W 1989 roku (tym, w którym urodził się Xavier Dolan, reżyser filmu) trzydziestoletni nauczyciel Laurence Alia (Melvil Poupaud) odkrył, że jest kobietą. Postanowił powiedzieć to swojej dziewczynie (Suzanne Clement), a ona postanowiła to znieść, wbrew dzikim emocjom i nieprzychylnej społecznej aurze lat 90. Czy trans jako radykalne przejście, śmierć tego, co było, wystawiona na setki spojrzeń, daje się znieść?
„Na zawsze Laurence” to niemal trzygodzinna transepopeja. Na pierwszym planie: opowieść o pewnej decyzji. Na drugim: relacje. Nie tylko z narzeczoną, także (jak w debiutanckim filmie Dolana „Zabiłem moją matkę”) – z matką (Nathalie Baye). Kamera patrzy postaciom w oczy, na grymas ust i na palce, na krzywe emocje. Na trzecim planie: współczesność, według pokolenia Dolana – kwestionującego podział na teraz i wtedy, ciało i stajla, traumę i kamp. Duran Duran, kurtka Brendy Walsh, impreza jak z „Bette Davis Eyes” – to nie tylko rekwizyty z epoki, to wyśniona Xavierowska miłość do vintage.
Zakochani w wyobcowanych zdjęciach, melancholii slow montion i magazynie Vice dostają z „Na zawsze Laurence” ciągnącą się jak cukierek przyjemność. Krytycy – nudę i niezły kąsek. Bo oto Dolan znów bawi się w (n)arcy styl. Ważkie tematy (akceptacja społeczna, płciowa tożsamość) zaplątał w ciuchy i kadry rodem z reklamy.
Moim zdaniem – wszystko na plus! Udaje się opowiedzieć transhistorię nie popadając w „myszkę”, sentymentalizm i psychologizm. Doskonałe autorskie kino, które korzysta ze wszystkiego, niczego nie papugując. (MKo)
Tekst z nr 39/9-10 2012.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.