Z REMKIEM SZELĄGIEM, partnerem zmarłego 18 grudnia Andy’ego Nguyena, czyli drag queen Kim Lee, rozmawia Mariusz Kurc
Kiedyś strasznie bałem się śmierci, jej nieuchronność przerażała mnie. Zastanawiałem się, czy tylko ja tak mam, że myślę o śmierci często, okazało się, że nie – poznajdywałem jakieś fora internetowe ludzi, których też to prześladowało. Ale od kiedy Andy zmarł, te myśli zniknęły jak ręką odjął. Przestałem się bać. Śmierć jest mi teraz obojętna.
Straciłeś kogoś, kto był dla ciebie najważniejszy.
Tylko że za rzadko mu to mówiłem. Pocieszam się, że może i tak wiedział.
Wiedział na pewno. Nie byłeś tylko jego chłopakiem, byłeś jego menadżerem, prawą ręką, specem od social mediów, szoferem itd. Drag queen Kim Lee nie funkcjonowałaby bez ciebie na takich obrotach, na jakich funkcjonowała. Jak się poznaliście?
W 2008 r. w klubie. To on zrobił pierwszy krok, zagadał, potem zaproponował, byśmy wyszli gdzieś, gdzie można spokojnie porozmawiać. Wylądowaliśmy w McDonaldzie. Nie sądziłem, że cokolwiek z tego wyjdzie, ale gdy zapytałem, jaką muzykę lubi, odpowiedział, że Maanam. Serio? Wietnamczyk słucha polskiej muzyki – i to mojego ulubionego zespołu?

[restrict]
Byłem wtedy 30-latkiem, na koncie miałem wyłącznie krótkie relacje. W końcu zdałem sobie sprawę, że obawiam się bliskości. Jednocześnie byłem beznadziejnie zakochany w jednym chłopaku – bez wzajemności. Znajomi namówili mnie, bym poszedł do psycholożki. Dosłownie w tym samym cza- sie, po jednej czy dwóch sesjach, poznałem Andy’ego i bez żadnych „ceregieli”, zupełnie naturalnie zaczął się mój stały związek. Zaraz na początku powiedziałem Andy’emu, że kocham innego – zmartwił się, ale już po chwili się rozpogodził i powiedział: „Nie ma żadnego problemu, zobaczysz, sprawię, że za parę miesięcy będziesz kochał już tylko mnie”. Żachnąłem się – to było takie głupie i bezczelne. Ale stało się dokładnie tak, jak mówił.
Od początku wiedziałeś, że Andy występuje jako drag queen Kim Lee?
Nie miałem pojęcia – zrobił mi z tego niespodziankę. Zaproponował spotkanie w klubie Rasko, w którym – o czym nie wiedziałem – regularnie występował. Wchodzę, rozglądam się, podchodzi do mnie znajomy Andy’ego, pyta, czy ja to ja, następnie mówi, żebym chwilkę poczekał, zaraz go zobaczę. Po kilku minutach na scenę wychodzi drag queen Kim Lee – w pierwszej sekundzie go nie poznałem. Po piosence, gdy odezwał się własnym głosem, już nie miałem wątpliwości. Na dodatek zadedykował mi następny numer – „Ten taniec” Renaty Przemyk, do którego tańczyliśmy razem w innym klubie wcześniej.
Wielu gejow – dziś już rzadziej, ale to było 13 lat temu – miało problem z drag queens, uważali, że ci „przebierańcy” psują wizerunek „zwykłego geja”. Jakie było twoje nastawienie?
Nic z tych rzeczy. Mnie do przebierania się nie ciągnie, ale zawsze lubiłem drag queens.
Ty sam jesteś w bardzo tradycyjnym kanonie męskości, nie ma w tobie grama „przegięcia”, „nie budzisz skojarzeń”.
Andy poza sceną też był bardzo niepozorny. Niedługo później wyjawił mi jeszcze jedno: że ma rodzinę, że jest biseksualny. Gdybym dowiedział się o tym na początku naszego związku, prawdopodobnie nie chciałbym się z nim spotykać, ale było za późno. Wcześniej mówił, że mieszka z rodzicami, pracuje w sklepie i że jest księgowym – wszystko było nieprawdą. Coś zacząłem zresztą podejrzewać, bo robienie tej księgowości dziwnie często wypadało mu w sobotnie wieczory.
Poznałeś jego żonę i syna. Funkcjonowaliście w bardzo nietypowym układzie.
Tak. Cóż mogę powiedzieć, ten nietypowy układ po prostu działał. Przez lata temat występów Andy’ego jako drag queen był w rodzinie w zasadzie tematem tabu. W ostatnim czasie Andy zaczął się otwierać, kilka miesięcy temu otwarcie powiedział synowi, już dorosłemu. Oczywiście syn wiedział już wcześniej i nie miał z tym problemu. Ale to bardzo ważne, że oni odbyli tę rozmowę. Po pogrzebie, gdy rozmawiałem z jego dalszą rodziną, okazało się, że wszyscy wiedzieli i byli z tym OK. Ukrywanie się nie było aż tak potrzebne.
Andy to było imię, którego używał wobec Polaków, dla Wietnamczyków miał inne, wietnamskie, prawda?
Tak. Dla mnie był Andym. Przyjechał tu pod koniec lat 80. na studia – fizykę jądrową, najpierw w Lublinie, potem na UW. Został w Polsce, więc musiał rządowi wietnamskiemu spłacić koszt studiów. Potem ściągnął rodziców, których musiał zabezpieczyć, bo zgodnie z wietnamskim prawem oni stracili emerytury. Ściągnął też brata, który podobnie jak Andy, założył tu rodzinę. Do dragu ciągnęło go, jak mówił, od zawsze – na pierwszy występ zdobył się w 2002 r. Mnie poznał sześć lat później.
Przez Andy’ego ty wszedłeś w świat dragu totalnie.
Przez niego, dla niego i z myślą o nim. Widziałem, jak go to cieszy – uwielbiał szyć sobie nowe kreacje i uwielbiał występować. Chciałem, by był szczęśliwy, więc zacząłem mu pomagać. Nagrywałem mu piosenki, drukowałem teksty, ulotki reklamujące, założyłem profi l na Facebooku, konto na YouTubie, robiłem ustalenia z klubami, coraz częściej woziłem na występy, pomagałem przy festiwalach, nagrywałem relacje z występów. Z czasem to było więcej i więcej.
Dość szybko doszło do tego, że niemal cały mój wolny czas po pracy poświęcałem na sprawy związane z występami Kim Lee. Tak było przez ostatnie 11 lat, gdy jeździliśmy na występy praktycznie co weekend.
Na początku był tylko klub Rasko, tak?
Pierwszy występ Kim Lee miał miejsce w listopadzie 2002 r. i przez pierwsze sześć lat to było praktycznie tylko Rasko. Potem jego kariera dragowa ruszyła do przodu. Poznał Lady Brigitte, drag queen, która zaprosiła go do łódzkiego klubu Ganimedes i pojechaliśmy, tak się zaczęły występy poza Warszawą (miał słaby wzrok i bał się jeździć samochodem nocą, na szczęście to ja prowadziłem). 2010 był pierwszym rokiem, gdy zjeździliśmy całą Polskę po tęczowych klubach.
Olsztyn, Toruń, Bydgoszcz, Kraków, Sopot, Szczecin, Łódź, Wrocław…
I zawsze powrot nocą do Warszawy?
Prawie. Chyba że np. w piątek mieliśmy występ w Enigmie w Szczecinie, a w sobotę w Lovers Club w Toruniu, to zostawaliśmy na noc w Szczecinie. Nasza typowa „procedura” była taka, że w czwartek Andy przygotowywał stroje na piątkowy występ – to z reguły były dwie walizki i dwa pokrowce plus coś specjalnego w osobnych torbach – np. skrzydła, które czasem miał jako ekstra dodatek. W piątek pakowaliśmy to do samochodu, wieczorem występ – najczęściej około północy, kilka piosenek, zwykle trzy – cztery wyjścia. Potem jeszcze wyjście do ludzi, którzy chcieli sobie z nim zrobić
zdjęcie – i koło trzeciej w nocy powrót do Warszawy, spać kładliśmy się koło piątej czy szóstej. Jego repertuar bardzo ewoluował przez te kilkanaście lat, na początku częściej robił numery orientalne, azjatyckie, arabskie, potem pojawiła się np. Shirley Bassey. Divy oczywiście były zawsze: Liza Minnelli, Beata Kozidrak, Kora, Urszula, Małgorzata Ostrowska, Cher…
W 2010 r. pojawił się pierwszy duży tekst o Kim Lee – w „Replice”, potem w „Polityce”, następnie w „Gazecie Wyborczej”, w 2011 r. Kim wystąpiła kilkukrotnie w TV – np. uświetniła program, którego gośćmi byli Robert Biedroń i Nelly Rokita. Niedługo później pokazała się też w dokumencie HBO o Annie Grodzkiej „Transakcja”, potem w innych: „Aldona” czy „Trans-Euro”. Szybko zaczęto pisać o Kim Lee jako o „najpopularniejszej polskiej drag queen” i to się nie zmieniło już do końca. Jesienią 2012 r. wypadało 10-lecie, ale zmarł mu tata – przenieśliśmy uroczystości na początek 2013 r.
Wtedy pojawił się na okładce „Repliki”.
Tak jest. I wtedy powstał dokument „Kim jest Kim?”, gdzie z Andym rozmawia Kinga Dunin. Potem zaczął regularnie
udzielać wywiadów, także radiowych – TOK FM, Radio dla Ciebie, Trójka, Medium Publiczne, Radio Gdańsk… W 2014 r. Przebił się do teatrów. Teatralna scena podobała mu się bardziej niż klubowa, bo ludzie nie gadali, nie pili piwa, tylko siedzieli i patrzyli, i jeszcze płacili za bilety.
Pierwszy był Teatr Druga Strefa.
Tak, dragqueenowska rewia „Folies, Folies”, potem kilka spektakli boyleskowych, w sumie wystąpił w kilkunastu teatrach. Na deskach TR Warszawa – w spektaklu „Jaś i Małgosia”, w którym zaczął od epizodu, a skończył jako jedna z kilku równoważnych postaci, „śpiewał” m.in. „Sweet Dreams” Eurythmics. W 2016 r. miał już całkowicie swój spektakl „Kim”. Pojechaliśmy z nim gościnnie do Teatru Boto w Sopocie i Teatru Nowego w Poznaniu, sprzedały się komplety biletów na kilka występów. W Teatrze Powszechnym Andy „zaliczył” dwa spektakle – „Podopieczni” wg Elfriede Jelinek i „Wietnam/Warszawa”. W warszawskim Teatrze Nowym grał z Jackiem Poniedziałkiem w spektaklu „K.O.N.S.T.Y.T.U.C.J.A. na Chór Polaków”. Był także teatr Komuna Warszawa, krakowski Teatr Barakah i Teatr Nowy oraz zagraniczne: Teatr Schaubühne am Lehniner Platz w Berlinie, Teatr im. Tarasa Szewczenki w Czernichowie na Ukrainie i kijowski Teatr Na Lipkach. W ogóle muszę powiedzieć, że Andy miał całkiem sporo propozycji występów zagranicznych – i czasem je przyjmował – wyjeżdżaliśmy do Berlina, Londynu… Ale jak miał w tym samym terminie wybrać dużą scenę w Narraganset w Łodzi czy mały klubik w Paryżu, to wybierał Łódź. Nie zachłystywał się zagranicą.
Jak wpadliście na pomysł Kim Lee Drag Queen Festival?
Zaczęło się w 2009 r., a od trzeciej edycji praktycznie robiliśmy to sami we dwóch. Najpierw w klubie Rasko, potem Le Garage, a od 2014 r. – w Galerii. Co roku mówiliśmy, że to chyba ostatni raz, bo strasznie dużo z tym roboty. Ostatnia okazała się edycja jedenasta – 3 października 2020 r. Dla niego największą przyjemnością festiwalu było to, że mógł zaprezentować kilkanaście kolejnych nowych kreacji. Z reguły do występów zgłaszało się około dziesięć drag queens i on je wszystkie zapowiadał – każde wyjście na scenę to był inny strój, rzecz jasna.
„Przy okazji” zapewnił możliwość startu dla ilu drag queens?
Ponad 80 „dziewczyn” przewinęło się przez te 11 lat festiwalu. Wśród nich takie, które przebiły się do czołówki: Shady Lady, Kiki Surprise, Renesme, Charlotte, Nikita, Vanessa Odesa, Papina Mc Queen, Tatiana, Lady Brigitte, Savannah Crystal czy Adelon.
Kim Lee zapraszała mnie do jury tego festiwalu, to była fantastyczna zabawa.
Andy dbał, by jury było złożone ze znanych, niezależnych postaci – oprócz ciebie to byli m.in. Kinga Dunin, Kazia Szczuka, Jacek Poniedziałek, Agnieszka Graff , Jaś Kapela, Marcin Szczygielski, prof. Monika Płatek czy Sylwia Chutnik. W środowisku dragqueenowym – jak chyba w każdym innym zresztą – raz po raz wybuchają konflikty, jakieś dramy – on był zawsze obok tego, unikał wszelkich kłótni czy konfrontacji, choć lubił je pobłażliwie obserwować. Współorganizował też przez pięć lat wybory Miss Trans wraz z Trans-Fuzją. Miał też pomysł, by zrobić wybory Mistera Trans. Już nie zdążył go zrealizować.
W pewnym momencie zaczął też występować w typowo heteryckich klubach, prawda?
I też się podobał. Głównie przy występach burleskowych. Miał na początku obiekcje: burleska to, zdaniem niektórych, „striptiz z ambicjami”, „artystyczne rozbieranie się” kobiet, a do niektórych heteryckich lokali (jak VooDoo Club, Jack’s Cinema) na takie występy przychodzi przede wszystkim kto? Oczywiście faceci hetero, którzy chcą, co tu dużo mówić, popatrzeć na gołe cycki. Andy mówił organizatorom, że chętnie wystąpi, ale całkowicie zrozumie, jeśli to nie wypali. Robił np. numer, że rozbierał się jako niby kobieta i w końcowym momencie zdejmował stanik i pokazywał, że ma zwyczajną męską klatę – i dostawał burzę braw! Był więc potem zapowiadany jako gwiazda z „najlepszymi nogami i największymi jajami” spośród występujących. Miał taki aplauz, że często później to on prowadził cały show, zapowiadał kolejne tancerki, także na międzynarodowym Slavic Burlesque Festival. Ostatni występ dał właśnie w klubie heteryckim – w Worku Kości 16 października.
Andy mowił mi, że nieraz heterycy w heteryckich klubach mają więcej śmiałości w kontaktach z nim niż geje w klubach gejowskich.
Tak było. Ci heterycy traktowali to jako czystą zabawę bez kontekstu erotycznego – siadali mu na kolanach, przytulali się – a ich dziewczyny były zachwycone, padały ze śmiechu. U gejów częściej była spinka.
Bariery kulturowe i językowe umiał wygrać na swoją korzyść.
Wybaczano mu wpadki i lapsusy językowe, uważano wręcz, że to jest urocze. Ludzie byli zachwyceni, że Wietnamczyk tak dobrze mówi po polsku. Poza tym, przede wszystkim on był inteligentny, zawsze umiał strzelić ciętą ripostą. Czuł się chyba gdzieś pomiędzy byciem Wietnamczykiem a Polakiem, ale mam wrażenie, że chyba nawet bardziej Polakiem.
W Wietnamie ostatni raz był w 1998 r. – dawno temu. Śmiał się, że jak mu się śni, że rozmawia ze swoimi wietnamskimi kolegami, mieszkającymi w Warszawie – to po polsku, mimo że na jawie oni między sobą przecież tak naprawdę rozmawiali po wietnamsku.
Miałem szczęście być kilka razy w garderobie Andy’ego – szczęka mi opadała zawsze.
Zostawił ponad 1000 kreacji. To są dziesiątki peruk, butów, setki dodatków, wiele kilogramów biżuterii.
Ponad 1000 kreacji przez 18 lat?
Wiem, wychodzi mniej więcej jedna na tydzień – i tak było. On non-stop coś szył. On w ogóle non-stop coś robił, był nieprawdopodobnie pracowity. Jednego filmu nie mógł spokojnie obejrzeć, bo jednocześnie musiał zająć czymś ręce – coś zawsze wyklejał, wyszywał, zaplatał.
Nieraz wypożyczał też kreacje. Gdy wystawiono „Ości” według Ignacego Karpowicza – pierwowzorem drag queen z tej powieści jest Kim Lee – to postać grana w spektaklu Teatru Soho przez aktóra Hiroakiego Murakamiego występuje w strojach Kim Lee. Aktor na plakatach do musicalu „Kinky Boots” czy aktorka ze spektaklu „Księżniczka Turandot” w warszawskim Teatrze Dramatycznym – również. Wypożyczał także do teledysków – np. w „Wasted” Margaret można zobaczyć samą Kim Lee, ale także wiele innych postaci w wypożyczonych od Kim Lee strojach. Zawsze we własnych kreacjach wystąpił też w fi lmie „Nina” Olgi Chajdas, serialu „1983” Agnieszki Holland, w programach lajfstajlowych „Ugotowani” czy „Królowe Życia”.
Są jakieś kreacje niewykorzystane?
Tylko te, które robił, gdy zachorował i nie zdążył dokończyć.
Co teraz będzie z tą całą garderobą?
W pierwszej chwili chciałem wszystkiego się pozbyć lub rozdać innym drag queens czy performerkom burleski, bo skoro on nie może się cieszyć tymi kreacjami, to dla mnie one też już nie mają wartości. Teraz jednak coraz bardziej skłaniam się ku temu, by je zachować ku pamięci, jakoś udostępnić, by ludzie mogli je oglądać. Odezwało się do mnie kilka organizacji z pomysłami, coraz bardziej myślę, że on chciałby, by to wszystko jakoś przetrwało.
Na te wszystkie kreacje musiało pojść sporo pieniędzy. Jak funkcjonowanie drag queen Kim Lee wyglądało od strony finansowej?
Od samego początku występował regularnie, minimum raz w tygodniu, początkowo za darmo, ale szybko pojawiły się normalne stawki za występy. Gdy był zapraszany przez kluby czy teatry, zawsze występował za pieniądze, chyba że chodziło o występ charytatywny czy aktywistyczny dla zaprzyjaźnionej organizacji albo coś prestiżowego – np. otwarcie festiwalu filmowego, konferencji naukowej czy wykład na uniwersytecie – wtedy za darmo. W ostatnich latach miał tyle występów oraz „chałtur”, czyli dobrze płatnych imprez prywatnych (urodzin, wieczorów panieńskich itp.), że mógłby się utrzymywać na niezłym poziomie z samych występów – aczkolwiek nie miał takiej potrzeby, miał swoją inną pracę.
Pojawiał się też na warszawskiej Paradzie Rowności.
I nie tylko – był np. prawie na wszystkich Marszach Równości w Gdańsku, także nieregulanie na marszach w Poznaniu czy Katowicach. Zawsze obowiązkowo w nowym, specjalnie na tę okazję przygotowanym stroju.
Wiem, że liczyłeś jego występy.
Dokładnie nie jestem w stanie, bo nie mam pełnych danych za pierwsze sześć lat, ale lekką ręką licząc, przez całe 18 lat kariery Kim Lee to było na pewno ponad 1500 występów. Mam wrażenie – graniczące z pewnością – że żadna inna drag queen w Polsce nawet nie zbliżyła się do tej liczby. Mnie przez te lata ciągle się wydawało, że za chwilę liczba zaproszeń, jakie dostawał, zacznie maleć, bo raz, że on miał swoje lata i objechał już niemal każdy klub wiele razy, a dwa – pojawiały się nowe, młode, bardzo zdolne drag queens. Ale nie – występował najczęściej ze wszystkich do samego końca i pewnie występowałby jeszcze wiele lat.
Masz jakieś anegdoty z tych waszych klubowych przygód?
Tego było mnóstwo… Podczas występu ja zwykle siedziałem w garderobie. On po występie w niej znikał, a potem ja pierwszy z niej wychodziłem, trzymając walizki z ciuchami w rękach – niekiedy ludzie patrzyli zszokowani, że ta drobna wietnamska drag queen to w istocie duży chłop wyglądający zupełnie na Polaka. Taka jest siła iluzji. (śmiech)
Raz mu się strasznie chciało siku, siedział w garderobie gotowy do występu, a jego wejście się opóźniało. Ledwo już wytrzymywał, a nie mógł pójść do toalety, bo musiałby przedzierać się przez tłum klubowiczów w pięknej kreacji. Poszedłem więc do szatniarzy, mówię, jaka jest sytuacja, i pytam, czy nie mają jakiejś butelki, a oni: „Panie, nie, przecież baba nie trafi , opryska całą podłogę”. Ja na to: „Ale przecież to facet jest”. Oni: „A no tak, faktycznie, zapomnieliśmy”. I znaleźli butelkę. Był okazem zdrowia i wyglądał bardzo młodo. Gdy Cocon, krakowski klub, w którym wielokrotnie występował, zorganizował kilka lat temu konkurs dla drag queens poniżej 29. roku życia, Andy’emu daleko już było do spełnienia tego kryterium. Mimo to zgłosił się i wygrał.
Rozchorował się na początku listopada.
Uważał, że wszyscy musimy się zarazić i przez to przejść. Unikał noszenia maseczki. Przeziębił się i to przeziębienie coś nie przechodziło. 12 listopada poszedł do szpitala. My, to znaczy cała jego pozostała rodzina, przeszliśmy covid łagodnie, włącznie z jego 90-letnią mamą. Ostatni raz rozmawiałem z nim w dniu moich urodzin – 17 listopada. Kaszlał bardzo, praktycznie co jedno słowo. Był wściekły, bo powiedzieli mu, że to potrwa co najmniej dwa tygodnie, a on przecież miał kolejne występy zaplanowane. Dzień wcześniej jeszcze zgodził się zasiąść w jury kolejnej edycji Slavic Burlesque Festival, zaplanowanej na 28 listopada. Kilka dni przed chorobą nagrał dwa swoje występy, które później uświetniły dwa sylwestrowe live’y.
18 listopada poszedł pod respirator, został wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną, by się nie męczył. Dokładnie miesiąc poźniej, 18 grudnia, zmarł.
Nieświadomy niczego. (cisza) Walczył bardzo długo, do ostatnich godzin mieliśmy nadzieję. Teraz pozostało do załatwienia mnóstwo różnych formalności – roboty jest na kilka najbliższych tygodni, ale jak to się skończy, to nie wiem, co będę dalej robił. Najgorsze są poranki – przebudzenie i przypomnienie sobie, że jego już nie ma.[/restrict]