Normalnie żyć

Z Karoliną Bielawską, autorką filmu dokumentalnego „Mów mi Marianna” rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Marianna Klapczyńska – kadry z filmu „Mów mi Marianna”, mat. pras.

 

Czy widziałaś film „Mandarynka”? Bohaterkami są dwie czarnoskóre transseksualne prostytutki z Los Angeles. Dziewczyny młode, ostre, mocne, pyskate. Obejrzałem „Mów mi Marianna” i „Mandarynkę” dzień po dniu i to zestawienie tworzy bardzo ciekawy kontrast ludzki, ale też kulturowy. Twoja Marianna ma czterdzieści kilka lat, jest cicha, spokojna, wycofana, próbuje się raczej wtopić w tłum niż w jakikolwiek sposób się z niego wyróżnić. Dlaczego akurat ją wybrałaś na bohaterkę filmu, a nie kogoś bardziej bojowego ze środowiska trans?

Nigdy nie chciałam zrobić filmu o korekcie płci, dla mnie ten temat był jedynie pretekstem do opowiedzenia historii o człowieku. Marianna urzekła mnie tym, że nie pasuje do ogólnie panujących stereotypów na temat osób transpłciowych, jest wierząca, religijna, o konserwatywnych poglądach, a jedyne, czego pragnie to być zwyczajną kobietą. I ta walka o zwyczajność, to pragnienie akceptacji, przynależności wydały mi się bardziej przejmujące niż podążanie za ideologią, czy publicystyką.

Ale przecież poznałaś Mariannę przez Annę Grodzką. Czyli Marianna działa w organizacji Trans-Fuzja? Tego w filmie nie ma.

Tak, Marianna na początku swojej transformacji chodziła do Trans-Fuzji na grupy wsparcia razem z byłą żoną, Kasią i szukała pomocy w środowiskach osób transpłciowych. Potem sama pomagała, wspierała, byłam świadkiem jak – gdy jeszcze była zdrowa i miała takie możliwości – pożyczała koleżance pieniądze na terapię hormonalną. Zresztą do tej pory się wspierają. Ale wiem, że zarazem Marianna nigdy nie brała udziału w Paradach Równości. Gdy zapytałam ją, dlaczego, odpowiedziała, że nigdy nie miała potrzeby eksponowania tego, kim jest. A w filmie nie było miejsca na ten wątek, bo z założenia miał być o czymś innym.

Odniosłem wrażenie, że Marianna jest, przy całej swojej odmienności, bardzo typowa. Jako mężczyzna, jako Wojtek, wypełniła główne męskie role społeczne – syna, męża, ojca. Teraz, jako Marianna, też stara się nie odbiegać od kobiecych wzorców, w wyglądzie czy zachowaniu. Będąc mniejszością, chce być jednocześnie większością.

Ale jednocześnie, będąc mężczyzną, Marianna nigdy była mężczyzną stuprocentowym. Rozmawiałam z jej kolegami z pracy, mówili, że Marianna zawsze była inna, dziwna jako Wojtek, jako mężczyzna. Często się naśmiewali z niej jako z tego kobiecego mężczyzny. Twierdzą, że dopiero, kiedy dokonała transformacji i zaczęła być sobą, stała się normalna.

Gdy pokazujesz zdjęcia czy fragmenty wideo z dawnych czasów, to mamy przed sobą delikatnego, zagubionego mężczyznę. Kogoś, kogo pewnie w szkole wyzywali od pedałów i poniewierali na wiele innych sposobów.

Marianna jako Wojtek w latach osiemdziesiątych nie miała wyboru. Mogła albo „leczyć się” psychiatrycznie elektrowstrząsami, bo tak traktowano osoby transpłciowe, albo udawać kogoś, kim nigdy się nie czuła i spróbować żyć normalnie. Zawsze chciała mieć rodzinę, bo ważna była dla niej przynależność i bliskość drugiej osoby. Postanowiła więc, że zwalczy to, kim naprawdę jest i może dzięki temu zapomni o tym. Ale okazało się, że to nie jest do zapomnienia, do wyparcia. Doktor Dulko, z którym rozmawiałam podczas realizacji filmu, mówił mi, że zna przypadki pacjentów – transmężczyzn, czyli biologicznych kobiet, które idąc do ginekologa ze swoim problemem, słyszały: „Niech pani sobie urodzi dziecko, hormony zaczną działać i pani to przejdzie”. Robią to, a potem okazuje się, że nie pomaga. Powoduje za to tragedię, jedno kłamstwo ciągnie za sobą kolejne kłamstwo, krzywdzi ludzi dookoła.

To takie typowo polskie, że poświęcamy siebie na ołtarzu rodziny, narodu, normy…

Ale dlaczego poświęcamy, oto jest pytanie.

No właśnie. Czy jednak nie wchodzi tutaj w grę element konformizmu? Łatwego ulegania presji społecznej?

Ja w tym widzę czyste, ludzkie pragnienie. Każdy z nas chce miłości, akceptacji. To szalenie trudne stanąć przeciwko swojej rodzinie, jeśli ona nie akceptuje twojej tożsamości i powiedzieć „idę swoją drogą”, odwrócić się. Jest się wtedy totalnie samotnym. Marianna dokonując wyboru, decydując się na korektę płci, spowodowała, że odwrócili się od niej jej najbliżsi: rodzice, żona, dzieci…

Gdy Marianna była młoda, nie mówiło się o problemie transpłciowości. Nawet homoseksualność była tematem tabu. Znamienne, że znane osoby transseksualne, takie jak Anna Grodzka, Ewa Hołuszko, czy właśnie Marianna zdecydowały się na korektę płci po czterdziestce, pięćdziesiątce.

Grodzka, Hołuszko są społecznicami, idą za ideologią, natomiast Marianna nie chciała wystąpić przed kamerą, miała obawy, wolałaby pozostać anonimowa. Bała się, że przez udział w filmie może zatracić tę anonimowość. Ale z drugiej strony, była w niej olbrzymia chęć podzielenia się własną historią. I dlatego zgodziła się na udział w filmie.

Mówisz w wywiadach, że ten film jest owocem waszej przyjaźni. Długo się docierałyście?

Tak, bardzo długo. Walka Marianny zbliżyła mnie do niej. Zobaczyłam, jak trudno jest być osobą transpłciową w Polsce, na każdym kroku trzeba udowadniać, że jest się godnym szacunku, wartościowym człowiekiem. Niestety żyjemy w nietolerancyjnym kraju, gdzie zdarzają się rzeczy, które za granicą byłyby absolutnie niedopuszczalne, choćby ostatnio palenie kukły Żyda. Ale zarazem mamy Roberta Biedronia, czy mieliśmy Annę Grodzką w parlamencie, a mój film dostaje nagrody publiczności na festiwalach w Krakowie, Warszawie, Ińsku… Z jednej strony, spotyka mnie taka sytuacja, że chcę sfilmować Mariannę podczas pracy w metrze, gdzie ona kieruje pociągami, a jej szef mówi mi, że się nie zgadza, bo „cielę z dwoma głowami” nie jest dobre dla wizerunku metra. A z drugiej strony, to właśnie koledzy z metra pomagali Mariannie w najtrudniejszym okresie, kiedy przechodziła cały prawny i medyczny proces korekty płci.

Skąd wynika, twoim zdaniem, ta schizofrenia społeczna?

Wciąż lękamy się nieznanego. Boimy się gender, transseksualistów, homoseksualistów czy uchodźców, choć nigdy ich nie widzieliśmy na własne oczy. I nie wszyscy chcą to nieznane poznać, bo tak histerycznie lękają się każdej inności. Jest bardzo wiele osób, które nie chcą oglądać mojego filmu. Mnie zresztą najbardziej cieszą tacy widzowie, którzy przychodzą na „Mariannę” ze złym nastawieniem. Na początku nie lubią bohaterki, dlatego, że nie akceptują transseksualizmu, jednak w trakcie seansu ta niechęć znika i pojawia się zrozumienie oraz sympatia. Także podczas realizacji filmu ciągle napotykaliśmy bezinteresowną wrogość i to nawet w banalnych kwestiach. Na przykład, dzwonię do radia z pytaniem, czy mogę w filmie wykorzystać fragment audycji, której Marianna słucha w samochodzie. Oni mówią, że owszem, ale jaki jest temat filmu. Gdy odpowiedziałam, usłyszałam, że nie chcą mieć nic z tym wspólnego. I tak na każdym kroku. Jednak te przeszkody dało się w końcu pokonać rozmową, pokazaniem nakręconych materiałów i tłumaczeniem, jaki film chcemy zrobić. Jedyną instytucją, która pozostała niewzruszona był Kościół katolicki. Nie udało mi się namówić żadnego duchownego do udziału w filmu. W szpitalu, gdzie leżała Marianna, chodził kapelan, rozmawiał z pacjentami. Zapytałam, czy możemy go pokazać w filmie, jak rozmawia z Marianną. Powiedział, że nie ma problemu. Nie mogłam w to uwierzyć. I rzeczywiście. Zwołałam ekipę, dzwonię, że zaraz będziemy, a ksiądz mówi, że niestety, jego zwierzchnicy mu zabronili. Nie dotykać, nie ruszać tego tematu.

Ile czasu zajęło w sumie zrobienie filmu?

Cały proces trwał 4 lata, bo rok zbieraliśmy fundusze. Zaczęliśmy kręcić 11 stycznia 2012, Marianna miała 9 sierpnia operację korekty płci, a 18 października dostała udaru. Wtedy cały proces kręcenia zastopowaliśmy, lekarze nie dawali jej szans na przeżycie. Był to traumatyczny okres w moim życiu, wynikający nie tylko z tego co się działo z Marianną, ale również z mojej niezgody na niesprawiedliwy los, który ją spotkał. Całe życie marzyła, by być sobą, a gdy w końcu to osiągnęła, dostała udaru. Z Andrzejem, partnerem Marianny i jej kolegą z pracy myliśmy, kąpaliśmy, karmiliśmy, opiekowaliśmy się nią. Nie byłam wtedy reżyserem, tylko jej przyjaciółką. Dopiero, gdy okazało się, że jest coraz lepiej, przypomniałam sobie, że trzeba coś z filmem zrobić. Zapytałam Mariannę, czy się zgadza na kontynuację. Wtedy jeszcze nie mówiła, ale potaknęła głową. Zaczęliśmy więc kręcić dalej. Okres zdjęciowy skończyliśmy w czerwcu 2013 r. A później… ja zachorowałam i musiałam walczyć o swoje życie. Miałam raka piersi z przerzutami do węzłów chłonnych, przeszłam dwie operacje i nie wiedziałam, jak to się skończy. Wiedziałam jednak, że chcę za wszelką cenę skończyć ten film. Pamiętam taki dzień, że leżałam w szpitalu po operacji mastektomii i wtedy dzwoni do mnie Marianna i mówi: „Słuchaj, bo jestem z Andrzejkiem nad morzem, może przyjedziesz?”. A ja na to: „Daj spokój, jestem po operacji, nie wiem co będzie ze mną, a ty mi proponujesz wyjazd nad morze”. Odłożyłam słuchawkę. Ale po odłożeniu myślę sobie: „Zaraz, zaraz, Marianna z Andrzejem nad morzem, no nie, to będzie dobre dla filmu”. Na drugi czy trzeci dzień idę więc do swojego lekarza i pytam, czy mogę pojechać nad morze. „Jak pani się czuje na siłach!” – odpowiada. Więc ja cała w tych bandażach, po operacji jadę nad morze i kręcę ostatnią scenę filmu. Skończyłam chemię i zaczęłam montować. Zmontowałam w miesiąc, bo dokładnie wiedziałam, o co mi chodzi.

Okoliczności realizacji są więc nie mniej dramatyczne niż sam film. Ale mamy happy end. Film zdobywa nagrody, budzi uznanie. Ty się czujesz dobrze, a jak się miewa Marianna?

Cały czas walczy. Porusza się wciąż na wózku, zaczynamy zbierać pieniądze na jej rehabilitację. Są problemy, ale trzeba je pokonywać. Jesteśmy razem i staramy się jej pomoc. Marianna bierze też udział, jeśli może, w projekcjach filmu i dyskusjach po nich. Zawsze bowiem było dla niej ważne, aby zdobyć akceptację nie tylko ze strony rodziny, ale też społeczeństwa i dzięki temu filmowi właśnie się to dzieje.

Na początku realizacji nakręciliśmy scenę, która w końcu nie weszła do filmu: Marianna z żoną oglądają telewizję, w której pokazywana jest kobieta na wózku. I żona, Kasia, mówi: „Widzisz, to jest prawdziwy problem, a ty sobie coś wymyślasz”. Na co Marianna odpowiada: „No wiesz, wolałabym być na wózku, ale być kobietą”. Niesamowite jest to, że tak się właśnie stało. Marianna po udarze jeździ na wózku, ale jest przynajmniej sobą. I gdy ktoś pyta ją, czy nie żałuje decyzji o korekcie płci i czy jeszcze raz zdecydowałaby się na to, bez wahania odpowiada, że nie żałuje i poddałaby się korekcie płci, bo dzięki temu może normalnie żyć.

A co ty planujesz w swoim życiu zawodowym po „Mariannie”?

Wiem, że nie chcę robić następnego filmu dokumentalnego, może dlatego, że tak bardzo zaangażowałam się w Mariannę, że nie mam miejsca w sercu na kolejną osobę. Teraz chcę spróbować swoich sił w fabule. Może zrobię film o Ance Grodzkiej?

Film „Mów mi Marianna” na ekranach polskich kin od 29 stycznia.

Pomoc Mariannie można dokonując wpłaty na konto: Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym “Kawałek Nieba” Bank BZ WBK 31 1090 2835 0000 0001 2173 1374 Tytułem: “422 pomoc w leczeniu Marianny Klapczyńskiej” wpłaty zagraniczne: PL31109028350000000121731374 swift code: WBKPPLPP

Aby przekazać 1% podatku dla Marianny: należy w formularzu PIT wpisać KRS 0000382243 oraz w rubryce ’Informacje uzupełniające – cel szczegółowy 1%’ wpisać “422 pomoc dla Marianny Klapczyńskiej”

 

Tekst z nr 59 / 1-2 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.