W czerwcu przyszłego roku przypada setna rocznica urodzin MIRONA BIAŁOSZEWSKIEGO. To dobry moment nie tylko, żeby na nowo przyjrzeć się jego twórczości, ale też zastanowić, na ile stał się polską ikoną LGBT. Tekst: Krzysztof Tomasik
Białoszewski to bodaj najbardziej warszawski z wybitnych poetów. W stolicy Polski nie tylko urodził się i umarł, kolejne adresy (Leszno, Chłodna, Poznańska, plac Dąbrowskiego, Lizbońska) wyznaczają istotne okresy jego życia. W Warszawie na przełomie lat 40. i 50. pracował w redakcjach kilku czasopism, potem współprowadził eksperymentalny Teatr na Tarczyńskiej. Ściśle związana z miastem jest jego najsłynniejsza książka prozatorska, czyli wspomnieniowy „Pamiętnik z powstania warszawskiego”, wydany w 1970 r.
Kolejna istotna część warszawskości Mirona, o której mało się pisze, to uczestniczenie w homoseksualnym, nocnym życiu stolicy, bywanie na pikietach, wówczas jedynym miejscu spotkań mężczyzn szukających seksu z innymi mężczyznami, co wiązało się także z legitymowaniem przez milicję, w zawoalowany sposób wspominał o tym Stanisław Prószyński, jeden z przyjaciół poety: „[na Poznańskiej] przerzucił się na całkowitą zmianę trybu życia: w dzień, kiedy współlokatorzy byli w pracy, Miron przeważnie spał, a w nocy, kiedy było cicho i spokojnie – pisał, rozmyślał, chodził po Warszawie. W owych czasach – jak to się potem pięknie określiło: «błędów i wypaczeń» zdarzało się, że idącego po pustych, nocnych ulicach Warszawy zatrzymywali milicjanci i legitymowali, srogo pouczając, że o tej porze ludzie pracy śpią, więc kto on taki? (…) Myślę, że taki «odwrócony» tryb życia, coraz bardziej dlań charakterystyczny i któremu pozostał wierny przez wszystkie dalsze lata swego życia – rozpoczął się właśnie w opisywanym okresie”.
Mój rodzaj
Białoszewski (rocznik 1922), o wiele młodszy od znanych już przed wojną Iwaszkiewicza czy Andrzejewskiego, realizował zupełnie inny model homoseksualny niż jego starsi koledzy po piórze. W twórczości miał wiele utworów homoerotycznych, ale spora część z nich światło dzienne ujrzała dopiero po jego śmierci. Partnerów nie ukrywał, wiedzieli o nich współpracownicy i krąg przyjacielski, ale w rozmowach z nimi tej kwestii nie problematyzował. Nigdy się nie ożenił, dość szybko zaakceptował siebie, o czym pisał po latach: „Sex-przygody z mężczyznami. Traktowałem swoje potrzeby homo jako przejściowe, że niby kiedyś znormalnieję. Mając 15 czy 16 lat zadałem sobie pytanie «kiedy»? Niby zmienię się z dnia na dzień? Nie. Wobec tego trzeba przyjąć siebie takiego, jakim się jest. Ustaliłem to, przestałem się tym turbować. I nadal uprawiałem swoje sex-przygody ze świadomością, że to jest mój rodzaj. Wszelkie słyszane określenia i przezwiska owych gustów nie przejmowały mnie specjalnie. W ten sposób szkoliłem swój upór i nieprzemakalność. W seksie i w pisaniu. Nie przejmując się krytyką. Czy nieuznawaniem. Było to dobre i skuteczne samoszkolenie. (…) Przyszedł czas, po wojnie, że uświadomiłem rodziców co do siebie. Musieli to uznać. Później to samo z przyjaciółmi nie tego rodzaju, ze znajomymi” (19 V 1982).
Rozwydrzone noce
W tym samym wpisie Białoszewski dość bezwzględnie opisywał swój pierwszy ważny związek z aktorem Januszem (nazywanym Janem) Gładyszem (1923-81): „Pierwszy poważny długi związek uczuciowy, z Jankiem z Częstochowy, zaczął się przed samym powstaniem. Po powstaniu Janek przyjechał do mnie do Oppeln, zorganizował mnie i ojcu ucieczkę przez zieloną granicę do Częstochowy. Od maja 1945 r. mieszkaliśmy razem w Warszawie. Mój ociec zraził się do Janka. Ojciec był kombinatorem na innym poziomie. Raczej fantastą. Janek miał pociąg do hochsztaplerki prymitywniejszej. Z czasem się wyrobił. Wpadał na pomysły. I umiał je przeprowadzać. Nakręcił znajomego tak, że tamten ze swoim krótkim wzrokiem stanął za Janka do komisji wojskowej. Janek w ten sposób uzyskał zwolnienie, nosił okulary dla pokrycia, zresztą mu imponowały. Mnie zmusił niejako do zdania za niego małej matury. Dla eksternów. Niemało trudu. Udało się. Ze świadectwem Janek dostał się na studia aktorskie. Nie miał specjalnych zdolności. Tak mnie się wydawało. Prezencji też nie. Ale się wyrobił. Poszedł do teatru. Przecież miał w sobie aktorstwo życiowe. Jego dewiza brzmiała – być aktorem drugorzędnym, na prowincji, byleby być aktorem. W późniejszych latach życie sobie pokręcił. Mnie zdradzał. Kłamać umiał dobrze. O drobne zdrady nie dbałem. Ale przy grubszych zbuntowałem się. Nie od razu. Ileś wytrzymałem. Aż zmęczenie podbechtało wolę. Zerwałem nagłą decyzją. Jak to u mnie. I nagle poczułem się wolny.” Gładysz rzeczywiście nie zrobił kariery aktorskiej, nigdy nie zagrał w filmie, za to zaliczył udział w wielu zespołach teatralnych, zaczynał od Poznania, potem była Częstochowa, Kalisz, Tarnów, Gniezno, Bielsko-Biała, Gdynia, Gorzów. Bodaj jedyna znacząca rola w jego dorobku to Albin w „Ślubach panieńskich” w Kaliszu (1952). Właśnie z nim w tużpowojennej Częstochowie Białoszewski przeżył jeden z najbardziej erotycznych momentów w swoim życiu: „Ktoś nas zaprosił na wigilię. Poszliśmy z Jankiem. Gospodarz, podstarzały pan, upił się, jego stara matka zasnęła. Wszystko w jednym pokoiku. Janek umył im naczynia. Potem zgasił światło. I po ciemku, po cichu obaj rozebraliśmy się do naga i spędziliśmy jedną z najbardziej rozwydrzonych nocy na stojąco i siedząco. Koło wygasłej kuchni. Między katastrofami. Tak, że nieraz wspominam sobie tę noc z przyjemnością”.
Jego pasja życia
Z ważnych partnerów Białoszewskiego najwięcej wiadomo o malarzu Leszku Solińskim (1926-2005). To słynny „Le.” z zapisków poety, postać barwna, ale trudna, typ diwy, silna osobowość, intrygant i awanturnik, którego wiele osób się bało. Już po śmierci Mirona opisywał w jakich okolicznościach zaczęła się ich znajomość: „Poznaliśmy się w środę przewodnią (22 kwietnia) 1950 roku. Byłem wówczas studentem filologii polskiej w Krakowie na UJ, statystowałem w «Balladynie». Spotkaliśmy się na wykładzie Wyki, kiedy Miron zatrzymał się w Krakowie, w drodze na reportaż do Zakopanego. (…) Życie akademickie, dom, zrobiły na Mironie niezwykłe wrażenie. Był oczarowany, zafascynowany. Podziwiał nawet cierpki świergot i pisk jaskółek nad naszym domem. Przyjeżdżał też do Krakowa na każdą wolną chwilę. Zaprosił mnie również do Warszawy, którą zobaczyłem pierwszy raz”. W tym samym wywiadzie Soliński opowiedział o miłosnych dedykacjach, jakie składali sobie na prezentach: Miron za pierwszym razem przyjechał do mnie w welwetowej ciemnoniebieskiej marynarce i w popielatych spodniach. Nic więcej ze sobą nie wziął. Latami nosił tę odzież. Na prezent przywiózł mi raz książkę Irvinga Stone’a «Pasja życia » i napisał na niej dedykację: «Swojej pasji życia». Ta dedykacja mnie przeraziła, bo pasja to znaczy także «krzyż», a tego w przyjaźni nie chciałem. Dałem Mironowi w rewanżu książkę Giovanniego Papiniego pt. «Gog» i swoją fotografię, jak stoję na zboczach podgórskich i wyciągam ręce do słońca. Na fotografii napisałem: «Jedno i nierozdzielne jesteśmy». Nosił ją w portfelu całe życie”.
Soliński został spadkobiercą Białoszewskiego, choć ich związek rozpadł się długo przed śmiercią poety. Mimo rozstania pozostawali w kontakcie i przyjaźnili się, długo mieszkali też razem przy pl. Dąbrowskiego 7. Z czasem zamieszkał z nim następny partner Leszka, holenderski slawista Henk Proeme, za którego po latach, będąc już po 70-tce, wyszedł za mąż. W połowie lat 70. udało się załatwić przydział mieszkania dla Solińskiego, ale malarz nie zgodził się na rezygnację z centrum. Ostatecznie na Lizbońską przeprowadził się Białoszewski, co okazało się nowym impulsem literackim, inspiracją dla wierszy z końca lat 70. i wydanego po latach dziennika „Chamowo”.
Amerykańskie seksualia
W październiku 1982 r., osiem miesięcy przed śmiercią, 60-letni Białoszewski przebywał w Nowym Jorku, nagrodzony w ten sposób przez Fundację im. Alfreda Jurzykowskiego. Mieszkał w hotelu prowadzonym przez zakonnice, a w wolnym czasie korzystał z „infrastruktury” gejowskiej, seks shopów i kin porno: „Wdałem się w to kino. Tylko 6 dolarów, a ogląda się i ogląda. Na widowni tu i ówdzie ktoś siedzi, przesiada się, coś czasem się dzieje. Pijak za mną palił papierosy, komentował na głos to, co szło na ekranie, w końcu pomacał mnie, potem gadał, przesiadał się. Po długim czasie, po iluś filmach Murzyn powiedział – gut najt” (14 X 1982). Następny dzień wyglądał podobnie: „Dokupiłem sobie jeszcze męskie porno i imitację gumową męskiego wdzięku za pięć dolarów. Bardzo mnie kusi kupowanie płyt i starej muzyki, a szczególnie azjatycko-sakralnej, ale to za drugim pobytem w Nowym Jorku. Bo po co wozić ze sobą. To miasto jest tak pochłaniająco ciekawe, że tylko trzeba wytrzymać z energią, bo pieniądze na swoje zachcianki mam. W hotelu zakonnic, w świetnym moim pokoiku rozpakowywałem ananasy, banany, ciastka, seksualia i mówiłem do siebie:
– co za prezenty!
– co za prezenty!” (15 X 1982).
Tekst z nr 92/7-8 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.