego znieść. A on był po prostu jak mały Budda.

Dla mnie to było wyjątkowo ciężkie – która matka chciałaby dać dziecku „w prezencie” niepewność, wystawić na ewentualne ataki? Pod tym względem wszystkie matki lesbijki w Polsce mają przechlapane. A z drugiej strony miałam o tyle łatwiej, że zawsze byłam matką-freakiem i nieraz to on pełnił funkcję ostoi spokoju w naszej relacji. I wtedy też usłyszałam od niego: „Przestań, nie przejmuj się. Zawsze byłaś dziwna, jesteś dziwna – i to jest OK”. Jest dumny z tego, jaka jestem. Czy może być coś lepszego?

Po tej rozmowie poczułam się spokojnie. „Ach, takiego pięknego syna wychowałam”, parafrazując Marcina Koszałkę. Okazało się, że całe to chodzenie z nim na demonstracje, na Manify przyniosło rezultat. Nawet żartował: „Mama, spoko, przegryziemy aorty wszystkim, którzy się dopieprzą do naszego stada”. Zadawał rozsądne pytania: czy może komuś o tym powiedzieć? A jeśli tak, to w jaki sposób? Taki z niego niby typowy nastolatek, słuchający hip-hopu, postać wrażliwa, ale raczej milcząca – a dał mi mega wsparcie. Widzisz, mam łzy w oczach.

Do tej pory go zagaduję: „Chcesz jeszcze pogadać o tym, o coś zapytać?” – a on zdziwiony: „Nie, daj spokój, nie ma o czym”. Więc pocieszam się, że może jednak tak bardzo go nie obciążyłam. Cóż, matki się nie wybiera i co by nie zrobiła, to nigdy nie będzie na sto procent idealne. Wychowanie dziecka to zbyt skomplikowany proces – zawsze coś tam sknocisz, nie ma rady. Jedyny żal, jaki miał do mnie syn to: „Dlaczego tak późno mi powiedziałaś?”.

Jego relacja z moją partnerką dobrze się układa – a oni też mają nie lada robotę do wykonania. Nie dość, że patchworkowa rodzina, to jeszcze tęczowa.

Jak tak cię słucham, to myślę, że gdyby Bruno inaczej zareagował, to chyba byśmy teraz nie rozmawiali.

Masz rację. Pewnie nie.

Natomiast moi rodzice nie unieśli sprawy. Z domu mnie nie wyrzucili, bo już nie mieli jak, ale jednak to była przykrość. A wydawało mi się, że pójdzie raczej OK, bo ogólnie są super. Okazało się jednak, że Parada Równości – ekstra, LGBT – żaden problem, lecz może not in my house. Moja mama zareagowała praktycznym wyparciem, co jest ogólnie znaną strategią. Ja na szczęście jestem po terapii, więc poradziłam z tym sobie. Teraz sytuacja powoli się zmienia – jest lepiej. Ale jak na zeszłorocznej Paradzie zobaczyłam osoby z grupy „My, Rodzice”, które po prostu przytulały tych wszystkich młodych ludzi LGBT, to pomyślałam: „Kurde, też bym się przytuliła, choć mam 40 lat”. Teraz, przy okazji tego całego szamba, że „nie jesteśmy ludźmi”, „My, Rodzice” mieli cudowną akcję na Facebooku. Oglądałam ich kolejne fotki i wyobrażam sobie, że moi rodzice też na nich są.

Mama poszła w narrację: „Ale jak ty to możesz robić dziecku?”. I to jest w ogóle szerszy problem. Idziemy chrzcić dziecko, bo jak nie chrzcić? Dalej: „Jesteś weganką i sama żywisz się energią słoneczną? Dobrze, twoja sprawa – ale dziecku trzeba dać mięsko, bo jak nie dać? Jesteś w związku, który nie działa – masz w nim być «dla dziecka»”. Politycy wycierają sobie twarze dobrem dziecka, a tak naprawdę w kraju Janusza Korczaka ma się dzieci w dupie. Chyba, że „nienarodzone”– o, to wtedy mówi się o nich wiele.

Bruno jest nieochrzczony, jest wege, a jego matka jest w związku z kobietą, więc ma w Polsce ciężko. Ale znów – nie mamy prawa narzekać, bo i tak jesteśmy na uprzywilejowanej pozycji.

A co możesz powiedzieć o swojej partnerce?

Bardzo mnie wspiera. Jesteśmy ze sobą od ponad roku, ale znamy się od wielu lat – byłyśmy w tej samej bańce znajomych. Ona też ma za sobą związek hetero, ale dawno temu. Potem przez lata była w związkach z dziewczynami – i teraz jest ze mną. Pracuje naukowo, gra na gitarze w punkowym zespole, w którym ja z kolei śpiewam. Ujmuje mnie jej opiekuńczość, podczas gdy ja jestem wciąż dość niefrasobliwa wobec homofobii. Pyta mnie nieraz: „Ale wiesz, w co się pakujesz?”. Wiem. Pracuję nad sobą, wiem, jakie błędy popełniłam w poprzednim związku – a i tak przyłapuję się na tym, że wchodzę na stare tory przyzwyczajeń. Miłość to miłość – niezależnie od płci trzeba o nią dbać. Inaczej zaczyna być toksyczna i bolesna. Co do homofobii, to mówiłam, że jasne, przecież wiem, jak jest. Chodzę na Marsze Równości, znam temat. Ale jednak nie – sranie w banię – w rzeczywistości jest tak, że gdy idziesz ulicą i chcesz dać głupiego buziaka swojej dziewczynie, to włącza ci się „wewnętrzny alarm” i filujesz, czy w polu widzenia jest bezpiecznie.

I to trzeba poczuć, by naprawdę się dowiedzieć, jak to jest. Wiesz, do czego bym to porównała? Kiedy zostałam matką, to zaczęłam na serio widzieć bariery architektoniczne, choć wiedziałam wcześniej, że one są i solidaryzowałam się z osobami z niepełnosprawnościami. Ale to trzeba poczuć – te kilka schodków, które sprawiają, że gdzieś już nie wejdziesz. A wydawało mi się, że wystarczy być empatyczną. Gówno, nie wiesz, dopóki nie poczujesz. Dlatego jak mnie różne osoby hetero namawiały, bym się wyoutowała przed rodzicami, to nie wiedziały, do czego tak naprawdę namawiają. Albo doświadczasz sytuacji, że cię ktoś zwyczajnie zwyzywa nagle na ulicy od lesb. Albo doświadczasz sytuacji słownego oplucia cię przez prezydenta – i stwierdzenia, że nie jesteś człowiekiem.

Tak więc pierwsza zasada bycia sojusznikiem czy sojuszniczką brzmi: nie udawaj, że wiesz, jak to jest, bo nie wiesz. I to jest OK – nie trzeba doświadczyć wszystkiego, by wspierać. Sama pisałam listy w ramach działania w Amnesty International w sprawie poety z Tybetu uwięzionego przez chińskie władze. Wiedziałam, co on przeżywa? No nie. Miałam 15 lat, ledwo orientowałam się, gdzie jest Tybet.

A druga zasada sojusznictwa: nie pouczaj, co mamy czuć oraz jak i kiedy protestować, jak i kiedy walczyć o nasze prawa. Nic mnie tak nie wkurza jak: „Ja jestem z wami, ale teraz musicie siedzieć cicho, bo są ważniejsze sprawy”. Nosz kurwa…

I tak od 30 lat.

Właśnie. To nie jest żadne sojusznictwo. Napisałam z Grażyną Plebanek felieton do „Polityki”, w którym wezwałyśmy kandydatkę Małgorzatę Kidawę-Błońską – wiem, to już dziś politycznie prehistoria – by przestała być „grzeczną dziewczyną” i zawalczyła o ważne dla kobiet kwestie jak in vitro czy aborcja. MKB zaprosiła nas na rozmowę. Było bardzo miło, ale usłyszałam, że „teraz nie jest na to pora”. A kiedy będzie? Sorry, ja mam jedno życie, nie mam czasu na czekanie.

Dla wielu osób LGBT najbardziej traumatyczny okres w życiu to dojrzewanie – wtedy odczuwa się samotność, wtedy najbardziej bolą prześladowania. Jak było z tym u ciebie?

To nie jest moje doświadczenie, nie miałam traum. Bardzo wcześnie wybrałam sobie krąg przyjaciół anarchizujących, wolnościowych, niezależnych – a jednocześnie kochałam (i nadal kocham!) popkulturę. To był jakoś początek lat 90., gdy zdobywałam niemieckie wydania „Bravo” i nic nie rozumiałam, bo nie znałam niemieckiego, ale tam było dużo obrazków. Wsiąkłam w MTV, a w ogóle od 8. roku życia na potęgę słuchałam Madonny, bardzo się nią fascynowałam – ta subwersywność, to jej igranie z popkulturą, przesuwanie granic w mainstreamie.

Przybij piątkę.

Kochany, ja pracę magisterską pisałam o emancypacyjnych wątkach u Madonny! Jak obejrzałem dokument „Paris is burning”, który zresztą zbiegł się w czasie z „Vogue” Madonny, to był dla mnie total. Kocham wpływy undergroundu w popie. Wiem, że to dwuznaczny wątek: zarabianie na ideach.

Poza tym pochodzę z dość biednej rodziny i wątki klasowe w „Paris…”, całe to odgrywanie bogactwa, były mi bardzo bliskie. Jestem punkówą, a jednocześnie uwielbiałam stylówy na gold i brokat. Słucham nadal nieistniejących grup, jak Piekło Kobiet czy Homomilitia, eksplorujących tematykę nieheteronormatywności i feministyczną. Naprawdę underground is my love, na nim się wychowałam.

Potem poszłam na gender studies równolegle do studiów dziennych (rok później, bo w liceum raz nie zdałam przez zielone włosy). Internet już był, ale słabo dostępny. Pamiętam czytanie Judith Butler z jakichś kserówek. Miałam ze 20 lat, gdy trafiłam w Nowym Jorku do księgarni „Bluestocking” i tam wygrzebałam różne ziny, w których czytałam o – nie wiem – sposobach szycia wielorazowych podpasek czy związkach zawodowych striptizerek. Odkrywałam świat. Całe to queerowanie było tak wyzwalające.

Porozmawiajmy o twojej twórczości. Bohaterkami są niemal zawsze kobiety – będą teraz lesbijki?

Czekałam na to pytanie. (śmiech) „Pamiętników lesbijki” pisać nie będę, ale siedzę teraz nad powieścią, w której będzie wszelka nienormatywność. Karolina Sulej, moja przyjaciółka, z którą dzielę różne fascynacje, między innymi Nowym Jorkiem, napisała świetną reporterską książkę o Coney Island i „ukradła” mi najfajniejszy tytuł świata: „Wszyscy jesteśmy dziwni”. Otóż to, szanowni państwo, normalność nie istnieje. Każdy jest inny, a spora część z nas zmienia się też w czasie swojego życia. Uwaga, nigdy nie wiesz, kiedy staniesz się „dziwaczką”.

Chciałabym napisać powieść o ludziach LGBT, ale afirmacyjnie. Nie, że dramat, dyskryminacja i tragedia, tylko karnawał, satysfakcja, zabawa, radość. No, ktoś tam pewnie umrze, jak to u mnie – ale może homofob? (śmiech) Niedawno, na 30-lecie Amnesty International, napisałam opowiadanie, którego bohaterką jest młoda lesbijka.

Nastolatka. Tytuł opowiadania to „Dopóki mieszkasz w naszym domu”.

Tekst jest formą mojego wsparcia dla młodych osób LGBT uzależnionych ekonomicznie, prawnie i psychicznie od rodziców, którzy – niestety – nierzadko są homofobami. Dostałam sporo wiadomości od młodych dziewczyn bi i les.

Uderzyło mnie, że w zbiorze twoich wywiadów z kobietami uprawiającymi sporty walki, niemal wszystkie bohaterki mówią o swych chłopakach, partnerach, mężach.

Tak! One o chłopakach mówiły same, nie pytałam ich specjalnie. Myślę, że jako kobiety w sportach walki przekraczają już normę na polu „kobiecość” tak, że czują, że na innych polach, w tym psychoseksualności, powinny już pozostać „normalne”, rozumiesz? Wiesz, to jak ze mną jako matką – jestem freakiem, więc np. zawsze muszę mieć posprzątane w domu. Gdyby jakaś „matczyna policja” do mnie wpadła, zrobiła nalot – to jest wszystko cacy.

Ciebie twardzielki fascynują, prawda? Takie ostre dziewczyny jak w „Cwaniarach”, które czekają na premierę w teatrze Krystyny Jandy. Lubisz walkę, nie?

Walkę kocham, ale zaznaczam, że mam też doktorat. (śmiech) Wiesz, ja jestem ciapciuś z książkami, więc fascynuję się dziewuchami. Ty nie chciałbyś być ostrym drechem przez chwilę?

(śmiech) Sylwia, spodziewasz się, że coming out wpłynie jakoś na twoje funkcjonowanie publiczne?

Na pewno. Na dobre i na złe. Być może będzie trochę hejtu, być może przez jakiś czas zostanę tą Naczelną Lesbą RP i będę musiała ciągle gadać na ten temat i komentować. Jestem przyzwyczajona. Kiedy powiedziałam, że jestem feministką, też musiałam w wielu wywiadach to wyjaśniać. Być może będę miała mniej zaproszeń na spotkania autorskie do bibliotek, bo gdzieś tam jakiś decyzyjny homofob stwierdzi, że „Chutnik? Nie”. Ale też chciałabym mieć zwyczajną frajdę z tego, że się ujawniam; będę się cieszyła z każdej pozytywnej wiadomości, jaką dostanę.

I jeszcze raz podkreślę: robię coming out jako gest polityczny w naszej obecnej sytuacji oraz jako gest emocjonalnego wsparcia dla młodych ludzi LGBT. A może też i trochę dlatego, że po 40-tce powiedziałam sobie: „A jebać tych wszystkich dziadów!”. Ja już naprawdę jestem zmęczona pewnymi rzeczami.

Jesteś nie tylko pisarką, ale też felietonistką kilku czasopism i aktywistką – w tym roku wzięłaś udział w kampanii społecznej „Koniec AIDS”, promującej badanie się w kierunku HIV. A wiele osób – nawet takich, które nie czytają literatury, więc pewnie nie znają i twoich książek – kojarzy cię choćby jako komentatorkę życia publicznego w „Drugim śniadaniu mistrzów” Marcina Mellera na TVN24.

I będzie lesbijski głos w twoim domu?

Tak! Ja się na to bardzo cieszę. Bardzo potrzeba nam wyoutowanych kobiet nieheteroseksualnych.

(śmiech) Dobrze, dobrze. Spokojnie. Wyoutowałam się i już się nie odoutuję. To już jest na zawsze.

Jeszcze chcielibyśmy zrobić ci zdjęcia.

  1. Nie w stylu butch, bo ja zwyczajnie taka nie jestem. Chcę być jak ze „Słowa na L”, rozumiesz?

Lipstick lesbian.

Absolutnie. Choć teraz byłyśmy w górach i kupiłam sobie takie buciory, nazywamy je „lesbobuty”. Nawet syn tak o nich mówi.

Pozdrowienia dla niego.

Jak wychodziłam z domu na nasze spotkanie, rzuciłam: „Idę się outować do «Repliki », jak wrócę, będzie obiad”. Usłyszałam z jego pokoju: „Spoko, powodzenia”. Takie to życie matki niehetero.